Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Prądy przestrzeni - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 czerwca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Prądy przestrzeni - ebook

Cykl „Imperium Galaktyczne” Część druga.

Nad planetą Florinia mieszkają w luksusowych warunkach Posiadacze z Sarku. Sami jednakże Florińczycy bytują na powierzchni ojczystej planety, gdzie nieustannie harują, wytwarzając cenny kyrt, który zapewnia bogactwo ich sarkańskim panom. Pracownicy nie myślą nawet o buncie czy rewolucji, bo już nie znają pojęcia wolności. W ich społeczności żyje także uważany za głupka Rik, który najwyraźniej z jakiegoś powodu stracił pamięć. Niespodziewanie zaczynają do niego wracać wspomnienia i informacje, które wcześniej ktoś zapewne celowo usunął z jego umysłu. Rik uświadamia sobie stopniowo, że Florinia skazana jest na zagładę, co z kolei może wywołać chaos w całej Galaktyce…

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8188-928-5
Rozmiar pliku: 846 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Isaac Asi­mov w REBI­SIE

„FUN­DA­CJA”

_Pre­lu­dium Fun­da­cji_

_Naro­dziny Fun­da­cji_

_Fun­da­cja_

_Fun­da­cja i impe­rium_

_Druga Fun­da­cja_

_Agent Fun­da­cji_

_Fun­da­cja i Zie­mia_

„ROBOTY”

_Ja, robot_

_Pozy­to­nowy detek­tyw_

_Nagie słońce_

_Roboty z pla­nety Świtu_

_Roboty i impe­rium_

„IMPE­RIUM GALAK­TYCZNE”

_Gwiazdy jak pył_

_Prqdy prze­strzeni_

_Kamyk na nie­bie_

(w przy­go­to­wa­niu)PRO­LOG

——————

Rok wcze­śniej

Czło­wiek z Ziemi pod­jął decy­zję. Długo ją roz­wa­żał, ale już posta­no­wił.

Minęły tygo­dnie od chwili, kiedy czuł pod nogami zna­jomy pokład swego statku, a wokół chłodną, ciemną opoń­czę kosmosu. Zamie­rzał tylko szybko zło­żyć raport w miej­sco­wym oddziale Mię­dzy­gwiezd­nego Biura Kosmo­ana­lizy i jesz­cze szyb­ciej wró­cić w prze­strzeń. Zamiast tego trzy­mano go tutaj.

Pra­wie jak w wię­zie­niu.

Wypił her­batę i spoj­rzał na męż­czy­znę po dru­giej stro­nie stołu.

– Nie zostanę tu ani chwili dłu­żej – powie­dział.

Ten drugi rów­nież pod­jął decy­zję. Długo ją roz­wa­żał, ale już posta­no­wił. Potrze­bo­wał czasu, dużo wię­cej czasu. Na pierw­sze listy nie otrzy­mał żad­nej odpo­wie­dzi. Rów­nie dobrze mógłby je posłać w żar gwiazdy – sku­tek byłby ten sam.

Niczego wię­cej nie ocze­ki­wał, albo raczej niczego mniej. To był jed­nak dopiero pierw­szy krok.

Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że podej­mu­jąc następne kroki, nie może pozwo­lić, aby ten czło­wiek z Ziemi wymknął mu się z rąk. Poma­cał gładki, czarny pręt w kie­szeni. Powie­dział:

– Nie rozu­miesz, jaka to deli­katna sprawa.

Zie­mia­nin rzekł:

– A cóż jest deli­kat­nego w znisz­cze­niu pla­nety? Chcę, żebyś roz­po­wszech­nił te infor­ma­cje na Sarku; żeby poznali je wszy­scy na tej pla­ne­cie.

– Nie możemy tego zro­bić. Wiesz, że wybu­chłaby panika.

– Przed­tem mówi­łeś, że to zro­bisz.

– Prze­my­śla­łem sprawę i uzna­łem, że byłoby to nie­roz­sądne.

Zie­mia­nin zgło­sił drugą pre­ten­sję.

– Przed­sta­wi­ciel MBK nie przy­był.

– Wiem. Są zajęci opra­co­wy­wa­niem pla­nów prze­ciw­kry­zy­so­wych. Jesz­cze parę dni.

– Jesz­cze parę dni! Cią­gle jesz­cze parę dni! Są tak zajęci, że nie mogą poświę­cić mi ani chwili czasu? Nawet nie widzieli moich obli­czeń.

– Pro­po­no­wa­łem, że prze­każę im twoje obli­cze­nia. Nie chcia­łeś.

– I nie chcę. Mogą zja­wić się tutaj albo ja udam się do nich. – Dodał ze zło­ścią: – Zdaje się, że mi nie wie­rzysz. Nie wie­rzysz, że Flo­rina zosta­nie znisz­czona.

– Wie­rzę ci.

– Nie. Wiem, że nie. Widzę to po tobie. Bawisz się mną. Nie rozu­miesz moich danych. Nie jesteś kosmo­ana­li­ty­kiem. Sądzę, że nawet nie jesteś tym, za kogo się poda­jesz. Kim jesteś?

– Dener­wu­jesz się.

– Tak, dener­wuję się. Czy to cię dziwi? A może myślisz sobie: „Bie­da­czek, kosmos rzu­cił mu się na mózg”. Sądzisz, że jestem stuk­nięty.

– Bzdura.

– Na pewno tak uwa­żasz. Dla­tego chcę spo­tkać się z tymi z MBK. Oni stwier­dzą, czy jestem sza­lony, czy nie. Znają się na tym.

Tam­ten przy­po­mniał sobie o pod­ję­tej decy­zji.

– Nie czu­jesz się dobrze – powie­dział. – Pomogę ci.

– Nie chcę! – krzyk­nął histe­rycz­nie Zie­mia­nin. – Wła­śnie zamie­rzam stąd wyjść. Jeśli chcesz mnie powstrzy­mać, będziesz musiał mnie zabić – ale nie odwa­żysz się. Jeśli to zro­bisz, będziesz miał na rękach krew miesz­kań­ców całej pla­nety.

Ten drugi też zaczął krzy­czeć, żeby zagłu­szyć pierw­szego.

– Nie zabiję cię. Posłu­chaj, nie zabiję cię. Nie muszę cię zabi­jać.

– Zwią­żesz mnie. Będziesz mnie tu trzy­mał. Tak? A co zro­bisz, kiedy MBK zacznie mnie szu­kać? Wiesz, że powi­nie­nem regu­lar­nie wysy­łać im raporty.

– Biuro wie, że ze mną jesteś bez­pieczny.

– Tak? Cie­kawe, czy oni w ogóle wie­dzą, że przy­le­cia­łem na tę pla­netę. Cie­kawe, czy otrzy­mali moją pierw­szą wia­do­mość.

Zie­mia­ni­nowi krę­ciło się w gło­wie. Zdrę­twiały mu ręce i nogi.

Tam­ten wstał. Doszedł do wnio­sku, że w samą porę pod­jął decy­zję. Powoli ruszył w kie­runku Zie­mia­nina wzdłuż dłu­giego stołu. Powie­dział uspo­ka­ja­jąco:

– To dla two­jego dobra.

Wyjął z kie­szeni czarny pręt.

Zie­mia­nin wychry­piał:

– To psy­cho­sonda.

Z tru­dem wyma­wiał słowa, a gdy spró­bo­wał wstać, jego ręce i nogi led­wie drgnęły. Wyce­dził przez zaci­śnięte skur­czem zęby:

– Zosta­łem odu­rzony!

– Tak, zosta­łeś odu­rzony! – przy­znał tam­ten. – Posłu­chaj, nie zro­bię ci krzywdy. Kiedy jesteś taki wzbu­rzony i nie­spo­kojny, trudno ci pojąć, jaka to deli­katna sprawa. Uspo­koję cię tro­chę. Tylko cię uspo­koję.

Zie­mia­nin nie mógł już mówić. Mógł tylko sie­dzieć i myśleć tępo: „Wielki kosmo­sie, zosta­łem odu­rzony”. Chciał krzy­czeć, wrzesz­czeć i ucie­kać, lecz nie był w sta­nie.

Tam­ten już pod­szedł do niego. Sta­nął, spo­glą­da­jąc z góry na sie­dzą­cego. Zie­mia­nin popa­trzył na niego. Jesz­cze mógł poru­szać gał­kami oczu.

Psy­cho­sonda była urzą­dze­niem samo­czyn­nym. Wystar­czyło przy­tknąć ją w odpo­wied­nie miej­sce na gło­wie. Zie­mia­nin patrzył prze­ra­żony, aż mię­śnie poru­sza­jące gał­kami ocznymi rów­nież mu stę­żały. Nie poczuł deli­kat­nego ukłu­cia, gdy ostre, cien­kie igły prze­biły skórę i dotknęły szwów kości czaszki.

Krzy­czał i krzy­czał w ciszy swego umy­słu. Wołał: „Nie, ty nie rozu­miesz. Cho­dzi o pla­netę pełną ludzi. Czy nie poj­mu­jesz, że nie można ryzy­ko­wać życia milio­nów ludzi?”.

Słowa tam­tego były ciche i nie­wy­raźne, jakby dobie­gały z końca dłu­giego, krę­tego tunelu.

– Nic ci się nie sta­nie. Za godzinę poczu­jesz się dobrze, cał­kiem dobrze. Będziesz się śmiał z tego wszyst­kiego razem ze mną.

Zie­mia­nin poczuł lek­kie, wibru­jące dotknię­cie, a potem już nic.

Ciem­ność zgęst­niała i go pochło­nęła. I już ni­gdy do końca nie ustą­piła. Minął rok, nim roz­wiała się przy­naj­mniej czę­ściowo.ROZ­DZIAŁ I

——————

Znajda

Rik odło­żył pomoc­nik i zerwał się na równe nogi. Dygo­tał tak, że musiał oprzeć się o nagą, mlecz­no­białą ścianę.

– Pamię­tam! – wrza­snął.

Popa­trzyli na niego i cichy pomruk posi­la­ją­cych się ludzi nagle ucichł. Spoj­rzały nań oczy tkwiące w neu­tral­nie czy­stych i neu­tral­nie ogo­lo­nych twa­rzach, lśnią­cych i bla­dych w ską­pym świe­tle ściany. Te oczy nie zdra­dzały żyw­szego zain­te­re­so­wa­nia, jedy­nie odru­chową reak­cję na nagły i nie­spo­dzie­wany krzyk.

Rik wrza­snął znowu:

– Pamię­tam moją pracę. Mia­łem pracę!

– Zamknij się! – krzyk­nął ktoś.

Inny głos zawo­łał:

– Sia­daj!

Twa­rze odwró­ciły się i znów roz­legł się gwar. Rik patrzył przed sie­bie nie­wi­dzą­cym wzro­kiem. Usły­szał, jak ktoś mówi lek­ce­wa­żąco: „Stuk­nięty Rik”. Widział, jak inny męż­czy­zna rysuje pal­cem kółko na czole. Ich reak­cja nie miała żad­nego zna­cze­nia. W ogóle do niego nie docie­rała.

Usiadł powoli. Znów zła­pał pomoc­nik – łyż­ko­waty przy­rząd o ostrych brze­gach i małych ster­czą­cych z przodu zębach, który rów­nie dobrze słu­żył do cię­cia, nabie­ra­nia i nabi­ja­nia. Wystar­cza­jący dla zwy­kłego robot­nika. Rik obró­cił go w dłoni i popa­trzył na wybity z tyłu numer, nie widząc go. Nie musiał. Znał go na pamięć. Pozo­stali też mieli numery reje­stra­cyjne, tak jak on, ale mieli także nazwi­ska. On nie. Nazy­wali go „Rik”, ponie­waż w slangu robot­ni­ków pra­cu­ją­cych w fabryce kyrtu ozna­czało to kogoś w rodzaju kre­tyna. I czę­sto mówili na niego „Stuk­nięty Rik”.

Może teraz przy­po­mni sobie wię­cej. Pierw­szy raz od chwili, kiedy przy­szedł do fabryki, przy­po­mniał sobie coś, co zda­rzyło się przed­tem, nim się tu zja­wił. Jeśli wytęży pamięć! Jeżeli postara się ze wszyst­kich sił!

Nagle stra­cił ape­tyt; wcale nie czuł głodu. Gwał­tow­nym ruchem wbił pomoc­nik w gala­re­to­watą kostkę mięsa i jarzyn, odsu­nął talerz i utkwił wzrok w grzbie­tach swo­ich dłoni. Wcze­pił palce we włosy, tar­mo­sząc je i usil­nie pró­bu­jąc się­gnąć myślą w ten gęsty mrok, z jakiego przy­pły­nęło wspo­mnie­nie – jedno nie­wy­raźne, nie­ja­sne wspo­mnie­nie.

Gdy dźwięk dzwonka oznaj­mił koniec prze­rwy obia­do­wej, zalał się łzami.

Kiedy tego wie­czora wycho­dził z fabryki, pode­szła do niego Valona March. Z początku pra­wie nie zda­wał sobie sprawy z jej obec­no­ści u swego boku. Zauwa­żył ją dopiero wtedy, gdy zrów­nała z nim krok. Przy­sta­nął i spoj­rzał na nią. Jej włosy miały kolor pośredni mię­dzy żół­cią a brą­zem. Nosiła je zaple­cione w dwa war­ko­cze, spięte razem małymi nama­gne­so­wa­nymi spin­kami z zie­lo­nych kamieni. Spinki były tan­detne i wybla­kłe. Miała na sobie pro­stą baweł­nianą sukienkę, jedyne odzie­nie potrzebne w tym kli­ma­cie; Rik też był tylko w luź­nej koszuli bez ręka­wów i baweł­nia­nych spodniach.

– Sły­sza­łam, że coś było nie tak pod­czas prze­rwy – powie­działa.

Jak można było ocze­ki­wać, mówiła z wyraź­nym wiej­skim akcen­tem. Język Rika był pełen mięk­kich samo­gło­sek i brzmiał lekko nosowo. Śmiali się z niego z tego powodu i prze­drzeź­niali jego spo­sób mówie­nia, lecz Valona powie­działa mu, że to tylko świad­czy o ich igno­ran­cji.

– Nic się nie stało, Lona – mruk­nął Rik.

– Sły­sza­łam, że coś sobie przy­po­mnia­łeś, Rik – nale­gała Lona. – Czy to prawda?

Ona też nazy­wała go Rik. Nie mogła zwra­cać się do niego ina­czej. Nie pamię­tał swego praw­dzi­wego imie­nia. Roz­pacz­li­wie pró­bo­wał je sobie przy­po­mnieć. Valona sta­rała się mu pomóc. Kie­dyś zdo­była gdzieś podartą książkę adre­sową i prze­czy­tała mu wszyst­kie imiona. Żadne nie wydało mu się zna­jome. Spoj­rzał jej pro­sto w oczy i rzekł:

– Będę musiał odejść z fabryki.

Valona zmarsz­czyła brwi. Jej okrą­gła, sze­roka twarz o pła­skich i wydat­nych kościach policz­ko­wych wyra­żała nie­po­kój.

– To chyba nie byłoby dobrze.

– Muszę dowie­dzieć się wię­cej o sobie.

Valona zwil­żyła wargi.

– Myślę, że nie powi­nie­neś.

Rik odwró­cił się. Wie­dział, że jej tro­ska jest szczera. To ona zała­twiła mu pracę w fabryce. Nie miał żad­nego doświad­cze­nia z maszy­nami. A może miał, ale nie pamię­tał. W każ­dym razie to Lona upie­rała się, że jest zbyt drobny, aby pra­co­wać fizycz­nie, i zgo­dzili się prze­szko­lić go za darmo. Przed­tem, w tych kosz­mar­nych dniach, kiedy z tru­dem wyda­wał jakieś dźwięki i nie wie­dział, co robić z poży­wie­niem, doglą­dała go i żywiła. Utrzy­mała go przy życiu.

– Muszę – powie­dział.

– Czy znów masz te bóle głowy, Rik?

– Nie. Naprawdę coś sobie przy­po­mnia­łem. Pamię­tam, co robi­łem przed­tem… Przed­tem!

Nie wie­dział, co chce jej powie­dzieć. Odwró­cił wzrok. Cie­płemu, łagod­nemu słońcu pozo­stało co naj­mniej dwie godziny drogi do linii hory­zontu. Mono­tonne rzędy robot­ni­czych sypialni, które ota­czały fabrykę, sta­no­wiły męczący widok, ale Rik wie­dział, że gdy wejdą na szczyt wznie­sie­nia, ujrzą przed sobą pole pięk­nie wyzło­cone szkar­ła­tem zachodu.

Lubił patrzeć na pola. Od pierw­szego spoj­rze­nia ten widok uspo­ka­jał go i koił. Zanim jesz­cze dowie­dział się, że te barwy są nazy­wane szkar­ła­tem i zło­tem, zanim powie­dziano mu, że są takie rze­czy jak kolory, zanim potra­fił wyra­zić zado­wo­le­nie ina­czej niż cichym gul­go­tem – na widok pól szyb­ciej prze­cho­dziły mu bóle głowy. W każdy wolny dzień Valona poży­czała sku­ter dia­ma­gne­tyczny i wywo­ziła go z wio­ski. Pędzili, śli­zga­jąc się, stopę nad zie­mią na gład­kiej poduszce pola anty­gra­wi­ta­cyj­nego, aż zna­leźli się całe kilo­me­try od ludz­kich osie­dli, gdzie tylko wiatr owie­wał mu twarz, nio­sąc zapach kwit­ną­cego kyrtu.

Sia­dali potem przy dro­dze, oto­czeni zapa­chem i barwą, i dzie­lili się kostką odżyw­czą, grze­jąc się w słońcu, aż nade­szła pora powrotu.

Te wspo­mnie­nia poru­szyły Rika.

– Chodźmy na pola, Lona – powie­dział.

– Już późno.

– Pro­szę. Tylko za mia­sto.

Pogrze­bała w chu­dej sakiewce, którą nosiła za pasem z mięk­kiej nie­bie­skiej skóry – jedy­nym luk­su­sem, na jaki sobie pozwo­liła.

Rik chwy­cił ją za rękę.

– Chodźmy pie­szo.

Pół godziny póź­niej zeszli z głów­nej drogi na kręte, gład­kie szu­trowe dróżki. Szli w głę­bo­kim mil­cze­niu i Valona poczuła zna­jome ukłu­cie lęku. Nie znaj­do­wała wła­ści­wych słów, żeby wyra­zić swoje uczu­cia, więc ni­gdy nie pró­bo­wała.

Co będzie, jeśli ją opu­ści? Był mały, nie wyż­szy od niej i tro­chę lżej­szy. Pod wie­loma wzglę­dami przy­po­mi­nał bez­radne dziecko. Jed­nak zanim wyczy­ścili mu umysł, musiał być wykształ­co­nym czło­wie­kiem. Bar­dzo waż­nym czło­wie­kiem.

Valona nie ode­brała pra­wie żad­nego wykształ­ce­nia; nauczono ją tylko czy­tać i pisać oraz obsłu­gi­wać maszyny w fabryce, ale wie­działa, że nie wszy­scy ludzie są tak ogra­ni­czeni. Na przy­kład Miesz­cza­nin, któ­rego ogromna wie­dza była tak pomocna im wszyst­kim. Cza­sem przy­by­wali tu na inspek­cję Posia­da­cze. Ni­gdy nie widziała żad­nego z bli­ska, ale raz, w cza­sie urlopu, odwie­dziła Mia­sto i widziała z daleka grupkę nie­wia­ry­god­nie pięk­nych istot. Cza­sami robot­ni­kom pozwa­lano słu­chać, jak roz­ma­wiają wykształ­ceni ludzie. Mówili ina­czej, płyn­niej, dłuż­szymi sło­wami i bar­dziej miękko. W podobny spo­sób zaczy­nał mówić Rik, w miarę jak wra­cała mu pamięć.

Jego pierw­sze słowa ją prze­stra­szyły. To przy­szło tak nagle po dłu­gim skam­le­niu wywo­ła­nym bólem głowy. Wymó­wił je z dziw­nym akcen­tem. I nie pozbył się go, choć pró­bo­wała popra­wić jego wymowę.

Już wtedy oba­wiała się, że on przy­po­mni sobie zbyt wiele i ją porzuci. Była tylko Valoną March. Wołali na nią Duża Lona. Nie wyszła za mąż. I ni­gdy nie wyj­dzie. Taka wielka dzie­wu­cha o dużych sto­pach i czer­wo­nych od pracy rękach ni­gdy nie znaj­dzie męża. Mogła jedy­nie spo­glą­dać z ponurą urazą na chłop­ców, któ­rzy igno­ro­wali ją na świą­tecz­nych festy­nach. Była zbyt duża na chi­choty i głu­pie uśmieszki.

Ni­gdy nie będzie miała dziecka, które mogłaby przy­tu­lić i pie­ścić. Inne dziew­czyny rodziły dzieci, jedna po dru­giej, a ona mogła tylko zer­kać na czer­wone bez­włose główki, zamknięte oczka, bez­rad­nie zaci­śnięte piąstki, zaśli­nione buzie…

– Teraz twoja kolej, Lona.

– Kiedy będziesz miała dziecko, Lona?

Mogła tylko odwró­cić się i odejść.

Rik, kiedy się poja­wił, był jak dziecko. Musiała go kar­mić i poić, wypro­wa­dzać na słońce i koić do snu, gdy cier­piał na bóle głowy.

Dzie­ciaki bie­gały za nią, wyśmie­wa­jąc się. „Lona ma chło­paka – krzy­czały. – Duża Lona ma stuk­nię­tego chło­paka. Chło­pak Lony to czu­bek”.

Póź­niej, kiedy Rik cho­dził już sam (kiedy zaczął sta­wiać pierw­sze kroki, była tak dumna, jakby miał – przy­pusz­czal­nie – nie trzy­dzie­ści jeden lat, ale jeden rok) i cho­dził bez opieki po uli­cach mia­steczka, opa­dały go gro­madą, wyśmie­wa­jąc się i natrzą­sa­jąc, żeby zoba­czyć, jak doro­sły męż­czy­zna zasła­nia oczy ze stra­chu i kuli się, reagu­jąc tylko skom­le­niem. Nie­raz wypa­dała z domu, krzy­cząc na nie i wyma­chu­jąc potęż­nymi kuła­kami.

Nawet doro­śli oba­wiali się jej pię­ści. Kiedy po raz pierw­szy przy­pro­wa­dziła Rika do pracy w fabryce, jed­nym cio­sem oba­liła kie­row­nika swo­jego działu, który za jej ple­cami wyga­dy­wał o nich jakieś świń­stwa. Rada pra­cow­ni­ków uka­rała ją za to potrą­ce­niem tygo­dniówki i może zosta­łaby posłana do Mia­sta pod sąd Posia­da­czy, gdyby nie inter­wen­cja Miesz­cza­nina i fakt, że została wyraź­nie spro­wo­ko­wana.

Tak więc nie chciała, żeby Rik na­dal odzy­ski­wał pamięć. Wie­działa, że nie może mu niczego zaofia­ro­wać; była samo­lubna w swoim pra­gnie­niu, aby na zawsze pozo­stał taki zagu­biony i bez­radny. To dla­tego, że ni­gdy nie miała nikogo, kto tak cał­ko­wi­cie nale­żałby do niej. I dla­tego, że oba­wiała się powrotu do samot­no­ści.

– Jesteś pewien, że coś ci się przy­po­mniało, Rik?

– Tak.

Przy­sta­nęli wśród pól, a słońce uży­czało swego czer­wie­nie­ją­cego bla­sku wszyst­kiemu, co ich ota­czało. Nie­ba­wem zerwie się łagodny i pach­nący, wie­czorny wie­trzyk; kra­tow­nica kana­łów nawad­nia­ją­cych już zaczy­nała spły­wać pur­purą.

– Mogę wie­rzyć moim wspo­mnie­niom, kiedy mi wra­cają, Lona – powie­dział. – Wiesz, że tak. Na przy­kład nie ty nauczy­łaś mnie mówić. Sam przy­po­mnia­łem sobie słowa. Prawda? Prawda?

– Tak – przy­znała nie­chęt­nie.

– Pamię­tam nawet to, jak zabie­ra­łaś mnie na pola, zanim zaczą­łem mówić. Cią­gle przy­po­mi­nam sobie nowe rze­czy. Wczo­raj przy­po­mnia­łem sobie, jak zła­pa­łaś dla mnie kyr­tową muchę. Trzy­ma­łaś ją w zło­żo­nych dło­niach i kaza­łaś mi przy­ło­żyć oko do two­ich kciu­ków, żebym zoba­czył, jak świeci w ciem­no­ści, pur­pu­rowo i poma­rań­czowo. Śmia­łem się i pró­bo­wa­łem wci­snąć rękę mię­dzy twoje dło­nie, żeby ją schwy­tać, a ona ucie­kła i roz­pła­ka­łem się. Wtedy nie wie­dzia­łem, że to kyr­towa mucha, ani niczego, jed­nak teraz świet­nie to pamię­tam. Ni­gdy mi o tym nie opo­wia­da­łaś, prawda, Lona?

Potrzą­snęła głową.

– Ale tak było, prawda? Dobrze pamię­tam.

– Tak, Rik.

– A teraz przy­po­mnia­łem sobie coś, co było przed­tem. Musiało być jakieś przed­tem, Lona.

Musiało. Kiedy o tym myślała, robiło jej się ciężko na sercu. Przed­tem było ina­czej, na pewno nie tak jak tu i teraz. Tamto z pew­no­ścią ozna­czało inny świat. Wie­działa to, gdyż jedy­nym sło­wem, jakiego sobie nie przy­po­mniał, była nazwa „kyrt”. Musiała nauczyć go, jak nazywa się naj­waż­niej­sza rzecz na całej Flo­ri­nie.

– Co sobie przy­po­mnia­łeś? – zapy­tała.

W tym momen­cie pod­nie­ce­nie Rika nagle opa­dło. Zgar­bił się.

– Nie widzę w tym wiele sensu, Lona. Po pro­stu wiem, że kie­dyś pra­co­wa­łem, i wiem, co robi­łem. Przy­naj­mniej tak mi się zdaje.

– Co robi­łeś?

– Ana­li­zo­wa­łem Nicość.

Gwał­tow­nie obró­ciła się do niego i zaj­rzała mu w oczy. Na chwilę poło­żyła mu dłoń na czole, aż cof­nął się ziry­to­wany. Powie­działa:

– Chyba nie masz znów bólu głowy, Rik? Nie bolała cię od kilku tygo­dni.

– Nic mi nie jest. Nie męcz mnie.

Odwró­ciła oczy, więc natych­miast dodał:

– Wcale nie chcia­łem powie­dzieć, że mnie męczysz, Lono. Po pro­stu czuję się dobrze i nie musisz się o mnie mar­twić.

Poja­śniała.

– Co ozna­cza słowo „ana­li­zo­wać”?

Znał słowa, któ­rych ona nie rozu­miała. Z podzi­wem myślała, jaki musiał być kie­dyś wykształ­cony.

Zasta­na­wiał się chwilę.

– Ozna­cza… ozna­cza „roz­ło­żyć na czę­ści”. Wiesz, jak wtedy gdy roze­bra­li­śmy sor­tow­nik, żeby spraw­dzić, dla­czego daje nie­równy pro­mień ska­nu­jący.

– Aha. Rik, ale jak można pra­co­wać, jeśli się nie ana­li­zuje niczego? To nie jest praca.

– Nie powie­dzia­łem, że nie ana­li­zo­wa­łem niczego. Mówi­łem o Nico­ści. Przez duże N.

– Czy to nie to samo?

Zaczyna się, pomy­ślała. Już ma ją za głu­pią. Nie­długo porzuci ją ze wzgardą.

– Nie. Oczy­wi­ście, że nie. – Ode­tchnął głę­boko. – Oba­wiam się, że nie potra­fię tego wytłu­ma­czyć. Tylko tyle pamię­tam. Jed­nak moja praca musiała być ważna. Tak czuję. Na pewno nie byłem prze­stępcą!

Valona skrzy­wiła się. Nie powinna mu była tego mówić. Uspo­ka­jała się, że ostrze­gła go tylko, dla jego dobra, ale teraz czuła, że cho­dziło jej o to, żeby moc­niej zwią­zać go ze sobą.

Zda­rzyło się to, gdy zaczął mówić. To stało się tak nagle, że wystra­szyła się. Nawet nie śmiała wspo­mnieć o tym Miesz­cza­ni­nowi. W pierw­szy wolny od pracy dzień pod­jęła pięć kre­dy­tów ze swo­jej polisy na życie – i tak ni­gdy nie będzie męż­czy­zny, który mógłby sko­rzy­stać z tych pie­nię­dzy po jej śmierci – i zapro­wa­dziła Rika do leka­rza w Mie­ście. Miała nazwi­sko i adres zapi­sane na skrawku papieru, ale i tak minęły dwie okropne godziny, zanim wśród olbrzy­mich fila­rów uno­szą­cych Górne Mia­sto ku słońcu odna­la­zła drogę do wła­ści­wego budynku.

Uparła się, że będzie patrzeć, a dok­tor robił naj­róż­niej­sze straszne rze­czy dziw­nymi przy­rzą­dami. Kiedy wło­żył głowę Rika mię­dzy dwie płytki metalu i spra­wił, że zaczęła świe­cić jak kyr­towa mucha w nocy, Valona sko­czyła na równe nogi, żeby go powstrzy­mać. Zawo­łał dwóch męż­czyzn, któ­rzy siłą wywle­kli ją z gabi­netu.

Pół godziny póź­niej lekarz przy­szedł do niej, wysoki i chmurny. Czuła się przy nim nie­pew­nie; mimo że pro­wa­dził gabi­net w Dol­nym Mie­ście, był Posia­da­czem. Ale oczy miał łagodne, a nawet dobre. Wycie­rał ręce w mały ręcz­nik, który cisnął potem do kosza, cho­ciaż Lonie wydał się cał­kiem czy­sty.

– Gdzie spo­tka­łaś tego męż­czy­znę? – zapy­tał.

Ostroż­nie podała mu bliż­sze szcze­góły, ogra­ni­cza­jąc się do naj­waż­niej­szych fak­tów i w ogóle nie wspo­mi­na­jąc o Miesz­cza­ni­nie i straż­ni­kach.

– A zatem nic o nim nie wiesz?

Potrzą­snęła głową.

– Nie wiem, kim był przed­tem.

– Ten czło­wiek został pod­dany dzia­ła­niu psy­cho­sondy. Czy wiesz, co to takiego?

Naj­pierw potrzą­snęła głową, lecz zaraz szep­nęła suchymi ustami:

– Czy to coś, czego uży­wają na sza­leń­ców, dok­to­rze?

– I prze­stęp­ców. W ten spo­sób zmie­niają umy­sły dla dobra ich wła­ści­cieli. Leczą ich umy­sły albo zmie­niają te czę­ści, które każą im kraść i zabi­jać. Rozu­miesz?

Rozu­miała. Poczer­wie­niała i oznaj­miła:

– Rik ni­gdy niczego nie ukradł ani nikogo nie skrzyw­dził.

– Nazy­wasz go Rik? – Wyglą­dał na uba­wio­nego. – Słu­chaj, skąd wiesz, co robił, zanim go spo­tka­łaś? Trudno to wywnio­sko­wać przy obec­nym sta­nie jego mózgu. Son­do­wano głę­boko i mocno. Nie mogę stwier­dzić, jaka część jego pamięci została cał­ko­wi­cie usu­nięta, a jaką utra­cił cza­sowo w wyniku szoku. Chcę powie­dzieć, że z cza­sem czę­ściowo odzy­ska pamięć, podob­nie jak mowę, ale nie całą. Powi­nien zostać na obser­wa­cji.

– Nie, nie. Musi zostać ze mną. Dobrze się nim opie­kuję, dok­to­rze.

Zmarsz­czył brwi, ale prze­mó­wił jesz­cze uprzej­miej.

– Hmm, myśla­łem o tobie, dziew­czyno. Może nie całe zło usu­nięto. Chyba nie chcesz, żeby cię kie­dyś skrzyw­dził?

W tym momen­cie pie­lę­gniarka wypro­wa­dziła Rika. Uspo­ka­jała go łagod­nie, jak prze­stra­szone dziecko. Rik przy­ło­żył dłoń do czoła i patrzył pustym wzro­kiem, aż jego spoj­rze­nie padło na Valonę; wtedy wycią­gnął ręce i zawo­łał sła­bym gło­sem:

– Lona…

Pod­bie­gła do niego i mocno objęła go ramio­nami. Powie­działa leka­rzowi:

– On mnie nie skrzyw­dzi, choćby nie wiem co.

– Muszę zgło­sić ten przy­pa­dek – rzekł w zadu­mie dok­tor. – Nie wiem, jak uszedł uwagi władz w takim sta­nie, w jakim musiał być.

– Czy to ozna­cza, że zabiorą go, dok­to­rze?

– Oba­wiam się, że tak.

– Pro­szę, dok­to­rze, niech pan tego nie robi.

Wyszarp­nęła z kie­szeni chu­s­teczkę, w któ­rej miała pięć kre­dy­tów z błysz­czą­cego stopu.

– Wszyst­kie są pań­skie, dok­to­rze. Dobrze się nim zaopie­kuję. On nikogo nie skrzyw­dzi.

Lekarz spoj­rzał na monety w swo­jej dłoni.

– Pra­cu­jesz w fabryce, prawda?

Ski­nęła głową.

– Ile płacą ci tygo­dniowo?

– Dwa i osiem dzie­sią­tych kre­dyta.

Lekko pod­rzu­cił monety, z brzę­kiem zła­pał je w powie­trzu i podał Valo­nie.

– Zatrzy­maj je, dziew­czyno. Nie wezmę ich.

Zdzi­wiona przy­jęła pie­nią­dze.

– Nie powie pan nikomu, dok­to­rze?

Ale on powie­dział:

– Oba­wiam się, że muszę. Tak każe prawo.

Jak nie­przy­tomna poje­chała z powro­tem do wio­ski, mocno obej­mu­jąc Rika.

Następ­nego tygo­dnia w wia­do­mo­ściach na hiper­wi­deo podano, że w kata­stro­fie dro­go­wej spo­wo­do­wa­nej chwi­lową prze­rwą pro­mie­nia nośnego zgi­nął jakiś lekarz. Nazwi­sko brzmiało zna­jomo i w nocy porów­nała je z zapi­sa­nym na skrawku papieru. Było takie samo.

Zasmu­ciła się, bo był dobrym czło­wie­kiem. Jego nazwi­sko podał jej dawno temu inny robot­nik, jako leka­rza Posia­da­czy, który leczy także bied­nych. Zapi­sała je na wszelki wypa­dek. I kiedy była w potrze­bie, lekarz oka­zał jej serce. Jed­nak radość góro­wała nad smut­kiem. Nie zdą­żył chyba zgło­sić przy­padku Rika. Przy­naj­mniej nikt nie przy­był do wio­ski, by go szu­kać.

Póź­niej, gdy Rik coraz wię­cej rozu­miał, opo­wie­działa mu, co usły­szała od leka­rza, aby pozo­stał w wio­sce, bez­pieczny.

Rik potrzą­snął nią, wyry­wa­jąc z zadumy.

– Nie sły­szysz, co mówię? – zapy­tał. – Nie mogłem być prze­stępcą, skoro mia­łem tak ważną pracę.

– A może coś źle zro­bi­łeś? – powie­działa nie­pew­nie. – Nawet jeśli byłeś ważną osobą. Nawet Posia­da­cze…

– Jestem pewny, że nie. Nie rozu­miesz, że muszę poznać prawdę, żeby prze­ko­nać innych? Nie ma innego spo­sobu. Muszę porzu­cić fabrykę i wio­skę, żeby dowie­dzieć się wię­cej o sobie.

Poczuła, że ogar­nia ją panika.

– Rik! To byłoby nie­bez­pieczne. Po co? Nawet jeśli ana­li­zo­wa­łeś Nicość, dla­czego koniecz­nie musisz dowie­dzieć się o tym wię­cej?

– Z powodu innych rze­czy, które pamię­tam.

– Jakich?

– Wolę ci nie mówić – szep­nął.

– Musisz komuś powie­dzieć. Możesz znów o nich zapo­mnieć.

Chwy­cił ją za rękę.

– Racja. Nie powiesz nikomu, prawda? Będziesz moją zapa­sową pamię­cią, w razie gdy­bym zapo­mniał.

– Pew­nie, Rik.

Rik rozej­rzał się wokół. Świat był bar­dzo piękny. Valona mówiła mu kie­dyś, że w Gór­nym Mie­ście, a nawet wiele kilo­me­trów nad nim, wisi ogromny napis: „Flo­rina jest naj­pięk­niej­sza ze wszyst­kich pla­net Galak­tyki”.

Patrząc dookoła, Rik był skłonny w to uwie­rzyć.

– To okropne wspo­mnie­nie – powie­dział – ale jeśli już coś pamię­tam, to pamię­tam dokład­nie. Przy­po­mnia­łem to sobie dziś po połu­dniu.

– Tak?

Patrzył na nią ze zgrozą.

– Wszy­scy na tej pla­ne­cie umrą. Wszy­scy na Flo­ri­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: