Noc skorpiona - Graham Masterton - ebook + książka

Noc skorpiona ebook

Graham Masterton,

4,1

Opis

„Boże, to jest naprawdę dobre!” - Stephen King.

W tajemniczych okolicznościach umiera początkująca młoda aktorka, a policja twierdzi, że to samobójstwo. Tymczasem były policjant Nemo Frisby łączy siły z jej przyjaciółką, Trinity Fox, aby wspólnie dojść do prawdy. Prywatne śledztwo prowadzi ich do luksusowej rezydencji w Los Angeles, której właściciel odkrył na swoim terenie potężnego indiańskiego demona. Potrafi on napełnić niewyobrażalną mocą tego, kto przywrócił go do życia, i zapewnić mu olbrzymi sukces. Ale nie za darmo – domaga się ofiar z ludzi. Do posiadłości w Bel Air ściągają więc hollywoodzcy celebryci żądni jeszcze większej sławy i zwabiane są niewinne ofiary, aby dopełnić mrocznego rytuału.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 397

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (22 oceny)
12
4
3
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lafko

Z braku laku…

Straszliwy gniot.
00

Popularność




ROZDZIAŁ 1

– Tri­nity? Tu Margo. Muszę się z tobą zoba­czyć. Bar­dzo się boję. Ni­gdy w życiu nie byłam taka prze­ra­żona.

– Margo? Co się dzieje? Gdzie jesteś?

– Pamię­tasz Pey­ton’s Place przy Reseda? Ten bar, w któ­rym świę­to­wa­ły­śmy uro­dziny Trudy? Możemy się tam spo­tkać?

– Muszę ode­brać Rosie ze szkoły, spo­tkajmy się, jak tylko zawiozę ją do domu. O czwar­tej?

– Dobrze. O czwar­tej. Spo­tkajmy się tam o czwar­tej. Ale przyj­dziesz na pewno? Obie­caj mi.

– Tak, przyjdę. Obie­cuję.

Margo się roz­łą­czyła, a Tri­nity jesz­cze przez chwilę wpa­try­wała się w ekran tele­fonu. Nie kon­tak­to­wała się z Margo Sha­piro od ponad roku, od ostat­niej imprezy rocz­ni­co­wej ich klasy z John R. Wooden High School. Margo błysz­czała wtedy w towa­rzy­stwie: rudo­włosa, przy­cią­ga­jąca wzrok męż­czyzn i pod­eks­cy­to­wana epi­zo­dyczną rolą, jaką miała zagrać w naj­now­szej kome­dii Howarda Bri­ghta Hila­rity Jones.

Cóż ją mogło tak prze­ra­zić? Tri­nity ni­gdy nie zda­rzyło się roz­ma­wiać przez tele­fon z kimś tak spa­ni­ko­wa­nym.

Prze­szła do wąskiego przed­po­koju, stą­pa­jąc ponad kar­to­nami z Ama­zona przy­go­to­wa­nymi do zwrotu. Z wie­szaka na drzwiach zdjęła dżin­sową kurtkę i zawo­łała:

– Tato! – Nie docze­kała się odpo­wie­dzi, usły­szała nato­miast przy­tłu­miony głos Steve’a Wil­kosa z tele­wi­zora, dla­tego krzyk­nęła jesz­cze raz: – Tato! Jadę ode­brać Rosie ze szkoły!

Ojciec znowu nie zare­ago­wał, poszła więc do salonu. Męż­czy­zna sie­dział zgar­biony na znisz­czo­nej czer­wo­nej kana­pie z puszką piwa Rol­ling Rock pomię­dzy owło­sio­nymi nogami i cicho chra­pał. Pode­szła i potrzą­snęła jego ramie­niem.

– Tato, jadę po Rosie!

Otwo­rzył oczy i przez chwilę wpa­try­wał się w córkę takim wzro­kiem, jakby nie mógł się zorien­to­wać, gdzie się znaj­duje i kim ona jest. W grun­cie rze­czy mógł w tej chwili nie być pewny nawet wła­snej toż­sa­mo­ści. Szorst­kie siwe włosy ster­czały mu na gło­wie, jakby prze­pły­nął przez niego prąd elek­tryczny, oczy miał pod­krą­żone, a na policz­kach kil­ku­dniowy srebrny zarost. Nie­bie­ski T-shirt zna­czyły brą­zowe pio­nowe smugi; na śnia­da­nie zjadł bur­gera z wczo­raj­szej kola­cji i w koszulkę wytarł palce uba­brane sosem bar­be­cue.

– Tri­nity – powie­dział, pró­bu­jąc usiąść pro­sto i nie wylać na kolana piwa z puszki. – Jesteś anio­łem, Trin, klnę się na Boga. Powi­nie­nem… powi­nie­nem sam ją ode­brać, ale po wczo­raj­szym… sama wiesz, jaki wczo­raj był dzień. Przy­się­gam, że odbiorę ją jutro. A nawet wstanę wcze­śnie i ją zawiozę do szkoły. Co ty na to?

– Jutro jest sobota, tato.

– Aha… Bóg mnie strzeże. Ale na pewno odbiorę ją w ponie­dzia­łek.

Tri­nity poki­wała głową.

– Dobrze, tato, możemy tak zro­bić.

Nie przy­po­mniała mu, że przez ostat­nie trzy i pół roku tylko raz zawiózł Rosie do szkoły, a przy oka­zji wje­chał samo­cho­dem w reklamę Arby’s Roast Beef San­dwich przy Reseda Boule­vard, powo­du­jąc szkody wyce­nione na 400 dola­rów.

Tri­nity nie była pamię­tliwa. A wczo­raj… obcho­dzi­liby uro­dziny jej matki, gdyby trzy lata temu, w wieku czter­dzie­stu sied­miu lat, nie zmarła na raka jaj­ni­ków.

Matka spo­glą­dała na nią nawet w tej chwili z okrą­głej foto­gra­fii w ramce usta­wio­nej na kli­ma­ty­za­to­rze. Miała krót­kie brą­zowe włosy, sło­wiań­skie wyso­kie kości policz­kowe i zadarty nos, który ojciec czę­sto porów­ny­wał do skoczni nar­ciar­skiej. Kobieta uśmie­chała się z foto­gra­fii, w jej uśmie­chu można się było jed­nak dopa­trzeć śla­dów trwogi – spra­wiała wra­że­nie, że jest szczę­śliwa, a jed­no­cze­śnie nie wie­rzy, że to szczę­ście potrwa długo.

Na pierw­szy rzut oka Tri­nity i jej matka wyglą­dały jak sio­stry, cho­ciaż Tri­nity miała dłu­gie włosy, swo­bod­nie opa­da­jące na ramiona, i była znacz­nie chud­sza. Obie jed­nak miały cha­rak­te­ry­styczne kości policz­kowe, a w ich oczach widoczna była nie­ustanna czuj­ność, jak u jele­nia wędru­ją­cego samot­nie przez las.

– Będziesz mijać sklep przy Vano­wen, prawda? – krzyk­nął ojciec do Tri­nity, kiedy już otwie­rała drzwi.

– Tato, wła­śnie zapła­ci­łam czynsz. Nie mam centa przy duszy.

– Jim na pewno da ci sze­ścio­pak. Powiedz mu, że zapłacę w następny pią­tek.

– Dobrze, popro­szę go. Ale spie­szę się. Umó­wi­łam się na czwartą z przy­ja­ciółką, Margo.

– Margo? Co to za jedna?

Tri­nity nie odpo­wie­działa. Zatrza­snęła drzwi i poszła do samo­chodu ojca, mer­cury’ego monar­cha sto­ją­cego na pod­jeź­dzie. Auto miało wybla­kłą srebrną karo­se­rię, ale przed­nie drzwi po stro­nie pasa­żera poma­lo­wane były na zie­lono. Zaj­mu­jąc miej­sce za kie­row­nicą, dostrze­gła, że wol­nym kro­kiem zmie­rza ku niej Kenno z sąsied­niego domu. Spe­cjal­nie prze­rwał mycie poma­rań­czo­wego chal­len­gera.

– Tri­nity! Jak się masz, laleczko?

Kenno był zapa­lo­nym kul­tu­ry­stą. Nosił bor­dowy T-shirt bez ręka­wów, pre­zen­tu­jąc bicepsy jak balony, gęsto upstrzone tatu­ażami przed­sta­wia­ją­cymi czaszki, goryle i kobiety o obfi­tych kształ­tach. Był przy­stojny, przy­po­mi­nał Josha Hut­cher­sona; nie wyglą­dał na swoje dwa­dzie­ścia sie­dem lat ze względu na policzki pokryte trą­dzi­kiem i kok skrę­cony z pło­wych wło­sów. Nogi w poprze­cie­ra­nych dżin­sach były nie­pro­por­cjo­nal­nie paty­ko­wate, abso­lut­nie nie­pa­su­jące do nabi­tego kor­pusu.

– Śpie­szę się, Kenno. Muszę ode­brać Rosie ze szkoły.

– Schu­dłaś, dzie­cino, wiesz o tym?

– Mylisz się. To tylko obci­słe dżinsy robią takie wra­że­nie – odparła.

Trza­snęła drzwiami samo­chodu i włą­czyła sil­nik, opu­ściła jed­nak na chwilę szybę.

Kenno oparł się o dach auta, ści­ska­jąc w ręku mokrą gąbkę.

– Wiesz, co zro­bię? Zabiorę cię do Tama­les House i zamó­wię tyle bur­rito z kur­cza­kiem, ile potra­fisz zjeść. Wtedy tro­chę odży­jesz. – Przy­ło­żył dłoń z ocie­ka­jącą gąbką do piersi, żeby pod­kre­ślić swoje słowa.

– Kenno, jestem wege­ta­rianką. I muszę już jechać, bo nie zamie­rzam się spóź­nić.

Uśmiech­nął się. W gór­nej szczęce bra­ko­wało mu jedynki.

– Dobrze, dobrze, zapo­mnijmy o bur­ri­tos z kur­cza­kiem. Zjemy rajas con queso.

– Po ostrych daniach mam zgagę. Cześć.

Z piskiem sta­rych opon zje­chała z pod­jazdu i ruszyła na Kit­tridge Street, do Reseda Char­ter High School. Było gorące popo­łu­dnie, świe­ciło jaskrawe słońce, a ona zapo­mniała oku­la­rów sło­necz­nych, musiała więc przez cały czas mru­żyć oczy przed pro­mie­niami odbi­ja­ją­cymi się od maski samo­chodu. Musiała też jechać bar­dzo ostroż­nie, ponie­waż z monar­cha wycie­kał płyn prze­kła­dniowy i auto­ma­tyczna skrzy­nia miała ten­den­cję do nie­spo­dzie­wa­nego redu­ko­wa­nia bie­gów, przez co autem szar­pało.

Rosie cze­kała na nią pod drze­wami na Eti­wanda Ave­nue, roz­ma­wia­jąc z dwiema kole­żan­kami. Tri­nity naci­snęła klak­son, zawró­ciła i zatrzy­mała się obok. Rosie otwo­rzyła drzwi i wrzu­ciła tor­ni­ster na tylne sie­dze­nie, po czym usia­dła obok Tri­nity. Jej pierw­sze słowa brzmiały:

– Co będzie na obiad?

Czter­na­sto­let­nia Rosie była cał­ko­wi­tym prze­ci­wień­stwem Tri­nity. Była niska, pulchna i bar­dzo przy­po­mi­nała bab­cię ze strony ojca, Lily. Była blon­dynką o krę­co­nych wło­sach, a oczy miała nie­bie­skie jak zawilce. Była prze­ślicz­nym dziec­kiem i Tri­nity przy­pusz­czała, że kiedy straci parę kilo­gra­mów, które przy­brała w okre­sie doj­rze­wa­nia, zaczną się za nią oglą­dać chłopcy. Tym­cza­sem chwi­lowy brak urody kom­pen­so­wała sobie dzie­cinną aro­gan­cją, sta­now­czo­ścią i bez­u­stan­nymi kapry­sami.

Tri­nity nie powie­działa jej, że ma za grube uda, żeby nosić krót­kie spód­niczki. Praw­do­po­dob­nie wywo­ła­łaby w ten spo­sób tyradę, która z prze­rwami mogłaby trwać aż do póź­nego wie­czora.

„Dla­czego? Dla­czego twier­dzisz, że moja spód­nica jest za krótka? Uwa­żasz, że moje nogi są za grube? Tak sądzisz? Tylko bądź ze mną szczera!”

– Na obiad? Nie wiem – odparła, zatrzy­mu­jąc samo­chód przed skle­pem przy Vano­wen Street. – Myśla­łam o spa­ghetti.

– Znowu? Prze­cież spa­ghetti jedli­śmy w ponie­dzia­łek.

– Rosie, dopóki nie wpły­nie zasi­łek ojca, stać nas tylko na spa­ghetti.

– To dla­czego zatrzy­ma­łaś się przy skle­pie?

– A jak myślisz? Tato chce poży­czyć tro­chę piwa.

Tri­nity wysia­dła i weszła do sklepu. W środku było bar­dzo zimno i pach­niało serem. Zadrżała. Miała nadzieję, że za ladą będzie stał sym­pa­tyczny Jim, ale natra­fiła na jego mło­dego asy­stenta, Jesúsa, z fry­zurą à la madame de Pom­pa­dour i dłu­gimi boko­bro­dami. Miał roz­piętą koszulę i złote meda­liki na pier­siach. Z miną uzbro­jo­nego ban­dyty met­ko­wał paczki salami.

– Hej, nawet mnie o to nie proś – powie­dział, kiedy Tri­nity pode­szła do lady.

– Tylko jeden sze­ścio­pak. Ojciec zapłaci w czwar­tek, kiedy dosta­nie czek.

– To samo powie­dział w zeszłym tygo­dniu i do dzi­siaj tego nie zro­bił.

– On bar­dzo tego potrze­buje, Jesús, pro­szę.

Jesús odło­żył pisto­let z nalep­kami i popa­trzył na Tri­nity prze­ni­kli­wymi oczyma osło­nię­tymi gęstymi rzę­sami. Tro­chę przy­po­mi­nał jej Prince’a.

– Coś ci powiem. Dasz mi dotknąć cipki, a ja dam ci sze­ścio­pak.

– Jesús!

Wyszedł zza lady i pod­szedł do niej pew­nym, lekko roz­ko­ły­sa­nym kro­kiem, pstry­ka­jąc pal­cami.

– Mówię poważ­nie, zorra. Wsa­dzę ci tam palec, a potem dam sze­ścio­pak i nawet nie będę chciał tych pie­nię­dzy. No? Skoro pre­zy­dent Trump mógł się tak zaba­wiać, to dla­czego nie ja?

Uwagi Tri­nity nie umknęło, że Jesús powie­dział do niej „zorra”. Wie­dział, że nazywa się Fox, czyli lis, „zorra” po hisz­pań­sku. Jed­nak słowo to u Hisz­pa­nów odnosi się także do dziew­czyn, które bar­dzo lubią chłop­ców.

Zro­biła krok do tyłu i rozej­rzała się po skle­pie. Zer­k­nęła ku drzwiom. Zoba­czyła, że Rosie w samo­cho­dzie wpa­truje się w ekran tele­fonu. W skle­pie było zbyt ciemno, żeby dziew­czyna mogła zoba­czyć, co się dzieje w środku, zresztą w szy­bach odbi­jało się słońce.

Pomy­ślała o ojcu, leżą­cym na kana­pie, pija­nym i ośli­nio­nym, zła­ma­nym żałobą, poraż­kami i bez­u­stan­nymi roz­cza­ro­wa­niami. Odwró­ciła się do Jesúsa. Uśmie­chał się sze­roko i obser­wo­wał ją badaw­czo, jakby chciał zapy­tać: to co?

W tym momen­cie roz­legł się dzwo­ne­czek przy drzwiach i do sklepu weszła potęż­nej postury kobieta ubrana w kwie­ci­stą suk­nię. Z tru­dem łapała oddech i cią­gnęła za sobą wózek na zakupy, jakby był nie­po­słusz­nym psem na krót­kiej smy­czy.

– Pie­przę to piwo – rzu­ciła Tri­nity.

Ruszyła do drzwi, ale Jesús pospie­szył za nią.

– Możesz je wziąć. Zapła­cisz następ­nym razem.

– Powie­dzia­łam: pie­przę to piwo.

Szarp­nęła drzwi. Nie wie­działa, czy jest bar­dziej zła na Jesúsa z powodu jego pro­po­zy­cji, czy na sie­bie za to, że przez uła­mek sekundy poważ­nie ją roz­wa­żała. Jesús wzru­szył ramio­nami, uniósł ręce i powie­dział:

– Twoja strata, calaca. Pieprz się!

Calaca. To słowo Tri­nity także znała, ponie­waż wołano tak na nią, kiedy cho­dziła do szkoły. To po hisz­pań­sku szkie­let.

Wsia­dła do samo­chodu i trza­snęła drzwiami. Rosie wciąż gapiła się w tele­fon i stu­kała w ekran poma­rań­czo­wymi tip­sami. Nawet nie pod­nio­sła głowy.

– Muszę się spo­tkać z przy­ja­ciółką – powie­działa Tri­nity, sta­ra­jąc się oddy­chać mia­rowo, żeby Rosie się nie zorien­to­wała, że jest zde­ner­wo­wana. – Odwiozę cię do domu, a po powro­cie pomy­ślę o jakimś lep­szym obie­dzie.

– A nie możesz mnie zabrać ze sobą? Nie­na­wi­dzę być sama w domu z ojcem.

– Ona ma jakiś poważny pro­blem. Nie wiem, o co cho­dzi, ale odnio­słam wra­że­nie, że jest roz­trzę­siona.

– Zostanę w samo­cho­dzie.

Tri­nity popa­trzyła na zegar. Była już pra­wie za pięć czwarta, spóź­ni­łaby się na spo­tka­nie z Margo, gdyby naj­pierw zawio­zła Rosie do domu. Wie­działa też, że ojciec albo będzie teraz chra­pał, albo zacznie nama­wiać Rosie, żeby się z nim bawiła w „przy­tu­lanki”. Nie miało to pod­tek­stu sek­su­al­nego, ale dziew­czyna ze wstrę­tem przyj­mo­wała jego nie­zdarne uści­ski i całusy śmier­dzące piwem. Ona także tęsk­niła za matką.

– Dobrze – powie­działa.

Włą­czyła sil­nik i skrę­ciła na połu­dnie, w stronę Pey­ton’s Place, odda­lo­nego od Reseda Boule­vard o zale­d­wie pięć prze­cznic. Zatrzy­mała się na par­kingu przed rzę­dem restau­ra­cji, barów i pralni, po czym zacią­gnęła hamu­lec ręczny.

– Na pewno nie będziesz się nudzić? Nie wiem, ile czasu mi to zabie­rze.

Rosie znowu nie pod­nio­sła głowy znad tele­fonu.

– Wszystko w porządku, Trin. Jeżeli będę się nudzić, wrócę do domu pie­szo.

Tri­nity wysia­dła z samo­chodu i sta­nęła na chod­niku przed Pey­ton’s Place. Miała wła­śnie pchnąć cięż­kie szklane drzwi, gdy ktoś pocią­gnął je od środka. Z restau­ra­cji wybiegł zwa­li­sty męż­czy­zna w czar­nej krót­kiej kurtce i czar­nej weł­nia­nej czapce. Wyma­chi­wał brą­zo­wym juto­wym wor­kiem. Potrą­cił Tri­nity, pra­wie ją prze­wra­ca­jąc.

– Hej! – zawo­łała, jed­nak męż­czy­zna ją zigno­ro­wał.

Tro­chę powłó­cząc nogami, pobiegł Reseda Boule­vard i po chwili znik­nął za rogiem.

Tri­nity pode­szła do baru. W środku było ciemno, lokal roz­ja­śniały jedy­nie słabe lampy na sto­li­kach i przy­tłu­mione poma­rań­czowe świe­tlówki za barem. Na ścia­nach wisiały czarno-białe foto­gra­fie Resedy z lat dwu­dzie­stych XX wieku, kiedy pro­du­ko­wano tutaj wię­cej sałaty niż gdzie­kol­wiek indziej w kraju, a wywo­ziły ją pociągi Southern Paci­fic Rail­road torami Sher­man Way.

W środku było tylko trzech klien­tów, męż­czyzn w śred­nim wieku, któ­rzy zaj­mo­wali jeden ze sto­li­ków w rogu. Łysy bar­man gme­rał w dużym opa­ko­wa­niu Fla­min’ Hot Che­etos i gapił się w tele­wi­zor na powtórkę wczo­raj­szego meczu Ram­sów. Tri­nity pode­szła do niego i powie­działa:

– Cześć. Mam się tu spo­tkać z przy­ja­ciółką.

Bar­man wierz­chem dłoni zgar­nął resztki che­etosa z gęstych wąsów. Zmie­rzył uważ­nym wzro­kiem Tri­nity ubraną w wybla­kłą dżin­sową kurtkę i obci­słe białe dżin­sowe rybaczki, jakby się zasta­na­wiał, czy jest wystar­cza­jąco doro­sła, żeby prze­by­wać w tym miej­scu.

– Z taką rudą? W zie­lo­nej sukni?

– Nie wiem, jaką suk­nię dzi­siaj wło­żyła, ale ow­szem, jest ruda. Jesz­cze nie przy­szła?

Bar­man wska­zał kciu­kiem na drzwi z tyłu.

– Już przy­szła. Jest w toa­le­cie.

– Aha. Zaj­rzę tam i krzyknę, że już jestem.

Bar­man wzru­szył ramio­nami i wró­cił do pako­wa­nia che­eto­sów do ust.

Tri­nity pode­szła do drzwi z napi­sem TOA­LETY. Kiedy tylko je otwo­rzyła, poczuła kwa­śny dym, jakby się palił wybie­lacz, i usły­szała jakieś ostre trza­ski. Wyszła na krótki kory­tarz, który oddzie­lał dwie toa­lety, po czym otwo­rzyła drzwi z napi­sem DLA KOBIET. Całe pomiesz­cze­nie zasnu­wały kłęby gęstego dymu, a nad środ­kową kabiną uno­siły się przej­rzy­ste nie­bie­skie języki ognia.

– Margo! – krzyk­nęła.

Dosko­czyła do kabiny i spró­bo­wała ją otwo­rzyć. Drzwi były zbyt gorące, więc z całej siły je kop­nęła. W środku zoba­czyła Margo sie­dzącą na sede­sie. Jej ciało pło­nęło. Spa­liły się już rude włosy, a z zie­lo­nej sukni zostały czarne strzępy. Jej twarz zdą­żyła się zamie­nić w strasz­liwą maskę. Oczy miała matowe, a wargi cof­nęły się pomię­dzy zęby. Ręce miała unie­sione w odru­chu wła­ści­wym wszyst­kim, któ­rzy zgi­nęli w pło­mie­niach – stra­ża­kom, wiet­nam­skim wie­śnia­kom, świę­tym i cza­row­ni­com.

ROZDZIAŁ 2

Kiedy Nemo pod­szedł do Tri­nity, dziew­czyna sie­działa za kie­row­nicą monar­cha i piła wodę ze szklanki, którą przy­niósł jej bar­man. Drzwi kie­rowcy były sze­roko otwarte.

Na par­kingu przed Pey­ton’s Place pano­wał chaos. W odle­gło­ści zale­d­wie trzech metrów od monar­cha stał wóz straży pożar­nej. Miał włą­czone syreny i sil­nik, dla­tego Tri­nity pra­wie nie sły­szała, co się do niej mówi. Czuła otę­pie­nie i szok. Nie mogła uwie­rzyć, że znaj­duje się w tym miej­scu, a dookoła bie­gają i krzy­czą ludzie. Par­king zaj­mo­wały także trzy radio­wozy, usta­wione przy­pad­kowo, biały samo­chód koro­nera i fur­go­netka sta­cji tele­wi­zyj­nej ABC7.

Kiedy Tri­nity opo­wie­działa sio­strze, co się wyda­rzyło, sytu­acja raczej ją zachwy­ciła, niż nią wstrzą­snęła. Dziew­czyna nie znała Margo, a ta śmierć była dla niej naj­bar­dziej dra­ma­tycz­nym wyda­rze­niem od listo­pada ubie­głego roku, kiedy to jej kolega z klasy, Mike Wol­len­ski, zgi­nął tra­gicz­nie na Sati­coy Street, roz­pę­dziw­szy dodge’a cali­bra do stu czter­dzie­stu kilo­me­trów na godzinę. W tej chwili Rosie kon­tak­to­wała się ze wszyst­kimi zna­jo­mymi i mówiła im, żeby oglą­dali wie­czorne wia­do­mo­ści, ponie­waż z pew­no­ścią jej syl­wetka mignie gdzieś w tle.

Nemo odbył roz­mowę z John­nym Casca­rel­lim, wła­ści­cie­lem Pey­ton’s Place, niskim męż­czy­zną w bla­do­nie­bie­skiej dwu­rzę­do­wej mary­narce i z czar­nymi wło­sami zacze­sa­nymi do tyłu w mod­nej fry­zu­rze à la madame de Pom­pa­dour. Od czasu do czasu Casca­relli wska­zy­wał głową w stronę Tri­nity. Nemo, zdjąw­szy oku­lary prze­ciw­sło­neczne, popa­trzył w końcu na nią ze zmarsz­czo­nym czo­łem, tak jak ojciec spo­gląda na córkę, w któ­rej życiu wyda­rzyło się coś bar­dzo złego. Wresz­cie pokle­pał Casca­rel­lego po ramie­niu i zbli­żył się do dziew­czyny, żeby z nią poroz­ma­wiać.

– Johnny powie­dział mi, że to ty ją zna­la­złaś – ode­zwał się lekko ochry­płym, ponu­rym gło­sem.

Tri­nity unio­sła wzrok. Zoba­czyła przed sobą dobrze zbu­do­wa­nego męż­czy­znę w wieku mniej wię­cej czter­dzie­stu pię­ciu lat, z czar­nymi wło­sami ścię­tymi na jeża, tro­chę już siwie­ją­cymi, o sze­ro­kiej, kan­cia­stej twa­rzy i wklę­słych policz­kach, jak u eme­ry­to­wa­nego bok­sera. Ubrany był w szarą skó­rzaną kurtkę z atła­so­wym emble­ma­tem na lewej kie­szeni, przed­sta­wia­ją­cym jakie­goś czar­nego ptaka, i luźne dżinsy.

– Była twoją przy­ja­ciółką, prawda?

Dziew­czyna poki­wała głową. Wciąż chciało jej się pła­kać, jed­nak jej kana­liki łzowe już cał­ko­wi­cie wyschły.

Męż­czy­zna pod­szedł jesz­cze bli­żej.

– To Johnny do mnie zadzwo­nił. Jeste­śmy ami­gos już od wielu lat. Byłem kie­dyś poli­cjan­tem, ale obec­nie jestem detek­ty­wem, wol­nym strzel­cem… mię­dzy innymi. Johnny się oba­wia, że ta cała histo­ria może źle wpły­nąć na jego biz­nes. Nie ufa gli­nom tak samo jak ja, dla­tego chce, żebym dodat­kowo spraw­dził, co się przy­tra­fiło two­jej przy­ja­ciółce. Tak na wszelki wypa­dek, gdyby gli­nia­rze prze­ga­pili coś waż­nego, jak to mają w zwy­czaju.

Tri­nity upiła łyk wody.

– Rozu­miem – powie­działa, cho­ciaż tak naprawdę led­wie coś poj­mo­wała.

– Nazy­wam się Nemo – kon­ty­nu­ował męż­czy­zna. – Nemo Frisby. Sier­żant Wel­ler powie­dział mi, że poli­cja zadała ci już naj­waż­niej­sze pyta­nia i wła­ści­wie możesz jechać do domu. Zasta­na­wiam się, czy jesteś w sta­nie pro­wa­dzić.

W tej chwili otwo­rzyły się drzwi Pey­ton’s Place i w progu poja­wili się dwaj ludzie z biura koro­nera pcha­jący wózek przy­kryty zie­loną płachtą z pla­stiku. Tri­nity popa­trzyła w tym kie­runku i wtedy nagle po jej policz­kach znowu popły­nęły łzy.

Nemo wyjął jej z ręki szklankę.

– Posłu­chaj – ode­zwał się łagod­nym gło­sem. – Zawiozę cię do domu. To twoja kole­żanka? Ją też trzeba odwieźć?

– Jestem jej sio­strą – spro­sto­wała Rosie. – Wszystko w porządku. Usiądę z tyłu.

Tri­nity wstała, poru­sza­jąc się jak auto­mat, i Nemo zapro­wa­dził ją na fotel pasa­żera.

– Nasz adres to Zelzah 6844 – powie­działa Rosie.

Nemo usiadł za kie­row­nicą, włą­czył sil­nik i tyłem wyje­chał z par­kingu. Kiedy wyjeż­dżał na ulicę, zasa­lu­to­wał mu poli­cjant i Nemo odpo­wie­dział iden­tycz­nym gestem.

– Sytu­acji, jakiej dzi­siaj byłaś świad­kiem, młoda damo, nikt ni­gdy nie powi­nien oglą­dać – ode­zwał się po chwili. – Uwierz mi, potrze­bu­jesz czasu, żeby ochło­nąć, więc na razie nawet się nie sta­raj zapa­no­wać nad przy­gnę­bie­niem. Wypłacz się do woli, nie hamuj łez, bo to ni­gdy nie pomaga. Zna­łem świad­ków kosz­mar­nych wyda­rzeń, któ­rzy pró­bo­wali przed sobą uda­wać, że nic nad­zwy­czaj­nego nie widzieli. Po pro­stu zamy­kali się w sobie. Ale hor­ror zawsze do nich powra­cał, naj­czę­ściej wtedy, gdy się tego naj­mniej spo­dzie­wali, cza­sami po dłu­gich mie­sią­cach, a nawet latach, i nagle… bam!, roz­kle­jali się cał­ko­wi­cie, roz­pa­dali na kawałki. Men­tal­nie i emo­cjo­nal­nie. – Skrę­cił z Lin­dley Ave­nue w Vano­wen. – Na pewno będziesz musiała z kimś o tym poroz­ma­wiać, Tina. Zosta­wię ci mój numer. Dzwoń, kiedy tylko zechcesz.

– To nie jest Tina, tylko Tri­nity – wtrą­ciła się Rosie, nie odry­wa­jąc wzroku od tele­fonu.

– Och, prze­pra­szam. Zdaje się, że tak przed­sta­wił cię sier­żant Wel­ler. Tri­nity, weź sobie moje słowa do serca. Niczego w sobie nie duś. Dwa­dzie­ścia dwa lata słu­ży­łem w poli­cji w Los Ange­les i wiem, jak ważne jest dzie­le­nie się uczu­ciami z ludźmi, któ­rzy potra­fią słu­chać i zro­zu­mieć traumę. Nie musisz roz­ma­wiać aku­rat ze mną. Naj­waż­niej­sze, żebyś niczego w sobie nie tłu­miła, rozu­miesz?

– Tak – odparła Tri­nity, wpa­tru­jąc się w boczną szybę.

Miała wra­że­nie, że wciąż czuje swąd pło­ną­cych wło­sów Margo.

Kiedy przy­je­chali na miej­sce, Nemo otwo­rzył jej drzwi, a Rosie popro­wa­dziła ją do domu. Kenno, który wła­śnie wosko­wał swo­jego chal­len­gera, popa­trzył na Nemo podejrz­li­wie, jed­nak nie pod­szedł i nie zapy­tał, co się dzieje. Nemo wycią­gnął tele­fon i zadzwo­nił do żony.

– Sherri, to ja. Potrze­buję trans­portu. Wiem. Tak, wiem, ale zosta­wi­łem wóz na miej­scu prze­stęp­stwa i odwio­złem do domu pewną młodą kobietę. Nie. Oczy­wi­ście, że nie. Postą­pił­bym tak samo, gdyby była face­tem. Jest w szoku. Dosko­nale. Dosko­nale. Zelzah 6844. Tuż za Har­tland.

Pisał wła­śnie SMS-a z adre­sem, kiedy w drzwiach sta­nął ojciec Tri­nity, mru­żąc oczy przed słoń­cem. W ręce trzy­mał puszkę rol­ling rocka.

– Rosie mi powie­działa, co się stało. Jezu Chry­ste.

Nemo pod­szedł do niego. Ojciec Tri­nity wytarł wolną rękę w spodenki i wycią­gnął ją do Nemo, ten jed­nak jej nie przy­jął.

– Nemo Frisby – przed­sta­wił się. – Były poli­cjant, detek­tyw z West Val­ley Area. Pań­ska córka prze­żyła poważny wstrząs, jest w szoku. Przez co naj­mniej kilka dni, jeśli nie tygo­dni, będzie potrze­bo­wała opieki i zro­zu­mie­nia.

– Tak – odpo­wie­dział ojciec. – Zro­zu­mia­łem. – Zamilkł na chwilę, obli­zał usta, a potem ski­nął głową w stronę monar­cha.

– Nie zauwa­żył pan przy­pad­kiem… czy zdą­żyła kupić sze­ścio­pak, zanim się zna­la­zła w tym… szoku?

Nemo popa­trzył na niego, jakby prze­mó­wił w obcym języku. Następ­nie bez słowa się odwró­cił, odda­lił, sta­nął na chod­niku i kon­ty­nu­ował pisa­nie SMS-a. Ojciec Tri­nity stał jesz­cze przez chwilę w progu, opie­ra­jąc się o fra­mugę. Kiedy zdał sobie sprawę, że Nemo nie ma ochoty na poga­wędki, wró­cił do salonu. Nemo usły­szał, jak potknął się i gło­śno zaklął:

– Kurwa mać!

Rosie deli­kat­nie zapu­kała do drzwi. Kiedy weszła do pokoju, Tri­nity leżała na ple­cach na łóżku, wpa­tru­jąc się w sufit.

– Trin? Przy­szła Sabina. Chce zamie­nić z tobą słowo.

Dziew­czyna usia­dła. Ze ściany naprze­ciwko z poważną miną i nachmu­rzo­nym czo­łem spo­glą­dał na nią z pla­katu młody praw­nik z Firmy, Tom Cru­ise.

– Powiedz jej, że nie czuję się dobrze.

Rosie bawiła się klamką.

– Ona mówi, że to ważne. Doty­czy tera­pii Buddy’ego.

– Dobrze – odparła Tri­nity i zsu­nęła nogi z łóżka.

– Myśla­łaś już o obie­dzie? – zapy­tała sio­stra, odpro­wa­dza­jąc ją do przed­po­koju.

Tri­nity na moment zamknęła oczy i nagle się zatrzy­mała. Nie wie­działa, czy za chwilę zacznie krzy­czeć z fru­stra­cji, czy prze­wróci się na pod­łogę i będzie uda­wać, że zemdlała. Ale zaraz otwo­rzyła oczy i zoba­czyła Buddy’ego w salo­nie, sie­dział na pod­ło­dze przed tele­wi­zo­rem ze skrzy­żo­wa­nymi nogami. Wyszcze­rzył nie­równe zęby i poma­chał do niej.

Głę­boko ode­tchnęła, żeby się uspo­koić, i też mu poma­chała, cho­ciaż twarz miała odrę­twiałą i nie potra­fiła się zdo­być na uśmiech. Dostrze­gła za Bud­dym owło­sione nogi ojca; znowu się upił.

– O obie­dzie? Nie, jesz­cze nie – odpo­wie­działa Rosie, która znowu bawiła się tele­fo­nem. – Ale jeśli nie chcesz spa­ghetti, spró­buję wymy­ślić coś innego.

Sabina stała na pod­jeź­dzie. Wyglą­dała na pie­lę­gniarkę, wciąż ubrana w jasno­nie­bie­ską suk­nię zapi­naną od góry do dołu na guziki, którą nosiła w trak­cie tera­pii z dziećmi w cen­trum kształ­to­wa­nia mowy Small Talk. Jej włosy sple­cione były w cien­kie war­ko­czyki i uło­żone dookoła głowy, a usta miała szkar­łatne i lśniące. Rosie powie­działa kie­dyś, że wygląda jak bliź­niaczka Rihanny, któ­rej tro­chę mniej poszczę­ściło się w życiu.

– Cześć, Tri­nity! Co u cie­bie?

– Prawdę mówiąc, nie jestem w naj­lep­szym nastroju.

– Och, prze­pra­szam. Co się stało?

– Wła­ści­wie już wszystko w porządku. Prze­ży­łam szok. Ale nie chcę o tym roz­ma­wiać.

Sabina ze współ­czu­ciem prze­chy­liła głowę.

– Jesteś pewna? Tro­chę zbla­dłaś, moja droga.

– Chcia­łaś ze mną poroz­ma­wiać o Bud­dym. Co się dzieje? Masz z nim jakiś pro­blem?

– Jeśli cho­dzi o tera­pię, to wszystko w porządku. Jestem pewna, że sama zauwa­ży­łaś postępy. Mówi coraz wyraź­niej. W ciągu ostat­nich trzech mie­sięcy popra­wił arty­ku­la­cję. Mam raczej kło­poty z jego zacho­wa­niem.

– Zacho­wa­niem?

Tri­nity zauwa­żyła, że Kenno prze­stał wosko­wać chal­len­gera i wpa­truje się w nią z sze­ro­kim uśmie­chem.

– Cią­gle wdaje się w awan­tury z dwoma innymi chłop­cami z grupy. I nie są to takie oka­zjo­nalne sprzeczki, jakie zda­rzają się dzie­cia­kom w jego wieku. To trwa od dobrych dwóch tygo­dni. Pyta­łam go, o co cho­dzi, ale mnie zbywa. Pomy­śla­łam, że może ty wycią­gniesz coś z niego.

– Spró­buję. Przy mnie Buddy jest wesoły, ale wiem, że ma swoje sekrety.

– Dzięki. Oni tak się szar­pią, że oba­wiam się o ich bez­pie­czeń­stwo. Po pro­stu mogą sobie wyrzą­dzić krzywdę.

Tri­nity zer­k­nęła za sie­bie, aby się upew­nić, że ojciec śpi i nie sły­szy roz­mowy.

– Sabino… mogła­byś mi oddać przy­sługę? – zapy­tała. – Jeste­śmy spłu­kani, zasi­łek dla bez­ro­bot­nych ojciec dosta­nie dopiero w naj­bliż­szy czwar­tek, a ja muszę nakar­mić Rosie i Buddy’ego.

– Oczy­wi­ście – odparła dziew­czyna. – Ile potrze­bu­jesz?

– Cóż… wystar­czy dwa­dzie­ścia dola­rów, jeżeli dostanę w Pizza Hut pię­cio­do­la­rowy rabat.

Sabina pode­szła do czer­wo­nego sonica, otwo­rzyła drzwi po stro­nie pasa­żera i się­gnęła po czer­woną torebkę. Wró­ciła do Tri­nity i dała jej bank­not pięć­dzie­się­cio­do­la­rowy.

– Pro­szę. Zamów im skrzy­dełka kur­czaka i jakieś kok­tajle mleczne.

– Oddam ci w czwar­tek. Obie­cuję.

– Nie ma pośpie­chu, dziew­czyno. Naprawdę. Masz prze­cież więk­sze zmar­twie­nia. No i to, co dzi­siaj prze­ży­łaś, cokol­wiek się stało… mam nadzieję, że szybko się otrzą­śniesz.

Tri­nity zaci­snęła usta i kil­ka­krot­nie zamru­gała, żeby powstrzy­mać łzy. Chciała podzię­ko­wać Sabi­nie za pie­nią­dze, ale wie­działa, że jeśli otwo­rzy usta, natych­miast się roz­pła­cze.

Sabina wró­ciła do samo­chodu. Zanim usia­dła za kie­row­nicą, poma­chała do Tri­nity i zawo­łała:

– Daj mi znać, jak się cze­goś dowiesz od Buddy’ego, dobrze?

Tri­nity poki­wała głową. Po śmierci matki wie­rzyła, że da sobie radę z tra­gicz­nymi nie­spo­dzian­kami, jakie bez­u­stan­nie gotuje jej los. W tej chwili czuła się jed­nak słaba i miała wra­że­nie, że jest blada jak duch. Kiedy Kenno zawo­łał do niej, zdzi­wiła się, że chło­pak ją widzi.

– Hej, Tri­nity! Masz ochotę na tamala?

Zigno­ro­wała go i weszła do domu. Kenno jesz­cze przez chwilę wpa­try­wał się w drzwi, jakby miał nadzieję, że dziew­czyna zawróci, w końcu jed­nak wzru­szył ramio­nami, mruk­nął coś pod nosem i wró­cił do wosko­wa­nia samo­chodu.

Wszy­scy sie­dzieli w salo­nie z otwar­tymi kar­to­nami pizzy na kola­nach, cze­ka­jąc na wie­czorne wia­do­mo­ści. Tri­nity w ogóle nie była głodna, zamó­wiła jed­nak sobie pizzę Gar­den Party – ze szpi­na­kiem, pomi­do­rami i papryką – ponie­waż wie­działa, że jeśli położy się do łóżka z pustym żołąd­kiem, nie będzie mogła zasnąć. A tej nocy koniecz­nie chciała mocno spać, naj­le­piej bez snów.

Ojciec sie­dział przy­gar­biony nad swoim kar­to­nem, z kawał­kami pizzy w obu rękach, i poże­rał je na zmianę z lewej i pra­wej dłoni. Kiedy bra­ko­wało mu alko­holu, dopa­dał go wil­czy ape­tyt. Zaczął jeść nie­mal w tej samej chwili, w któ­rej Tri­nity go obu­dziła i posta­wiła przed nim pizzę. Nie ode­zwał się do niej ani sło­wem, nie zapy­tał, skąd wzięła pie­nią­dze.

Jede­na­sto­letni Buddy wciąż sie­dział na pod­ło­dze przed tele­wi­zo­rem. Do dwu­na­stych uro­dzin bra­ko­wało mu zale­d­wie mie­siąca, był jed­nak wyro­śnięty ponad swój wiek i miał sporą nad­wagę. Pomi­ja­jąc zadarty nos i krót­kie brą­zowe włosy, był bar­dzo podobny do ojca. Miał na sobie T-shirt z wize­run­kiem Char­ger­sów. Wyrósł już z tej koszulki i ponad spoden­kami widać mu było kawa­łek brzu­cha.

Rosie przy­cup­nęła na opar­ciu kanapy, byle naj­da­lej od ojca, a Tri­nity zaj­mo­wała swoje zwy­kłe miej­sce na pod­nisz­czo­nym wikli­no­wym krze­śle, na któ­rym sia­dy­wała matka, kiedy hafto­wała. Korzy­sta­nie z tego krze­sła było jedyną zewnętrzną oznaką roli, jaką przy­jęła w rodzi­nie po śmierci matki.

Zegar z kukułką w przed­po­koju zaskrze­czał, brzęk­nął i wydał sześć nie­okre­ślo­nych dźwię­ków, wybi­ja­jąc pełną godzinę. Jego wewnętrzny mecha­nizm był uszko­dzony, dla­tego odgło­sów już od dawna nie spo­sób było koja­rzyć z kuka­niem kukułki.

– Prze­łącz na wia­do­mo­ści! – powie­działa Rosie. – Buddy, prze­łącz na wia­do­mo­ści. Zoba­czysz mnie w tele­wi­zji!

Buddy się­gnął po pilota i prze­łą­czył na lokalne wia­do­mo­ści. Pro­gram roz­po­czął się od infor­ma­cji o wybu­chu gazu w Van Nuys, jed­nak jego dru­gim punk­tem była rela­cja z Pey­ton’s Place, gdzie Margo spło­nęła w toa­le­cie.

Repor­terka, Rachel Brown, rela­cjo­no­wała:

– Młoda kobieta spa­liła się w takim stop­niu, że tylko dzięki przy­ja­ciółce, z którą miała się tego dnia spo­tkać w Pey­ton’s Place, poli­cja była w sta­nie natych­miast ją ziden­ty­fi­ko­wać. Ofiara to Margo Sha­piro, dwu­dzie­sto­trzy­let­nia aktorka, która ostat­nio wystą­piła w fil­mie Hila­rity Jones, a także w serialu tele­wi­zyj­nym Class of Angels.

Sier­żant Wel­ler z poli­cji w West Val­ley powie­dział, że praw­do­po­dob­nie ktoś celowo ją pod­pa­lił, ale dopiero śledz­two wykaże, kto jest sprawcą pod­pa­le­nia i jakie motywy kie­ro­wały zabójcą.

Na ekra­nie uka­zała się Margo w sce­nie z filmu Howarda Bri­ghta; była uśmiech­nięta i trzy­mała w ręku sznurki kil­ku­na­stu kolo­ro­wych balo­nów. Kiedy Tri­nity zoba­czyła przy­ja­ciółkę, jej żołą­dek się skur­czył i zwy­mio­to­wała pizzą na kolana.

Rosie obej­rzała się, zmarsz­czyła nos i powie­działa:

– Fuj, Trin! Zamó­wi­łaś sobie za dużą por­cję.

ROZDZIAŁ 3

Rano przy śnia­da­niu, sma­ru­jąc grzankę masłem, Tri­nity zwró­ciła się do Buddy’ego:

– Powiedz mi, o co cho­dzi z tymi bija­ty­kami.

Buddy zli­zał z łyżeczki fruit loops, lecz mil­czał. Zamiast niego ode­zwała się Rosie:

– Cho­dzi o tę Imeldę, prawda? Tę małą, hardą sukę z dużymi cyc­kami.

– Nie, to nie dzieje się w szkole, tylko na lek­cjach mówie­nia. Sabina powie­działa mi, że od kilku tygo­dni masz na pieńku z jaki­miś chło­pa­kami. Podobno cię o to pytała, ale niczego się nie dowie­działa.

Buddy wzru­szył ramio­nami. Miał usta pełne jedze­nia.

– Powie­działa mi, że ty i ci chło­pacy cią­gle się bije­cie. Boi się, że doj­dzie do jakiejś poważ­nej kon­tu­zji albo cze­goś jesz­cze gor­szego.

Rosie zja­dła płatki, wstała i wło­żyła miskę do zmy­warki.

– Pew­nie biją się o to, który z nich jest naj­więk­szym kre­ty­nem.

– O nic się nie bijemy! – zapro­te­sto­wał Buddy nie­wy­raź­nie.

Cier­piał na łagodne pora­że­nie mózgowe, sku­tek trud­nego porodu. Był bystrym chłop­cem, zabu­rze­nie nie miało nega­tyw­nego wpływu na jego spraw­ność fizyczną, jed­nak mówił tak, jakby znaj­do­wał się pod wodą.

– Och, daj spo­kój, na pewno musi być jakiś powód – powie­działa Tri­nity. – Cho­dzi o dziew­czynę? Zdaje się, że w two­jej gru­pie jest pewna śliczna Por­to­ry­kanka? Jak jej na imię?

Buddy ener­gicz­nie pokrę­cił głową.

– Cla­rita? Wcale nie cho­dzi o nią. W ogóle o nic nie cho­dzi. Ja, Jet i Fredo po pro­stu tro­chę sobie doku­czamy. Bo się nie lubimy.

– Skoro się nie lubi­cie, to może lepiej trzy­maj­cie się od sie­bie z daleka? Naprawdę dener­wu­je­cie Sabinę, a ona prze­cież na to nie zasłu­guje. No i jeżeli się nie uspo­ko­icie, to w końcu któ­re­muś z was sta­nie się krzywda.

– Idę dzi­siaj do Sally – oznaj­miła Rosie. – Mogła­byś mnie pod­wieźć po dro­dze do pracy?

– Dobrze – odparła Tri­nity. – A ty, Buddy, co dzi­siaj zamie­rzasz? Masz jakieś zada­nia domowe?

– Nie. Razem z José powłó­czymy się tro­chę po mie­ście.

– Tylko nie wpa­kuj­cie się w jakieś kło­poty. Nie lubię tego José. To dzi­wak.

– Nie jesteś moją mamą.

Tri­nity patrzyła, jak Buddy wybiera łyżeczką resztki fruit loops, po czym rzuca łyżeczkę na stół i sior­bie resztkę mleka wprost z miski.

– Nie. Nie jestem twoją mamą. Nie jestem też mamą Rosie. Ani swoją mamą.

Wyno­siła wła­śnie mopa i wia­dro z domu Mel­lo­rów przy Andora Ave­nue, kiedy zza rogu wyje­chał czer­wony che­vro­let impala. Doje­chał aż do fur­go­netki z logo firmy Merry Maids i się zatrzy­mał. Gdy do fur­go­netki na pod­jeź­dzie dotarła Tri­nity, drzwi impali otwo­rzyły się i wysiadł Nemo Frisby.

– Tri­nity! Wresz­cie cię zna­la­złem! Wydzwa­niam od dwóch godzin, ale nie odbie­ra­łaś.

– W pracy muszę wyłą­czać tele­fon. Klienci nie lubią, kiedy nasze komórki dzwo­nią w ich domach.

– Chcia­łem spraw­dzić, czy wszystko u cie­bie w porządku, i prze­ka­zać ci naj­now­sze infor­ma­cje o śmierci two­jej przy­ja­ciółki.

– Nic mi nie jest. Zasta­na­wia­łam się, czy nie zadzwo­nić dzi­siaj do firmy, że jestem chora, ale potrze­buję pie­nię­dzy. A praca pozwala mi ode­rwać myśli od tra­ge­dii Margo.

– Dzwo­ni­łem na poli­cję i roz­ma­wia­łem z detek­ty­wem Jimem Bryce’em. To on pro­wa­dzi śledz­two. Tak się składa, że jest moim sta­rym dobrym kum­plem.

Tri­nity otwo­rzyła tylne drzwi fur­go­netki, po czym scho­wała mopa i wia­dro. Z ulgą ścią­gnęła z dłoni gumowe ręka­wice. Minęła wła­śnie trze­cia po połu­dniu. Sprzą­ta­nie domu Mel­lor­sów było tego dnia jej czwar­tym i ostat­nim zada­niem. Dołą­czyły do niej Tri­sha i Medal­lia, obie tak jak ona ubrane w iden­tyczne różowe dresy z napi­sem Merry Maids wyha­fto­wa­nym czer­woną nicią na kie­szeni. Medal­lia nio­sła odku­rzacz elek­tryczny, a Tri­sha kosz ze środ­kami do czysz­cze­nia okien i do dezyn­fek­cji.

– Skoń­czy­łaś na dzi­siaj? – zapy­tał Nemo. – Mam nadzieję, że dasz się zapro­sić na kawę albo coś innego. Chciał­bym z tobą poroz­ma­wiać.

– To twój nowy chło­pak, Trinny? – zapy­tała Medal­lia, paku­jąc sprzęt do fur­go­netki.

Słowo „chło­pak” powie­działa zna­czą­cym tonem, jakby chciała dać do zro­zu­mie­nia, że Nemo mógłby raczej być jej ojcem.

Tri­nity ją zigno­ro­wała. Zwy­kle się prze­ko­ma­rzały, jed­nak dzi­siaj nie miała na to ochoty.

– Oczy­wi­ście – powie­działa do męż­czy­zny. Potem zwró­ciła się do Tri­shy: – Na dzi­siaj koń­czymy. Ten pan odwie­zie mnie do domu. Do zoba­cze­nia w ponie­dzia­łek.

Nemo otwo­rzył drzwi samo­chodu i Tri­nity usia­dła w fotelu pasa­żera. Kiedy odjeż­dżali, Tri­sha i Medal­lia uśmiech­nęły się głup­ko­wato, po czym pogro­ziły jej pal­cem. Tri­nity nie miała wąt­pli­wo­ści, o czym roz­ma­wiają.

– Jak się czu­jesz? – zapy­tał Nemo. – Może jesteś głodna?

– Tro­chę. Zja­dłam grzanki na śnia­da­nie i od tego czasu nie mia­łam nic w ustach.

– Może wybie­rzemy się na pączki? Masz ochotę?

Tri­nity uśmiech­nęła się i poki­wała głową.

Doje­chali do Sher­man Way i Nemo zapar­ko­wał przed Miss Donuts. Weszli do środka i usie­dli przy szkla­nym kon­tu­arze. Tri­nity zamó­wiła pączka z dże­mem mali­no­wym, a Nemo wybrał niedź­wie­dzią łapę z cyna­mo­nem.

– Mam nadzieję, że nie uwa­żasz zapro­sze­nia tutaj za gru­biań­stwo z mojej strony? – zapy­tał Nemo, kiedy cze­kali na kawę.

– Nie. Dla­czego?

– Och, nie wiesz? Cóż, pew­nie nie oglą­da­łaś Boogie Nights. Krę­cono tutaj scenę strze­la­niny, dokład­nie w miej­scu, w któ­rym sto­imy. Do środka wbiega zło­dziej, żeby obro­bić kasę, i bam! Krew się lała.

– W takim razie cie­szę się, że tego nie oglą­da­łam. Nie znio­sła­bym niczego okrut­niej­szego od Fro­zen.

Usie­dli na żół­tych ławecz­kach przy oknie. Tri­nity obser­wo­wała, jak Nemo wsy­puje do kawy cukier z trzech sasze­tek i inten­syw­nie mie­sza.

– Och… – Uśmiech­nął się, napo­tkaw­szy jej spoj­rze­nie. – Sło­dzę wszystko, co się da. Chyba dla­tego, że przez wiele lat zaj­mo­wa­łem się gorzką robotą.

– Kiedy prze­sze­dłeś na eme­ry­turę?

– Wcale nie prze­sze­dłem. Otrzy­ma­łem pro­po­zy­cję nie do odrzu­ce­nia. Odkry­łem, że moich prze­ło­żo­nych łączą brudne inte­resy z gan­giem Zin­geli. Sły­sza­łaś o Zin­ge­lach? Oskar­że­nia o oszu­stwa po cichu wyco­fano. A ja roz­gry­złem mecha­nizm lewych płat­no­ści, zorien­to­wa­łem się, kiedy pie­nią­dze prze­cho­dzą z rąk do rąk. Kiedy zło­ży­łem szcze­gó­łowy raport, abra­ka­da­bra, w moim samo­cho­dzie nie­spo­dzie­wa­nie zna­le­ziono czy­stą koka­inę wartą osiem tysięcy dola­rów.

– Naprawdę? Wro­bili cię?

– Moja wina. Nie powi­nie­nem się wychy­lać. Nie można zadzie­rać z takimi ludźmi jak Zin­ge­lo­wie. Zaczy­nali w Niem­czech, ale od dawna pro­wa­dzą inte­resy także w Los Ange­les. Wymu­sze­nia oku­pów, lichwiar­stwo, hazard, wyłu­dze­nia, han­del ludźmi, pro­sty­tu­cja, prze­myt nar­ko­ty­ków. Pomyśl o jakimś prze­stęp­stwie, a Zin­ge­lo­wie na pewno je mają w swoim port­fo­lio.

Tri­nity ugry­zła pączka i powoli zaczęła żuć. Ucie­szył ją słodki smak, przy­po­mi­nał jej pączki, które sma­żyła matka, kiedy Tri­nity była dziew­czynką.

– Nie mogę zro­zu­mieć, dla­czego ktoś się uparł, żeby zabić Margo – powie­działa. – To była prze­cież uro­cza dziew­czyna. Nie skrzyw­dzi­łaby nawet muchy.

– Poza tym, że chcia­łem spraw­dzić, jak się czu­jesz, zamie­rza­łem z tobą poroz­ma­wiać o niej – odparł Nemo. – Jim powie­dział mi, że dostał już z biura koro­nera wstępny raport na temat przy­czyny jej śmierci. Począt­kowo zakła­dano, że ktoś ją zaata­ko­wał, ale obec­nie skła­niają się do wer­sji, że dziew­czyna popeł­niła samo­bój­stwo.

– Samo­bój­stwo?! Prze­cież ona się spa­liła! Pło­nęła jak pochod­nia! To nie mogło być samo­bój­stwo! Kto się zabija w taki spo­sób?

– Nie wiem… Może mnisi bud­dyj­scy?

– To sza­lony pomysł. Margo nie ode­bra­łaby sobie życia! Miała tyle pla­nów! Grała w fil­mach, sta­wała się roz­po­zna­walna w tele­wi­zji! No i nie zapo­mi­najmy o tym face­cie, który wybiegł z restau­ra­cji i pra­wie mnie prze­wró­cił! Powie­dzia­łam o nim poli­cjan­tom. Dla­czego ucie­kał, jeżeli to nie on pod­pa­lił biedną Margo?

– Tri­nity, powta­rzam tylko to, co mi powie­dział Jim. Oczy­wi­ście odbę­dzie się sek­cja zwłok z udzia­łem pato­lo­gów, ale na jej wyniki jesz­cze pocze­kamy. To zwy­kle trwa kilka dni. Tym­cza­sem jed­nym z dowo­dów wska­zu­ją­cych zda­niem śled­czych na samo­bój­stwo jest pla­sti­kowa butelka z reszt­kami ben­zyny, którą zna­le­ziono w toa­le­cie.

– Nie widzia­łam tam żad­nej pla­sti­ko­wej butelki.

– Praw­do­po­dob­nie dla­tego, że leżała za drzwiami. Na posadzce za sede­sem była także tania zapal­niczka. Butelka i zapal­niczka zostaną dokład­nie zba­dane w poszu­ki­wa­niu odci­sków pal­ców i śla­dów DNA, jed­nak poli­cja zamie­rza ogło­sić, że twoja przy­ja­ciółka popeł­niła samo­bój­stwo, i zamknąć sprawę.

– Ale ten facet…

– Gdyby to on ją pod­pa­lił, to nie sądzisz, że zabrałby butelkę i zapal­niczkę ze sobą? Zosta­wie­nie ich w toa­le­cie można porów­nać do pozo­sta­wie­nia pisto­letu albo noża na miej­scu zbrodni, co, przy­znasz, jest cho­lerną głu­potą.

– Ale dla­czego on tak się śpie­szył?

– Kto to wie? Johnny Casca­relli powie­dział mi, że według bar­mana wszedł do restau­ra­cji zaraz za twoją przy­ja­ciółką, zamó­wił piwo i zapła­cił. A bar­man za bar­dzo był zain­te­re­so­wany meczem Ram­sów w tele­wi­zji, żeby się nim dalej zaj­mo­wać. Więc nie widział, czy ten czło­wiek poszedł za Margo do toa­lety, czy kiedy ewen­tu­al­nie stam­tąd wyszedł.

Tri­nity patrzyła przez okno. Życie na ulicy toczyło się zwy­czaj­nym ryt­mem, jeź­dziły samo­chody, trzech nasto­lat­ków mknęło chod­ni­kiem na desko­rol­kach, lawi­ru­jąc mię­dzy prze­chod­niami. Nie potra­fiła sobie wyobra­zić cier­pie­nia pło­ną­cej Margo. Nawet jeżeli miała myśli samo­bój­cze, dla­czego nie pocze­kała tam na nią, prze­cież mogłaby jej się zwie­rzyć. A jeżeli naprawdę się zabiła, dla­czego zro­biła to w tak maka­bryczny i spek­ta­ku­larny spo­sób: pod­pa­la­jąc się w dam­skiej toa­le­cie w Pey­ton’s Place? Mogłaby po pro­stu zażyć środki nasenne w zaci­szu swo­jego miesz­ka­nia.

– Nie wie­rzę, że to było samo­bój­stwo – powie­działa. – Nie wie­rzę ani tro­chę. Margo powie­działa mi przez tele­fon, że cze­goś się boi. Powie­działa, że ni­gdy w życiu nie była tak prze­ra­żona. To dla­tego chciała się ze mną spo­tkać.

– A nie powie­działa ci, czego się boi? Niczego nie zasu­ge­ro­wała?

– Nie. Ale skoro poli­cja twier­dzi, że popeł­niła samo­bój­stwo, mam zamiar sama się tego dowie­dzieć.

Nemo upił łyk kawy, nie odry­wa­jąc wzroku od dziew­czyny.

– Tak? A w jaki spo­sób?

– Na razie nie mam poję­cia. Ale sporo wiem, cho­ciażby o medy­cy­nie sądo­wej.

– Naprawdę?

– Obej­rza­łam pra­wie wszyst­kie odcinki CSI: Kry­mi­nalne zagadki Miami. I potra­fię się wczuć w postać Cal­le­igh Duqu­esne. Wiesz, o kim mówię?

– Jasne. Ja też oglą­dam ten serial. A Cal­le­igh jest spe­cja­listką od broni pal­nej. Blon­dynka, bar­dzo ładna. I jej ojciec był pija­kiem.

– To dla­tego tak się z nią iden­ty­fi­kuję. Poza tym podoba mi się jej pro­fe­sjo­na­lizm i pozy­tywne podej­ście do spraw, nawet jak przy­bie­rają bar­dzo zły obrót. Cal­le­igh wie­rzy w karmę i nie daje się zdo­mi­no­wać męż­czy­znom. Odkąd oglą­dam ten serial, mam wielką ochotę zostać tech­ni­kiem kry­mi­na­li­stycz­nym. Prze­czy­ta­łam już na ten temat trzy książki. Prac­ti­cal Homi­cide Inve­sti­ga­tion, Foren­sic Patho­logy i Inter­pre­ta­tion of Blo­od­stain Evi­dence.

– Jestem pod wra­że­niem, Tri­nity. Naprawdę zamie­rzasz zawo­dowo badać miej­sca zbrodni?

– Pew­nego dnia. Kiedy Rosie skoń­czy szkołę, a Buddy na tyle doro­śnie, że nie będę mu już musiała poma­gać. Pew­nie będę wtedy bar­dzo doj­rzałą stu­dentką, ale dopnę swego, nauczę się zawodu.

– A co z twoim dro­gim tatą?

Tri­nity nie odpo­wie­działa i odwró­ciła wzrok. Nemo odcze­kał kilka chwil, a potem dodał:

– Jesteś pewna, że twoja przy­ja­ciółka się nie zabiła?

– Oczy­wi­ście. Popro­siła mnie, żebym się z nią spo­tkała o czwar­tej, a ja się nie spóź­ni­łam. Kiedy cho­dzi­ły­śmy do liceum, ze wszyst­kiego mi się zwie­rzała. Naprawdę ze wszyst­kiego. Mówiła mi nawet ze szcze­gó­łami, co wyczy­niali w łóżku ze swoim chło­pa­kiem.

– Jasne. Załóżmy, że nie popeł­niła samo­bój­stwa i ktoś z jakie­goś powodu pra­gnął jej śmierci. Johnny Casca­relli chce, żebym się dowie­dział, co naprawdę się stało. Może więc razem zaj­miemy się tą sprawą? Spró­bujmy się dowie­dzieć, kto zabił twoją przy­ja­ciółkę i dla­czego.

– Mówisz poważ­nie?

Nemo uniósł rękę, jakby skła­dał przy­sięgę przed sądem. Tri­nity nie­spo­dzie­wa­nie ujrzała w wyobraźni Margo tań­czącą na spo­tka­niu absol­wen­tów, poka­zu­jącą, jak się przy­go­to­wy­wała do epi­zo­dycz­nej roli w Hila­rity Jones. A potem przy­po­mniała sobie, jak Margo pła­kała jej w rękaw, ponie­waż jej chło­pak, Mike, spra­wił jej ból, gdy upra­wiali seks. Kochała go, a on był nie­de­li­katny.

Oczy Tri­nity zaszły łzami. Nemo przy­bił z nią piątkę, żeby pod­nieść ją na duchu, po czym się ode­zwał:

– Tak, mówię poważ­nie. Stwo­rzymy zespół: Fox i Frisby. Frisby i Fox.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The Soul Ste­aler

Copy­ri­ght © Gra­ham Master­ton, 2022

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2022

Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion by Piotr Kuś, 2022

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Agnieszka Horzow­ska

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne serii: Iza­bella Mar­ci­now­ska

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Krzysz­tof Rych­ter

Ilu­stra­cja na okładce

© Ivan Baby­dov/Shut­ter­stock

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Noc skor­piona, wyd. I, Poznań 2022)

ISBN 978-83-8188-938-4

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer