Reder '44 - Piotr Czarnecki - ebook + książka

Reder '44 ebook

Czarnecki Piotr

4,1

Opis

"Polski snajper zabija Adolfa Hitlera. To początek niesamowitej powieści historical fiction" - Piotr Zychowicz, autor Nadchodzi III wojna światowa.

Wojna, w której bronią są fałsz, podstęp, seks i pieniądz.

Czy śmierć Führera uchroniłaby Polskę przed „wyzwoleniem” przez Rosjan?

W lipcu 1944 roku porucznik Paweł Reder wraz z grupą komandosów w brawurowej akcji w Berghofie zabija Adolfa Hitlera. Wbrew pozorom nie rozwiązuje to jednak wszystkich problemów świata, a zwłaszcza Polski. W walącym się hitlerowskim kolosie bezwzględna walka o władzę i możliwość układania się z aliantami osiąga apogeum. Konferencja w Teheranie już się odbyła i los Polski wydaje się przypieczętowany. Aby go odmienić, należy doprowadzić do zmiany nastawienia najpotężniejszego z aliantów – Stanów Zjednoczonych. Ale nie da się tego zrobić z F.D. Rooseveltem u steru, zatem wybory prezydenckie musi wygrać jego rywal, Thomas Dewey…

Świetna, błyskotliwa powieść political fiction: polscy komandosi za liniami wroga, śmiałe akcje polskiego wywiadu, brutalni szpiedzy i misje w najdalszych zakątkach globu, tajemnicza dama w czerwieni. Oto świat, w którym sojusznik staje się wrogiem, a dotychczasowy śmiertelny wróg cennym sojusznikiem, i w którym wola przetrwania determinuje tak jednostki, jak całe narody. Wojna, w której bronią są fałsz, podstęp, seks i pieniądz.

HISTORIA, KTÓRA MOGŁA SIĘ WYDARZYĆ.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 409

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (21 ocen)
10
7
1
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TomekB69

Z braku laku…

Ekscytujący początek, tylko początek... Właśnie sobie zadałem pytanie czy muszę się dalej męczyć.
00

Popularność




Dedy­kuję

nie­za­stą­pio­nej Mamie Kry­sty­nie

i bratu Micha­łowi

ROZ­DZIAŁ I

Skok

Była lip­cowa noc 1944 roku. Na wyso­ko­ści sied­miu tysięcy metrów wielki lan­ca­ster prze­szy­wał powie­trze. Wyda­wał się pły­nąć w gęstej mgle ponad poduszką z ciem­nych kłę­bia­stych chmur. Ten siel­ski obraz kon­tra­sto­wał z tym, co działo się daleko pod nim, gdzie nie­miecka pożoga wojenna tra­wiła całą Europę. W tyl­nej kabi­nie samo­lotu pano­wał pół­mrok, co chwilę roz­ja­śniany z lekka przez zepsutą mru­ga­jącą lampę nad wej­ściem.

Sie­działo tam obok sie­bie sied­miu żoł­nie­rzy w mun­du­rach strzel­ców alpej­skich. W pół­mroku trwali w dziw­nym letargu niczym tera­ko­towa armia, cze­ka­jąc na bój. Przed nimi, tyłem do kabiny pilo­tów, sie­dział ofi­cer w mun­du­rze SS-Unterscharführera. Na pra­wym ręka­wie miał widoczny znak oddzia­łów gór­skich – „sza­rotkę”, Edel­we­iss Abze­ichen der Waf­fen-SS, któ­rej przy­glą­dał się od czasu do czasu.

Pod czapką widoczna była opa­lona twarz oko­lona ciem­nymi wło­sami, z kil­koma bli­znami. Ten wysoki, bar­czy­sty męż­czy­zna o zim­nym, bez­na­mięt­nym spoj­rze­niu zda­wał się nad czymś inten­syw­nie myśleć. Wzrok wbi­jał przed sie­bie, ale nie­wąt­pli­wie myślami był w innym miej­scu. Nagle cztery wiel­kie sil­niki lan­ca­stera zawyły gło­śniej, prze­ry­wa­jąc mono­tonny olbrzymi hałas wypeł­nia­jący kabinę. Samo­lot wpadł w tur­bu­len­cję, pod­sko­czył, po czym mocno opadł, tym samym zabu­rza­jąc spo­kój dziw­nej zbie­ra­niny pasa­że­rów.

Ofi­cer prze­cią­gnął się i wstał, kie­ru­jąc się w stronę kabiny pilo­tów. Wtedy z tyl­nej czę­ści samo­lotu ode­zwał się po pol­sku młody chło­pak o szczu­płej twa­rzy i zawa­diac­kich oczach, wyraź­nie oży­wiony:

– Panie porucz­niku, daleko jesz­cze? Lecimy i lecimy. Mógł pan zor­ga­ni­zo­wać jakąś fajną radio­ope­ra­torkę zamiast brzy­dala Wik­tora, to czas by pły­nął milej. – Powie­dziaw­szy to, obej­rzał się wielce ucie­szony na żoł­nie­rza sie­dzą­cego za nim.

Porucz­nik Reder znie­ru­cho­miał i rzu­cił przez ramię:

– Jak jesz­cze raz usły­szę słowo po pol­sku, to zosta­niesz w samo­lo­cie i wró­cisz do Anglii!

Chło­pak się zmie­szał. Przy­po­mniał sobie, że wła­śnie zła­mał roz­kaz.

– Prze­pra­szam, panie porucz­niku. To się wię­cej nie powtó­rzy – odpo­wie­dział już po nie­miecku, wyraź­nie zmar­twiony.

Reder ruszył do kabiny pilo­tów, ale zwol­nił i dodał jesz­cze dla roz­ła­do­wa­nia atmos­fery:

– A jak będziesz maru­dził, to prze­niosę cię do fran­cu­skich jed­no­stek pomoc­ni­czych. – Jego usta wykrzy­wiły się w uśmie­chu, co wska­zy­wało na to, że roz­ba­wił go wła­sny żart.

– Wszę­dzie, tylko nie do żabo­ja­dów! Ciężko coś robić z rękami w górze – odparł chło­pak zado­wo­lony, że jego prze­wi­nie­nie poszło w nie­pa­mięć.

Po chwili porucz­nik znik­nął w kabi­nie pilo­tów.

– Andrzej, ty to nie wiesz, kiedy być cicho – powie­dział sie­dzący obok zbesz­ta­nego jego brat bliź­niak Miko­łaj, jed­no­cze­śnie wymie­rza­jąc mu potęż­nego sztur­chańca w ramię.

Brat nie omiesz­kał oddać mu ciosu. Zaowo­co­wało to krótką sza­mo­ta­niną, zakoń­czoną po chwili remi­sem.

W prze­ci­wień­stwie do reszty oddziału dla nich była to pierw­sza tak poważna akcja. Zde­ner­wo­wa­nie masko­wali żar­tami, byli jed­nak wyraź­nie prze­jęci tym, co ma się wyda­rzyć. Bliź­niacy pocho­dzili z Byd­gosz­czy, gdzie więk­szość Pola­ków od dziecka rów­nie dobrze jak po pol­sku mówiła po nie­miecku. Dzięki temu zostali wybrani do tej misji. Jako dzie­ciaki ganiali się z Hitler­ju­gend po ulicz­kach Byd­gosz­czy, a we wrze­śniu 1939 roku zacią­gnęli się do woj­ska, by wal­czyć z Niem­cami. Potem, jak więk­szość oddziału, nie chcieli zło­żyć broni i przez Węgry oraz Fran­cję dotarli do Anglii. W Pol­sce i we Fran­cji wiele się nie nawo­jo­wali, więc gdy tylko poja­wiła się moż­li­wość walki z Niem­cami w 10. Com­mando zło­żo­nym z Pola­ków, od razu dołą­czyli do „pol­skich koman­do­sów”. Po mie­sią­cach szko­le­nia zna­leźli się w lan­ca­ste­rze lecą­cym do serca III Rze­szy.

Chwilę po wyj­ściu porucz­nika w kabi­nie znów zapa­no­wał spo­kój i sły­chać było jedy­nie hałas sil­ni­ków bom­bowca.

Tym­cza­sem Reder w kabi­nie pilo­tów skie­ro­wał wzrok na przed­nią szybę, pró­bu­jąc doj­rzeć coś w czar­nej otchłani.

– Gdzie jeste­śmy? – zapy­tał.

– Minę­li­śmy Mona­chium i powin­ni­śmy być gdzieś za Rosen­heim. Przy­naj­mniej tak twier­dzi nawi­ga­tor. – Porucz­nik spoj­rzał w prawo na sku­loną nad mapami i rada­rem syl­wetkę majora Jonesa. – Nie­długo zaczniemy scho­dzić nad to pań­skie jezioro. To będzie trudne, bo według map i danych wywiadu, które otrzy­ma­li­śmy, nie ma żad­nych punk­tów orien­ta­cyj­nych poza szczy­tem Hochkönig. Żad­nych świa­teł mia­ste­czek czy fabryk. Że też musiał pan wybrać na cel lotu miej­sce, gdzie dia­beł mówi „dobra­noc” – z typową angiel­ską flegmą zwró­cił się do porucz­nika kapi­tan Wil­son.

Wąsaty pilot wyda­wał się znu­dzony dłu­gim lotem. Był jed­nym z naj­bar­dziej doświad­czo­nych dowód­ców załóg bom­bo­wych w Royal Air Force. Dowo­dził eska­drami w nalo­tach na Ber­lin, Ham­burg i Dre­zno. Przy­wykł do ata­ków mes­ser­sch­mit­tów i eks­plo­zji arty­le­rii prze­ciw­lot­ni­czej wokół bom­bowca. Gdy otrzy­mał roz­kazy lotu z grupą spa­do­chro­nia­rzy, tro­chę się zdzi­wił, że zamiast kolej­nej misji bom­bo­wej ma niań­czyć kilku koman­do­sów. Jed­nak roz­kaz to roz­kaz. Uznał, że musi to być coś waż­nego, i prze­szedł nad tym do porządku dzien­nego.

– Mało tego! Powiem panu, porucz­niku, że jesz­cze mniej podoba mi się druga część planu. Jest mi pan winien butelkę szkoc­kiej za tę dia­bel­ską eska­padę – dodał.

Reder uśmiech­nął się i odparł:

– Pro­szę mi wie­rzyć, że jeżeli wró­cimy cało z tej misji, to chęt­nie kupię panu dwie butelki szkoc­kiej. Co wię­cej, oso­bi­ście popro­szę gene­rała Gub­binsa, żeby zmie­nił panu przy­dział na Sycy­lię, gdzie będzie pan mógł wygrzać tyłek na tam­tej­szych pla­żach.

– Sły­sza­łeś, Will? – zwró­cił się kapi­tan Wil­son do sie­dzą­cego obok za ste­rami dru­giego pilota, porucz­nika Wil­liama Cun­nin­ghama. – Porucz­nik Cun­nin­gham będzie świad­kiem pań­skiej obiet­nicy – rzu­cił do Redera.

Następ­nie nastała cisza, pod­czas któ­rej każdy z roz­mów­ców zajął się czymś innym. Kapi­tan moco­wał się z szybą w bocz­nym okienku, które nie chciało się otwo­rzyć. Cun­nin­gham pil­no­wał kom­pasu i wyso­ko­ścio­mie­rza, nawi­ga­tor Scott wle­piał wzrok w ekran radaru. Reder zaś wró­cił wspo­mnie­niami do sło­necz­nej Ita­lii, gdzie spę­dził kilka mie­sięcy ską­pa­nych zarówno w słońcu, jak i we krwi. Z tych wspo­mnień wyrwał go głos kapi­tana:

– Niech pan idzie do swo­ich. Jak będziemy mijać tę prze­klętą górę, dam panu znać.

W odpo­wie­dzi Reder klep­nął kapi­tana w ramię i prze­szedł do tyl­nej czę­ści samo­lotu.

Zajął swoje miej­sce i spoj­rzał na sie­dzą­cego przed nim pod­cho­rą­żego Konar­skiego. Rozu­mieli się bez słów. Znali się jesz­cze ze szkoły ofi­cer­skiej. Razem wal­czyli w kam­pa­nii wrze­śnio­wej, prze­by­wali w obo­zie dla inter­no­wa­nych na Węgrzech, a potem przez Fran­cję dotarli na Wyspy, gdzie dołą­czyli do bata­lionu strzel­ców. W szkoc­kim Ach­na­carry Com­mando Depot prze­szli szko­le­nie z tech­nik walki, zna­jo­mo­ści broni, saper­sko-minowe i inne. Poznał tam też resztę obec­nych, czyli sier­żanta Jana Pasz­kow­skiego, strzelca wybo­ro­wego Jakuba Pie­niążka i radio­ope­ra­tora Wik­tora Sawic­kiego, który stał się obiek­tem żar­tów Andrzeja. Bliź­niacy dołą­czyli we Wło­szech, a sie­dzący obok Janka plu­to­nowy Kudera, nazy­wany ze względu na swoją posturę Mamu­tem, uzu­peł­nił oddział sto­sun­kowo nie­dawno. Konar­ski sie­dział w mil­cze­niu, trzy­ma­jąc w ustach papie­rosa, a w pra­wej ręce zapal­niczkę, którą dla zabawy raz po raz krze­sał ogień. Reder pamię­tał, jak z Konar­skim zgło­sili się na ochot­nika jesie­nią 1942 roku do 1. Samo­dziel­nej Kom­pa­nii Com­mando. Na szko­le­niu w Ach­na­carry i póź­niej w Algie­rii obaj byli pry­mu­sami, ale Konar­ski miał to coś, czego bra­ko­wało innym: nerwy ze stali i nie­sa­mo­wity instynkt do walki. Reder prze­ko­nał się o tym już w Pesco­pen­na­taro, gdzie prze­szli swój chrzest bojowy. W obli­czu nie­bez­pie­czeń­stwa Konar­ski zamie­niał się w praw­dziwą maszynę do zabi­ja­nia. W Pesco­pen­na­taro odparli natar­cie ponad 200 nie­miec­kich strzel­ców alpej­skich, posy­ła­jąc do pia­chu jedną czwartą z nich. Z ich oddziału tylko trzech żoł­nie­rzy odnio­sło lek­kie rany. Wtedy po raz pierw­szy zoba­czył, na co stać Konar­skiego w ogniu walki. Jego odwaga i zdol­no­ści bojowe tak zaim­po­no­wały alianc­kiemu dowódz­twu, że otrzy­mał awans na pod­cho­rą­żego. Reszta chło­pa­ków też poka­zała, że w obli­czu nie­bez­pie­czeń­stwa zro­bią, co do nich należy. Szcze­gól­nie w pie­kle Monte Cas­sino, gdzie na sto­kach Colle Sant’Angelo przy­szło im się zmie­rzyć z oddzia­łami 1. Dywi­zji Strzel­ców Spa­do­chro­no­wych, elitą wojsk nie­miec­kich. Reder zmarsz­czył czoło, co sta­no­wiło oznakę, że coś go trapi. Czuł się odpo­wie­dzialny za to, żeby odsta­wić ich do domu w jed­nym kawałku. Bał się jed­nak, że tym razem może być ina­czej. Ta misja róż­niła się od wcze­śniej­szych. Tyle rze­czy mogło pójść nie tak, jak zapla­no­wał, że odczu­wał nie­po­kój. Głę­boko na tere­nie wroga, bez wspar­cia. To nie dawało mu spo­koju.

Widząc cha­rak­te­ry­styczną bruzdę na czole dowódcy, Konar­ski prze­stał się bawić zapal­niczką i powie­dział:

– Panie porucz­niku, pro­szę się tak nie stre­so­wać. Dali­śmy radę w tym pubie, to damy i tutaj.

Sły­sząc to, wszy­scy nagle się ucie­szyli i na chwilę napię­cie ustą­piło żar­tom na temat angiel­skiego pedan­ty­zmu. Tylko Kudera nie znał tej histo­rii, więc mu opo­wie­dzieli, jak w jed­nym ze szkoc­kich pubów doszło do bójki z angiel­skimi arty­le­rzy­stami mają­cymi znaczną prze­wagę liczebną. Bójka miała cie­kawe zakoń­cze­nie. Kiedy opadł kurz, inter­we­nio­wali wezwani poli­cjanci, jed­nak będąc pod wra­że­niem pro­fe­sjo­na­li­zmu Pola­ków, zamiast ich aresz­to­wać, kazali im tylko ukła­dać poko­na­nych arty­le­rzy­stów wzdłuż, a nie w poprzek chod­nika, żeby nie blo­ko­wali przej­ścia.

Krą­żyła plotka, że awan­tura w pubie potwier­dziła ich pro­fe­sjo­nalny tre­ning i tym samym przy­spie­szyła wylot do Algie­rii. Druga teo­ria była taka, że dowódz­two miało już dość ich burd, bija­tyk w miej­sco­wych knaj­pach i chciało się ich jak naj­szyb­ciej pozbyć.

Z kabiny pilo­tów wychy­liła się głowa Cun­nin­ghama, który zako­mu­ni­ko­wał:

– Nawi­ga­tor ma Hochkönig na rada­rze. Przy­go­tuj­cie się do skoku.

Znik­nął tak szybko, jak się poja­wił. Po chwili lewy sil­nik maszyny zawył gło­śniej, a samo­lot prze­chy­lił się, zmie­nia­jąc kurs.

Reder wstał i zaczął spraw­dzać po kolei haki linek spa­do­chro­nów zacze­pio­nych do żela­znej liny bie­gną­cej wzdłuż sufitu. Reszta bez słowa zaczęła przy­go­to­wy­wać się do skoku. Zdrę­twieli i zmar­zli pod­czas dłu­giego lotu, przez co ich ruchy stały się lekko nie­zdarne. W cia­snej prze­strzeni z tru­dem dopi­nali i popra­wiali kurtki, broń, sprzęt. Reder zacze­pił hak spa­do­chronu pojem­nika z ładun­kami wybu­cho­wymi i dodat­ko­wym sprzę­tem na linie obok innych haków. Usta­wili się w kolej­no­ści do skoku. Naj­pierw porucz­nik Reder, za nim Konar­ski i Kudera. Następ­nie sta­nęli bliź­niacy, któ­rzy uści­skali się i prze­że­gnali, jak to mieli w zwy­czaju. Wresz­cie za nimi stali Pie­nią­żek i Sawicki z prze­no­śną radio­sta­cją przy­mo­co­waną na pier­siach.

Przez chwilę pra­wie stra­cili rów­no­wagę pod­czas jed­nego z kolej­nych wyczu­wal­nych manew­rów pilota. Samo­lot prze­chy­lał się i zmie­niał wyso­kość kil­ku­krot­nie, po czym znie­ru­cho­miał. Nagle zapa­liła się zie­lona lampa ozna­cza­jąca strefę zrzutu.

– Pano­wie, powo­dze­nia – gło­śno powie­dział Reder.

Chciał chyba dodać coś jesz­cze, ale w tym momen­cie strze­lec pokła­dowy sier­żant Henry otrzy­mał na słu­chawki roz­kaz otwar­cia drzwi. Prze­su­nął je naj­pierw tylko tro­chę. Przez szcze­linę wpa­dły do środka mroźne powie­trze i ryk sil­ni­ków, zagłu­sza­jąc porucz­nika. Reder sto­jący naj­bli­żej zmru­żył oczy i instynk­tow­nie zasło­nił twarz. Sier­żant Baker otwo­rzył sze­roko drzwi, uka­zu­jąc czarną otchłań, w któ­rej za chwilę mieli znik­nąć, jed­no­cze­śnie dając ręką znak, żeby zaczęli ska­kać. Reder bez waha­nia pod­szedł do drzwi i chwy­cił się ich kra­wę­dzi. Zro­bił to w ostat­niej chwili, gdyż pęd powie­trza niczym lodowy bok­ser wymie­rzył mu cios i pchnął do tyłu na sto­ją­cego za nim Konar­skiego. Nie­wiele bra­ko­wało, a wywró­ciłby się, nie­chyb­nie powo­du­jąc efekt domina w skocz­kach sto­jących w sze­regu bli­sko jeden za dru­gim. Zro­bił jesz­cze pół kroku i ener­gicz­nym ruchem ramion wyrzu­cił się z samo­lotu. Pęd powie­trza szarp­nął jego cia­łem i zaczął gwał­tow­nie spa­dać, pogrą­ża­jąc się w ciem­no­ści. Po chwili poczuł szarp­nię­cie, spoj­rzał do góry i zoba­czył nad sobą cza­szę spa­do­chronu.

Jak zawsze w tej fazie skoku poczuł ulgę. Wiatr roz­ko­ły­sał go na wszyst­kie strony. Nie lubił tego. Zawsze chciał mieć nad wszyst­kim kon­trolę, a teraz był zdany na los. Patrzył w dół na ciem­no­szare zarysy pła­sko­wyżu, na któ­rym mieli wylą­do­wać. Wyobraź­nia pod­su­wała mu czarne obrazy, jak to będzie miał pecha i poła­mie się na jakimś drze­wie. Kolejny zimny podmuch sma­gnął go po twa­rzy. To mu pomo­gło. Powie­dział sobie, że trzeba myśleć trzeźwo, po co ten strach, prze­cież robił to już tyle razy. Spoj­rzał do góry i na boki, zoba­czył para­sole spa­do­chro­nów i syl­wetki pod­wład­nych. Chciał ich poli­czyć, czy wszy­scy otwo­rzyli spa­do­chrony, ale gdy zaczął, kolejny podmuch obró­cił go i stra­cił rachubę. Prze­niósł wzrok na dół. Ciem­no­szara zie­mia była coraz bli­żej. W oddali widział wyraźne zarysy zbo­czy Hochkönig i ukształ­to­wa­nie terenu. Na szczę­ście ni­gdzie nie było drzew, tylko gdzie­nie­gdzie kępy gęstych krza­ków i wyso­ko­gór­skiej suro­wej roślin­no­ści. Szybko zbli­żał się do ziemi. Złą­czył nogi i ugiął je lekko w kola­nach. Pocią­gnął linki spa­do­chronu i przy­go­to­wał się na ude­rze­nie. Nogi z impe­tem dotknęły pod­łoża, udało mu się nie prze­wró­cić. Wiatr szar­pał spa­do­chro­nem, cią­gnąc go lekko za sobą. Zmar­z­niętą dło­nią udało mu się szybko odpiąć spa­do­chron. Zwi­nął go pośpiesz­nie i nie­dbale, po czym scho­wał w pobli­skiej kępie krza­ków i kar­ło­wa­tych drzew. Ciężko dysząc, oparł dło­nie na kola­nach i zaczął łapać powie­trze, co na tej wyso­ko­ści wcale nie było łatwe. Kiedy wyrów­nał oddech, wypro­sto­wał się i wyjął małą latarkę. Zaczął roz­glą­dać się za resztą oddziału i nawo­ły­wać.

Minęło kilka minut, gdy zaczęli scho­dzić się ze wszyst­kich stron. Zbie­rali się powoli, w mil­cze­niu, cze­ka­jąc na kolej­nych. Po pół­go­dzi­nie byli już pra­wie wszy­scy.

– Bra­kuje Sawic­kiego, panie porucz­niku – powie­dział Konar­ski.

Reder rozej­rzał się jesz­cze raz wokoło, czy na ciem­nym górzy­stym hory­zon­cie nie poja­wia się syl­wetka zagi­nio­nego koman­dosa.

– Kto ska­kał przed nim? Ty, Kuba? – zapy­tał.

Strze­lec Pie­nią­żek wska­zał ręką na pobli­ski pagó­rek.

– Ostatni raz go widzia­łem, jak opa­dał za tamto wznie­sie­nie – odrzekł.

– Pocho­waj­cie spa­do­chrony w krza­kach i pój­dziemy go szu­kać – rzu­cił sta­now­czo Reder.

Tym­cza­sem zna­leźli pojem­nik z zaopa­trze­niem, gra­na­tami i mate­ria­łami wybu­cho­wymi. Prze­pa­ko­wali zawar­tość do dwóch ple­ca­ków i ruszyli w kie­runku wznie­sie­nia, za któ­rym znik­nął ich towa­rzysz. Odbez­pie­czyli broń, przy­go­to­wani na każdą ewen­tu­al­ność. Nie było wia­domo, co stało się Sawic­kiemu. Zakła­dali, że miał wypa­dek przy lądo­wa­niu i jest ranny. Nie można było jed­nak wyklu­czyć, że natknął się na wrogi patrol, który dziw­nym tra­fem zna­lazł się na tym pust­ko­wiu. Weszli na wzgó­rze i spoj­rzeli w dół. Kil­ka­dzie­siąt metrów od nich, na czymś w rodzaju półki skal­nej, mię­dzy wyso­kimi krza­kami zoba­czyli świa­tełko. Zbli­ża­jąc się do niego, dostrze­gli białą płachtę spa­do­chronu opla­ta­jącą krzaki i nie­śmiało poły­sku­jącą latarkę. Kiedy pode­szli zupeł­nie bli­sko, ujrzeli rękę Sawic­kiego wysta­jącą spod płótna i mia­rowo poru­sza­jącą latarką.

Dono­śnym, lecz nabrzmia­łym obawą gło­sem Konar­ski zapy­tał:

– Wik­tor, żyjesz tam? Jesteś ranny?

– Żyję, nic mi nie jest, tylko nie mogę się ruszyć – usły­szeli stłu­miony głos spod spa­do­chronu.

Wszyst­kim kamień spadł z serca i ruszyli kole­dze z pomocą. Oka­zało się, że Sawicki spadł w gęste krzaki i prze­wró­cił się na wznak, zaplą­tany w linki. W dodatku upadł tak nie­szczę­śli­wie, że przy­gnie­ciony radio­sta­cją na pier­siach, gałę­ziami i płót­nem spa­do­chronu nie mógł się pod­nieść. Przy­po­mniał sobie jed­nak o latarce i wyswo­bo­dziw­szy jedną rękę, zapa­lił świa­tełko wska­zu­jące jego pozy­cję. Potem pozo­sta­wało mu tylko cze­kać, aż kole­dzy go odnajdą. Minuty dłu­żyły się nie­mi­ło­sier­nie, a per­spek­tywa zakoń­cze­nia żywota w tak żało­snej sytu­acji zaczy­nała nabie­rać real­nych kształ­tów. Dla­tego głos Konar­skiego ucie­szył go jak ni­gdy przed­tem. Pomy­ślał tylko, że dziś jesz­cze nie umrze, i bar­dzo był tym uszczę­śli­wiony. Kudera z Miko­ła­jem wdarli się w gęstwinę i zaczęli uwal­niać nie­for­tun­nego skoczka z plą­ta­niny linek, płótna i gałęzi. Cała ope­ra­cja się prze­cią­gała, co ziry­to­wało porucz­nika.

– Mamut, prze­stań­cie się bawić i wycią­gnij­cie go z tych krza­ków. Już i tak za dużo czasu stra­ci­li­śmy.

Mamut posłusz­nie posta­no­wił dzia­łać po swo­jemu. Odsu­nął Miko­łaja, dał krok do przodu i pochy­lił się, zanu­rza­jąc się nie­mal cały w zaro­ślach. Następ­nie zła­pał Sawic­kiego pod pachy i pod­niósł razem z radio­sta­cją, kłę­bo­wi­skiem spa­do­chronu i gałęzi, tak jak wyciąga się dziecko z kąpieli. Cof­nąw­szy się o dwa kroki, posta­wił na ziemi wyswo­bo­dzo­nego radio­ope­ra­tora.

– Dzięki, Mamut – skwi­to­wał całe zaj­ście szczę­śliwy, lecz zakło­po­tany swoją nie­po­rad­no­ścią Sawicki.

Następ­nie pood­ci­nali z niego linki i resztę spa­do­chronu. Wymie­nili kilka przy­ja­znych klep­nięć i w mil­cze­niu ruszyli za porucz­ni­kiem w dół zbo­cza zgod­nie z pla­nem akcji.

Prze­marsz po górzy­stym tere­nie nie nale­żał do łatwych. Cały czas scho­dząc, co chwilę poty­kali się o kamie­nie i inne nie­spo­dzianki, na któ­rych nie­trudno było skrę­cić kostkę. Po dwóch godzi­nach zeszli w dolinę i skie­ro­wali się w stronę lasu z wierz­choł­kami drzew maje­sta­tycz­nie koły­szą­cymi się na tle jaśnie­ją­cego nieba. Gdy do niego dotarli, zaczy­nało świ­tać. Reder przy­sta­nął, wyjął kom­pas i świe­cąc latarką na mapę, szybko spraw­dził ich poło­że­nie. Wszystko musiało iść po jego myśli, bo ener­gicz­nym ruchem scho­wał kom­pas i mapę.

Rzu­cił w stronę oddziału zdaw­kowe „Już nie­da­leko” i wszedł do lasu.

Pozo­stali ruszyli za nim. Prze­dzie­ra­nie się przez ciemny, gęsty igla­sty las nie nale­żało do naj­przy­jem­niej­szych. Gałę­zie tysią­cami igieł raz po raz ude­rzały w zmar­z­niętą twarz i dło­nie, zada­jąc ból. Osła­nia­jąc głowę rękami, pochy­lony porucz­nik parł z deter­mi­na­cją naprzód, uwa­ża­jąc przy tym, by nie potknąć się o grube wysta­jące korze­nie drzew. Sły­szał, że reszta podąża za nim. Co jakiś czas było sły­chać, jak Pasz­kow­ski z cicha klnie pod nosem. Naj­wy­raź­niej miał już dość uro­ków bawar­skiej przy­rody. W końcu dotarli do skraju lasu. Zatrzy­mali się pod osłoną ostat­nich drzew. Reder wyjął lor­netkę i uważ­nie obser­wo­wał coś w oddali.

– Chyba jeste­śmy na miej­scu. – Podał szkła sto­ją­cemu obok Konar­skiemu.

Ten wziął lor­netkę. Przez minutę patrzył w miej­sce, które wcze­śniej obser­wo­wał porucz­nik, i odpo­wie­dział:

– Tak, to musi być tutaj. – W jego gło­sie dało się wyczuć napię­cie. Odwró­cił się do pozo­sta­łych. – Zdaje się, że dotar­li­śmy. Na wszelki wypa­dek przy­go­tuj­cie papiery. Mordy w kubeł i bez potrzeby się nie odzy­wać. A ty wiesz, co – powie­dział do Pie­niążka.

Pie­nią­żek jako jedyny w oddziale nie znał nie­miec­kiego. Miał jed­nak inne zdol­no­ści, które dowódz­two posta­no­wiło wyko­rzy­stać w tej misji. Zła­pali oddech, spraw­dzili papiery i wol­nym kro­kiem wyszli z lasu w kie­runku budyn­ków, które zoba­czyli przez lor­netkę.

Po kilku minu­tach mar­szu dotarli na brzeg jeziora i znaj­du­ją­cej się tam prze­prawy pro­mo­wej. Stało tam kilka drew­nia­nych dom­ków i pusta zagroda dla bydła. Przy samej przy­stani widoczna była mała war­tow­nia, za nią na jezio­rze cumo­wał prom. Była to długa na dwa­dzie­ścia metrów barka przy­mo­co­wana do małego kutra rybac­kiego. Jed­nostka lata świet­no­ści miała za sobą. Można to było stwier­dzić po gru­bym zie­lo­nym nalo­cie na bur­tach i zdar­tej w wielu miej­scach far­bie uka­zu­ją­cej deski mocno już nad­gry­zione zębem czasu. Kie­dyś słu­żyła głów­nie do prze­wozu bydła na pastwi­ska, jed­nak od kilku lat ruch na jezio­rze znacz­nie wzrósł. Pomimo dość wcze­snej pory na brzegu zebrała się już spora grupa ludzi. Bauer pro­wa­dzący dwie krowy, męż­czy­zna na wozie zaprzę­żo­nym w dwa konie, trzech żoł­nie­rzy Wehr­machtu, któ­rzy wyglą­dali, jakby wra­cali z prze­pustki. Kilka osób krzą­tało się przy budynku z pra­wej strony przy­stani, peł­nią­cym rolę sklepu, jadło­dajni i piwiarni w jed­nym. Oddział Redera pod­szedł bli­żej i zatrzy­mał się przy zagro­dzie, z dala od innych.

Porucz­nik oparł się ple­cami o ogro­dze­nie, zapa­lił papie­rosa i powie­dział do Pasz­kow­skiego:

– Idź i zapy­taj, o któ­rej odpływa.

Jan zdjął ple­cak, poło­żył go pod deskami ogro­dze­nia i ruszył wol­nym kro­kiem w kie­runku promu. Zatrzy­mał się przy kon­nym wozie i chwilę roz­ma­wiał z woź­nicą. Wró­cił, ospale powłó­cząc nogami.

– Za jakieś pół godziny – poin­for­mo­wał.

W nagrodę dostał od dowódcy fajkę i zacią­gnął się z nie­ukry­waną przy­jem­no­ścią.

– Odpocz­nij­cie i zjedz­cie coś – zako­men­de­ro­wał Reder, po czym sam wycią­gnął puszkę z racji żyw­no­ścio­wych zabra­nych na wyprawę. Wziął wielki nóż, który miał przy­twier­dzony do pasa, i wpraw­nym ruchem ją otwo­rzył. Inni poszli za jego przy­kła­dem i wkrótce cała ósemka zaczęła pała­szo­wać śnia­da­nie, popi­ja­jąc zawar­to­ścią manie­rek. Reder, jedząc, spo­glą­dał na konie. Jego twarz poja­śniała, naj­wy­raź­niej widok tych zwie­rząt dzia­łał na niego kojąco. Pomy­ślał, że gdyby nie konie, jego życie poto­czy­łoby się ina­czej. Gdyby nie to, że kilku ofi­ce­rom spodo­bało się, jak w zawo­dach sko­ków w Gdyni poko­nał ofi­cera SS, nie awan­so­wałby tak szybko i nie stałby teraz w sercu Alp.

Paweł Reder pocho­dził z majątku pod Gdań­skiem. Był inte­li­gent­nym, wykształ­co­nym, szar­manc­kim mło­dzień­cem, przed któ­rym świat stał otwo­rem. Od dziecka wpa­jano mu takie war­to­ści, jak uczci­wość, spra­wie­dli­wość i patrio­tyzm. Rodzice chcieli, by został praw­ni­kiem, jed­nak chło­pak posta­no­wił ukoń­czyć szkołę kade­tów i zostać żoł­nie­rzem. Tro­chę na złość ojcu, ale głów­nie dla­tego, że kochał konie i chciał być uła­nem. Nie bez zna­cze­nia było też to, jak ofi­cer­ski mun­dur dzia­łał na kobiety, może nawet wtedy to było dla niego naj­waż­niej­sze. Ukoń­czył szkołę kade­tów oraz ofi­cer­ską. Otrzy­mał przy­dział do 1. Pułku Strzel­ców Kon­nych. Ze względu na osią­gnię­cia w jeź­dziec­twie spor­to­wym został prze­nie­siony do Cen­trum Wyszko­le­nia Kawa­le­rii jako instruk­tor. Przed wybu­chem wojny wybrano go do kadry olim­pij­skiej i przy­go­to­wy­wał się do igrzysk w 1940 roku. Zamiast na olim­pia­dzie zna­lazł się jed­nak tutaj, nad Königssee, w nie­miec­kim mun­durze i ze stra­ceń­czą misją.

Jego roz­my­śla­nia prze­rwał szybko zbli­ża­jący się do przy­stani war­kot sil­nika. Po chwili mię­dzy budynki wje­chał z impe­tem ogromny czarny mer­ce­des, pra­wie potrą­ca­jąc idą­cego tam­tędy czło­wieka. Wiel­kie reflek­tory rzu­cały zło­wro­gie świa­tło na całą przy­stań. War­tow­nicy pode­szli do kie­rowcy i po krót­kiej roz­mo­wie oraz oka­za­niu doku­men­tów pośpiesz­nie pod­nie­śli szla­ban, a limu­zyna wto­czyła się na skrzy­piące deski promu.

– Prze­czu­wam kło­poty – powie­dział Konar­ski do dowódcy, patrząc na samo­chód.

Obaj prze­stali jeść i przy­glą­dali się sytu­acji na pro­mie. Drzwi pasa­żera otwo­rzyły się i wysiadł ofi­cer w czar­nym płasz­czu i mun­du­rze SS. Szyb­kim kro­kiem poszedł na rufę kutra, gdzie stał kapi­tan. Nie­ogo­lony wilk mor­ski w pode­szłym wieku, ubrany w znisz­czony gruby swe­ter z gol­fem, od dłuż­szego czasu leni­wie popi­jał kawę z wiel­kiego kubka, do któ­rego ukrad­kiem dole­wał alko­hol z pier­siówki trzy­ma­nej w kie­szeni. Na dzio­bie krzą­tał się jego pomoc­nik. Chło­pak odwa­lał za kapi­tana całą robotę: spraw­dzał liny mocu­jące prom, czy­ścił pokład, a nawet maj­stro­wał przy sil­niku. Widząc pod­cho­dzą­cego ofi­cera, prze­zor­nie scho­wał się w ste­rówce.

Eses­man zbli­żył się do kapi­tana i gło­śno zarzą­dził:

– Odpły­waj!

Kapi­tan spo­koj­nie spoj­rzał na zega­rek.

– Za pół godziny, na pewno przyj­dzie jesz­cze kilka osób – odpo­wie­dział.

– Mam to w dupie, śpie­szę się. Odpły­waj! – ponow­nie roz­ka­zał eses­man. Wyraź­nie ziry­to­wała go postawa kapi­tana, dla­tego nachy­lił się i ciszej dodał: – Płyń albo znajdę ci lep­sze zaję­cie.

Po czym odwró­cił się i odszedł do samo­chodu.

Zmo­ty­wo­wany w ten bru­talny spo­sób kapi­tan odwró­cił się w stronę brzegu i tubal­nym gło­sem zawo­łał:

– Wsia­dać, odpły­wamy!

Straż­nik pod­niósł szla­ban i gro­madka pasa­że­rów zaczęła pako­wać się na prom.

– No, koniec jedze­nia, zbie­ramy się – powie­dział Reder, obser­wu­jąc, co się dzieje na pro­mie.

Zamknął puszkę z napo­czętą mie­lonką i oddał ją Mamu­towi, który dźwi­gał jeden z ple­ca­ków.

– Nawet zjeść w spo­koju nie można. Prze­klęty eses­man. Cie­kawe, gdzie mu się tak śpie­szy – maru­dził, jak to miał w zwy­czaju, Janek Pasz­kow­ski.

Konar­ski pod­szedł do porucz­nika.

– Mam złe prze­czu­cia – mruk­nął, patrząc na ofi­cera opar­tego o mer­ce­desa i palą­cego papie­rosa. – Może pocze­kamy na następny?

– Też mi się to nie podoba, ale prom wraca za ponad sześć godzin. Musimy pły­nąć teraz – odparł Reder.

Powoli ruszyli na pokład. Dość nie­tęgą minę miał też Mamut, który nie umiał pły­wać. Nikomu się nie przy­znał. W końcu lecieli w góry, nie nad morze. Teraz ogrom wody oraz nie­bu­dząca zaufa­nia kupa zbi­tych desek, na któ­rych mieli pły­nąć, przy­pra­wiły go o dziwne ści­ska­nie w żołądku. Nie nale­żał do stra­chli­wych, ale czuł nie­mały dys­kom­fort. Na Ślą­sku tyle wody naraz nie widział. Małe, cia­sne chod­niki kopalni, w któ­rych pra­co­wał przed wojną, wyda­wały mu się teraz kom­for­towe w porów­na­niu z per­spek­tywą zna­le­zie­nia się na środku tego jeziora. Przed nimi weszli na prom mło­dzi żoł­nie­rze Wehr­machtu, dwóch miej­sco­wych rol­ni­ków, kobieta zapewne pra­cu­jąca w mia­steczku po dru­giej stro­nie jeziora, bauer z kro­wami, a na końcu wta­ra­ba­nił się woź­nica z wozem. Reder wpro­wa­dził oddział na barkę od strony kutra, tak by nie rzu­cać się w oczy ofi­ce­rowi SS.

Po chwili kapi­tan uru­cho­mił sil­niki. Naj­pierw dało się sły­szeć stłu­mione ter­ko­ta­nie, a potem plusk za rufą. Śruba zaczęła się moc­niej obra­cać, popy­cha­jąc prom do przodu, ku ogól­nemu zado­wo­le­niu pasa­że­rów. Oprócz, rzecz jasna, Mamuta, któ­rego widok odda­la­ją­cego się brzegu nie cie­szył. Mimo sędzi­wego wieku kuter dobrze sobie radził na wodach jeziora, coraz szyb­ciej cią­gnąc barkę i jej zawar­tość. Minęło kilka minut, a przy­stań ze swymi dom­kami była już led­wie widoczna. Königssee wtu­lone w uro­czą dolinę, ze szma­rag­dową taflą wody, roz­to­czyło przed nimi swój baj­kowy kra­jo­braz.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Copy­ri­ght © by Piotr Czar­necki 2021

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2021

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Agnieszka Horzow­ska

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Paweł Pan­cza­kie­wicz / PAN­CZA­KIE­WICZ ART.DESIGN

Foto­gra­fia na okładce

Arcan­gel (żoł­nierz)

iStock (widok gór)

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Reder ‘44, wyd. I, Poznań 2022)

ISBN 978-83-8188-900-1

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer