Pola dawno zapomnianych bitew. Ucieczka z raju - Robert J. Szmidt - ebook

Pola dawno zapomnianych bitew. Ucieczka z raju ebook

Robert J. Szmidt

4,7

Opis

Kontynuacja Łatwo być bogiem.

Połowa dwudziestego czwartego stulecia. Ludzkość po skolonizowaniu niemal dziesiątej części Ramienia Oriona trafia w końcu na obcą, zaawansowaną cywilizację, która nie wykazując najmniejszej woli kontaktu, rozpoczyna wojnę totalną. Stawką jest nie tylko podbój nowego terytorium, ale też fizyczne unicestwienie wroga.

Na jednej z ewakuowanych pośpiesznie planet zrehabilitowany kapitan Święcki toczy swoją prywatną wojnę o ocalenie jak największej liczby ludzi. Kolonia na Delcie Ulietty kryje jednak o wiele większą tajemnicę, która być może pozwoli odmienić losy całej wojny.

W «Polach dawno zapomnianych bitew» Robert J. Szmidt wykazał się niezwykle bogatą wyobraźnią, opowiadając swoją historię z ogromnym wdziękiem i oryginalnością. Szczerze polecam. - Mike Resnick, laureat nagród Hugo i Nebula.

Wartka opowieść o skorumpowanej załodze kolapsarowca, która eksplorując kolejne wrakowiska, odkrywa więcej, niżby chciała... Tak zaczyna się ta wciągająca lektura. Jack Campbell, autor bestsellerowego cyklu „Zaginiona Flota”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 399

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (188 ocen)
133
47
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Kolekcje



O TOMIE PIERW­SZYM NAPI­SANO:

„Fan­ta­styka naukowa to ten rodzaj lite­ra­tury, który albo się uwiel­bia, albo któ­rego się nie­na­wi­dzi. Albo coś czy­tel­nika pociąga w powie­ści, albo dopro­wa­dza do takiego stanu, że ni­gdy wię­cej nie się­gnie on po tego typu lek­turę. W tym dru­gim przy­padku pozo­staje mu tylko żało­wać, że nie prze­czyta Łatwo być Bogiem. (…) To bar­dzo cie­kawa książka, która wbrew pozo­rom nie­sie prze­sła­nie doty­czące spraw bar­dzo przy­ziem­nych, trak­tu­jąca o nas – ludziach”.

Recen­zje Subiek­tywne – Marek Bachor­ski-Rud­nicki

„W Łatwo być Bogiem autor kreuje łatwo przy­swa­jalną wizję przy­szło­ści, zbu­do­waną z kla­sycz­nych i dobrze zna­nych ele­men­tów, dopra­wioną odro­biną humoru, wartką akcją i zaka­mu­flo­wa­nym, nieco głęb­szym prze­sła­niem. (…) Szmidt ser­wuje bar­dzo popową, lekką lek­turę z atrak­cyj­nym zakoń­cze­niem będącą jed­no­cze­śnie obiet­nicą znacz­nie więk­szego roz­ma­chu i roz­wi­nię­cia zapre­zen­to­wa­nego świata w dal­szych czę­ściach. Warto cze­kać”.

www.dzi­ka­banda.pl

„Zimny i bru­talny jest wszech­świat kosmicz­nych żoł­nie­rzy przy­szło­ści z prozy Roberta J. Szmidta. Nie ma w nim miej­sca na czu­ło­ści, przy­jaź­nie, związki rodzinne. Jest misja, przy­mus, odpo­wie­dzial­ność i smu­tek. I jesz­cze wola prze­trwa­nia”.

Repu­blika Kobiet – Syl­wia Skor­stad

„Łatwo być Bogiem to godny uwagi kawa­łek lite­ra­tury. Nie­zły sam w sobie, ale przede wszyst­kim wiele obie­cu­jący w kolej­nych czę­ściach. Jeśli Szmidt okaże się kon­se­kwentny, to czeka nas naprawdę świetna seria science fic­tion. Tego wła­śnie możemy i powin­ni­śmy ocze­ki­wać”.

Gil­dia

„Dobrze, że w Pol­sce wydaje się takie książki. One – przy­naj­mniej w moich oczach – ratują obraz kla­sycz­nej SF jako tworu roz­ryw­ko­wego. Poza tym Szmidt udo­wad­nia, że nie tylko Zachód potrafi napi­sać dobrą fan­ta­stykę, ale i nasi auto­rzy to dobry »towar«. Może nawet eks­por­towy?”

Co prze­czy­tać? – Mariusz Woj­te­czek

„Łatwo być Bogiem to jedna z tych ksią­żek, które ofe­rują czy­tel­ni­kowi dokład­nie to, co zapo­wiada okład­kowy blurb. Naj­now­sza powieść Roberta J. Szmidta rze­czy­wi­ście jest przed­sta­wi­cie­lem twar­dej fan­ta­styki nauko­wej i z pew­no­ścią przy­pad­nie do gustu wszyst­kim jej miło­śni­kom”.

Polter­ge­ist – Bar­tosz Szczy­żań­ski

„Robert J. Szmidt – czło­wiek, od któ­rego zaczęło się odro­dze­nie pol­skiej fan­ta­styki w XXI wieku, który wymy­ślił i pro­wa­dził maga­zyn »Science Fic­tion«, kiedy wszy­scy pukali się w głowę, że to totalny bez­sens – wydał wła­śnie nową książkę. (…) To bar­dzo dobra, roz­ryw­kowa space opera z cie­ka­wymi boha­te­rami, wartką akcją i nie­po­ko­ją­cymi pyta­niami”.

Alek­san­der Kusz, szor­tal.com

„Sama kon­cep­cja powie­ści to coś wię­cej niż wymiana ognia z działka lase­ro­wego w próżni kosmicz­nej i spo­tka­nia pierw­szego stop­nia z kosmi­tami – Robert J. Szmidt bar­dzo traf­nie ste­ruje suge­stiami, które mają stwo­rzyć swo­istą pira­midę zależ­no­ści ludz­kiej cywi­li­za­cji wobec całego wszech­świata. Autor wciąż przy­po­mina także o samej idei bosko­ści i tego, jak czło­wiek może postrze­gać siły nad­przy­ro­dzone”.

wMe­ri­tum.pl – Patryk Wol­ski

„Czy­tam W przeded­niu Orsona Scotta Carda i Aarona John­stona. Tak strasz­nie podo­bała mi się Gra Endera, któ­rej pre­qu­elem jest ta książka. Nie­stety, po prze­czy­ta­niu Łatwo być Bogiem sci-fi nie jest już takie samo… W przeded­niu wydaje się blade i naiwne”.

Bar­tek Rae Rut­kow­ski

Opi­nie z por­talu Lubimy Czy­tać (900 ocen, 158 opi­nii, śred­nia: 7,3/10)

„Z taką książką nawet naj­bar­dziej ponury dzień czło­wie­kowi nie prze­szka­dza. Żeby nie roz­wle­kać: Łatwo być Bogiem to stara dobra fan­ta­styka, ale napi­sana po fil­mo­wemu. Chwi­lami mia­łem wra­że­nie, że oglą­dam rasowe SF w kinie”.

Woj­tek Gra­bow­ski

„Ta powieść zupeł­nie mnie nie zasko­czyła. Czemu? Gdyż po tym auto­rze spo­dzie­wa­łem się dokład­nie takiej prozy: cie­ka­wej, dyna­micz­nej fan­ta­styki ze zna­kiem wyso­kiej jako­ści, która pod wierzch­nią, roz­ryw­kową war­stwą stara się pytać o rze­czy ważne i zna­czące. I to wła­śnie w naj­now­szej książce Szmidta dosta­łem”.

Kon­rad

„A już myśla­łem, że pol­skie, kla­syczne sci-fi się koń­czy. Otóż nie! Fabuła trzyma w napię­ciu i cie­kawi, opi­sy­wane rasy są fascy­nu­jące, a koniec spra­wia, że chcę wię­cej. Zde­cy­do­wa­nie na tak, godne pole­ce­nia”.

Arka­diusz

PRO­LOG

Rubieże Wewnętrzne, Pas V,

Sys­tem Valis 11, Sek­tor Zebra,

18.09.2354

– Ile jest gwiazd w naszej Galak­tyce? – zapy­tał nie­spo­dzie­wa­nie koman­dor Garyan Zachs.

Szóstka rekru­tów nie wyglą­dała już tak rado­śnie jak jesz­cze przed chwilą, gdy nowy prze­ło­żony opo­wia­dał im o bazie Kor­pusu Zwia­dow­czego i misjach, w któ­rych – zapewne już wkrótce – będą mogli wziąć udział.

– Czte­ry­sta sie­dem­dzie­siąt sześć miliar­dów – odpo­wie­dział po krót­kiej chwili waha­nia Dan­thony Reyes, naj­młod­szy z zaciągu, szczu­pły, niski blon­dyn o bar­dzo wydłu­żo­nej twa­rzy, sie­dzący w dru­gim rzę­dzie po pra­wej.

Poiry­to­wany Zachs przy­mknął sko­śne oczy. To były pod­stawy wie­dzy; coś, co każdy śred­nio roz­gar­nięty czło­wiek, a w szcze­gól­no­ści adept Orbi­tal­nej Aka­de­mii Floty powi­nien wyre­cy­to­wać z pamięci w środku nocy, nawet gdy zosta­nie bru­tal­nie wyrwany z naj­głęb­szego snu. Nie­stety w nie­wiel­kiej sali odpraw nie było w tym momen­cie ani jed­nego kadeta. Koman­dor miał przed sobą naj­zwy­klej­szych w świe­cie rekru­tów: zwa­bio­nych obiet­ni­cami wiel­kiej przy­gody cywi­lów z naj­bar­dziej zapa­dłych dziur zna­nej prze­strzeni. Sze­ścioro, mimo że wie­lo­krot­nie zgła­szał dowódz­twu zapo­trze­bo­wa­nie na dzie­wię­ciu nowych ope­ra­to­rów.

Za moich cza­sów… – pomy­ślał.

Za jego cza­sów na Rubieże leżące za Tery­to­riami Wewnętrz­nymi tra­fiała wyłącz­nie elita. Tylko naj­lepsi z naj­lep­szych mogli nad­zo­ro­wać bez­za­ło­gowe sondy wysy­łane poza gra­nice zdo­by­tej przez ludz­kość prze­strzeni. Dzi­siaj, gdy daleki zwiad prze­stał być peł­nym nadziei kon­tak­tem z nie­zna­nym, odkry­wa­nie i kata­lo­go­wa­nie nowych sys­te­mów gwiezd­nych skła­dano na barki nie asów, ale zwy­kłych prze­cięt­nia­ków, takich jak ci chłopcy… – i dziew­czyna, popra­wił się w myślach, zer­ka­jąc w kie­runku nazbyt szczu­płej jak na jego gust miesz­kanki jed­nej z pery­fe­ryj­nych sta­cji orbi­tal­nych – któ­rych wiózł teraz na Valis 11, naj­da­lej wysu­nięty poste­ru­nek Fede­ra­cji od strony cen­trum Galak­tyki. I nie dzi­wota; po trzy­stu trzy­dzie­stu dwóch latach eks­plo­ra­cji Ramie­nia Oriona wciąż nie natra­fiono na żaden ślad zaawan­so­wa­nej obcej cywi­li­za­cji, który suge­ro­wałby, że gdzieś tam, w mro­wiu setek miliar­dów gwiazd, ludz­kość odnaj­dzie kie­dyś braci w rozu­mie.

Na twa­rzy koman­dora poja­wił się blady uśmiech. Nie do końca praw­dziwe były twier­dze­nia o braku życia w kosmo­sie. Znał jeden, choć nie­zbyt repre­zen­ta­tywny wyją­tek. Xan 4 z jego dwiema zwal­cza­ją­cymi się rasami. Wspo­mnie­nie unie­sie­nia, z jakim oglą­dał pierw­sze prze­kazy z Bety, było w nim wciąż żywe. Wtedy wie­rzył, że jest świad­kiem naro­dzin nowej epoki, że współ­two­rzy histo­rię, nie bazy, nie kor­pusu, lecz całej cywi­li­za­cji… Dzi­siaj czuł jedy­nie gorycz porażki, któ­rej nie osło­dził mu nawet zasłu­żony awans na koman­dora.

Obcy po bliż­szej obser­wa­cji oka­zali się bar­dzo pry­mi­tyw­nymi stwo­rze­niami, jego zda­niem nie­god­nymi miana istot cywi­li­zo­wa­nych, a admi­ra­li­cja… Cóż, admi­ra­li­cja postą­piła jak zwy­kle w takich przy­pad­kach. Odkry­cie zostało natych­miast utaj­nione, nikt więc, prócz garstki przy­dzie­lo­nych do pro­jektu Dwa Słońca naukow­ców i żoł­nie­rzy, nie mógł się dowie­dzieć o pierw­szym prze­ło­mie, który nie był aż tak wiel­kim suk­ce­sem, jak począt­kowo sądzono, choć w ogól­nym roz­ra­chunku przy­słu­żył się kor­pu­sowi, i to bar­dzo.

Zwie­lo­krot­nie­nie budżetu, budowa nie­mal setki nowych sond, roz­miesz­cze­nie czte­rech dodat­ko­wych baz dale­kiego zwiadu na obu Rubie­żach – wszystko to miało przy­śpie­szyć tempo eks­plo­ra­cji. I rze­czy­wi­ście, w ciągu zale­d­wie sze­ściu lat udało się prze­su­nąć gra­nice Fede­ra­cji o rekor­dowe osiem­set par­se­ków, acz­kol­wiek – pomimo wytę­żo­nej pracy setek ekip i wysła­nia sond do ponad dwu­na­stu tysięcy kolej­nych sys­te­mów gwiezd­nych – Beta Xana 4 pozo­stała wyjąt­kiem i co gor­sza, nic nie wska­zy­wało, by w naj­bliż­szym cza­sie miało się to zmie­nić.

– Czte­ry­sta sie­dem­dzie­siąt sześć miliar­dów – powtó­rzył Zachs, ponow­nie sku­pia­jąc uwagę na przy­sła­nych mu rekru­tach. – W dru­giej poło­wie dwu­dzie­stego wieku sądzono, że Droga Mleczna składa się z około stu miliar­dów gwiazd, potem jed­nak, w miarę roz­woju dostęp­nych tech­no­lo­gii, sza­cunki te zaczęły szybko rosnąć. W począt­kach dwu­dzie­stego pierw­szego stu­le­cia przyj­mo­wano, że liczba ta może być dwu­krot­nie wyż­sza, pięć­dzie­siąt lat póź­niej podwo­jono ją raz jesz­cze. Dzi­siaj wiemy z cał­ko­witą pew­no­ścią, że wokół masyw­nych czar­nych dziur two­rzą­cych serce naszej Galak­tyki krąży nie mniej niż czte­ry­sta sie­dem­dzie­siąt sześć miliar­dów gwiazd… – Zamilkł na moment, by akty­wo­wać holo. – Przyj­mijmy jed­nak na chwilę, oczy­wi­ście dla uła­twie­nia, że jest ich pół biliona. – Świa­tła w sali odpraw przy­ga­sły, a nad głową koman­dora poja­wił się hip­no­ty­zu­jący migo­tli­wym bla­skiem wir. – Droga Mleczna. Gdy­by­śmy poświę­cali tylko sekundę na zba­da­nie każ­dego ist­nie­ją­cego w niej sys­temu, potrze­bo­wa­li­by­śmy nie­mal szes­na­stu tysięcy lat na pełną eks­plo­ra­cję wszyst­kich ramion. Gdy­by­śmy poświę­cali na to godzinę… dotar­li­by­śmy do ostat­niej gwiazdy po pięć­dzie­się­ciu sied­miu milio­nach lat. Szmat czasu, nie­praw­daż? – zażar­to­wał, ale spięci rekruci nie zauwa­żyli tego momentu roz­luź­nie­nia. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że dla więk­szo­ści tych mło­dych ludzi jest to praw­do­po­dob­nie pierw­sza tak daleka wyprawa w prze­strzeń. – Nie­stety prawda jest znacz­nie bar­dziej skom­pli­ko­wana od sza­cun­ków. Cho­ciaż kor­pus dys­po­nuje dzi­siaj ponad trzy­stoma nowo­cze­snymi son­dami dale­kiego zasięgu, każda z naszych misji trwa nie sekundy, nie godziny, lecz całe dni, a cza­sami nawet tygo­dnie. W tym tem­pie, o ile nie zmie­nimy dra­stycz­nie meto­do­lo­gii poszu­ki­wań pole­ga­ją­cej na sys­te­ma­tycz­nym prze­cze­sy­wa­niu sys­temu po sys­te­mie, sek­tora po sek­to­rze, pasa po pasie, przed koń­cem tysiąc­le­cia nie sko­lo­ni­zu­jemy nawet miej­sca, w któ­rym Ramię Oriona łączy się z Ramie­niem Per­se­usza. Kto mi powie, dla­czego tam­tej­sze sku­pi­ska gwiazd mają tak ogromne zna­cze­nie?

Zgło­sili się wszy­scy – w końcu pytał o kolejną oczy­wi­stą oczy­wi­stość. Tym razem koman­dor wybrał jedyną w tym gro­nie dziew­czynę.

– Dana­omi?

– Nie wiem dla­czego, ale tunele cza­so­prze­strzenne łączą gwiazdy znaj­du­jące się w obrę­bie kon­kret­nego ramie­nia Galak­tyki.

– Zga­dza się. Jedyna znana nam droga do sąsied­niego Ramie­nia Per­se­usza bie­gnie przez ten łącz­nik.

– A co z podró­żami pod­prze­strzen­nymi? – zapy­tała po chwili waha­nia dziew­czyna.

Zachs wes­tchnął. Kolejna sprawa, o któ­rej nie musiałby wspo­mi­nać, gdyby miał do czy­nie­nia z zawo­dow­cami.

– Napędy pod­prze­strzenne mają trzy pod­sta­wowe ogra­ni­cze­nia. Pierw­sze to tech­no­lo­gia: nasze naj­po­tęż­niej­sze reak­tory pozwa­lają na wyko­na­nie sko­ków o mak­sy­mal­nym zasięgu pół­tora par­seka. Dru­gie to czas: tego typu jed­nostki są o wiele wol­niej­sze. Tunele cza­so­prze­strzenne pozwa­lają poko­nać rok świetlny w nie­spełna kwa­drans, a podróż na tę samą odle­głość przy korzy­sta­niu z pod­prze­strzeni zaj­muje dwie doby stan­dar­dowe. Trze­cie to pre­cy­zja. Z nie­zna­nych nam jesz­cze powo­dów nie jeste­śmy w sta­nie wyli­czyć dokład­nie punktu wyj­ścia. W dodatku im dalej ska­czemy, tym roz­rzut jest więk­szy. Dla­tego też wyko­rzy­stu­jemy napęd pod­prze­strzenny wyłącz­nie w ruchu lokal­nym, mię­dzy sys­te­mami leżą­cymi bar­dzo bli­sko sie­bie. Nie chcie­li­by­ście chyba się poja­wić kil­ka­na­ście miliar­dów kilo­me­trów od celu podróży, zwłasz­cza gdy reak­tor jest prze­cią­żony. Albo tra­fić w dysk roz­pro­szony sys­temu, nie mówiąc już o jego gwieź­dzie cen­tral­nej, a takie przy­padki odno­to­wu­jemy kilka razy do roku… – Poki­wał głową ze smut­kiem, wspo­mi­na­jąc los FSS Magel­lan, jed­nej z pierw­szych ofiar nowej tech­no­lo­gii. Skok na mak­sy­malny dystans zakoń­czył się wyj­ściem z pod­prze­strzeni nie­mal na gra­nicy fotos­fery lokal­nej gwiazdy. Wielki okręt badaw­czy wypa­ro­wał w ułamku sekundy, a o jego zagła­dzie dowódz­two dowie­działo się z póź­niej­szych ana­liz drgań pola gra­wi­ta­cyj­nego. – Nie cza­rujmy się. Dopóki nie dotrzemy do gro­mad gwiazd w rejo­nie łącz­nika, nie mamy co marzyć o podró­żach po innych ramio­nach Galak­tyki…

– Dla­czego więc nie zary­zy­ku­jemy i nie poślemy tam choć jed­nej sondy? – wpadł mu w słowo czarny jak ota­cza­jąca ten okręt pustka Zahar­tur Gaw­ry­lenko, Nowo­ro­sja­nin i jedyny w tym towa­rzy­stwie mun­du­rowy, sier­żant poli­cji z jakiejś zapy­zia­łej kolo­nii gór­ni­czej, któ­rej nazwy nie dało się wymó­wić. – Mogli­by­śmy uzy­skać wiele odpo­wie­dzi już teraz, nie cze­ka­jąc, aż…

Unie­siony palec koman­dora ostu­dził zapał rekruta.

– Myślisz, chłop­cze, że tobie pierw­szemu to przy­szło do głowy?

Zdez­o­rien­to­wany Gaw­ry­lenko mil­czał, pozo­stali spo­glą­dali na niego nie­pew­nie, zer­ka­jąc od czasu do czasu w kie­runku roz­ba­wio­nego Zachsa.

– Kor­pus wysy­łał już sondy do łącz­nika? – Krę­pu­jące mil­cze­nie prze­rwała dopiero Dana­omi Rit­ter.

W jej gło­sie koman­dor wychwy­cił zdzi­wie­nie, a nawet szczyptę nie­do­wie­rza­nia.

– Tak. Wysła­li­śmy sondę do jed­nej z gro­mad kuli­stych łącz­nika – potwier­dził po chwili zasta­no­wie­nia.

Spodo­bała mu się reak­cja Nowo­ro­sja­nina.

Może cho­ciaż on nie będzie kolej­nym tępym narzę­dziem w rękach prze­ło­żo­nych i wykaże kie­dyś ini­cja­tywę, jak ofi­ce­ro­wie, z któ­rymi nie­gdyś pra­co­wa­łem – pomy­ślał.

– Czter­dzie­ści osiem lat temu admi­ra­li­cja, znie­chę­cona kil­koma deka­dami cią­głych nie­po­wo­dzeń, ule­gła namo­wom kie­row­nic­twa naszej bazy i zgo­dziła się na wyjąt­kową misję bar­dzo dale­kiego zasięgu – powie­dział, roz­sia­da­jąc się wygod­niej. – Celem sondy miała być gro­mada kuli­sta znaj­du­jąca się w samym sercu roz­wi­dle­nia. Rozu­mo­wa­li­śmy tak: to prze­cież jedyny węzeł komu­ni­ka­cyjny obu ramion. Jedyna droga do cen­trum Galak­tyki z Per­se­usza. Jeśli w Dro­dze Mlecz­nej ist­nieje życie rozumne, to wła­śnie tam znaj­dziemy jego ślady. Dowódz­two wydzie­liło spe­cjalny zespół, w któ­rym zna­la­zło się szes­na­stu naj­lep­szych ope­ra­to­rów, w tym i ja… – Zachs prze­rwał, jakby do niego dotarło, że wykład wpro­wa­dza­jący zszedł na nie­wła­ściwe tory, ale jego waha­nie było krót­kie. Niech posłu­chają, może zain­spi­ruje ich do cze­goś wię­cej niż ruty­nowe odbęb­nia­nie służb. – Wtedy mapo­wa­li­śmy nie­zba­daną prze­strzeń nieco ina­czej, niż robi się to teraz. Nie było jesz­cze mier­ni­ków van Vogta, dzięki któ­rym jeste­śmy w sta­nie mie­rzyć napię­cia i odkształ­ce­nia prze­strzeni, więc nasza sonda po dotar­ciu do kolej­nego sys­temu wysy­łała drony do wszyst­kich nowo odkry­tych studni gra­wi­ta­cyj­nych, by spraw­dzić, dokąd pro­wa­dzą. Po ich powro­cie nano­si­li­śmy dane na holo­mapę i wybie­ra­li­śmy kolejny cel lotu. Trzy lata i osiem mie­sięcy, tyle potrze­bo­wa­li­śmy, by zna­leźć drogę do łącz­nika. Wyko­na­li­śmy w tym cza­sie trzy­sta dzie­więć­dzie­siąt cztery skoki, z czego dwie­ście sześć­dzie­siąt osiem było chy­bio­nych. Cza­sami musie­li­śmy się cofać o osiem albo nawet dzie­sięć tuneli cza­so­prze­strzen­nych, żeby wró­cić na wła­ściwą drogę. Ale w końcu dopię­li­śmy swego… – Zawie­sił głos, a potem spu­ścił głowę.

– I co odkry­li­ście? – zapy­tał po chwili nie­zręcz­nej ciszy ktoś z pierw­szego rzędu.

Zachs wes­tchnął ciężko.

– Nic. Zupeł­nie nic. Ani po dro­dze, ani w łącz­niku, choć prze­cze­sy­wa­li­śmy lokalną gro­madę kuli­stą przez nie­mal pół roku, bada­jąc każdy tunel cza­so­prze­strzenny, jaki udało się tam zna­leźć. Tra­fia­li­śmy tylko na mar­twe pla­nety krą­żące wokół naj­zwy­czaj­niej­szych w świe­cie gwiazd. Nie zoba­czy­li­śmy nic, czego byśmy wcze­śniej nie widzieli na tysią­cach zba­da­nych świa­tów naszego ramie­nia. Coś wtedy pękło w ludziach, prze­ko­na­łem się o tym na wła­snej skó­rze. To był chyba ten moment, w któ­rym osta­tecz­nie stra­ci­li­śmy nadzieję na zna­le­zie­nie braci w rozu­mie. Po zakoń­cze­niu misji zosta­wi­li­śmy sondę z prze­ka­zem o naszym ist­nie­niu w łącz­niku i wró­ci­li­śmy do ruty­no­wych lotów, by sku­pić się na sys­te­ma­tycz­nym prze­cze­sy­wa­niu bliż­szej prze­strzeni. Kolejne trzy­dzie­ści osiem lat…

– Chyba czter­dzie­ści cztery – prze­rwał mu Gaw­ry­lenko. – Jeśli misja do łącz­nika zaczęła się czter­dzie­ści osiem lat temu…

Zachs otrzą­snął się z zamy­śle­nia. Mało bra­ko­wało, a zdra­dziłby tym szczy­lom odkry­cie Bety.

– Tak, prze­pra­szam. Roz­ko­ja­rzy­łem się tro­chę tymi wspo­mnie­niami. Wra­ca­jąc do wła­ści­wego tematu naszego spo­tka­nia, od jutra zacznę was wpro­wa­dzać w pro­ce­dury. Potem, po zda­niu wszyst­kich testów, dosta­nie­cie przy­działy do… – Znów zamilkł, tym razem zasko­czony poja­wie­niem się nowej ikonki na holo­kon­soli. Rubi­nowy punkt mru­gał mia­rowo, infor­mu­jąc go o ocze­ku­ją­cym połą­cze­niu. Cho­dziło o audio­wi­zu­alne połą­cze­nie kwan­towe z Gammy, ter­ra­for­mo­wa­nej pla­nety, wokół któ­rej krą­żyła sta­cja kor­pusu. To musiało być coś pil­nego, ina­czej wła­dze kolo­nii gór­ni­czej nie zezwo­li­łyby na takie obcią­że­nie swo­ich, nie­zbyt prze­cież wydaj­nych, reak­to­rów. – Wybacz­cie na moment – mruk­nął, akty­wu­jąc pole izo­la­cyjne wokół sta­no­wi­ska i rów­no­cze­śnie włą­cza­jąc pro­jek­tor. Na opa­li­zu­ją­cej ścia­nie poja­wiła się wid­mowa twarz star­szego bro­da­tego męż­czy­zny o oliw­ko­wej skó­rze, haczy­ko­wa­tym nosie i bar­dzo głę­boko osa­dzo­nych oczach. – Słu­cham, zarządco Rami…

– Mamy pro­blem ze sta­cją moni­to­ro­wa­nia strefy skoku! – wypa­lił pode­ner­wo­wany męż­czy­zna, zanim jego roz­mówca zakoń­czył grzecz­no­ściową for­mułkę powi­ta­nia, i zaraz dodał: – Dwie godziny temu otrzy­ma­li­śmy infor­ma­cję o wzmo­że­niu aktyw­no­ści studni gra­wi­ta­cyj­nej numer pięć, suge­ru­ją­cym wyj­ście z nad­prze­strzeni nie­wiel­kiej jed­nostki, chwilę póź­niej nade­szły dane potwier­dza­jące wyko­na­nie skoku i… – Umilkł na moment, jakby musiał zebrać myśli. – Tutaj robi się dziw­nie. Po pię­ciu sekun­dach nad­szedł komu­ni­kat o kolej­nym skoku, tym razem w prze­ciw­nym kie­runku, a potem sta­cja zamil­kła na dobre.

– Nie pin­guje…? – zaczął koman­dor, zanim dotarł do niego wła­ściwy prze­kaz. Stud­nia numer pięć pro­wa­dziła do sys­temu znaj­du­ją­cego się na­dal poza gra­ni­cami Fede­ra­cji, korzy­stać z niej więc mogły wyłącz­nie sondy kor­pusu. Żadna z nich jed­nak nie była w sta­nie wyko­nać manewru, o jakim mówił zarządca. Przy­go­to­wa­nie sprzętu do ponow­nego skoku trwało co naj­mniej sześć minut.

– Może­cie spraw­dzić, o co cho­dzi? – Rami­rez wyko­rzy­stał moment waha­nia roz­mówcy. Każda sekunda tego połą­cze­nia zwięk­szała koszty. – Wasz okręt znaj­duje się teraz w poło­wie drogi mię­dzy Gammą a strefą skoku. Dotrze­cie na miej­sce w nie­spełna czter­dzie­ści osiem godzin, pięć razy szyb­ciej niż jaka­kol­wiek nasza jed­nostka.

Koman­dor zaklął pod nosem. Awa­ria sta­cji moni­to­ro­wa­nia rodziła poważny pro­blem dla kolo­ni­stów, nie mówiąc już o bazie. Wszyst­kie wyloty tuneli cza­so­prze­strzen­nych znaj­do­wały się w wąskim pasie prze­strzeni zale­d­wie ćwierć jed­nostki astro­no­micz­nej od fotos­fery gwiazdy tego sys­temu, dokład­nie w płasz­czyź­nie eklip­tyki Drogi Mlecz­nej. Krótko mówiąc, gdyby prze­ciętny czło­wiek mógł zoba­czyć te ano­ma­lie, ujrzałby kłę­bo­wi­sko gigan­tycz­nych węży wiją­cych się za mknącą przez pustkę kosmosu gwiazdą. Galak­tyka, wbrew pozo­rom, nie była bowiem mono­li­tem. Poje­dyn­cze gwiazdy, gro­mady, mgła­wice, wszyst­kie ele­menty sze­ro­kiego na sto sie­dem­na­ście tysięcy lat świetl­nych wiru mknęły przez bez­brzeżną pustkę z roz­ma­itymi pręd­ko­ściami, cza­sami róż­nią­cymi się o dzie­siątki tysięcy kilo­me­trów na sekundę, zatem nic dziw­nego, że łączące je stud­nie gra­wi­ta­cyjne także pozo­sta­wały w cią­głym ruchu. Mogło się nawet zda­rzyć, że nad­mier­nie roz­cią­gane rwały się i zni­kały, choć w skali ludz­kiego życia było to zja­wi­sko nie­zwy­kle rzad­kie. W ciągu ostat­nich dwóch stu­leci nauka odno­to­wała tylko dwa takie przy­padki. Raz zda­rzyło się też, że czer­wony olbrzym prze­chwy­cił bie­gnącą w jego pobliżu ano­ma­lię, dzie­ląc ją i two­rząc „punkt prze­siad­kowy”, jak okre­ślano to zja­wi­sko w nie­ofi­cjal­nych rapor­tach pionu badaw­czego. Naukowcy obser­wo­wali teraz ten sys­tem, by spraw­dzić, czy dal­szy ruch gwiazdy nie dopro­wa­dzi do ponow­nego sca­le­nia prze­po­ło­wio­nego tunelu nad­prze­strzen­nego.

Brak dzia­ła­ją­cej sta­cji moni­to­ro­wa­nia ozna­czał koniecz­ność wstrzy­ma­nia odlo­tów z sys­temu. Wpraw­dzie ruch na Valis 11 nie nale­żał do naj­więk­szych – tylko dwie z sze­ściu odkry­tych tu ano­ma­lii pro­wa­dziły na tery­to­ria Fede­ra­cji – ale i tak strefa skoku obsłu­gi­wała kilka, a cza­sami nawet ponad dzie­sięć frach­tow­ców na dobę. Do tego trzeba było dodać wszyst­kie statki kurier­skie, tele­drony oraz pry­watne jed­nostki nale­żące do ludzi zatrud­nio­nych w kopal­niach Gammy i Kappy. No i sondy kor­pusu, które korzy­stały z pozo­sta­łych czte­rech studni. Czter­dzie­ści osiem godzin lotu wewnątrz­sys­te­mo­wego – bo tyle potrze­bo­wał FSS Wal­ter­nest Ruthe­ford na dotar­cie do strefy skoku – oszczę­dzi gór­ni­kom trzy, a może nawet cztery doby prze­stoju. Ich jed­nostki remon­towe były naprawdę powolne, zwłasz­cza w porów­na­niu z potęż­nym okrę­tem wojen­nym.

Kolej­nym impul­sem skła­nia­ją­cym koman­dora do udzie­le­nia pomocy kolo­ni­stom był fakt, że do uszko­dze­nia sta­cji moni­to­ro­wa­nia musiała dopro­wa­dzić któ­raś z powra­ca­ją­cych sond. Ze studni pro­wa­dzą­cych poza gra­nicę nie przy­la­ty­wało na Valis 11 nic, co nie nale­żało do Kor­pusu Zwia­dow­czego.

– Zaj­miemy się tym – obie­cał Zachs, widząc, że spo­co­nemu zarządcy zaczyna ner­wowo drgać powieka. – Jeśli awa­ria sta­cji nastą­piła z naszej winy, doko­namy wszyst­kich napraw na koszt kor­pusu. Jeśli sprzęt kor­po­ra­cji zawiódł z innego powodu, roz­li­czymy się jak zwy­kle.

Rami­rez ski­nął szybko głową i roz­łą­czył się bez zbęd­nych poże­gnań. Każda sekunda tej roz­mowy pozba­wiała jego kolo­nię kolej­nych, jakże cen­nych mega­wa­tów ener­gii. Koman­dor spoj­rzał na timer. Połą­cze­nie trwało nie­mal minutę. Gór­nicy na pewno nie będą zado­wo­leni z dzi­siej­szego przy­mu­so­wego zaciem­nie­nia – pomy­ślał, wyłą­cza­jąc pole izo­la­cyjne.

– Mam dla was świetną wia­do­mość – rzu­cił w kie­runku zanie­po­ko­jo­nych rekru­tów. – Nasz lot potrwa nieco dłu­żej, niż przy­pusz­cza­łem. Wra­camy do strefy skoku, by udzie­lić pomocy tech­nicz­nej tutej­szej kolo­nii. Zanim dotrzemy do bazy, zdą­żymy prze­ćwi­czyć w polu stan­dar­dowe pro­ce­dury alar­mowe i ratun­kowe, które i tak musie­li­by­ście zali­czyć przed przy­zna­niem pod­sta­wo­wych kodów dostępu.

* * *

– Dziwne – mruk­nął Zachs, wpa­tru­jąc się w prze­pły­wa­jące przez wyświe­tla­cze kom­pu­te­rów ciągi danych. – Sprawdź­cie to jesz­cze raz – pole­cił, odwra­ca­jąc się do pod­ofi­ce­rów sie­dzą­cych na koli­stych sta­no­wi­skach ope­ra­cyj­nych po pra­wej. To oni odpo­wia­dali za łącz­ność i sen­sory.

– Tak jest! – Zwię­zła odpo­wiedź nade­szła nie­mal natych­miast.

Tu nie było czasu ani miej­sca na dys­ku­sje, choć zarówno koman­dor, jak i jego pod­władni dosko­nale zda­wali sobie sprawę, że ponowne ska­no­wa­nie prze­strzeni nie może przy­nieść niczego nowego.

FSS Wal­ter­nest Ruthe­ford dotarł do strefy skoku przed pla­no­wa­nym cza­sem, po nie­spełna czter­dzie­stu dwu godzi­nach lotu. Tak bli­sko gwiazdy można było pod­le­cieć jedy­nie przy włą­czo­nych na mak­sy­malną moc polach siło­wych. Krą­żow­nik klasy Mino­taur nie miał z tym jed­nak naj­mniej­szego pro­blemu. Jego gene­ra­tory osłon, jak w przy­padku każ­dego dużego okrętu wojen­nego, dys­po­no­wały ogrom­nymi rezer­wami nawet wtedy, gdy główny reak­tor pra­co­wał na peł­nych obro­tach od wielu godzin, a tak wła­śnie się stało, ponie­waż Zachs chciał jak naj­szyb­ciej zna­leźć się na miej­scu i wyja­śnić sprawę.

Kor­pus nie dys­po­no­wał nie­stety nagra­niami z momentu kata­strofy – a z nią naj­wy­raź­niej mieli do czy­nie­nia, sądząc po roz­pły­wa­ją­cej się z wolna chmu­rze szcząt­ków – ponie­waż Gamma, sta­cja orbi­talna i trans­por­towce w licz­bie sied­miu, zmie­rza­jące obec­nie w kie­runku strefy skoku, znaj­do­wały się w cza­sie zda­rze­nia po dru­giej stro­nie gwiazdy cen­tral­nej, znacz­nie dalej niż krą­żow­nik. Jedy­nymi dowo­dami pozo­sta­wały więc odczyty sen­so­rów i prze­chwy­cone wcze­śniej trans­mi­sje kwan­towe, które – Zachs musiał to przy­znać nie­mal od razu – niczego nie wyja­śniały.

Wie­lo­krot­nie odczy­ty­wał zwię­zły komu­ni­kat zawie­ra­jący infor­ma­cję o aktyw­no­ści studni numer pięć. Potem nade­szło jesz­cze krót­sze potwier­dze­nie wyko­na­nego skoku i pięć sekund póź­niej odbior­niki zare­je­stro­wały kolejny sygnał, tym razem doty­czący wej­ścia w nad­prze­strzeń tego samego obiektu. I to by było na tyle.

Nic tu nie paso­wało. Po pierw­sze: tego dnia stan­dar­do­wego nie prze­wi­dy­wano powrotu żad­nej z osiem­na­stu sond bada­ją­cych pobli­skie sek­tory prze­strzeni. Po dru­gie: wszyst­kie urzą­dze­nia prze­by­wa­jące za gra­ni­cami Fede­ra­cji wysłały pra­wi­dłowy sygnał zwrotny, po tym jak koman­dor zarzą­dził natych­mia­stową kon­trolę wyko­ny­wa­nych misji. Po trze­cie: w prze­strzeni przy stre­fie skoku zna­le­ziono tylko czarną skrzynkę znisz­czo­nej sta­cji moni­to­ro­wa­nia. Ścią­gnięte z niej dane nie pomo­gły jed­nak w wyja­śnie­niu zagad­ko­wej koli­zji.

Eks­plo­atu­jąca bogac­twa Valis 11 firma Star­Min była typową kor­po­ra­cją nasta­wioną na mak­sy­ma­li­za­cję zysków, nic więc dziw­nego, że oszczę­dzała, na czym tylko mogła. Zwłasz­cza tutaj, na Rubie­żach, gdzie mało kto liczył się z prze­pi­sami i ludźmi. W każ­dym cywi­li­zo­wa­nym sys­te­mie tak wie­kowa sta­cja tra­fi­łaby już dawno na złom, tutaj jed­nak posłu­ży­łaby jesz­cze wiele lat, gdyby nie to nie­for­tunne zda­rze­nie.

Z trzech prze­pi­so­wych reje­stra­to­rów dzia­łał tylko jeden, a i to nie do końca. Ktoś odłą­czył w nim moduł zapisu wizji, zapewne aby zmniej­szyć do mini­mum obcią­że­nie zabyt­ko­wych pro­ce­so­rów. Zachs nie zdzi­wił się więc spe­cjal­nie, gdy jego tech­nicy wydo­byli z pamięci czar­nej skrzynki infor­ma­cje o tym, że wspo­mnia­nej inge­ren­cji doko­nano już kilka lat temu. Dla kor­po­ra­cji naj­waż­niej­szy był prze­kaz kwan­towy – tylko dzięki niemu kolo­ni­ści mogli kon­tro­lo­wać zdal­nie ruch poza­sys­te­mowy. Pro­ble­mami wyni­ka­ją­cymi z nie­moż­no­ści usta­le­nia prze­biegu ewen­tu­al­nego wypadku nikt więc nie zaprzą­tał sobie głowy. Sły­szał ktoś w ogóle o znisz­cze­niu takiego sprzętu pod­czas koli­zji z obiek­tem wycho­dzą­cym z nad­prze­strzeni?

Koman­dor nie pamię­tał takiego wyda­rze­nia, a miał za sobą kilka dekad czyn­nej służby na Tery­to­riach Wewnętrz­nych. Ale – jak słusz­nie zauwa­żył kie­dyś jego zastępca – zawsze musi być pierw­szy raz. Pech chciał, że do tego nie­ty­po­wego wypadku doszło wła­śnie tutaj i teraz.

Jedno wszakże koman­dor usta­lił ponad wszelką wąt­pli­wość. Nie cho­dziło o przy­pad­kową koli­zję sta­cji z uszko­dzoną sondą. Kor­pus nie będzie więc musiał wypła­cać gór­ni­kom odszko­do­wa­nia, a wręcz prze­ciw­nie, otrzyma od zarządu kolo­nii cał­kiem ładną sumkę za prze­pro­wa­dze­nie akcji ratun­ko­wej i uży­cze­nie sprzętu zastę­pu­ją­cego znisz­czoną sta­cję do czasu, aż Star­Min spro­wa­dzi na Rubieże jakiś nowy złom.

Mimo to Zachs czuł pod­skór­nie nie­po­kój. Choć wyko­nał skany i prze­pro­wa­dził skru­pu­latne docho­dze­nie, na­dal nie wie­dział, co znisz­czyło sta­cję. Z dostęp­nych danych i kolej­nych ana­liz roz­pro­sze­nia szcząt­ków wyni­kało, że kil­ka­dzie­siąt godzin wcze­śniej doszło tutaj do bez­po­śred­niego zde­rze­nia z obiek­tem, który wyszedł z nad­prze­strzeni. I to wła­śnie było naj­dziw­niej­sze w tej całej spra­wie.

Ludziom nawy­kłym do życia na pla­ne­tach mogłoby się wyda­wać, że takie zde­rze­nie to nic szcze­gól­nego: licząca osiem­dzie­siąt metrów śred­nicy wal­co­wata sta­cja wisiała prze­cież na wprost wylo­tów studni gra­wi­ta­cyj­nych. To tak, jakby ktoś usta­wił gra­wio­lot na wprost wie­lo­nit­ko­wego tunelu trans­kon­ty­nen­tal­nej loto­strady. Coś wyle­ciało z nad­prze­strzeni pod nie­wła­ści­wym kątem, nie wyha­mo­wało w porę, nie skrę­ciło kiedy trzeba… Bzdura. W prze­strzeni kosmicz­nej odle­gło­ści są tak duże, że przy­sta­wia­nie do nich pla­ne­tar­nych miar nie ma naj­mniej­szego sensu. Sta­cja o śred­nicy osiem­dzie­się­ciu metrów wisiała na wprost wylo­tów tuneli cza­so­prze­strzen­nych, to prawda, ale w odle­gło­ści pół sekundy świetl­nej od nich. Sto pięć­dzie­siąt tysięcy kilo­me­trów od miej­sca, w któ­rym statki wyła­niały się z nad­prze­strzeni. Poza tym sil­niki manew­rowe usta­wiały ją zawsze tak, by znaj­do­wała się poza przy­pusz­czal­nymi wek­to­rami nad­la­tu­ją­cych jed­no­stek. A gdyby nawet zawio­dły tym razem, to praw­do­po­do­bień­stwo, że kil­ku­set­me­trowy obiekt wyrzu­cony ze studni gra­wi­ta­cyj­nej o śred­nicy od tysiąca do trzech tysięcy kilo­me­trów wyrżnie aku­rat w sta­cję moni­to­ro­wa­nia, było mniej­sze niż szansa na tra­fie­nie trzy razy z rzędu głów­nej wygra­nej w Galotto. To nie miało prawa się zda­rzyć, chyba że…

Chyba że to, co przy­le­ciało na Valis 11, miało za zada­nie znisz­czyć sta­cję moni­to­ro­wa­nia!

Cha­rak­te­ry­styka zmian napię­cia gra­wi­ta­cyj­nego wska­zy­wała, że cho­dzi o bar­dzo mały obiekt mający zale­d­wie jedną ósmą masy sondy kor­pusu. Co tak nie­wiel­kiego mogło przy­le­cieć z prze­strzeni zewnętrz­nej? – zasta­na­wiał się koman­dor, gdy jego wyświe­tla­cze ponow­nie ożyły. Wypeł­nia­jące holo­ekrany dane, zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niami, nie zmie­niły się ani na jotę. Czym­kol­wiek był przy­bysz spoza gra­nic Fede­ra­cji, wypa­ro­wał bez śladu. Każdy z namie­rzo­nych szcząt­ków nale­żał do znisz­czo­nej sta­cji. Czuj­niki masy Ruthe­forda nie mogły się mylić.

Zachs pogła­dził się wolno po gładko ogo­lo­nej szczęce. Czyżby był świad­kiem jakiejś nie­le­gal­nej ope­ra­cji na dużą skalę? Sły­szał kil­ka­krot­nie o pry­wat­nych son­dach wysy­ła­nych do nie­zba­da­nej jesz­cze czę­ści ramie­nia. Naj­bo­gat­sze firmy pró­bo­wały w ten spo­sób wyprze­dzić kon­ku­ren­cję w wyścigu do nowych złóż. Do wybu­chu wojny domo­wej miały moż­li­wość legal­nego wyku­pie­nia praw eks­plo­ra­cyj­nych w zba­da­nych przez sie­bie sys­te­mach, potem jed­nak ta poli­tyka ule­gła daleko idą­cym zmia­nom, a szes­na­ście lat temu nie­spo­dzie­wa­nie zatrza­śnięto ostat­nią furtkę dopusz­cza­jącą wielki biz­nes do bogactw, które cze­kały wciąż na odkry­cie. Koman­dor nie wie­dział, czym spo­wo­do­wany był ten ostatni ruch władz, ale prze­czu­wał, iż kor­po­ra­cje nie pod­dały się tak łatwo i na­dal robią swoje, tyle że w sekre­cie.

Ni­gdy wcze­śniej nie natknął się na ślady nie­le­gal­nej eks­plo­ra­cji, ale nie wyklu­czał moż­li­wo­ści, że znisz­cze­nie sta­cji było sprawką ludzi, któ­rzy pra­gnęli zataić swój powrót na tery­to­rium Fede­ra­cji. Z każdą chwilą nabie­rał więk­szej pew­no­ści, że tak wła­śnie jest. Jeśli prze­czu­cie mnie nie myli – roz­my­ślał – lada moment stud­nia numer pięć znów się uak­tywni i sta­tek badaw­czy kor­po­ra­cji spró­buje wejść do tego sys­temu, by zaraz wyko­nać kolejny skok do innego sys­temu, naj­praw­do­po­dob­niej nie­za­miesz­ka­nego przez ludzi, ale leżą­cego już po tej stro­nie gra­nicy. Dwa, trzy takie skoki i łamiąca blo­kadę jed­nostka roz­pły­nie się w prze­strzeni, a naukowcy i dane znaj­du­jące się na jej pokła­dzie tra­fią – po prze­siadce na inne statki – do sie­dziby kor­po­ra­cji…

Jed­nego koman­dor był bowiem pewien: w żad­nej z pię­ciu studni nie doszło po kata­stro­fie do napięć świad­czą­cych o wyko­na­niu skoku – mier­niki van Vogta w obser­wa­to­riach na Gam­mie, sta­cji kor­pusu i jego krą­żow­niku nie zano­to­wały naj­mniej­szego drgnię­cia pola gra­wi­ta­cyj­nego po feral­nym momen­cie.

Jego teo­ria miała wszakże poważną lukę – cho­dziło o ostatni komu­ni­kat sta­cji, mówiący o skoku powrot­nym, który nie­znana jed­nostka wyko­nała nie­spełna pięć sekund po przy­lo­cie. Koman­dor był pewien, że nawet flota nie dys­po­nuje tech­no­lo­giami pozwa­la­ją­cymi na tak szyb­kie wyko­na­nie zwrotu i ponow­nego skoku, a dla woj­ska pra­co­wali prze­cież naj­lepsi z naj­lep­szych, któ­rzy jeśli komuś ustę­po­wali, to tylko eki­pom zatrud­nia­nym w ośrod­kach badaw­czych gigan­tów prze­my­słu wydo­byw­czego. Czyli kor­po­ra­cji. I tak zamy­kało się błędne koło.

Sześć minut. Tyle trwał naj­krót­szy odwrót w nad­prze­strzeń. Zachs nie mógł i nie chciał uwie­rzyć w to, że jajo­głowi sie­dzący w kie­szeni jakie­goś kon­cernu doko­nali aż tak wiel­kiego prze­łomu. Skró­ce­nie wspo­mnia­nego czasu o połowę wyda­wało się realne, sam prze­cież sły­szał, jak na odpra­wach pionu nauko­wego jego sta­cji zasta­na­wiano się, czy warto inwe­sto­wać w tech­no­lo­gie pozwa­la­jące na podobne osiągi, ale sie­dem­dzie­się­cio­krotne przy­śpie­sze­nie tego pro­cesu? Nie, to czy­ste science fic­tion – uznał po chwili namy­słu.

– Koman­do­rze! – Z roz­wa­żań wyrwał go głos bos­mana Honveda, który odpo­wia­dał na tej wach­cie za ska­nery. – Reje­stru­jemy wzmo­żoną aktyw­ność studni numer pięć.

A więc jed­nak! – ucie­szył się Zachs. Kim­kol­wiek byli dra­nie, któ­rzy roz­pie­przyli sta­cję, wła­śnie nad­la­ty­wali, pewni swego. Jeśli prze­pro­wa­dzili dokładne roz­po­zna­nie – a nie wyobra­żał sobie, żeby ktoś, kto ryzy­kuje miliardy kre­dy­tów, robił takie numery w ciemno – to świet­nie znali roz­kład lotów frach­tow­ców i wie­dzieli, że kolo­ni­ści będą potrze­bo­wali trzech dni stan­dar­do­wych na napra­wie­nie wyrzą­dzo­nych im szkód i odzy­ska­nie peł­nej kon­troli nad stud­niami gra­wi­ta­cyj­nymi. Jed­nego tylko nie mogli prze­wi­dzieć: że w pobliżu strefy skoku znaj­dzie się przy­pad­kiem krą­żow­nik kor­pusu.

– Ogło­sić alarm bojowy – pole­cił przez ramię.

Zamie­rzał prze­ko­nać współ­do­wódcę, że zło­czyń­com należy przy­go­to­wać naprawdę gorące powi­ta­nie. Zało­dze przyda się odro­bina roz­rywki, a kto wie, czy sztab nie doceni takiej postawy i nie nagro­dzi roz­pie­prze­nia nie­le­gal­nych eks­plo­ra­to­rów czymś wię­cej niż tylko zwy­cza­jową pochwałą.

– Napię­cie wciąż rośnie – zamel­do­wał bos­man. – Cha­rak­te­ry­styka drgań suge­ruje, że może cho­dzić o kilka dużych obiek­tów.

To była nie­po­ko­jąca wia­do­mość.

– Jak dużych? – spy­tał Zachs.

– Odpo­wia­da­ją­cych co naj­mniej kla­sie Sword. – W gło­sie Honveda dało się sły­szeć zde­ner­wo­wa­nie.

Sword był pod­sta­wo­wym mode­lem kor­wety floty. Mie­rzył od dziobu do rufy sto dzie­więć­dzie­siąt metrów, nie licząc znaj­du­ją­cych się za kryzą rufową dysz pęd­nika. To na­dal nie­wiele w porów­na­niu z peł­no­wy­mia­ro­wym krą­żow­ni­kiem, ale…

– Przy tym tem­pie wzro­stu odczy­tów możemy spo­dzie­wać się przy­lotu jed­no­stek wiel­ko­ści nisz­czy­cieli trze­ciej gene­ra­cji – rzu­cił w kie­runku sta­no­wi­ska dowódcy pionu woj­sko­wego, po tym jak bos­man raz jesz­cze prze­li­czył napły­wa­jące dane.

– Albo dużych frach­tow­ców – dodał obo­jęt­nym tonem kapi­tan Atta­na­sio, opa­da­jąc ciężko na kokon fotela.

Sądząc po roz­ta­cza­nym zapa­chu, alarm zastał go w mesie. Nie pytał o sytu­ację, spraw­dził ją sam, zanim dotarł na mostek. Nie wyda­wał się jed­nak zanie­po­ko­jony; wie­rzył nie­za­chwia­nie w odstra­sza­jącą moc nie­mal czte­ry­stu­me­tro­wego okrętu wojen­nego, a jesz­cze wię­cej nadziei pokła­dał w naj­no­wo­cze­śniej­szych sys­te­mach uzbro­je­nia. Siła ognia Ruthe­forda dorów­ny­wała nie­któ­rym pan­cer­ni­kom poprzed­niej gene­ra­cji. Tylko sza­le­niec chciałby wejść w kon­takt bojowy z taką potęgą.

– Trzy­dzie­ści sekund do wyj­ścia pierw­szego obiektu z nad­prze­strzeni! – zamel­do­wał zgod­nie z regu­la­mi­nem Honved, choć wszy­scy mieli te dane na swo­ich wyświe­tla­czach.

– Dajemy czadu? – spy­tał Zachs, wska­zu­jąc głową sta­no­wi­ska bojowe.

Atta­na­sio spoj­rzał na niego ze zdzi­wie­niem.

– Chcesz ich roz­wa­lić zaraz po wej­ściu do sys­temu?

– Nie – odparł koman­dor. – Ale myślę, że mały pokaz siły nie zaszko­dzi. Te sukin­syny znisz­czyły sta­cję moni­to­ro­wa­nia, żeby ukryć swój powrót na tery­to­rium Fede­ra­cji. Jeśli nie zasto­sują się do naszych pole­ceń…

– Tak, wiem, trzy strzały ostrze­gaw­cze w brzuch, a potem zaczy­namy nego­cja­cje – mruk­nął kapi­tan, roz­cie­ra­jąc palce nad wir­tu­al­nymi kla­wia­tu­rami. Wpro­wa­dził kilka komend i nagle zamarł. – A jeśli to są… – Zawie­sił zna­cząco głos, spo­glą­da­jąc na współ­do­wódcę z pionu nawi­ga­cyj­nego.

Zachs się skrzy­wił. Myśl o Obcych odrzu­cił na samym początku, jako naj­bar­dziej nie­do­rzeczną. Teraz jed­nak, na kil­ka­na­ście sekund przed wyj­ściem tam­tych z nad­prze­strzeni, poczuł ukłu­cie nie­pew­no­ści. W tym samym momen­cie dotarło do niego, że ludzie łamiący blo­kadę nie musieli wra­cać na tery­to­rium Fede­ra­cji przez zamiesz­kany sys­tem. Mogli bez pro­blemu prze­śli­zgnąć się przez któ­ryś z sąsied­nich, mar­twych i nie­pil­no­wa­nych ukła­dów pla­ne­tar­nych, gdzie znik­nę­liby naprawdę bez śladu. Dla­czego więc wybrali miej­sce, w któ­rym prócz spo­rej kolo­nii gór­ni­czej znaj­do­wała się także duża baza kor­pusu?…

– Dzie­sięć sekund do skoku – zamel­do­wał Honved, wyry­wa­jąc koman­dora z zamy­śle­nia. Atta­na­sio wpro­wa­dził ostatni kod akty­wu­jący broń, zanim roz­po­częło się osta­teczne odli­cza­nie. – Trzy, dwie, jedna…

Wbrew poku­tu­ją­cym opi­niom wyj­ście z nad­prze­strzeni nie jest wido­wi­sko­wym zja­wi­skiem. Spo­glą­dasz w bez­denną ciem­ność pustki i nagle widzisz na tle odle­głych gwiazd lecący spo­koj­nie obiekt. Tam, gdzie przed milio­nową, a nawet miliar­dową czę­ścią sekundy nie było nic, prze­strzeń „puchła” – tak to wła­śnie wyglą­dało, choć ludz­kie oko nie było w sta­nie tego zoba­czyć – a gdy bąbel „pękał”, czemu nie towa­rzy­szyły żadne bły­ski, eks­plo­zje ani wyła­do­wa­nia, na jego miej­scu poja­wiał się wycho­dzący z nad­prze­strzeni okręt. Tylko naj­szyb­sze sen­sory były w sta­nie uchwy­cić ten pro­ces, ale nagrane za ich pomocą holo nie pory­wało widza. Na jed­nej klatce była pustka, na dru­giej wybrzu­sze­nie, na trze­ciej przy­bysz w peł­nej kra­sie. Oprócz takich obra­zów reje­stro­wano tylko drga­nia gra­wi­ta­cji, które roz­cho­dziły się wokół strefy skoku jak fale po wodzie. Ich natę­że­nie zale­żało od masy obiektu wyplu­wa­nego do trój­wy­mia­ro­wej prze­strzeni, lecz nawet naj­sil­niej­sze z nich można było zmie­rzyć wyłącz­nie mier­ni­kami van Vogta.

I tak to wła­śnie wyglą­dało teraz. Jed­nakże Zachs, Atta­na­sio i cała reszta wach­to­wych wstrzy­mali oddech, gdy na ekra­nach tak­tycz­nych poja­wił się… dzi­waczny obiekt nie­przy­po­mi­na­jący żad­nego wypro­du­ko­wa­nego w stocz­niach Fede­ra­cji statku kosmicz­nego. Dzięki roz­miesz­czo­nym wokół strefy skoku dro­nom koman­dor mógł zoba­czyć na ota­cza­ją­cych go wyświe­tla­czach kilka rzu­tów tej nie­sa­mo­wi­tej jed­nostki. Na pierw­szy rzut oka okręt ten przy­po­mi­nał pla­ne­to­idę, do któ­rej ktoś dołą­czył hiper­na­pęd. Kadłub miał grusz­ko­waty kształt, jego w miarę gład­kie, choć pofał­do­wane nie­rów­no­mier­nie poszy­cie pokry­wały w stre­fie czo­ło­wej dwa rzędy kon­cen­trycz­nie roz­miesz­czo­nych nie­mal iden­tycz­nych pła­skich kopuł i mnó­stwo mniej­szych bąbli. Z węż­szego końca wyra­stała – ina­czej nie można tego okre­ślić – ażu­rowa kon­struk­cja zwień­czona regu­lar­nym sze­ścia­nem i kil­koma dyszami. Drugi i trzeci obiekt – jed­nostki poja­wiły się w rów­nych, sekun­do­wych odstę­pach – wyglą­dały nie­mal iden­tycz­nie. Kom­pu­tery wykryły tylko nie­wiel­kie róż­nice w pofał­do­wa­niu mato­wego poszy­cia i roz­miesz­cze­niu kopuł.

– Obcy? – wyszep­tane przez Zachsa słowo padło w tym samym momen­cie z wielu ust.

Onie­miały koman­dor prze­niósł wzrok na kapi­tana. Dowódca pionu woj­sko­wego sie­dział z sze­roko otwar­tymi ustami, trzy­ma­jąc palec nad poły­sku­ją­cym blado czer­wo­nym kla­wi­szem wir­tu­al­nej kla­wia­tury.

– Czek… – zaczął Zachs, ale nie zdą­żył dokoń­czyć.

Czo­łowa jed­nostka Obcych otwo­rzyła ogień.

Nawet śle­piec tra­fiłby z tej odle­gło­ści w nie­ru­chomy cel wiel­ko­ści fede­ra­cyj­nego krą­żow­nika. Usta­wiony burtą do wylo­tów studni okręt wojenny chro­niły pola siłowe i tylko one ura­to­wały go przed natych­mia­sto­wym znisz­cze­niem. Ale to był dopiero począ­tek star­cia. Druga jed­nostka Obcych wycho­dziła już na pozy­cję ogniową, a trze­cia roz­po­czy­nała zwrot.

Atta­na­sio wybu­dził się z letargu, zanim kom­pu­tery przy­ciem­niły wszyst­kie ekrany, by ludzie na mostku nie ośle­pli od bla­sku, jakim roz­ja­rzyły się sma­gane lase­ro­wymi pro­mie­niami tar­cze. Jego palce opa­dły na czer­wony kla­wisz. FSS Wal­ter­nest Ruthe­ford nie miał zamiaru pod­dać się bez walki.

W kie­runku wroga pomknęło mro­wie rakiet, szły sal­wami, jedna tuż po dru­giej, odpa­lane auto­ma­tycz­nie ze wszyst­kich rewol­we­ro­wych wyrzutni, ale bate­rie dział lase­ro­wych wciąż mil­czały. Pra­wie czter­dzie­sto­dwu­go­dzinny lot na dopa­la­czach pochło­nął znaczną część rezerw ener­gii, zatem odbu­do­wa­nie jej zapa­sów, pozwa­la­ją­cych na osią­gnię­cie peł­nej mocy głów­nych sys­te­mów uzbro­je­nia, wyma­gało czasu, a tego nie­stety załoga krą­żow­nika nie miała. Nie było też szans na prze­kie­ro­wa­nie czę­ści ener­gii z nie­uży­wa­nych osłon. Tar­cze na ster­bur­cie musiały pra­co­wać na peł­nej mocy, aby powstrzy­mać napór mor­der­czego pro­mie­nio­wa­nia pobli­skiej gwiazdy.

Obcy znisz­czyli więk­szość poci­sków manew­ru­ją­cych, zanim te zdo­łały dotrzeć do ich osłon ener­ge­tycz­nych, ale sku­pie­nie ognia na ponad czte­ry­stu dodat­ko­wych celach dało chwilę wytchnie­nia zało­dze krą­żow­nika. Zbyt krótką jed­nak, by współ­do­wódcy zdą­żyli opra­co­wać nową stra­te­gię.

Kilka sekund póź­niej owal dziobu ata­ku­ją­cej jed­nostki pokrył się roz­bły­skami licz­nych eks­plo­zji, co nie­stety nie przy­nio­sło spo­dzie­wa­nych efek­tów. Chro­niące Obcych pole siłowe prze­jęło i wchło­nęło bez naj­mniej­szego pro­blemu ener­gię trzy­dzie­stu sied­miu zde­rzeń z dwu­ki­lo­gra­mo­wymi rdze­niami kine­tycz­nymi roz­pę­dzo­nymi do jed­nej set­nej świetl­nej! Broń skon­stru­owana z myślą o zdej­mo­wa­niu osłon naj­cięż­szych okrę­tów wojen­nych oka­zała się cał­ko­wi­cie nie­sku­teczna w star­ciu z osło­nami nie­zna­nego wroga.

Deflek­tory dzi­wacz­nego okrętu roz­ja­rzyły się dopiero po tym, jak tur­bo­la­se­rowe bate­rie dzio­bowe krą­żow­nika otwo­rzyły w końcu ogień. Serie nie­wi­dzial­nych dla ludz­kiego oka mili­se­kun­do­wych pro­mieni, z któ­rych każdy mógł prze­pa­lić kil­ku­na­sto­me­trowy blok pla­stali, nie dały jed­nak rady tar­czom Obcych, choć po ostat­niej sal­wie pole siłowe tra­fio­nej jed­nostki migo­tało jesz­cze przez dłuż­szą chwilę, co mogło zna­czyć, że zaczy­nało szwan­ko­wać.

Nie­stety ludzie nie zdą­żyli się o tym prze­ko­nać. Drugi napast­nik otwo­rzył ogień, zanim do akcji weszły tur­bo­la­sery ze śród­o­krę­cia. Ruthe­ford zadrżał mocno, jakby ude­rzył w nie­wi­dzialną prze­szkodę. Na któ­rymś ze sfe­rycz­nych sta­no­wisk po pra­wej zawyły alarmy, szybko jed­nak umil­kły zdła­wione dłońmi wach­to­wych.

– Stra­ci­li­śmy tar­czę Bb7! – zamel­do­wał spa­ni­ko­wany mat nad­zo­ru­jący sys­temy obrony.

Sek­tor B7. Rufa od strony bak­burty. Środ­kowa jej część. Dra­nie nie nawa­lali na ślepo! Dokład­nie wie­dzieli, gdzie skon­cen­tro­wać ogień. I osią­gnęli cel. Świa­tła i wyświe­tla­cze kom­pu­te­rów zami­go­tały, a potem ściem­niały na mgnie­nie oka, gdy sys­temy prze­łą­czały się na tryb awa­ryjny.

Zachs nie słu­chał kolej­nych komu­ni­ka­tów, które spły­wały teraz lawi­nowo. Wie­dział już, że prze­grał tę bitwę, mimo że wciąż odpa­lali kolejne rakiety i na­dal byli w sta­nie użyć rufo­wej bate­rii tur­bo­la­se­rów. Wróg pozba­wił ich wła­śnie napędu, odciął śród­o­krę­cie i dziób od głów­nego reak­tora, unie­moż­li­wia­jąc ewen­tu­alne manew­ro­wa­nie i próbę ucieczki. Słab­nące z sekundy na sekundę tar­cze zaś nie wytrzy­mają długo tak potęż­nej nawały ognia, zwłasz­cza że lada moment do walki włą­czy się trzeci okręt Obcych.

Kolejny wstrząs był dłuż­szy i sil­niej­szy. Gdyby nie uprzęże, wach­towi powy­la­ty­wa­liby z koko­nów foteli.

– Stra­ci­li­śmy Ba7, Bb6 i Bb2. Bb4 na pięt­na­stu pro­cen­tach mocy.

Prze­ciw­nik nie przej­mo­wał się już tak bar­dzo bro­nią kine­tyczną. Wie­dział, że nawet sto rów­no­cze­snych tra­fień nie zdej­mie mu osłon czo­ło­wych. Sku­pił więc ogień na tar­czach bate­rii tur­bo­la­se­ro­wych i na pozba­wio­nej osłony rufie, na któ­rej znaj­do­wały się bliź­nia­cze reak­tory krą­żow­nika.

– Łącz mnie z bazą! Natych­miast! – wychar­czał koman­dor w kie­runku roz­trzę­sio­nego Honveda.

FSS Wal­ter­nest Ruthe­ford, duma kor­pusu dale­kiego zwiadu, zamie­nił się w obłok roz­grza­nej do bia­ło­ści pla­zmy, zanim bos­man zdą­żył wyko­nać ten roz­kaz.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Copy­ri­ght © by Robert J. Szmidt 2016, 2021

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2016, 2019

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Urszula Gard­ner

Pro­jekt, opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki oraz ilu­stra­cja na okładce: Robert Rajsz­czak

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Ucieczka z raju, wyd. II popra­wione, Poznań 2022)

ISBN 978-83-8188-918-6

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer