Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Diament śmierci - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
11 sierpnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Diament śmierci - ebook

Tajemnice, mistyfikacja i śmierć.

Porywający debiut.

Historia cenionego znawcy diamentów, który, złapany w sieć oszustw i intryg, próbuje odkryć sekrety najdroższego diamentu na świecie

Kiedy na szyi żony kandydata na prezydenta Stanów Zjednoczonych niespodziewanie pojawia się unikatowy diament zwany Rosyjskim Różem, Alex Turner z wydziału śledczego Departamentu Skarbu, były agent CIA, odkrywa, że wpadł jak mucha w pajęczą sieć. Taki diament zawsze kryje jakiś sekret, ale sieć tajemnic oplatająca Róż jest bardziej zawikłana, niż Alex mógł sobie wyobrazić.

Stara się dociec, dlaczego zdradziła go tajemnicza rosyjska podwójna agentka, a diament znalazł się na drodze wiodącej do Białego Domu. Gdziekolwiek bowiem trafia Rosyjski Róż, podążają za nim tajemnice, mistyfikacja i śmierć.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8188-862-2
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

Wszyst­kie dia­menty są krwawe. Pyta­nie tylko, czyja to krew.

W ciemną sierp­niową noc Piet Louw i Denny Vor­ster wydo­byli tysiąc­pięć­set­dwu­na­sto­ka­ra­towy dia­ment z rzeki Chi­capa w pro­win­cji Lunda Pół­nocna w pół­nocno-wschod­niej czę­ści Angoli nie­da­leko gra­nicy z Kon­giem. Powie­trze było prze­siąk­nięte wonią rosną­cych w dżun­gli orchi­dei. Aksa­mitną noc roz­dzie­rały wrza­ski zwie­rząt.

Piet sikał z burty barki, a Denny, na któ­rego wła­śnie przy­szła kolej, pra­co­wał w wodzie. Był na dole, na dnie rzeki, i oddy­cha­jąc poda­wa­nym przez prze­wód powie­trzem, wydo­by­wał żwir za pomocą rury ssą­cej. Na rzece pano­wała cisza. Sły­chać było jedy­nie dobie­ga­jące z zaro­śli krzyki zwie­rząt, ryt­miczny war­kot pompy i grze­chot kamy­ków na sta­lo­wym sicie prze­sie­wa­cza. A potem roz­legł się nagle gło­śny brzęk, gdy ude­rzyło w nie coś cięż­kiego, co następ­nie sto­czyło się z niego i z głu­chym odgło­sem spa­dło na drew­niany pokład.

Piet odwró­cił się i wyba­łu­szył oczy. W kręgu sła­bej poświaty dokoła plamy ostrego świa­tła, które padało na sito, leżał kamień. Piet zapiął roz­po­rek, pod­szedł bli­żej i przy­kuc­nął, żeby mu się przyj­rzeć.

Leżący na pokła­dzie kamień był cały oble­piony zasko­ru­piałą masą, a mimo to lśnił. Świa­tło znaj­do­wało jakoś drogę przez pęk­nię­cia, a krysz­tał chło­nął je, wzmac­niał i wysy­łał z powro­tem na zewnątrz. Moc dia­mentu prze­bi­jała okry­wa­jącą go sko­rupę. Prze­biła też mózg Pieta.

Świa­tło wypły­wa­jące przez wąskie pęk­nię­cia na powierzchni sko­rupy pul­so­wało niczym tętno sro­giego boga.

Piet zna­lazł długi kawał łań­cu­cha kotwicz­nego, zwi­nął go i poło­żył przy bur­cie, po czym przy­wlókł kilka beto­no­wych pusta­ków, któ­rych cza­sem uży­wali jako kotwic. Prze­cią­gnął przez nie łań­cuch, po czym wyjął nóż, uklęk­nął na pokła­dzie i poło­żył dłoń na zim­nej, wil­got­nej rurze, która dostar­czała Denny’emu powie­trze. Prze­ciął ją jed­nym zde­cy­do­wa­nym pocią­gnię­ciem noża.

Pięt­na­ście sekund póź­niej na powierzch­nię wody wypry­snął Denny, krztu­sząc się i z tru­dem łapiąc oddech. Piet pochy­lił się, zamach­nął i czter­dzie­sto­ca­lo­wym klu­czem do rur zmiaż­dżył mu głowę. Potem przy­cią­gnął go do burty, owi­nął łań­cuch kotwiczny z beto­no­wymi blocz­kami wokół jego tuło­wia i ode­pchnął ciało. Po chwili znik­nęło w ciem­nej wodzie.

Teraz Piet był wła­ści­cie­lem całego dia­mentu.

Owi­nął go kawał­kiem worka, wsiadł do alu­mi­nio­wej łodzi i popły­nął w dół rzeki do ich obo­zo­wi­ska. Pięć­dzie­siąt jar­dów przed nim wyłą­czył sil­nik zabur­towy, żeby nie obu­dzić kucha­rza, i resztę drogi prze­pły­nął z prą­dem, ste­ru­jąc wio­słami.

Po cichu, z walą­cym ser­cem, zaniósł kamień do małego labo­ra­to­rium za szopą, w któ­rej był warsz­tat mecha­niczny. Wszedł do środka i zamknął drzwi. Wło­żył kamień do zlewu, puścił na niego stru­mień wody i zaczął odry­wać kawałki zasko­ru­pia­łego mułu. Nagle zdjął go strach. Chwy­cił tester do dia­men­tów, włą­czył go i wci­snął koń­cówkę w jedno z pęk­nięć w sko­ru­pie, aż dotknęła kamie­nia.

Dia­ment.

Kamień wypeł­niał mu dłoń jak grejp­frut. W labo­ra­to­rium miał wagę do dia­men­tów, ale ten klej­not był zbyt wielki, by się na niej zmie­ścić. Nie­wia­ry­god­nie, nie­zro­zu­miale ogromny dia­ment.

I ten kolor! Zda­wał się kipieć. Doma­gał się uwol­nie­nia. Dziki, nie­po­skro­miony róż. Czy to był jego praw­dziwy kolor, czy też dia­ment przej­mo­wał ze ska­mie­nia­łej sko­rupy coś, czego on nie mógł zerwać? Gdyby to był praw­dziwy róż, kamień byłby wart dzie­siątki milio­nów. Nie, setki milio­nów.

Zapa­ko­wał go tro­skli­wie w folię bąbel­kową, owi­nął w natłusz­czone płótno i wło­żył do bre­zen­to­wej torby. Myśli wiro­wały mu w gło­wie. Jak mógłby wywieźć dia­ment z Angoli?

Nie mógł go zabrać do sto­licy, Luandy, gdzie powinny tra­fiać wszyst­kie eks­por­to­wane dia­menty. Angol­czycy ni­gdy nie wypu­ści­liby takiego kamie­nia z kraju, nie­za­leż­nie od wyso­ko­ści zapła­co­nych przez niego łapó­wek. Będzie musiał wywieźć go za gra­nicę bez­po­śred­nio z Sau­rimo, naj­bliż­szego mia­sta.

Ukrył torbę za rzę­dem beczek na ropę, wyłą­czył świa­tło i zamknął za sobą drzwi na klucz.

Żaden zamek nie chroni jed­nak przed stra­chem.

Klej­not miał już peł­nię wła­dzy nad jego mózgiem. Wła­dza ta rosła i roz­prze­strze­niała się na zewnątrz, w noc, sunąc przez las niczym ciche zwie­rzę. Gdy tylko odszedł od szopy, zwie­rzę już tam było, wijąc się wśród ciem­nych liści na skraju obozu. Piet stwier­dził nie­spo­dzie­wa­nie, że nie może zła­pać tchu. Ogar­nięty nagłą paniką wró­cił do drzwi, a kiedy klucz zaciął się w zamku, zaczął je cią­gnąć i szar­pać. W końcu udało mu się je otwo­rzyć, wbiegł do środka, ode­pchnął na bok beczkę i chwy­cił bre­zen­tową torbę. Roze­rwał płótno i folię bąbel­kową, aż uka­zał się kamień. Upiorny blask roz­lał się dokoła i padł na jego wykrzy­wioną twarz. Piet stał tak przez jakiś czas, nasłu­chu­jąc. Z domku kucha­rza nie docho­dził żaden dźwięk. Szczę­śli­wie dla kucha­rza.

Ponow­nie sta­ran­nie zapa­ko­wał dia­ment, wło­żył go do torby, którą zarzu­cił na ramię, po czym ruszył ścieżką pro­wa­dzącą w dół rzeki do sąsied­niego obo­zo­wi­ska, w któ­rym kilku Rosjan miało kru­szarkę uży­waną do prze­robu żwiru pobie­ra­nego na brzegu rzeki. Mieli też wielki zde­ze­lo­wany sowiecki śmi­gło­wiec Mi-6, któ­rym trans­por­to­wali paliwo i maszyny z Sau­rimo.

Nie lubił cho­dzić przez las – nie cier­piał lep­kiej, czar­nej angol­skiej nocy, kle­ją­cej mu się do twa­rzy, cuch­ną­cego odde­chu dżun­gli, odgło­sów peł­za­ją­cych zwie­rząt. Dwa dni wcze­śniej kucharz zabił pytona kar­ło­wa­tego, który dostał się do kur­nika. Tylko w Afryce sze­ścio­sto­powy wąż może być nazy­wany kar­ło­wa­tym.

Torba coraz bar­dziej cią­żyła mu na ramie­niu.

Serb, który kie­ro­wał rosyj­skim obo­zem, usiadł na płó­cien­nym stołku i trzy­ma­jąc na kola­nach miskę z paru­ją­cym curry, wysłu­chał opo­wie­ści Pieta. Nie uwie­rzył w ani jedno słowo.

– A to ci się pechowo dla Denny’ego zło­żyło, co, Piet? Pro­blem z prze­wo­dem powie­trza. – Pokrę­cił głową. – Cóż za nie­fart. – Wło­żył do ust duży kawa­łek ryby maśla­nej, który miał na widelcu, i grzbie­tem dłoni wytarł z brody żółtą strużkę. – Co masz w tor­bie?

– Różne rze­czy – odparł Piet.

Serb dźgnął widel­cem curry i nabił na niego kolejny kawa­łek sza­ra­wego mięsa.

– Jasne, Piet. Twoje rze­czy. – Posta­wił miskę z curry na ziemi, chwy­cił butelkę rosyj­skiego koniaku i łyk­nął z niej. Następ­nie popa­trzył na Pieta prze­krwio­nymi oczami. – Lecimy rano, Piet. O tej samej godzi­nie co zwy­kle. O szó­stej. Wci­śniemy cię. Może nawet znaj­dzie się miej­sce na twoje rze­czy. – Rzu­cił Pie­towi sze­roki uśmiech. O ile można się sze­roko uśmiech­nąć, mając tylko dzie­więć zębów.

Kiedy Piet wró­cił do obozu, zadzwo­nił przez tele­fon sate­li­tarny do Johan­nes­burga i wyczar­te­ro­wał lear­jeta, który miał przy­le­cieć po niego do Sau­rimo. Powie­dział pilo­towi, żeby wypeł­nił plan dal­szego lotu do Luandy. To było na wypa­dek, gdyby Angol­czycy go pod­słu­chi­wali. Tej nocy nie zasnął nawet na chwilę, tylko leżał czujny, przez cały czas przy­ci­ska­jąc bre­zen­tową torbę do piersi. Dwa razy ją otwo­rzył, roz­pa­ko­wał kamień i wpa­try­wał się w niego, pod­czas gdy klej­not wbi­jał palce w pozo­stałe prze­strze­nie jego mózgu.

Rano poszedł do obozu Rosjan. Oprócz noża i krót­ko­lu­fo­wej trzy­dziest­kió­semki w kabu­rze na kostce Piet miał ukryty pod kurtką cze­ski pisto­let maszy­nowy Škorpion. Z Ser­bami ni­gdy nic nie wia­domo. Ale zawieźli go do Sau­rimo bez żad­nych incy­den­tów.

Lear­jet wylą­do­wał punk­tu­al­nie. Piet pole­ciał nim pro­sto do Johan­nes­burga, gdzie zaniósł dia­ment do Barry’ego Sterna.

Barry był twardy jak stal, ale nie potra­fił pozbyć się wyrazu osłu­pie­nia z twa­rzy, kiedy Piet roz­pa­ko­wał kamień w jasnym świe­tle lampy na jego biurku.

Wziął głę­boki oddech, zamknął na chwilę oczy, po czym się­gnął po lupę.

– Nawet nie wiemy, co to jest, Piet – powie­dział, choć dobrze wie­dział, co to takiego. W jego gło­wie kotło­wały się tysiące obli­czeń. – A zatem po kolei. Naj­pierw to oczy­ścimy.

Nor­mal­nie z suro­wych dia­men­tów usuwa się taką sko­rupę osa­dów, gotu­jąc je przez dwa­na­ście godzin w kwa­sie w swego rodzaju szyb­ko­wa­rze. Kwas usuwa zewnętrzną war­stwę i nawet dostaje się do nie­któ­rych inklu­zji – malut­kich pla­mek zanie­czysz­czeń, skaz, które wystę­pują w więk­szo­ści dia­men­tów. Kto by jed­nak pro­du­ko­wał urzą­dze­nia do takich kąpieli kwa­so­wych zdolne pomie­ścić tysiąc­pięć­set­ka­ra­towy dia­ment?

Osta­tecz­nie Barry skle­cił coś odpo­wied­niego. Zajęło to sporo czasu. Następ­nie bar­dzo ostroż­nie, wie­lo­krot­nie zanu­rza­jąc ogromny dia­ment, pozbył się ska­mie­nia­łej powłoki. Krok po kroku, po tro­szeczku, sko­rupa roz­pusz­czała się we wrzą­cym kwa­sie. Barry ni­gdy jesz­cze nie widział takiego dia­mentu, który się w końcu uka­zał jego oczom. Nikt na Ziemi, żyjący ani umarły, nic podob­nego nie widział. Za każ­dym razem, gdy go wyj­mo­wał z kwasu, Barry przy­glą­dał mu się przez lupę i w pew­nym momen­cie ujrzał galak­tykę, praw­dziwy wszech­świat różu. Zanu­rzył go z powro­tem w kwa­sie i z tru­dem powstrzy­mał łzy. Natu­ral­nie cały czas opo­wia­dał bzdury na temat kamie­nia.

– Ten kolor, Piet… kto wie? Nie pró­buję obni­żyć jego war­to­ści – powie­dział, szu­ka­jąc słów, dzięki któ­rym mógłby ją obni­żyć – ale kto widział taki kolor? Jakby sta­rał się ukryć. Poja­wia się i znika. I ta struk­tura, Piet, płasz­czy­zny pęk­nięć… – Wolno pokrę­cił głową. – Kto mógłby zaufać temu kamie­niowi? Nie jest czy­sty, Piet. To nie­bez­pieczny kamień. Czło­wiek, który spró­buje go ujarz­mić – popa­trzył ze smut­kiem na dia­ment – ni­gdy nie zazna spo­koju.

Piet nie był naj­by­strzej­szym czło­wie­kiem w Afryce. Wziął za dia­ment 12 milio­nów dola­rów. Barry miał już cze­ka­ją­cego kupca, Rosja­nina. Kupiec wie­dział, że kamień jest pro­ble­ma­tyczny, ale z dru­giej strony był też osza­ła­mia­jący. Nie­mal nie do uwie­rze­nia. Ważył ponad 1500 kara­tów. Ludzie rzu­cali impe­ria na kolana dla mniej­szych klej­no­tów. Na kon­cie Barry’ego w Sin­ga­pu­rze poja­wiło się 40 milio­nów dola­rów. Rosja­nin zawiózł dia­ment do Antwer­pii.1

Lily Sło­wianka wie­rzyła w Boga Ojca wszech­mo­gą­cego, stwo­rzy­ciela nieba i ziemi, i w Jezusa Chry­stusa, Jego Syna Jed­no­ro­dzo­nego, ale wie­rzyła też w kom­pak­to­wego glocka 42. Z nała­do­wa­nym sze­ścio­na­bo­jo­wym maga­zyn­kiem ważył tylko szes­na­ście uncji. Nosiła go na T-shir­cie, pod krótką kurtką z czer­wo­nej skóry. Nie można prze­cież wszyst­kiego zosta­wiać Bogu. Wola­łaby maga­zy­nek dzie­wię­cio­na­bo­jowy, ale mniej­sza liczba strza­łów była akcep­to­wal­nym kom­pro­mi­sem w wypadku pisto­letu, który wła­ści­wie mogła ukryć w biu­sto­no­szu. Jeśli nie udało ci się poło­żyć kogoś sze­ścioma poci­skami grzyb­ku­ją­cymi Fioc­chi Extrema kali­bru 9 mm, naprawdę nie­za­wod­nymi, które Lily bar­dzo lubiła, to zasłu­ży­łeś sobie na to, co dosta­łeś.

Usia­dła w ósmej ławce od ołta­rza i pochy­liła głowę w modli­twie do swo­jej patronki. Nie ma żad­nej świę­tej imie­niem Lily, ale ona żywiła szcze­gólne nabo­żeń­stwo dla Świę­tej Kata­rzyny Teka­kwi­thy, Lilii Mohaw­ków. Nie­zwy­kle szy­kowna w stro­jach z jele­niej skóry i kora­li­kach, jak to widziała Lily, była ponadto księż­niczką, a do tego potra­fiła prze­my­kać przez las niczym zjawa. Tę ostat­nią część o lesie Lily wymy­śliła. Uwa­żała, że jej wła­sna poboż­ność, jaką wyka­zy­wała, ofia­ro­wu­jąc księ­dzu tysiąc dola­rów w dwu­dziest­kach po każ­dej dosta­wie dia­men­tów, daje jej prawo doda­wa­nia kilku przy­mio­tów, które święta musiała tak czy ina­czej posia­dać, ale które umknęły uwagi sie­dem­na­sto­wiecz­nych fran­cu­skich jezu­itów piszą­cych histo­rię tej czę­ści Ame­ryki Pół­noc­nej w cza­sie, kiedy nie wyry­wano im paznokci.

Umie­jęt­ność pogo­dze­nia reli­gij­no­ści z prak­tycz­nym podej­ściem do zabójstw nie jest wyłącz­nie rosyj­ska. Ale Lily miała jesz­cze inne cechy – mania­kalne umi­ło­wa­nie Baletu Bol­szoj, obłęd­nie sko­śne oczy, upodo­ba­nie do dro­giej sybe­ryj­skiej wódki o nazwie Beluga Noble Gold – które, wzięte razem, sta­no­wiły wyja­śnie­nie jej prze­zwi­ska w nie­któ­rych mrocz­nych zauł­kach światka dia­men­tów.

Lekko się obró­ciw­szy, Lily Sło­wianka mogła obser­wo­wać całe wnę­trze kościoła pod wezwa­niem Świę­tego Anioła Stróża.

Tak jak ja. Mie­li­śmy w kościele kamery. Pro­wa­dzi­łem obser­wa­cję w imie­niu służb skar­bo­wych. Jej celem była likwi­da­cja prze­stęp­czej ope­ra­cji pra­nia brud­nych pie­nię­dzy przy­wo­żo­nych do Sta­nów Zjed­no­czo­nych w postaci dia­men­tów. Pla­no­wa­łem zasta­wić pułapkę, ale naj­pierw chcia­łem się dowie­dzieć, jak to wszystko działa. A potem dosta­łem w środku nocy pole­ce­nie: ope­ra­cja została przy­spie­szona. I tak oto się tam zna­la­złem.

Pod­czas mszy o siód­mej rano odgłosy wcze­snego ruchu ulicz­nego na Ocean Par­kway zdo­mi­no­wał cichy szum opon w desz­czu.

– „…który z Ojca jest zro­dzony” – recy­to­wał ksiądz Wyzna­nie wiary.

Odgłosy ruchu ulicz­nego wzmo­gły się, gdy na chwilę otwarto drzwi wej­ściowe, i przy­ci­chły, gdy drzwi zostały zamknięte. Lily sły­szała ciche popi­ski­wa­nie teni­só­wek na lastry­ko­wej posadzce. To była kolejna rzecz, którą lubiła u Świę­tego Anioła Stróża. Dzięki lastryku można było usły­szeć muchę.

– „…zstą­pił z nieba” – wyre­cy­to­wała równo z księ­dzem i sied­mior­giem sta­łych uczest­ni­ków mszy. Zawsze tych samych. To było dobre. Żad­nych nie­spo­dzia­nek. Tego dnia był jesz­cze ósmy, trzy­dzie­sto­pa­ro­letni facet w dżin­so­wej kurtce. Młod­szy od więk­szo­ści sta­łych uczest­ni­ków. Ale Lily przyj­rzała mu się uważ­nie, kiedy przy­szedł, i uznała, że jest w porządku. Zanu­rzył palce w wodzie świę­co­nej i uczy­nił znak krzyża. Wie­dział, kiedy wstać i kiedy uklęk­nąć.

Poza nim jedy­nymi obcymi w kościele byli płat­nik Ław­row i jego żona. Sie­dzieli z otwar­tymi ustami dzie­sięć rzę­dów za Lily i wyglą­dali jak para trolli ze ster­czą­cymi żuchwami i nosami roz­gnie­cio­nymi niczym bryłki wosku. W ich roz­dzia­wio­nych ustach widać było pro­sto­kątne żółte zęby. Ław­row miał pro­blem z krą­że­niem i jego nie­bie­skawy nos oraz duże nie­bie­skawe uszy były koloru jego taniego gar­ni­turu. Z kie­szeni na piersi wysta­wało mu pla­sti­kowe etui pełne dłu­go­pi­sów. Jego żona miała na sobie sukienkę w kwiaty. Ogromny biust był wyzwa­niem dla przed­nich guzi­ków jej sukienki, która zresztą i tak byłaby przy­cia­sna z powodu kevla­ro­wej kami­zelki. Żona płat­nika obiema rękami ści­skała płó­cienną torebkę wiel­ko­ści ple­caka. W torebce były pie­nią­dze.

Wszy­scy w kościele byli starsi od Lily, która miała dwa­dzie­ścia dzie­więć lat. Wyróż­niała się z powodu swo­jego wieku, czer­wo­nej kurtki i robią­cego wra­że­nie wyglądu – krótko przy­strzy­żone, ster­czące czarne włosy, czarne brwi i skóra tak blada, że widać było nie­wy­raźny cień meszku nad górną wargą. Miała gniewne ciem­no­szare oczy i spi­cza­ste elfie uszy. Wokół tych dziw­nych deli­kat­nych muszli krę­ciły się kosmyki ciem­nych wło­sów, niczym polu­jące węgo­rze.

– „I zmar­twych­wstał dnia trze­ciego, jak oznaj­mia Pismo. I wstą­pił do nieba; sie­dzi po pra­wicy Ojca”.

W nawie bocz­nej poja­wił się jakiś męż­czy­zna: śred­niego wzro­stu, o dużej, masyw­nej klatce pier­sio­wej, w pomarsz­czo­nych spodniach khaki i jasno­nie­bie­skiej, zapi­na­nej na guziki koszuli z jakimś logo na kie­szonce. Koszula nie była wpusz­czona w spodnie, więc praw­do­po­dob­nie miał broń. Ludzie zaj­mu­jący się han­dlem dia­men­tami lubią mówić, że jest to biz­nes oparty na zaufa­niu, uści­sku dłoni. Jasne, tyle że cza­sem ta dłoń trzyma pisto­let.

– Daj mi lep­sze uję­cie tego faceta – powie­dzia­łem i ekran przede mną zami­go­tał, gdy kamera zmie­niła kąt.

Sie­dzie­li­śmy w wozie dowo­dze­nia nowo­jor­skiej poli­cji zapar­ko­wa­nym milę dalej, na Coney Island. Taki pojazd to w zasa­dzie pozba­wiony okien auto­bus z tele­wi­zyjną reży­serką. Kap­suła odcięta od świata, wypeł­niona przy­ćmio­nym zie­lo­nym świa­tłem i wszyst­kimi zapa­chami, jakie wnie­śli znaj­du­jący się w niej ludzie.

Młody gli­niarz obok mnie prze­łą­czał kamery i kon­tro­lo­wał dźwięk. Kapi­tan w bia­łej, wykroch­ma­lo­nej koszuli nad­zo­ro­wał ope­ra­cję z obi­tego skórą skrzy­pią­cego fotela z zagłów­kiem przy­śru­bo­wa­nego do pod­wyż­sze­nia w naroż­niku. Miał kwa­śną minę na wypa­dek, gdy­bym zapo­mniał, że nie cierpi cywi­lów.

Lily Sło­wianka zesztyw­niała, kiedy męż­czy­zna zbli­żył się do niej. Jej także nie podo­bała się luźna koszula. Trzy­mał dło­nie na widoku, lekko odchy­lone od ciała.

Miał gęste, krę­cone, siwe włosy i zie­mi­stą cerę. Roz­po­zna­łem go. Bra­zy­lij­ski han­dlarz dia­men­tów. Nie­zbyt przej­mu­jący się tym, skąd pocho­dzi jego towar.

Szedł nawą, kule­jąc i postu­ku­jąc obca­sem.

Wsu­nął się na ławkę dwa rzędy za Lily. To była jedna z jej zasad: dwa rzędy. Dość bli­sko, ale nie za bli­sko.

Kiedy już usiadł, rozej­rzał się po kościele. Na koniec ukląkł, pochy­lił głowę, skła­da­jąc dło­nie jak do modli­twy, i wycią­gnąw­szy ręce, wsu­nął je w głąb pustej ławki mię­dzy nim a Lily. Mię­dzy jego kciu­kami poja­wił się długi na trzy cale, pro­sto­kątny, biały kształt. Lily wyjęła papie­rową paczuszkę z jego dłoni i powoli, z uwagą rozej­rzała się dokoła.

Otwo­rzyła paczuszkę pstryk­nię­ciem pal­ców dłoni, w któ­rej ją trzy­mała, demon­stru­jąc zręcz­ność świad­czącą o dosko­na­łej zna­jo­mo­ści spo­sobu, w jaki han­dla­rze dia­men­tów skła­dają papie­rowe paczuszki.

– „Wie­rzę w Ducha Świę­tego…”.

Z papieru wytry­snęła mgiełka różo­wego świa­tła i spo­wiła twarz Lily.

Wpa­try­wała się przez chwilę w zawar­tość paczuszki, a jej twarz wydała się łagod­nieć w różo­wej poświa­cie.

– Zrób zbli­że­nie – powie­dzia­łem mło­demu gli­nia­rzowi.

W paczuszce znaj­do­wał się jeden różowy dia­ment. Miał kształt szty­letu, był długi, cienki i na jed­nym końcu spi­cza­sty. Na tle bia­łego papieru lśnił z ogni­stą inten­syw­no­ścią.

Nagle ciszę panu­jącą w kościele prze­szyło trzesz­cze­nie radia.

Lily zamknęła paczuszkę szyb­kimi ruchami pal­ców. Odchy­liła się w ławce do tyłu i popa­trzyła na drugą stronę kościoła. Ksiądz recy­to­wał ostat­nie wersy modli­twy. Na zbli­że­niu twa­rzy Lily widzia­łem kro­pelki potu nad jej górną wargą. Błysz­czały w przy­tłu­mio­nym świe­tle poranka. Patrzyła pro­sto na faceta w dżin­so­wej kurtce, który gorącz­kowo gme­rał przy uchu.

– To wasz czło­wiek? – wark­ną­łem do kapi­tana.

– Nikt z naszych – wymam­ro­tał młody gli­niarz.

Kapi­tan wga­piał się w ekran, wyraź­nie nie mając poję­cia, co się dzieje.

Bra­zy­lij­czyk wycią­gnął rękę do przodu i spró­bo­wał wyrwać paczuszkę, ale Lily trzy­mała ją z dala od niego.

– Pro­szę, powiedz, że nie wzią­łeś więk­szego wspar­cia – powie­działa swoim chra­pli­wym gło­sem. W gło­śniku zabrzmiał zgrzy­tli­wie.

Bra­zy­lij­czyk ponow­nie zło­żył ręce i zmie­rzył ją czar­nymi oczami.

– Kochany – wark­nęła z wyrzu­tem Lily – chcia­łeś mi wyciąć bra­zy­lij­ski numer? – Jej angiel­ski z akcen­tem środ­ko­wo­atlan­tyc­kim był zbyt nie­na­ganny, aby go uznać za ame­ry­kań­ski, i zbyt wygła­dzony rosyj­skimi samo­gło­skami, żeby był bry­tyj­ski. – Ten twój czło­wiek, któ­rego zdra­dziło radio… – cią­gnęła gniew­nym szep­tem. – To bar­dzo nie­ład­nie. Nie tak się uma­wia­li­śmy. Co ty wyra­biasz? – Wsu­nęła paczuszkę do wewnętrz­nej kie­szeni. – Kogo tu jesz­cze masz?

– Co się dzieje? – zapy­tał kapi­tan. Jego fotel gło­śno zaskrzy­piał, gdy zszedł ze swo­jego sta­no­wi­ska i sta­nął za mło­dym gli­nia­rzem.

– Coś jest nie tak – powie­dzia­łem mu. – Ona myśli, że kurier chce ją wyki­wać. Miał przyjść z jed­nym czło­wie­kiem wspar­cia. – Zer­k­ną­łem na moni­tor. – To ten tam, przed głów­nym wej­ściem. Nie widzę nikogo wię­cej, ale nie wygląda to naj­le­piej. Gdzie zespoły aresz­tu­jące?

– Tutaj i tutaj. – Młody gli­niarz postu­kał pal­cem w ekran uka­zu­jący siatkę ulic wokół kościoła. – A tu trzeci. To wjazd na Belt Par­kway.

Mie­li­śmy dwa wła­sne samo­chody, ale on nie wie­dział, gdzie one są. To była jesz­cze jedna z tych spraw, które wku­rzały kapi­tana: plan prze­wi­dy­wał, że nowo­jor­ska poli­cja uniesz­ko­dliwi Rosjan, po czym wkro­czą agenci skar­bowi i ich aresz­tują.

– Gdzie są samo­chody Rosjan? – spy­ta­łem mło­dego.

– Czarny esca­lade przed fron­tem. To wszystko.

Nie sądzi­łem, że to wszystko, ale nie powie­dzia­łem tego, bo w kościele sprawy zaczy­nały się wymy­kać spod kon­troli.

Bra­zy­lij­czyk pokrę­cił głową. Wycią­gnął prawą rękę w stronę Lily Sło­wianki. Jego lewa ręka nie była już na widoku.

– Biorę go z powro­tem – wark­nął.

Wszel­kie pozory taj­nego spo­tka­nia się roz­wiały. Ani on, ani Lily nie pró­bo­wali nawet mówić cichym gło­sem. Przy ołta­rzu ksiądz dziel­nie odpra­wiał mszę. Jego trzódka, choć wystra­szyły ją pod­nie­sione głosy, dotrzy­my­wała mu kroku.

Prze­oczy­łem moment, kiedy Ław­row przy­stą­pił do dzia­ła­nia, i zwró­ci­łem na niego uwagę, dopiero gdy młody gli­niarz powie­dział „ten stary facet”. Ław­row zdą­żył już wstać i poko­nać połowę odle­gło­ści dzie­lą­cej go od ławki Bra­zy­lij­czyka, wycią­ga­jąc po dro­dze sta­rego pół­au­to­ma­tycz­nego maka­rowa z zaso­bów Armii Czer­wo­nej. Wyda­wał się mały w jego ogrom­nej łapie.

– Mówię teraz bar­dzo poważ­nie – ode­zwała się Lily. – Nie rób niczego głu­piego.

Ław­row wyce­lo­wał pisto­let w ucho Bra­zy­lij­czyka.

Ksiądz teatral­nym gestem ujął kie­lich i obró­cił się tak ener­gicz­nie, że szata litur­giczna aż zawi­ro­wała wokół niego, po czym obszedł ołtarz, żeby roz­dać wier­nym komu­nię. Sta­rzy ludzie na prze­dzie wstali i zaczęli się prze­su­wać w ław­kach ku nawie głów­nej. To zamie­sza­nie zde­kon­cen­tro­wało Ław­rowa i na krótką chwilę przy­cią­gnęło jego uwagę. Bra­zy­lij­czyk obró­cił się jak kot, odchy­la­jąc głowę od pisto­letu, i bły­ska­wicz­nie uniósł rękę. Na twa­rzy Ław­rowa poja­wił się czer­wony pasek, cią­gnący się od pod­bródka po czoło, przez śro­dek jego lewego oka. Maka­row huk­nął, a za ołta­rzem eks­plo­do­wało stadko anio­łów i spa­dło na posadzkę desz­czem bar­wio­nego szkła.

– Zespół pierw­szy – spo­koj­nie rzu­cił kapi­tan do mikro­fonu. – Unie­ru­cho­mić samo­chód podej­rza­nych.

Ław­row przy­ci­snął dłoń do twa­rzy. Po policzku ześli­znął się kawa­łek jego oka. Stra­cił rów­no­wagę i prze­wró­cił się do tyłu. Jesz­cze raz wystrze­lił z maka­rowa i posąg Maryi Dzie­wicy pod roz­bi­tym oknem roz­padł się w chmu­rze bia­łego pyłu.

Na zewnątrz mato­wo­czarny ford crown vic­to­ria nowo­jor­skiej poli­cji, nie­ozna­ko­wany, jeśli nie liczyć zde­rzaka do tara­no­wa­nia z przodu, wystrze­lił z bocz­nej ulicy i skrę­cił w stronę kościoła. Na obra­zie z sze­ro­ko­kąt­nej kamery prze­sy­ła­nym z budynku sto­ją­cego dwie prze­cznice dalej nie wyglą­dało to zbyt dra­ma­tycz­nie, ale nie chciał­bym sie­dzieć w tym esca­lade, kiedy crown vic wbił mu się w tyłek.

– Pie­przeni Rosja­nie – zaklął kapi­tan. – To zawsze musi być esca­lade.

Lily stała już na nogach z dło­nią pod kurtką, kiedy ręka Bra­zy­lij­czyka mignęła ponow­nie, prze­su­wa­jąc się po jej przed­ra­mie­niu. Udało jej się unik­nąć następ­nego cię­cia i wtedy trzy­mała już glocka w nie­zra­nio­nej ręce. Bra­zy­lij­czyk pró­bo­wał się uchy­lić, ale pocisk Fioc­chi Extrema wyla­tuje z lufy z szyb­ko­ścią 975 stóp na sekundę. Trzeba by się ruszać naprawdę szybko, żeby go unik­nąć. W czole Bra­zy­lij­czyka poja­wiła się dziura wiel­ko­ści dzie­się­cio­cen­tówki, a tył jego głowy roz­pękł się jak melon.

Ksiądz znie­ru­cho­miał, wręcz wro­śnięty w stop­nie pre­zbi­te­rium, z kie­li­chem w jed­nej ręce i komu­ni­kan­tem w dru­giej. Wciąż patrzył przez ramię na wybite okno i mgiełkę gip­so­wego pyłu.

Trzy­ma­jąc się za zra­nioną rękę, Lily chwiej­nie wyszła z ławek i pobie­gła do bocz­nych drzwi kościoła.

– Ma prze­rą­bane – stwier­dził kapi­tan. – Te drzwi są zamknięte na stałe. Sam to spraw­dzi­łem – dodał.

Mylił się. Lily otwo­rzyła drzwi i wyszła na zewnątrz.

Żona Ław­rowa pod­nio­sła się ocię­żale i pokuś­ty­kała do męża. Miała opuch­nięte kostki i nosiła ela­styczne poń­czo­chy uci­skowe. Pochy­liła się, się­gnęła po maka­rowa i podała mu go, lekko kle­piąc go przy tym w ramię. Ław­row wstał z wiel­kim tru­dem, po czym ruszyli w stronę głów­nego wyj­ścia. Płat­nik trzy­mał się jedną ręką za oko i krew pły­nęła mu po szyi, ale poza tym wyglą­dali jak każda para star­szych ludzi, któ­rzy wyszedł­szy z kościoła, zoba­czyli gli­nia­rzy wycią­ga­ją­cych z SUV-a Rosjan i zmu­sza­ją­cych ich do poło­że­nia się na jezdni twa­rzami do dołu.

Zdo­ła­łem jesz­cze dostrzec zni­ka­ją­cego za rogiem ochro­nia­rza Bra­zy­lij­czyka, gdy Ław­row skie­ro­wał maka­rowa w stronę ulicy i wystrze­lił. Gli­niarz z kola­nem na ple­cach zatrzy­ma­nego Rosja­nina sto­czył się na bok z okrzy­kiem bólu. Tym­cza­sem żona Ław­rowa otwo­rzyła swoją prze­pastną torebkę i wycią­gnęła z niej pisto­let auto­ma­tyczny Stiecz­kina. Te wiel­kie pisto­lety miesz­czą w maga­zyn­kach po dwa­dzie­ścia nabo­jów i mogą wystrze­lić je wszyst­kie w ciągu 1,6 sekundy. Wystar­czyło naci­snąć spust, ale zanim zdą­żyła to zro­bić, tra­fił ją pocisk o dużej sile ude­rze­nia, wystrze­lony przez snaj­pera z dachu domu po dru­giej stro­nie ulicy. Wło­żyła wpraw­dzie kami­zelkę kulo­od­porną, ale – fatal­nie dla niej – nie miała kulo­od­por­nego kape­lu­sza.

Lily Sło­wianka wyszła bocz­nym wej­ściem z kościoła i znik­nęła za bia­łym budyn­kiem sąsia­du­ją­cej z kościo­łem ple­ba­nii.

– Zespół drugi – ode­zwał się sto­jący obok mnie kapi­tan – cel wyszedł z kościoła od połu­dnia. Zatrzy­mać go z tyłu domu.

– Zro­zu­mia­łem – zatrzesz­czał jego roz­mówca i poja­wił się drugi crown vic, który pędząc od Ocean View Ave­nue, wpadł na traw­nik ple­ba­nii. Na mokrej od desz­czu tra­wie koła stra­ciły przy­czep­ność i samo­chód zaczął się obra­cać. Kie­rowca skrę­cił koła i pró­bo­wał wyjść z pośli­zgu, deli­kat­nie doda­jąc gazu, ale przód wozu ude­rzył bokiem w gruby klon, po czym buch­nęła z niego chmura pary.

– Zespół drugi… Co jest, do cho­lery?! – wrza­snął kapi­tan.

Z samo­chodu wygra­mo­lili się czte­rej faceci w peł­nym rynsz­tunku bojo­wym i pognali w stronę domu.

– Mamy kamerę za tym budyn­kiem? – zapy­ta­łem mło­dego gli­nia­rza.

Zaprze­czył, oszo­ło­miony wido­kiem roz­gry­wa­ją­cej się na ekra­nach kata­strofy.

– Stam­tąd nie ma wyj­ścia – wtrą­cił kapi­tan, ale myślę, że obaj wie­dzie­li­śmy, jak wielką wiarę można było pokła­dać w jego sło­wach.

– Niech pan każe zaci­snąć pętlę – powie­dzia­łem, po czym zdją­łem słu­chawki, rzu­ci­łem je na kon­solę i wybie­głem na zewnątrz.

Czarny yukon mojego kie­rowcy stał tyłem do wozu dowo­dze­nia z już otwar­tymi drzwiami. Yukon miał sil­nik V8 o pojem­no­ści 6,2 litra. Kie­rowca był daw­nym szo­fe­rem gangu spe­cja­li­zu­ją­cego się we wła­ma­niach. Zanim zapią­łem pas bez­pie­czeń­stwa, pędzi­li­śmy już Surf Ave­nue z szyb­ko­ścią osiem­dzie­się­ciu pię­ciu mil na godzinę.

– Zespół trzeci… Zespół trzeci, wcho­dzić – padło z gło­śnika, po czym roz­le­gły się jakieś szumy i nie­zro­zu­miałe dźwięki.

– Gdzie ona jest? – zapy­ta­łem.

Z zamon­to­wa­nego na desce roz­dziel­czej moni­tora poli­cyj­nej czę­sto­tli­wo­ści dobie­gały trza­ski.

– Po plaży jedzie moto­cykl. Myślą, że to ona – odparł mój kie­rowca.

W tej samej chwili z radia popły­nęło stac­cato lako­nicz­nych mono­sy­lab świad­czą­cych o tym, że poli­cjanci zaj­mują sta­no­wi­ska, zmie­nia­jąc Bri­gh­ton Beach w pułapkę. Wyobraź­cie sobie, że Bro­oklyn wysta­wia piasz­czy­sty język i wsuwa go w Ocean Atlan­tycki – to Bri­gh­ton Beach. Dwa mosty i pas ziemi to wszystko, co łączy ją z resztą lądu, a my zadba­li­śmy, żeby wszyst­kie drogi wyj­ściowe były zablo­ko­wane. Pędząc w kie­runku koniuszka języka, Lily wjeż­dżała coraz głę­biej w pułapkę.

Yukon miał miga­jące świa­tła i jedną z tych stra­żac­kich syren, które powinny prze­go­nić z drogi nawet nowo­jor­czy­ków. Ale Bri­gh­ton Beach jest dla rosyj­skich gang­ste­rów tym, czym Mała Ita­lia była dla mafii. Miga­jące świa­tła i rycząca syrena nie robiły żad­nego wra­że­nia na zapy­cha­ją­cych drogę fleg­ma­tycz­nych kie­row­cach.

Mój szo­fer wziął ostry zakręt, prze­mknął yuko­nem przez chod­nik i wje­chał na beto­nowe schody. Prze­le­cie­li­śmy na drugą stronę pro­me­nady i wpa­dli­śmy na plażę. Wie­jący od lądu wiatr, który nagle się wzmógł, na chwilę roze­rwał war­stwę chmur, ukła­da­jąc je w stosy dobrze widoczne na tle błę­kit­nego nieba. W ostrym sre­brzy­stym świe­tle, które zalało ocean, wyglą­dał on jak pokryty gla­zurą.

Jecha­li­śmy po pia­sku i tele­pało nami na wszyst­kie strony. Kie­rowca miał błogi wyraz twa­rzy. Jego upier­ście­nione dło­nie mocno trzy­mały kie­row­nicę. Daleko z przodu dwa wozy nowo­jor­skiej poli­cji wystrze­liły z ulicy na plażę i pognały na wschód, zarzu­ca­jąc kuframi na pia­chu. Przed nimi widać było czer­woną kropkę – to Lily Sło­wianka mknęła wzdłuż ciem­nej linii brze­go­wej. Kałuże na plaży lśniły niczym wypo­le­ro­wane szkło.

Wpa­try­wa­łem się w mapę widoczną na moni­to­rze deski roz­dziel­czej. Nie było stąd żad­nego wyj­ścia, plaża się koń­czyła. Za nią cią­gnęło się kilka zabu­do­wa­nych ulic, a potem kanał łączący zatokę She­ep­shead z Atlan­ty­kiem.

– Może się im przez jakiś czas wymy­kać – powie­dzia­łem – ale się stąd nie wydo­sta­nie. Nie ma żad­nych mostów przez zatokę She­ep­shead. Jest tu jakaś linia pro­wa­dząca przez wodę, ale nie wiem, co to jest.

– Linia? – zapy­tał kie­rowca.

Wdep­nął hamu­lec i obró­cił yukona, wpro­wa­dziw­szy go w cia­sny zakręt, który zakoń­czył się tym, że przed­nie koła zatrzy­mały się na pro­me­na­dzie.

– Ta linia… to kładka dla pie­szych – powie­dział. Jego twarz z obwi­słymi policz­kami odmie­niła mina wyra­ża­jąca zasko­cze­nie i zdu­mie­nie. – Jezu, zapo­mnia­łem o niej. – Zaci­snął wargi i poki­wał głową. – Sprytna dziew­czyna. Pobawi się z pości­giem tam na końcu plaży, a potem wymknie się im i wróci do kładki. To tylko mostek dla pie­szych, ale moto­cy­klem może po nim prze­je­chać. – Popa­trzył na mnie. – Jeśli tak zrobi, wydo­sta­nie się z pułapki.

Z głu­chym łomo­tem zje­cha­li­śmy z pro­me­nady i pogna­li­śmy z powro­tem po plaży. Pięć minut póź­niej obje­cha­li­śmy dolną część zatoki She­ep­shead i zna­leź­li­śmy się po prze­ciw­nej stro­nie, w samą porę, żeby zoba­czyć czer­wony moto­cykl, który poja­wił się na dru­gim brzegu. Pra­wie udało jej się wymi­nąć samo­chód, który zbli­żał się do niej mokrą ulicą, ale w kry­tycz­nym momen­cie prze­je­chał on przez kałużę i woda try­ska­jąca mu spod kół zmio­tła Lily z moto­cykla. Upa­dła na jezd­nię i prze­szo­ro­wała po nawierzchni. Moto­cykl prze­le­ciał ponad barierą i wpadł do wody. Lily pod­nio­sła się i pokuś­ty­kała w stronę kładki. Zra­nioną rękę miała opusz­czoną i trzy­mała w niej glocka. Drugą dłoń zaci­skała na przed­ra­mie­niu pierw­szej, w miej­scu, gdzie zra­nił ją Bra­zy­lij­czyk. Wysia­dłem z yukona i ruszy­łem do mostka.

Wła­śnie wtedy po dru­giej stro­nie zatrzy­mał się poli­cyjny samo­chód z wyjącą syreną, po czym wysko­czyło z niego dwóch gli­nia­rzy z wycią­gnię­tymi pisto­le­tami. Lily tym­cza­sem dotarła już na śro­dek drew­nia­nego pomo­stu. Zatrzy­mała się tam, oparła ple­cami o balu­stradę i posta­wiła piętę na naj­niż­szym szcze­blu. Wyglą­dała, jakby pozo­wała do reklamy.

Deszcz padał teraz moc­niej. Włosy przy­lgnęły jej do głowy. Czarne kosmyki zakrę­ciły się dokoła elfich uszu. Wargi miała szare. Spoj­rzała mi pro­sto w oczy i uśmiech­nęła się blado, po czym wygięła się do tyłu nad balu­stradą i rzu­ciła do wody. Wpa­dła do niej kilka jar­dów od łodzi hybry­do­wej z dwoma stu­pięć­dzie­się­cio­kon­nymi sil­ni­kami zabur­to­wymi Mer­kury, która wypły­nęła wła­śnie spod mostu. Widzia­łem, jaka była osła­biona, kiedy wcią­gali ją na pokład, ale miała jesz­cze dość siły, żeby oddać trzy szyb­kie strzały. Drew­niany słu­pek przede mną roz­padł się na kawałki, zasy­pu­jąc mi twarz drza­zgami. Chwilę póź­niej łódź z Lily znik­nęła w gęst­nie­ją­cym desz­czu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: