Córka prezydenta - Bill Clinton, James Patterson - ebook

Córka prezydenta ebook

Bill Clinton, James Patterson

4,3

Opis

Błyskotliwy thriller, nowy hit autorstwa «dream teamu» - prezydenta Billa Clintona i Jamesa Pattersona. - Lee Child.

Wszyscy prezydenci mają swoje koszmary. Ten akurat się ziścił.

Matthew Keating, były komandos i były prezydent Stanów Zjednoczonych, zawsze staje w obronie swojej rodziny, tak samo jak wcześniej niezłomnie bronił ojczyzny. Tym razem jednak obrona zamienia się w atak.

Terrorysta porywa nastoletnią córkę Keatinga, Melanie. Gdy cały świat na bieżąco przygląda się wydarzeniom, Keating rozpoczyna specjalną operację ratunkową, która będzie próbą jego siły i wytrzymałości – jako przywódcy, żołnierza i ojca.

Pierwsza wspólna książka autorów – Gdzie jest prezydent, bestseller „New York Timesa” – była najlepiej sprzedającą się powieścią w 2018 roku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 549

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (28 ocen)
15
9
3
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
paulciaaa92_2

Dobrze spędzony czas

Nie ukrywam, że uwielbiam zarówno książki, jak i seriale czy filmy związane ściśle z prezydentami USA... i w sumie nie tylko, bo każde mnie w jakiś sposób ciekawią. Dlatego po książki Pattersona sięgam często i znam wszystkie, a kiedy zobaczyłam, że w zapowiedziach pojawiła się "Córka prezydenta", to nie mogłam się już doczekać lektury. Kilka lat temu została wydana u nas pierwsza wspólna powieść Clintona i Pattersona, czyli "Gdzie jest prezydent" i dla mnie była wtedy naprawdę jedną z ciekawszych jakie czytałam w przypadku duetów. Bo ja do takich wspólnych książek podchodzę z ogromnym dystansem i rzadko która jest według mnie napisana dobrze. Tych dwóch panów jednak pokazało wtedy, że się da stworzyć genialną opowieść. Czy "Córka prezydenta" także jest świetna? Prezydent Keating, a właściwie już były prezydent, a także były komandos, ma do rozgryzienia ogromny problem. W naturze ma obronę i tak, jak bronił zawsze kraju, tak też stara się bronić własnej rodziny. Niestety, t...
10
PolokJozef

Nie oderwiesz się od lektury

Super. Dzięki
00
KatPolGol

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka ma w sobie coś wyjątkowego, bo pomimo braku porządnie przemyślanej fabuły, a jednocześnie z nadmiarem płaskich pod względem charakteru bohaterów, bawiłam się wyśmienicie, a te niecałe 600 stron czytało się tak szybko jakby książka była o połowę krótsza. To właściwie gotowy scenariusz na film, nie jestem tylko pewna czy byłby on szczególnie rozbudowany, ale zdecydowanie trzymałby w napięciu widzów w kinach i przed telewizorami. Fabuła charakteryzuje się raczej prostotą, bohaterom wszystko wychodzi i załatwiają na telefon najtrudniejsze sprawy, a zagadki pozostawione przez nastolatkę są tak gruntownie przemyślane, że wszyscy od razu rozumieją ich przekaz. Nie ma tutaj niczego odkrywczego, ale tempo akcji praktycznie przez całą książkę ani na moment nie zwalnia. Wszystko dzieje się błyskawicznie, nie ma przestoju ani zbędnych opisów emocji czy krajobrazu. Mnie to przekonało, bo bawiłam się świetnie i chociaż nie uważam, że to najlepsza fabuła roku, nie przeszkadzało mi to w ra...
00
MagElena

Nie oderwiesz się od lektury

Nie wiem, którego z autorów większą to zasługa- nie sposób się oderwać od lektury.
00
Aguleczek5

Dobrze spędzony czas

Solidna powieść sensacyjna z dużą dawką emocji.
00

Popularność




BILL CLIN­TON

Został pre­zy­den­tem Sta­nów Zjed­no­czo­nych w 1993 roku i peł­nił tę funk­cję do roku 2001. Po opusz­cze­niu Bia­łego Domu zało­żył Clin­ton Foun­da­tion, orga­ni­za­cję zaj­mu­jącą się m.in. ochroną zdro­wia na całym świe­cie, zwięk­sza­niem moż­li­wo­ści roz­woju dziew­cząt i kobiet, two­rze­niem moż­li­wo­ści wzro­stu gospo­dar­czego, a także zapo­bie­ga­niem efek­tom zmian kli­ma­tycz­nych. Jest auto­rem wielu ksią­żek non-fic­tion, w tym mię­dzy­na­ro­do­wego best­sel­lera Moje życie. Wraz z Jame­sem Pat­ter­so­nem napi­sał powieść Gdzie jest pre­zy­dent, która zdo­była popu­lar­ność na całym świe­cie.

JAMES PAT­TER­SON

Jest uzna­nym auto­rem wielu popu­lar­nych powie­ści. Wykre­ował mnó­stwo zna­nych postaci i serii, do któ­rych zali­czają się „Alex Cross”, „Kobiecy Klub Zbrodni”, „Michael Ben­nett” i „Maxi­mum Ride”. Do jego god­nych uwagi lite­rac­kich osią­gnięć należy powieść Gdzie jest pre­zy­dent, któ­rej współ­au­to­rem jest pre­zy­dent Bill Clin­ton, a także seria „Max Ein­stein” wydana w ramach współ­pracy z Albert Ein­stein Estate. Dzięki swo­jej zdu­mie­wa­ją­cej, nie­sza­blo­no­wej wyobraźni i lite­rac­kiemu geniu­szowi James Pat­ter­son w 2019 roku otrzy­mał ame­ry­kań­ską nagrodę Natio­nal Huma­ni­ties Medal. Orga­ni­za­cja Natio­nal Book Foun­da­tion przy­znała mu nagrodę dla wybit­nych pisa­rzy – Lite­ra­rian Award for Out­stan­ding Service to the Ame­ri­can Lite­rary Com­mu­nity. Jest rów­nież lau­re­atem Edgar Award i dzie­wię­cio­krot­nym zdo­bywcą nagrody Emmy. Mieszka na Flo­ry­dzie wraz z rodziną.

Podzię­ko­wa­nia dla Roberta Bar­netta, naszego praw­nika i przy­ja­ciela, który namó­wił nas do wspól­nej pracy nad książką Gdzie jest pre­zy­dent. Wyszło cał­kiem nie­źle, więc póź­niej – co powin­ni­śmy byli prze­wi­dzieć – skło­nił nas do napi­sa­nia Córki pre­zy­denta. Bar­dzo się cie­szymy, że posłu­cha­li­śmy Boba po raz drugi. Panie mece­na­sie, dobra robota.

Dzię­ku­jemy rów­nież Bren­da­nowi DuBois, który cały czas był przy nas, cho­ciaż ukry­li­śmy się w domu w New Hamp­shire. Towa­rzy­szył nam pod­czas prac przy­go­to­waw­czych, czy­tał wszyst­kie szkice i wer­sje robo­cze, któ­rych nawet nie jeste­śmy w sta­nie zli­czyć. Bren­dan był naszą opoką, a jeśli tego potrze­bo­wa­li­śmy, trzy­mał nas żela­zną ręką.

CZĘŚĆ

———————

PIERWSZA

1

2.00 czasu lokalnego

Wielka Syrta, wybrzeże Libii

Na pokła­dzie black hawka MH-60M o kryp­to­ni­mie Spear One, nale­żą­cego do eli­tar­nej jed­nostki Sił Spe­cjal­nych Night Stal­kers, cho­rąży mary­narki wojen­nej Nick Zep­pos z Navy SEALs Team Six patrzy na zega­rek. Pięć minut wcze­śniej wystar­to­wali w atra­men­to­wej ciem­no­ści z okrętu desan­to­wego USS Wasp, by roz­pra­wić się z wro­giem. Jeśli jego żoł­nie­rze – oraz załoga dru­giego śmi­głowca Spear Two – będą mieli szczę­ście, to wytro­pią i zabiją Asima Al-Aszida jesz­cze przed wscho­dem słońca.

Zep­pos obrzuca szyb­kim spoj­rze­niem swo­ich sztur­mow­ców stło­czo­nych cia­sno w dwóch rzę­dach. W wibru­ją­cym od hałasu wnę­trzu śmi­głowca nie­mal wszy­scy żoł­nie­rze zacho­wują mil­cze­nie; nie­któ­rzy popi­jają wodę z pla­sti­ko­wych bute­lek, inni sie­dzą roz­parci ze skrzy­żo­wa­nymi na pier­siach ramio­nami. Dwaj piloci ze 160. Pułku Spe­cjal­nych Ope­ra­cji Lot­ni­czych lecą nisko, jakieś dzie­sięć metrów nad lekko wzbu­rzoną wodą. Instru­menty pokła­dowe jarzą się na zie­lono i nie­bie­sko. Zep­pos wie, że wszy­scy żoł­nie­rze w słabo oświe­tlo­nym śmi­głowcu ana­li­zują cze­ka­jącą ich misję, myślą o swoim wyszko­le­niu, a potem oczysz­czają umysł i kon­cen­trują się na cze­ka­ją­cym ich zada­niu.

Czyli na wyeli­mi­no­wa­niu Asima Al-Aszida.

To dłu­go­ter­mi­nowy cel ame­ry­kań­skich agen­cji wywia­dow­czych i woj­ska. A dzi­siej­szej nocy, po czte­rech latach przy­go­to­wań, Zep­pos ma nadzieję, że tra­fią w dzie­siątkę. Oddziały Navy SEALs i Sił Spe­cjal­nych od dawna ści­gały przy­wód­ców ter­ro­ry­stów – na celow­niku służb znaj­do­wali się przede wszyst­kim Osama bin Laden i Abu Bakr Al-Bagh­dadi oraz ich zastępcy i poplecz­nicy, czyli ludzie, któ­rzy zawsze pozo­sta­wali w cie­niu, ale wyda­wali roz­kazy, nie bru­dząc sobie rąk i ogra­ni­cza­jąc się do sła­bej jako­ści nagrań wideo i kwie­ci­stych obiet­nic śmierci i zemsty.

– Zbli­żamy się do lądu! – woła dowódca Night Stal­kers, co ozna­cza, że za chwilę zosta­wią za sobą morze i znajdą się nad tere­nem Libii, kraju zamiesz­ka­nego przez podzie­lony i skłó­cony naród, będący dzięki temu dosko­nałą wylę­gar­nią ter­ro­ry­zmu i ide­al­nym schro­nie­niem dla takich przy­wód­ców, jak Asim Al-Aszid.

Ale Al-Aszid nie jest taki jak inni przy­wódcy orga­ni­za­cji ter­ro­ry­stycz­nych.

Od kilku lat w Inter­ne­cie poja­wiają się nagra­nia doku­men­tu­jące dzia­ła­nia jego grupy. Każde z nich przed­sta­wia Al-Aszida w samym cen­trum krwa­wego cha­osu, zor­ga­ni­zo­wa­nego przez dobrze zaka­mu­flo­waną sieć jego zwo­len­ni­ków, któ­rzy poka­zują się obok niego w ostat­niej chwili, a potem zni­kają.

Asim w zatło­czo­nej gale­rii han­dlo­wej w Bel­gii trzyma w górze zapal­nik, a potem bez mru­gnię­cia okiem naci­ska guzik. Głu­che bum! odbija się echem w zatło­czo­nym pasażu, wpra­wia­jąc kamerę w drże­nie, ale nie na tyle, by ukryć kłę­biącą się chmurę dymu, krzy­czą­cych ludzi bie­ga­ją­cych bez­ład­nie i krew spły­wa­jącą z ich poka­le­czo­nych twa­rzy i poła­ma­nych koń­czyn.

Asim spa­ce­ruje ulicą w Paryżu, kame­rzy­sta idzie za nim. Kamera reje­struje, jak wydo­bywa spod dłu­giego płasz­cza kara­bin auto­ma­tyczny, strzela do tłumu prze­chod­niów, celu­jąc spe­cjal­nie do kobiet i dzieci, a potem wsiada do bia­łego pick-upa i bez­piecz­nie odjeż­dża.

Asim, dzier­żąc w dłoni wielki miecz, stoi za dwiema łka­ją­cymi wolon­ta­riusz­kami z Orga­ni­za­cji Naro­dów Zjed­no­czo­nych na pustyni w Suda­nie. Kobiety mają zwią­zane ręce i nogi, on ze spo­ko­jem pod­cho­dzi do każ­dej z nich i obcina im głowy, ich krew try­ska na jego ubra­nie.

Zep­pos pro­stuje nogi, a potem szybko przy­ciąga je do sie­bie. Brał udział w dwóch obła­wach na Asima – jedną w Jeme­nie, drugą w Iraku – bo według infor­ma­cji zebra­nych przez wywiad ist­niało spore praw­do­po­do­bień­stwo, że wła­śnie tam go znajdą. Ale infor­ma­cje oka­zały się chy­bione. Obie obławy zakoń­czyły się fia­skiem, nie licząc ran­nych żoł­nie­rzy Navy SEALs, ostrze­la­nych śmi­głow­ców i ogól­nej fru­stra­cji.

Zep­pos ma nadzieję, że trzeci raz okaże się szczę­śliwy.

Są jesz­cze inne nagra­nia, zbyt maka­bryczne, by je upu­blicz­niać. Nauczy­cielka w Afga­ni­sta­nie, przy­kuta łań­cu­chami do skały, oblana ben­zyną i pod­pa­lona. Przy­wódca wio­ski w Nige­rii, przy­trzy­my­wany bru­tal­nie przez ludzi z muzuł­mań­skiej orga­ni­za­cji eks­tre­mi­stycz­nej Boko Haram, i Asim, który mija po kolei sto­ją­cych w rzę­dzie człon­ków jego rodziny i pod­rzyna im gar­dła.

No i Boyd Tan­ner…

Zep­pos wygląda przez ilu­mi­na­tor – nie chce myśleć o Boy­dzie Tan­ne­rze, któ­rego śmierć jest naj­pil­niej strze­żoną tajem­nicą w śro­do­wi­sku służb spe­cjal­nych – i widzi łunę świa­tła nad szybko pod­no­szą­cym się z gru­zów Try­po­li­sem. Chiń­czycy – w ramach pro­gramu nowego Jedwab­nego Szlaku pod nazwą „Jeden pas, jedna droga” – zdo­mi­no­wali inwe­sty­cje roz­wo­jowe zarówno tutaj, jak i w innych bied­nych kra­jach na całym świe­cie.

Chiń­ski rząd ofi­cjal­nie twier­dzi, że to tylko spo­sób, by ich rosnące w siłę mocar­stwo dzie­liło się ze świa­tem swoją dobrą passą i wie­dzą. Zep­pos i inni dowódcy otrzy­mali jed­nak tajne instruk­cje odsła­nia­jące praw­dziwe cele Chin: zabez­pie­cze­nie zaso­bów, soju­szy oraz ewen­tu­al­nych przy­szłych baz woj­sko­wych, by Chiny już ni­gdy wię­cej nie były izo­lo­wane i poni­żane, tak jak to się działo w dłu­giej histo­rii tego pań­stwa.

Poświata na hory­zon­cie zaczyna gasnąć. Spear One i Spear Two lecą teraz nad pofał­do­waną libij­ską pusty­nią, na któ­rej kie­dyś Niemcy i Bry­tyj­czycy toczyli dra­ma­tyczne boje i na któ­rej na­dal w nie­zna­ją­cym lito­ści pia­sku stoją ich zardze­wiałe czołgi i cię­ża­rówki.

Przed­tem byli tutaj Włosi, teraz są Chiń­czycy, myśli Zep­pos.

Wiel­kie rze­czy.

Ponow­nie spraw­dza sprzęt.

W inter­ko­mie znowu roz­lega się głos dowódcy załogi:

– Sze­fie, roz­mowa do cie­bie.

Zep­pos włą­cza mikro­fon.

– A kto mówi? – pyta. – Połą­czone Dowódz­two Ope­ra­cji Spe­cjal­nych?

– Nie, Nick, to z pew­no­ścią nie oni – oznaj­mia pilot.

Kurwa, myśli Zep­pos. Kto śmie zawra­cać mi teraz głowę?

– Połącz – rzuca jed­nak; sły­szy trza­ski zakłó­ceń radio­wych, a potem bar­dzo zna­jomy głos, który wiele razy sły­szał w radiu i tele­wi­zji.

– Szef Zep­pos? Tu Matt Keating. Prze­pra­szam, że nie­po­koję. Wiem, że jest pan zajęty, więc nie będę mar­no­wać pań­skiego cen­nego czasu. Chciał­bym jed­nak, aby pan wie­dział, że bar­dzo pra­gnął­bym być teraz z wami.

– Och, dzię­kuję, panie pre­zy­den­cie! – Zep­pos pod­nosi głos, żeby Keating mógł go usły­szeć.

– Głę­boko wie­rzę w pana i pań­skich ludzi. Jestem prze­ko­nany, że ide­al­nie wyko­na­cie swoją misję – cią­gnie Keating. – I może­cie na mnie liczyć, bez obaw. A teraz szy­kuj­cie dla tego skur­wy­syna worek na zwłoki – za kraj, za koman­do­sów i zwłasz­cza za Boyda Tan­nera. Odmel­do­wuję się.

– Tak jest, pro­szę pana – odpo­wiada Zep­pos. Z jed­nej strony jest zdu­miony, że facet oso­bi­ście do niego zadzwo­nił, a z dru­giej wzru­szyły go jego szczere słowa. Ale przede wszyst­kim nie chce się przed sobą przy­znać, że wku­rzyła go ta roz­mowa w środku akcji!

Kurwa, myśli. Poli­tycy naprawdę potra­fią wpie­nić czło­wieka. Potem tro­chę odpusz­cza pre­zy­den­towi. W końcu Keating jest jed­nym z nich. No i wie o Boy­dzie Tan­ne­rze.

Od oddziału Navy SEALs Team Two.

Nie­wielu wie­działo, jak zgi­nął Boyd Tan­ner. I wcale nie było tak, jak powie­dziano pogrą­żo­nej w żało­bie żonie i dzie­ciom, że zgi­nął w wypadku pod­czas tre­ningu.

W zeszłym roku został poj­many w Afga­ni­sta­nie po bru­tal­nej strze­la­ni­nie. Był ranny i ledwo żywy. Asim Al-Aszid i jego bojow­nicy pozba­wili go sprzętu i uzbro­je­nia, zdarli z niego ubra­nie i zabrali na dzie­dzi­niec, przez cały czas wszystko nagry­wa­jąc.

Potem Asim – uży­wa­jąc młotka i gwoź­dzi – ukrzy­żo­wał go na sęka­tym drze­wie. Nagra­nie uchwy­ciło moment ago­nii Tan­nera wiszą­cego na drze­wie i znu­dzo­nych pory­wa­czy, któ­rzy w końcu pode­rżnęli mu gar­dło.

Dwóch żoł­nie­rzy sie­dzą­cych w śmi­głowcu wybu­cha śmie­chem. Zep­pos pochyla się i spo­gląda na swoją załogę – Kowal­ski trzyma coś, co wygląda jak włócz­nia.

– Co to jest, do dia­bła? – woła.

Kowal­ski wybu­cha śmie­chem i wyma­chuje dzidą.

– Asim Al-Aszid – wrzesz­czy. – Namie­rzymy jego tru­chło, nadzie­jemy łeb na pikę i zabie­rzemy do Gabi­netu Owal­nego. Myślisz, że pre­zy­dent się ucie­szy?

Wię­cej śmie­chu, Zep­pos mości się na nie­wy­god­nym sie­dzi­sku i szcze­rzy zęby.

Wia­domo.

To dobra noc dla niego i żoł­nie­rzy, by pomścić śmierć tak wielu nie­win­nych ludzi i wresz­cie sta­nąć twa­rzą w twarz z Asi­mem Al-Aszi­dem, dać mu chwilę, by się zorien­to­wał, kto przed nim stoi, a potem wła­do­wać mu dwie kule w klatkę pier­siową i jedną w czoło.

Zaciem­niony black hawk mknie przez noc, a za nim podąża jego cień.

2

2.15 czasu lokalnego

Ambasada Chińskiej Republiki Ludowej, Trypolis

Jest cho­ler­nie późno – albo wcze­śnie – a w recep­cji amba­sady Chiń­skiej Repu­bliki Ludo­wej na skrzy­żo­wa­niu Men­sir Street i Gar­ga­resh Road Jiang Lijun, który wid­nieje na liście gości jako wice­pre­zes China State Con­struc­tion Engi­ne­ering Cor­po­ra­tion, tłumi zie­wa­nie.

Przy­ję­cie miało się skoń­czyć już godzinę temu, ale goście spe­cjalni pocho­dzący z tego dzia­dow­skiego kraju nie chcieli wyjść. Przy­wódcy poli­tyczni, człon­ko­wie róż­nych ple­mion i woj­skowi – w szy­kow­nych mun­du­rach, z lam­pa­sami, meda­lami, niczym mali chłopcy w kostiu­mach – na­dal palą, piją i gawę­dzą w kątach z cier­pli­wymi gospo­da­rzami.

Jiang spo­gląda na lokal­nych przed­sta­wi­cieli Great Wall Dri­bling Com­pany, CNPC Servi­ces & Engi­ne­ering, China Natio­nal Petro­leum Com­pany oraz innych firm, któ­rzy dziel­nie repre­zen­tują Zhong­guo – Pań­stwo Środka – i śmieje się z nie­wy­bred­nych żar­tów, zaba­wia­jąc swo­ich wie­śniac­kich gości.

Cóż to za bar­ba­rzyńcy! Nawet gdy świa­tła już przy­ga­sły, nie­mal puste pół­mi­ski znik­nęły, butelki wódki i piwa – carls­berga, heine­kena i tsing­tao – zostały uprząt­nięte, te kmiotki nie zro­zu­miały, że powinny już się udać do swo­ich zawszo­nych ruder. Nie, na­dal tu tkwili i plot­ko­wali, a nie­któ­rzy pocią­gali alko­hol z fla­szek trzy­ma­nych w kie­sze­niach płasz­czy. Nawet tu tak było, w tym muzuł­mań­skim kraju. Kiedy za młodu Jiang był na wymia­nie stu­denc­kiej na uni­wer­sy­te­cie w Kali­for­nii, a potem na Colum­bii w Nowym Jorku, myślał, że już ni­gdy nie napo­tka na swo­jej dro­dze dzie­cin­nych, lek­ko­myśl­nych, ciem­nych i nie­okrze­sa­nych ludzi, ale przy Libij­czy­kach Ame­ry­ka­nie pre­zen­to­wali się jak człon­ko­wie dyna­stii Han.

Bie­rze paczkę papie­ro­sów Chun­ghwa, wyciąga jed­nego i zapala. Stoi samot­nie w pobliżu dwóch wiel­kich roślin donicz­ko­wych i obser­wuje, kto z kim roz­ma­wia i który z pra­cow­ni­ków amba­sady wygląda na pija­nego lub znie­cier­pli­wio­nego, zwra­ca­jąc przy tym szcze­gólną uwagę na grupy libij­skich gości. W zeszłym roku doszło do zawie­sze­nia broni i pojed­na­nia, ale sytu­acja jest w dal­szym ciągu bar­dzo nie­pewna, więc Jiang chce wie­dzieć, któ­rzy przed­sta­wi­ciele ple­mion trzy­mają się z daleka od swo­ich kra­ja­nów, być może przy­go­to­wu­jąc grunt pod przy­szły roz­łam lub wojnę domową.

Lepiej zdo­być takie infor­ma­cje z wyprze­dze­niem.

Z dru­giego końca sali ban­kie­to­wej zmie­rza ku niemu szczu­pły pra­cow­nik amba­sady w oku­la­rach i źle dopa­so­wa­nym czar­nym gar­ni­tu­rze. Stą­pa­jąc po wypo­le­ro­wa­nej, błysz­czą­cej pod­ło­dze, uważ­nie przy­gląda się tłu­mowi gości. Ling – tak ma na imię ten chło­pak. Jiang po raz ostatni zaciąga się papie­ro­sem, a potem gasi go w naj­bliż­szej doniczce i czeka.

Chło­pak pod­cho­dzi do niego i lekko się kła­nia.

– Pro­szę wyba­czyć – mówi. – Jest pan pro­szony do piw­nicy. Pokój numer dwa­na­ście.

Jiang kiwa głową i rusza do pokoju numer dwa­na­ście, ale nagle zagra­dza mu drogę krępy, bro­daty męż­czy­zna. Ma na sobie typowy strój miej­sco­wych skła­da­jący się z bia­łej koszuli i czar­nych luź­nych spodni i ledwo się trzyma na nogach.

– Panie Jiang! Już pan wycho­dzi? – woła po angiel­sku z wyraź­nym akcen­tem i chwyta Jianga za ramiona.

Chiń­czyk, z któ­rego twa­rzy nie znika sze­roki uśmiech, stara się nie udu­sić opa­rami alko­holu wydo­by­wa­ją­cymi się z ust brud­nego wie­śniaka. Pokle­puje znisz­czone dło­nie męż­czy­zny, deli­kat­nie zdej­mu­jąc je ze swo­ich ramion.

– Wybacz, przy­ja­cielu, wiesz, jak jest – odpo­wiada rów­nież po angiel­sku, bo to lin­gua franca dyplo­ma­cji w wielu czę­ściach świata. – Obo­wiązki wzy­wają.

Męż­czy­zna – Jiang nie może sobie przy­po­mnieć, jak on się nazywa, wie tylko, że jest przy­wódcą jed­nego z mniej wię­cej stu pięć­dzie­się­ciu ple­mion zamiesz­ku­ją­cych tę jałową zie­mię – znowu się zata­cza i beka.

– Tak, obo­wiązki – pota­kuje, a w jego oczach nagle poja­wiają się łzy. – Muszę to powie­dzieć… muszę. Wasza obec­ność tak wiele zna­czy dla naszego kraju. Włosi, Fran­cuzi, Bry­tyj­czycy, Katar­czycy i ci cho­lerni Egip­cja­nie… Oni wszy­scy pró­bo­wali nami rzą­dzić, przej­mo­wali nasze zasoby… Kto by pomy­ślał, że żółta rasa prze­mie­rzy aż pół świata, żeby obda­rzyć nas swoją mądro­ścią i wie­dzą?

W tym momen­cie Jiang ma prze­możną ochotę wal­nąć faceta w twarz, obró­cić go, skrę­cić mu kark – żółta rasa, doprawdy! – a potem rzu­cić nim o pod­łogę.

Powstrzy­muje się jed­nak, pomny tego, kim jest ten nie­okrze­sany wie­śniak, i tylko się uśmie­cha, a potem ści­ska mu ohydne łap­ska.

– Gdy wrócę do Pekinu, dopil­nuję, żeby pań­skie słowa dotarły do naszego pre­zy­denta – zapew­nia.

Potem ener­gicz­nie odcho­dzi, odczu­wa­jąc potrzebę natych­mia­sto­wego uda­nia się do łazienki i zeskro­ba­nia z rąk obrzy­dli­wego smrodu i brudu libij­skiego chło­paka, ale zamiast tego idzie dalej.

Obo­wiązki wzy­wają.

Mija dwóch poważ­nych straż­ni­ków amba­sady z czę­ściowo ukry­tymi słu­chaw­kami i pisto­le­tami ledwo przy­sła­nia­nymi przez mary­narki. Przy win­dzie spo­tyka Linga, który przy­trzy­muje dla niego drzwi, ale Jiang go igno­ruje i wybiera schody, po czym szybko zbiega do piw­nicy. W tym zapy­zia­łym kraju znie­nacka wyłą­czają prąd, a Jiang nie ma zamiaru ryzy­ko­wać, że utknie w win­dzie pomię­dzy pię­trami, co może się zda­rzyć, mimo że budy­nek posiada wła­sne gene­ra­tory.

Otwiera drzwi piw­nicy, mija kolej­nego straż­nika i podąża słabo oświe­tlo­nym kory­ta­rzem, aż w końcu dociera do cięż­kich sta­lo­wych drzwi wypo­sa­żo­nych w czyt­nik bio­me­tryczny. Przy­ci­ska do niego dłoń, bły­ska świa­tło i drzwi się otwie­rają.

Jiang przez nie prze­cho­dzi, a one zamy­kają się za nim ze szczę­kiem. W pomiesz­cze­niu jest przy­jem­nie chłodno i przy­tul­nie. Ma wielką ochotę na dymka, ale pale­nie w cen­trum ope­ra­cyj­nym chiń­skiego Mini­ster­stwa Bez­pie­czeń­stwa Pań­stwo­wego, w któ­rym przez całą dobę prze­by­wają jego pra­cow­nicy, jest zabro­nione.

Liu Xia­obo, ofi­cer peł­niący nocny dyżur, nosi oku­lary z czar­nymi opraw­kami i swo­bodny strój skła­da­jący się z czar­nych spodni i bia­łej koszuli z roz­pię­tym koł­nie­rzy­kiem. Ude­rza w kla­wia­turę przed ogrom­nym ekra­nem kom­pu­tera.

– Jak przy­ję­cie na górze? – pyta. – Dużo wiel­błą­dów sra na pod­łogę?

– Jesz­cze nie – odpo­wiada Jiang. – Co się dzieje?

Małe pomiesz­cze­nie jest zagra­cone szaf­kami na doku­menty, kon­tu­arami, moni­to­rami i tele­wi­zo­rami trans­mi­tu­ją­cymi wia­do­mo­ści róż­nych sta­cji – CNN, BBC, CCTV-13, kanału infor­ma­cyj­nego Cen­tral­nej Tele­wi­zji Chiń­skiej – oraz wiel­kimi ekra­nami pla­zmo­wymi poka­zu­ją­cymi obrazy z Afryki Pół­noc­nej, znad Morza Śród­ziem­nego i Wiel­kiej Syrty. Oprócz Liu Xia­obo na poste­runku tym wcze­snym ran­kiem jest rów­nież ośmiu innych pra­cow­ni­ków Mini­ster­stwa Bez­pie­czeń­stwa Pań­stwo­wego.

– Ame­ry­ka­nie coś kom­bi­nują – odpo­wiada Liu.

– To chyba nic nowego? Szczenne z nich suki. Co tym razem?

– W Syr­cie poja­wił się ich okręt desan­towy, jakieś dwa­dzie­ścia kilo­me­trów od Try­po­lisu – wyja­śnia Liu, wska­zu­jąc na mapę na wiel­kim ekra­nie. – Trzy­dzie­ści minut temu wystar­to­wały z niego dwa black hawki UH-60. Podą­żają w tym kie­runku. – Popla­miony niko­tyną palec wędruje po świe­cą­cym ekra­nie, poka­zu­jąc trasę heli­kop­te­rów. – Naru­szyły prze­strzeń powietrzną Libii i teraz są mniej wię­cej… tutaj.

Jiang gapi się na ekran, na trój­ką­ciki ozna­cza­jące mia­sta i wio­ski, kra­jo­braz jest pła­ski, nudny i pozba­wiony cech cha­rak­te­ry­stycz­nych aż do…

– Lecą w kie­runku pła­sko­wyżu Dża­bal Nafusa – kon­sta­tuje Jiang.

– Tak – potwier­dza Liu. – Chyba będą lecieć pro­sto i na tej samej wyso­ko­ści, bez żad­nych więk­szych manew­rów. A bio­rąc pod uwagę zuży­cie paliwa, z led­wo­ścią im go wystar­czy, żeby dole­cieć do pła­sko­wyżu, a potem wró­cić na Wasp. Według mnie cze­goś tam szu­kają i to coś jest warte ryzyka, że może im zabrak­nąć paliwa.

Wasp, osa, myśli Jiang. Co za debile nazy­wają okręt wojenny na cześć żądlą­cego owada?

Znowu sku­pia uwagę na ekra­nie.

– Czy pan cza­sem nie inte­re­so­wał się tym pła­sko­wy­żem? – son­duje ostroż­nie Liu.

Dzięki latom prak­tyki i pracy Jian­gowi udaje się zacho­wać kamienną twarz. Oddy­cha spo­koj­nie i jest odprę­żony. W końcu nie odnosi się suk­ce­sów ani nie awan­suje, oka­zu­jąc emo­cje.

– Coś jesz­cze?

– Nie – mówi Liu. – Po pro­stu chcia­łem, żeby pan wie­dział.

Jiang kle­pie go lekko po ramie­niu.

– Doce­niamy waszą ini­cja­tywę, towa­rzy­szu.

Wydaje się, że męż­czy­znę cie­szy zain­te­re­so­wa­nie ze strony wyż­szego rangą urzęd­nika.

– Czy mogę jesz­cze coś dla pana zro­bić? – pyta.

– Tak. – Jiang kiwa głową. – Macie tu pra­cow­nika nazwi­skiem Ling, prawda? Ten, który po mnie przy­szedł.

– Zga­dza się – odpo­wiada ostroż­nie Liu.

– Wyślij­cie go do domu następ­nym trans­por­tem – naka­zuje Jiang. – I upew­nij­cie się, że wylą­duje w naj­więk­szej chlewni w Lia­oning. Nie­mal biegł do mnie przez salę i prak­tycz­nie wrzesz­czał, więc każdy, kto ma mózg więk­szy od ziarnka gro­chu, od razu się zorien­to­wał, że jestem kimś waż­niej­szym niż pierw­szy lep­szy tech­no­krata. Chło­pak musi zostać uka­rany.

– Oczy­wi­ście – mówi Liu.

– Świet­nie. Teraz muszę wró­cić na górę i spraw­dzić, czy wiel­błądy już przy­były. I czy wie­śniacy zaczęli się obrzu­cać łaj­nem.

Liu wybu­cha śmie­chem, a potem wraca do swo­jego wiel­kiego moni­tora. Jiang znowu przy­kłada dłoń do czyt­nika, opusz­cza cen­trum ope­ra­cyjne i wycho­dzi na pusty kory­tarz. Gdyby skrę­cił w lewo, bie­gnące w górę schody zapro­wa­dzi­łyby go z powro­tem na przy­ję­cie.

Ale skręca w prawo i szyb­kim kro­kiem zmie­rza do swo­jego biura, w któ­rym Jiang Lijun nie jest wice­pre­ze­sem China State Con­struc­tion Engi­ne­ering Cor­po­ra­tion, lecz wyż­szym ofi­ce­rem w Mini­ster­stwie Bez­pie­czeń­stwa Pań­stwo­wego.

Co ci cho­lerni Ame­ry­ka­nie kom­bi­nują?

3

2.30 czasu lokalnego

Góry Nafusa

Dwie minuty! – krzy­czy dowódca załogi na pokła­dzie Spear One. – Dwie minuty do celu!

Nick Zep­pos unosi dwa palce, a żoł­nie­rze w odpo­wie­dzi robią to samo. Potem pozby­wają się sprzętu pozwa­la­ją­cego utrzy­mać łącz­ność w śmi­głowcu i zakła­dają hełmy z nok­to­wi­zo­rami. Zep­pos włą­cza gogle i w ostrej, upior­nej zie­leni uka­zuje się wnę­trze zmo­dy­fi­ko­wa­nego, „nie­wi­dzial­nego” black hawka.

Dwie minuty.

Sto dwa­dzie­ścia sekund.

– Cel w zasięgu wzroku. – Zep­pos sły­szy głos dowódcy Spear One. – Mniej wię­cej na dru­giej.

Zep­pos szybko przy­po­mina sobie kolejne strasz­liwe mor­der­stwo popeł­nione przez Asima Al-Aszida dwa lata wcze­śniej. Na oczach swo­ich zwo­len­ni­ków zabił pewną syryj­ską rodzinę, którą podej­rze­wał o zdradę, a trans­mi­sję poka­zał światu. To była pro­sta egze­ku­cja – rodzina została zagnana do sta­lo­wej klatki i oblana ben­zyną, Asim oso­bi­ście zapa­lił zapałkę.

Ostatni wyraźny obraz nagra­nia – nim kłę­biący się dym prze­sło­nił obiek­tyw – przed­sta­wiał zgiętą syl­wetkę matki, która w pło­mie­niach roz­pacz­li­wie i na próżno osła­niała wła­snym cia­łem umie­ra­ją­cego syna.

– Trzy­dzie­ści sekund – zawia­da­mia pilot.

Dowódca śmi­głowca odblo­ko­wuje i otwiera drzwi. Zep­pos po raz ostatni spraw­dza sprzęt. Zimne powie­trze wdziera się do wnę­trza. Zep­pos wstaje i krzy­czy:

– Ruchy, ruchy, trzy­mać się bli­sko sie­bie. Miejmy to już za sobą.

Żoł­nie­rze pota­kują i uno­szą kciuki. Wszy­scy wyglą­dają jak potwory z wyłu­pia­stymi, owa­dzimi oczami, obła­do­wane sprzę­tem i bro­nią, z heł­mami wypo­sa­żo­nymi w gogle nok­to­wi­zyjne. Zep­pos wychyla się przez otwarte drzwi. W jego polu widze­nia poja­wiają się zabu­do­wa­nia. Dwa małe budynki po lewej stro­nie i jeden więk­szy po pra­wej, nieco z tyłu.

Oto dom Asima Al-Aszida. Według infor­ma­cji, które wie­czo­rem wywiad dostar­czył Zep­po­sowi i jego ludziom, wła­śnie w tym momen­cie Asim w nim prze­bywa.

Budynki są jed­no­pię­trowe, zbu­do­wane ze skał i kamieni. W oddali widać zagrodę dla kóz. To wszystko. Za mało, żeby uznać to za wio­skę.

Black hawk bły­ska świa­tłami, uno­sząc się nie­cały metr nad ska­li­stym pod­ło­żem. W ciągu sekundy Zep­pos jako pierw­szy wyska­kuje z heli­kop­tera. Jego woj­skowe buty firmy Oakley doty­kają ziemi w górach zachod­niej Libii, w pobliżu gra­nicy z Tune­zją. Zep­pos dźwiga ponad dwa­dzie­ścia kilo­gra­mów sprzętu, w tym kara­bin Hec­kler & Koch 416 z maga­zyn­kiem typu hi-cap, ale kiedy roz­po­czyna się taka akcja jak ta, czuje się lekki niczym piórko.

* * *

Przez gogle nok­to­wi­zyjne dostrzega syl­wetki koman­do­sów ze Spear Two. Żoł­nie­rze ruszają szybko do przodu, sto­su­jąc dobrze wyćwi­czoną tak­tykę żabich sko­ków. Część oddziału pozo­staje z tyłu i ubez­pie­cza tych, któ­rzy są z przodu, by potem „prze­sko­czyć” na pro­wa­dze­nie. Nick zaj­muje pozy­cję na prze­dzie, kręci głową, obser­wu­jąc przez nok­to­wi­zor cien­kie pro­mie­nie czer­wo­nego świa­tła celow­ni­ków lase­ro­wych błą­dzące w zim­nym noc­nym powie­trzu.

Na­dal spo­kój.

Zep­pos wspina się po zbo­czu w kie­runku zabu­do­wań. Roz­gląda się, oce­nia każdy szcze­gół.

Nikt jesz­cze nie nawią­zał kon­taktu?

Żaden cel nie poja­wił się na dachach trzech nie­wiel­kich budyn­ków?

Cho­lera, coś tu za cicho.

Oddział na pozy­cjach, broń gotowa do strzału, głowy poru­szają się tam i z powro­tem. Ich poja­wie­nie się powinno już wywo­łać reak­cję prze­ciw­nika, jakiś opór.

– Oddział sztur­mowy, do ataku – rzuca do towa­rzy­szą­cych mu żoł­nie­rzy.

Przez nok­to­wi­zor widzi w pod­czer­wieni miga­jące znacz­niki lase­rowe. Oddział prze­miesz­cza się wzdłuż więk­szego budynku i pod­cho­dzi do okna. Moż­liwe, że główne drzwi są zami­no­wane.

Zep­pos sły­szy lek­kie ude­rze­nia pode­szew swo­ich butów, widzi krótki roz­błysk świa­tła.

Jego oddział wcho­dzi do budynku.

Żoł­nie­rze poru­szają się w ciszy.

Przez słu­chawki prze­no­śnego radia PRC 148 MBITR sły­szy głos Rami­reza, jed­nego ze swo­ich ludzi.

– Nick.

– Dawaj.

– Jeste­śmy w środku.

– I co?

– Pusto – mówi roz­cza­ro­wany Rami­rez. – Nikogo tu nie ma.

4

19.30 czasu lokalnego

Biały Dom, Pokój Dowodzenia

Pokój Dowo­dze­nia był tego ner­wo­wego wie­czoru bar­dzo zatło­czony. Sie­dzę u szczytu stołu i obser­wuję atak na sie­dzibę Asima Al-Aszida. Jest dość cia­sno. W rogu stołu, wpa­tru­jąc się w ekran, sie­dzi wice­pre­zy­dent Pamela Bar­nes, a przy moim boku miej­sce zajął admi­rał Horace McCoy, szef Kole­gium Połą­czo­nych Sze­fów Szta­bów. Obok niego sie­dzą kapi­tan Mary­narki Wojen­nej i puł­kow­nik Wojsk Lądo­wych i stu­kają w kla­wi­sze swo­ich zabez­pie­czo­nych rzą­do­wych lap­to­pów, szep­cząc coś do McCoya, który prze­ka­zuje infor­ma­cje resz­cie zgro­ma­dze­nia zasia­da­ją­cego w tym histo­rycz­nym pokoju. Zabawne, ale nie mówi się o tym, że Pokój Dowo­dze­nia składa się z kilku pomiesz­czeń i że każde z nich jest pełne ludzi, któ­rzy przez cały czas zbie­rają i ana­li­zują infor­ma­cje z całego świata.

Oprócz pani wice­pre­zy­dent znaj­dują się tutaj jesz­cze inni urzęd­nicy: Jack Lyon, mój szef per­so­nelu, człon­ko­wie Rady Bez­pie­czeń­stwa Naro­do­wego oraz foto­graf Bia­łego Domu.

Naj­waż­niej­sze osoby to San­dra Powell, sroga czar­no­skóra kobieta z dłu­gimi krę­co­nymi wło­sami, dorad­czyni do spraw bez­pie­czeń­stwa naro­do­wego, i sekre­tarz obrony Pri­dham Col­lum, gład­ko­licy męż­czy­zna w oku­la­rach, który nie wygląda na swoje czter­dzie­ści lat.

San­dra jest eks­pertką w zakre­sie obrony naro­do­wej i poli­tyki zagra­nicz­nej oraz autorką kilku ksią­żek poli­tycz­nych, które dobrze się czyta. Pri­dham zaś został wybrany na swoje sta­no­wi­sko z powodu mistrzow­skiego opa­no­wa­nia roz­le­głego i skom­pli­ko­wa­nego budżetu Pen­ta­gonu oraz nad­zwy­czaj­nej zdol­no­ści prze­dzie­ra­nia się przez dżun­glę regu­la­cji praw­nych i prze­tar­gów w celu pozy­ska­nia opro­gra­mo­wa­nia do sys­te­mów zbro­je­nio­wych i zasto­so­wa­nia go na polu walki. Poza tym ma spore doświad­cze­nie z zakresu obrony, które zdo­był w poprzed­niej pracy jako zastępca sekre­ta­rza do spraw międzynaro­do­wej poli­tyki bez­pie­czeń­stwa.

Cho­ciaż media nazy­wają ich wszyst­kich zespo­łem do spraw bez­pie­czeń­stwa pre­zy­denta Keatinga, zasad­ni­czo są dru­żyną mojego poprzed­nika. Po pro­stu nie mia­łem czasu, żeby pod­dać ich oce­nie i zde­cy­do­wać, kto zosta­nie ze mną przez rok do końca kaden­cji, która zaczęła się sześć mie­sięcy temu, kiedy to pod­czas wyprawy węd­kar­skiej na Kolum­bii w swoim uko­cha­nym sta­nie Waszyng­ton pre­zy­dent Mar­tin Love­ring umarł z powodu pęk­nię­cia tęt­niaka aorty.

– Spear One i Spear Two są trzy­dzie­ści sekund od celu – infor­muje admi­rał McCoy.

Kiwam głową i spo­glą­dam na wyświe­tlane na głów­nym ekra­nie upiorne obrazy w pod­czer­wieni uka­zu­jące dwa nie­wy­kry­walne dla rada­rów black hawki. Śmi­głowce zbli­żają się do małego kom­pleksu budyn­ków, gdzie praw­do­po­dob­nie ukrywa się Asim Al-Aszid ze swo­imi ludźmi. Na pokła­dzie jed­nego z heli­kop­te­rów jest Nick Zep­pos. Nie powi­nie­nem był do niego dzwo­nić kilka minut wcze­śniej, ale pokusa była zbyt duża. Chcia­łem życzyć mu powo­dze­nia i naprawdę żało­wa­łem, że nie mogę wziąć udziału w tej misji. Jej cele były oczy­wi­ste, a wro­go­wie znaj­do­wali się na otwar­tej prze­strzeni. Zupeł­nie ina­czej niż na waszyng­toń­skiej sce­nie poli­tycz­nej, gdzie motywy są podej­rzane i mętne, a adwer­sa­rze ukry­wają się za ele­ganc­kimi gar­ni­tu­rami i gładką reto­ryką.

Gdy patrzę na koman­do­sów, czuję ból w pra­wym bio­drze. To pamięć mię­śniowa, przy­po­mnie­nie misji, w któ­rych bra­łem udział, i nie­szczę­snej kata­strofy śmi­głowca, kiedy to strza­ska­łem sobie bio­dro, co zakoń­czyło moją karierę woj­skową. Póź­niej, gdy nie mia­łem nic do roboty, zapra­gną­łem dawki nie­bez­pie­czeń­stwa i zają­łem się poli­tyką, a dobrzy ludzie z siód­mego okręgu kon­gre­so­wego w Tek­sa­sie zde­cy­do­wali, że będę ich repre­zen­to­wać na Kapi­tolu.

Heli­kop­tery uwol­niły wid­mowe syl­wetki żoł­nie­rzy, któ­rzy przy­stą­pili do tak dobrze mi zna­nego ataku tech­niką żabich sko­ków.

Sły­szę słaby trzask i uświa­da­miam sobie, że wła­śnie zła­ma­łem dłu­go­pis.

Chyba nikt tego nie zauwa­żył poza panią wice­pre­zy­dent, która obrzuca mnie chłod­nym, tak­su­ją­cym spoj­rze­niem, a potem wraca do obser­wo­wa­nia ekranu.

Podobno poli­tyka jest sztuką kom­pro­mi­sów, a ubie­gły burz­liwy rok w nie obfi­to­wał. Kiedy dwa lata wcze­śniej sena­tor Mar­tin Love­ring miał już popar­cie tylu dele­ga­tów, by zdo­być nomi­na­cję wybor­czą naszej par­tii, poja­wiły się naci­ski, aby zapew­nić „rów­no­wagę tan­demu”, wybie­ra­jąc odpo­wied­niego kan­dy­data na wice­pre­zy­denta, i w ten spo­sób zwięk­szyć szanse na elek­cję. I wybrano… mnie, poli­tyka, który od sto­sun­kowo nie­dawna zasia­dał w Kon­gre­sie i z pew­no­ścią nie uczest­ni­czył w tym, co nazy­wają wyści­giem do Bia­łego Domu.

Ten wykal­ku­lo­wany ruch poli­tyczny roz­zło­ścił wielu nasta­wio­nych poko­jowo człon­ków par­tii, w tym rów­nież guber­na­tor Flo­rydy, Pamelę Bar­nes, która w kam­pa­nii wybor­czej nie­mal poko­nała sena­tora Love­ringa i ze zro­zu­mia­łych wzglę­dów była prze­ko­nana, że to wła­śnie ona powinna zostać wice­pre­zy­den­tem w jego gabi­ne­cie.

Cóż, jej marze­nie w końcu się speł­niło. Kiedy zosta­łem pre­zy­den­tem z powodu nagłej i nie­spo­dzie­wa­nej śmierci Love­ringa, po mie­siącu urzę­do­wa­nia mia­no­wa­łem ją na to sta­no­wi­sko. Była trze­cim wicepre­zy­den­tem wybra­nym w ten spo­sób, gdyż pięć­dzie­siąta druga poprawka umoż­li­wiła nam obsa­dze­nie wakatu. Wybra­łem ją, ponie­waż chcia­łem zjed­no­czyć naszą par­tię i mia­łem nadzieję, że dzięki temu zdo­łamy wię­cej osią­gnąć w cza­sie, jaki pozo­stał do końca kaden­cji mojego poprzed­nika. Nawet jeśli Bar­nes była szczę­śliwa bądź wdzięczna mi za tę fuchę, ni­gdy tego nie oka­zała.

Sie­dzę więc teraz w oto­cze­niu moich ludzi od bez­pie­czeń­stwa naro­do­wego i robię coś, co spra­wia mi ogromną trud­ność: trzy­mam cho­lerną gębę na kłódkę.

I cze­kam.

Obser­wuję na ekra­nie syl­wetki żoł­nie­rzy Sił Spe­cjal­nych. Poru­szają się ener­gicz­nie i pew­nie, a ja wal­czę z napły­wa­ją­cymi wspo­mnie­niami podob­nych misji, w któ­rych bra­łem udział. Jesteś ze swoim oddzia­łem, ciężko oddy­chasz, w ręku kara­bin, wszyst­kie zmy­sły masz napięte do gra­nic moż­li­wo­ści, bie­gniesz, reali­zu­jesz prze­ćwi­czony wcze­śniej sce­na­riusz, gotowy w mgnie­niu oka otwo­rzyć ogień.

Byłem tam – w Iraku, Afga­ni­sta­nie, Jeme­nie.

Wszyst­kie te miej­sca łączyło jedno: w nocy zawsze byłeś odsło­nięty, ota­czali cię naj­bliżsi przy­ja­ciele i towa­rzy­sze broni, gotowi siać znisz­cze­nie, strze­lać do wro­gów naszego kraju nabo­jami kali­bru 5,56 mm i ciskać w nich gra­na­tami. Tak samo jak teraz ci męż­czyźni w Libii, nie­mal pięć tysięcy mil stąd, któ­rych każdy ruch i dzia­ła­nie obser­wu­jemy w tym pokoju.

Jestem tutaj zamiast tam i jest to bar­dzo dziwne uczu­cie. Poczu­cie nie­re­al­no­ści potę­guje fakt, że kilka kro­ków od miej­sca tego emo­cjo­nu­ją­cego spo­tka­nia moja żona, dok­tor Saman­tha Rowell Keating, pra­cuje nad arty­ku­łem dla cza­so­pi­sma arche­olo­gicz­nego, a nasza córka, Mela­nie, którą nazy­wamy Mel, wydaje przy­ję­cie dla przy­ja­ciół ze szkoły Sidwell Friends.

Jestem bar­dzo szczę­śliwy, że je mam. Nie jest łatwo pro­wa­dzić nor­malne życie w tym nie­nor­mal­nym miej­scu.

Ponow­nie spo­glą­dam na ekran, widzę poru­sza­jące się postaci, trzy wcho­dzą do budynku.

To wszystko.

Żad­nych roz­bły­sków, żad­nych poci­sków smu­go­wych, żad­nych gorącz­ko­wych ruchów ze strony uzbro­jo­nych męż­czyzn sta­wia­ją­cych opór napast­ni­kom.

Admi­rał McCoy chrząka zna­cząco.

– Panie pre­zy­den­cie…

– Tak, wiem – mówię. – Misja się nie powio­dła. Asima Al-Aszida tam nie ma.

5

2.30 czasu lokalnego

Ambasada Chińskiej Republiki Ludowej, Trypolis

Jiang Lijun sie­dzi w biu­rze w bez­piecz­nej, nud­nej piw­nicy i przy­kłada się do swo­jej roli star­szego ofi­cera Mini­ster­stwa Bez­pie­czeń­stwa Pań­stwo­wego Chiń­skiej Repu­bliki Ludo­wej na tere­nie Afryki Pół­noc­nej. Zapala kolej­nego papie­rosa marki Chun­ghwa i myśli. Pomiesz­cze­nie jest pra­wie puste, nie licząc biurka, półki na książki i trzech meta­lo­wych sza­fek na doku­menty. Na ścia­nie, obok foto­gra­fii obec­nego przy­wódcy, wisi zdję­cie Wiel­kiego Ster­nika. Na biurku stoją dwie foto­gra­fie: żony Jianga, Zhen, i jego zmar­łego ojca. W 1999 roku miał tylko pięć lat i razem z łka­jącą matką stał na asfal­to­wej pły­cie mię­dzy­na­ro­do­wego lot­ni­ska w Peki­nie, cze­ka­jąc na pro­chy ojca, któ­rego Ame­ry­ka­nie zamor­do­wali w piw­nicy chiń­skiej amba­sady wraz z dwoma innymi urzęd­ni­kami.

Do ataku doszło siód­mego maja pod­czas ope­ra­cji lot­ni­czej NATO, która miała powstrzy­mać Ser­bów przed robie­niem tego, co było ich prze­zna­cze­niem: przed kon­tro­lo­wa­niem wła­snych tery­to­riów i eli­mi­no­wa­niem wro­gów. Zachód robił to samo od wie­ków, ale ponie­waż Ser­bo­wie to „ci inni”, obwi­niano ich i bom­bar­do­wano za to, co czy­niły wszyst­kie mocar­stwa.

Ojciec Jianga pra­co­wał w chiń­skiej amba­sa­dzie w Bel­gra­dzie przy ulicy Augu­sta Cesarca jako ofi­cer łącz­ni­kowy, kiedy ame­ry­kań­ski bom­bo­wiec B-2 Spi­rit zrzu­cił cztery bomby na budy­nek, praw­do­po­dob­nie przez pomyłkę, cho­ciaż w Chi­nach nikt nie wie­rzył w takie bajki. Wszy­scy wie­dzieli, że było to celowe dzia­ła­nie zachod­nich państw, które chciały uka­rać Chiny za wspie­ra­nie Ser­bów.

Póź­niej, gdy Jiang był już star­szy i cho­dził do szkoły, dowie­dział się, że bom­bo­wiec, który zabił jego ojca, nale­żał do osła­wio­nego Dywi­zjonu Bom­bo­wego 509. Grupy Ope­ra­cyj­nej Ame­ry­kań­skich Sił Powietrz­nych, tego samego, który w 1945 roku zrzu­cił bombę ato­mową, obra­ca­jąc w popiół dzie­siątki tysięcy ludzi.

A tym razem zabili nie­win­nych Chiń­czy­ków, myśli Jiang.

Obrzuca szyb­kim spoj­rze­niem zdję­cie Zhen zro­bione pod­czas mie­siąca mio­do­wego na Hawa­jach. Teraz żona mieszka w Peki­nie ze swoim cho­rym ojcem i pra­cuje w mini­ster­stwie na Don Chang’an Ave­nue jako kie­row­niczka działu kadr.

Dzia­dek Jianga, Jiang Yun, był nie­pi­śmien­nym chło­pem, który wstą­pił do Armii Czer­wo­nej, wal­czył zarówno z Japoń­czy­kami, jak i z Kuomin­tan­giem, a potem został cichym, choć wpły­wo­wym funk­cjo­na­riu­szem par­tyj­nym w Szan­ghaju. Żył na tyle długo, by być świad­kiem suk­ce­sów syna; w tym momen­cie Jiang czuje ukłu­cie żalu, że przez Ame­ry­ka­nów jego ojcu nie było to dane.

Jiang dotyka foto­gra­fii Zhen. Wiele razy obie­cy­wał sobie, że ich dziecko będzie dora­stało w sil­nym, spo­koj­nym świe­cie, w glo­bal­nej spo­łecz­no­ści, która uzna pozy­cję i potęgę Chin.

Za wszelką cenę.

Otwiera środ­kową szu­fladę biurka, wyj­muje szcze­gó­łową mapę Libii i roz­kłada ją na zim­nej pod­ło­dze wyło­żo­nej wykła­dziną. W sys­te­mie kom­pu­te­ro­wym Mini­ster­stwa Bez­pie­czeń­stwa Pań­stwo­wego ma do dys­po­zy­cji setki wyso­kiej jako­ści map cyfro­wych, na któ­rych można dostrzec poje­dyn­czy kwia­tek w Ogro­dzie Róża­nym Bia­łego Domu albo twa­rze ame­ry­kań­skich mary­na­rzy na mostku ato­mo­wej łodzi pod­wod­nej wypły­wa­ją­cej z portu Kit­sap w sta­nie Waszyng­ton.

Ale korzy­sta­nie z takich map zawsze zosta­wia cyfrowy ślad w mini­ster­stwie, więc każdy może zoba­czyć, co robi.

A Jiang wie, jak nie zosta­wiać śla­dów.

Prze­suwa palec z Wiel­kiej Syrty na góry Nafusa. Stu­diuje legendę mapy i okre­śla odle­głość w kilo­me­trach. Potem pod­cho­dzi do biurka, bie­rze linijkę i przy­kłada ją do mapy.

Ponad wszystko chciałby poznać dokładną loka­li­za­cję okrętu ame­ry­kań­skiej floty noszą­cego nazwę owada – Jiang cią­gle nie może w nią uwie­rzyć – ale wypy­ty­wa­nie o Wasp wzbu­dzi­łoby za jakiś czas zbyt wiele innych wąt­pli­wo­ści.

Ofi­cer noc­nej zmiany, Liu Xia­obo, ma rację. Ame­ry­ka­nie wkrótce wylą­dują na górzy­stym pła­sko­wyżu, mając nie­wiel­kie rezerwy paliwa. Och, mogą wpraw­dzie tan­ko­wać w powie­trzu, ale w Libii działa elek­tro­niczny pod­słuch oraz pod­gląd z kra­jów Bli­skiego Wschodu, Rosji, Iranu i innych państw. Ich cie­kaw­skie oczy i uszy mogą być źró­dłem wielu pytań.

Jiang ściera trój­ką­ciki z zazna­czo­nych na mapie wio­sek. Liu naprawdę ma słusz­ność, więc Jiang zaczyna się inte­re­so­wać, kto tam mieszka, i zasta­na­wia się, co robić.

Porzuca mapę i linijkę, a potem ponow­nie zasiada za biur­kiem. Zdej­muje z szyi cienki łań­cu­szek z małym pro­sto­kąt­nym cyfro­wym klu­czem i wkłada go do zamka naj­niż­szej szu­flady po pra­wej stro­nie. Roz­lega się cichy odgłos i szu­flada się otwiera. Zamek Schlage jest nie­za­wodny – pomija układ zasi­la­nia mini­ster­stwa – więc Jiang ma pew­ność, że nikt nie otwo­rzy szu­flady bez jego pozwo­le­nia.

Wśród papie­rów, pen­drive’ów, note­bo­oków oraz innego dobytku znaj­duje się tam rów­nież naj­now­szy tele­fon sate­li­tarny z limi­to­wa­nej edy­cji, wypro­du­ko­wany przez ame­ry­kań­ską firmę Irri­dium, któ­rego można uży­wać wewnątrz budyn­ków. Zachód w końcu się nauczył, że ta cała tania elek­tro­nika kupo­wana przez dzie­się­cio­le­cia od Pań­stwa Środka jest naszpi­ko­wana pro­gra­mami szpie­gu­ją­cymi i elek­tro­nicz­nymi „tyl­nymi drzwiami”, z któ­rych korzy­stali jego pra­cow­nicy, a Jiang potrze­buje bez­piecz­nego kanału komu­ni­ka­cji i nie zamie­rza dać się namie­rzyć wła­snym ludziom.

Wyciąga notes z nume­rami tele­fo­nów.

Odpala tele­fon sate­li­tarny i czeka kilka sekund, roz­wa­ża­jąc następny ruch.

Zabić Ame­ry­ka­nów, posta­na­wia w końcu, a wtedy tele­fon ożywa.

To wła­śnie jest jego prze­zna­cze­niem od tam­tej majo­wej nocy 1999 roku.

6

2.40 czasu lokalnego

Góry Nafusa, Libia

Powie­trze jest chłodne i przej­rzy­ste. Nick Zep­pos unosi zaci­śniętą pięć i sygna­li­zuje wszyst­kim w zasięgu wzroku, żeby byli cicho. Czuje nara­sta­jącą furię. Kurwa, znowu to samo.

Zasada „do trzech razy sztuka” tym razem nie zadzia­łała.

Przy­gląda się uważ­nie małym budyn­kom, widzi usianą kamie­niami ścieżkę pro­wa­dzącą na wzgó­rze. Patrzy na nią, wie­dząc, że gdzieś tam w oddali czeka na nich pod­wózka do domu, czyli śmi­głowce, które krążą cier­pli­wie, gotowe zabrać ich na Wasp, naj­le­piej wraz z gar­ścią infor­ma­cji wywia­dow­czych i wor­kiem na zwłoki z cie­płym jesz­cze cia­łem Asima Al-Aszida.

Nie­stety oni mają puste ręce, a Spear One i Spear Two nie­długo będą miały puste baki.

Czas na decy­zję.

Sięga po mikro­fon, by wydać roz­kaz odwrotu, ale nagle wydaje mu się, że sły­szy dzwo­nek.

Co, do cho­lery?

Patrzy w górę na ścieżkę.

Dzwo­nie­nie nara­sta.

Wie, że zbior­niki black haw­ków z każdą chwilą się opróż­niają.

Ale się nie zatrzy­muje.

7

19.00 czasu lokalnego

Biały Dom, Pokój Dowodzenia

W coraz bar­dziej napię­tej i gęst­nie­ją­cej atmos­fe­rze Pokoju Dowo­dze­nia wice­pre­zy­dent Pamela Bar­nes po raz pierw­szy zabiera głos.

– Dla­czego jed­nostki Navy SEALs się nie wyco­fują? – pyta. – Chyba mają już nie­wiele paliwa? I czy czas, który mogą spę­dzić na tery­to­rium Libii, nie jest ogra­ni­czony? Doda­ła­bym jesz­cze, że ich pobyt tam jest raczej nie­le­galny, prawda?

Chcę jej odpo­wie­dzieć, ale sie­dzę cicho. Wiele lat temu, gdy bra­łem udział w wyczer­pu­ją­cych i pie­kiel­nie trud­nych szko­le­niach bojo­wych BUD/S (Basic Under­wa­ter Demo­li­tion/SEAL), Class 342, w kilka sekund zaspo­ko­ił­bym jej cie­ka­wość.

Ale nie należę już do dru­żyny Navy SEALs i nie jestem koman­do­sem.

Teraz jestem POTUS, Pre­si­dent of The Uni­ted Sta­tes.

Ktoś inny zatem musi ją oświe­cić.

– Pani wice­pre­zy­dent – odzywa się sie­dzący obok mnie admi­rał Horace McCoy, szef Kole­gium Połą­czo­nych Sze­fów Szta­bów – sytu­acja na­dal jest… dyna­miczna. Przy­pusz­czam, że oddział kon­tro­luje sytu­ację i spraw­dza, czy w sąsiedz­twie nie ma innych celów.

Wtedy się wtrą­cam:

– Pamelo, masz jesz­cze jakieś pyta­nia?

Gapi się na mnie, a ja odpo­wia­dam jej spoj­rze­niem. Dobrze się spi­suje jako wice­pre­zy­dent, a przed­tem była zna­ko­mi­tym guber­na­to­rem Flo­rydy. Dwa lata wcze­śniej pra­wie dotarła do Gabi­netu Owal­nego jako kan­dy­datka na pre­zy­denta, ale jest impul­sywna i nie zna się na ope­ra­cjach woj­sko­wych. Moja pani wice­pre­zy­dent uważa, że koman­dosi to nakrę­cane zabawki, które wysyła się na akcję, tam cho­dzą jak po sznurku, słu­chają roz­ka­zów dowód­ców, a potem szybko i grzecz­nie wra­cają.

– Panie pre­zy­den­cie – rzuca admi­rał McCoy. – Pro­szę spoj­rzeć na ekran.

Odwra­cam wzrok od Bar­nes i patrzę na nie­wy­raźne obrazy prze­ka­zy­wane przez drona. Białe syl­wetki koman­do­sów prze­miesz­czają się w szyku bojo­wym, a dron podąża za nimi.

Na hory­zon­cie poja­wiają się inne budynki.

W zagro­dach kręcą się zwie­rzęta.

Na dachach zabu­do­wań poja­wiają się jakieś zama­zane, białe syl­wetki z bro­nią.

– Sytu­acja się roz­wija – stwier­dza admi­rał McCoy.

– To super – mówię.

8

2.40 czasu lokalnego

Góry Nafusa

Oddział Zep­posa wspina się po zbo­czu małego wzgó­rza, wszy­scy koman­dosi dzia­łają jak jeden mąż, roz­pra­szają się wśród skał i kar­ło­wa­tych zaro­śli, aby nikt nie mógł ich zoba­czyć na tle noc­nego nieba. Nick roz­gląda się dookoła, w dło­niach w ręka­wicz­kach ści­ska kara­bin auto­ma­tyczny HK 416, a pod sobą czuje zmar­z­niętą zie­mię.

– Niech to dia­bli – szep­cze.

Po lewej znaj­duje się jakaś mała kamienna zagroda, a w niej kozy z dzwo­necz­kami na szy­jach.

Sły­szy ich dźwięk.

Ale to, co widzi, wykra­cza poza jego zdol­ność poj­mo­wa­nia.

To lustrzane odbi­cie miej­sca, w któ­rym wylą­do­wali kil­ka­na­ście minut temu.

Błąd mapo­wa­nia.

Co za cho­lerna nie­spo­dzianka.

W słu­chaw­kach mel­duje się jeden z żoł­nie­rzy.

– Tu Blake. Tango jeden, cel w budynku na połu­dnio­wym zacho­dzie. Odbiór.

– Przy­ją­łem – mówi Zep­pos. Jego nastrój i postawa ule­gają zmia­nie.

W końcu zaczy­namy, myśli. Jeste­śmy w odpo­wied­nim miej­scu. Asi­mie Al-Aszi­dzie, idziemy po cie­bie.

W naj­mniej­szym budynku po lewej stro­nie roz­lega się stłu­miony odgłos. Pif-paf! Dwaj koman­dosi z kara­bin­kiem auto­ma­tycz­nym AK-47 przy­wie­rają do ziemi.

W końcu nie cho­dzi tutaj o poko­jowo nasta­wione ple­mię, prawda? Ele­ment zasko­cze­nia już prze­padł, jeśli w ogóle był im dany.

Trzeba zacho­wać ela­stycz­ność, myśli Nick.

Wstaje, pła­sko­wyż jest cichy, spo­kojny, a potem wkra­cza do akcji. Poru­sza się sca­lony z oddzia­łem, ale nikt nie krzy­czy: „Dawaj, dawaj”, jak w bez­na­dziej­nych grach kom­pu­te­ro­wych. To dosko­nale zor­ga­ni­zo­wana grupa, która działa tak, jak została wyszko­lona, wypeł­nia­jąc swoje zada­nia bez zbęd­nego dra­ma­ty­zo­wa­nia.

Z naj­mniej­szego budynku wypada uzbro­jony męż­czy­zna, Zep­pos zdej­muje go dwoma strza­łami. Tam­ten pra­wie się nie rusza, ale Nick pakuje mu w klatkę pier­siową następne dwie kule.

Zep­pos pod­cho­dzi bli­żej do więk­szego budynku, zdaje sobie sprawę, że dzięki dro­nom oraz innym urzą­dze­niom wywia­dow­czym, które ma nad głową, każdy ruch, szept i wystrzał tra­fia do Cen­trum Ope­ra­cji Spe­cjal­nych w Bagram, do poko­jów pro­jek­cyj­nych w Pen­ta­go­nie, Lan­gley i do Pokoju Dowo­dze­nia Bia­łego Domu.

Nie chce się do tego przy­znać, ale czuje się tro­chę dumny i zobo­wią­zany tym, że pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych z odle­gło­ści tysiąca mil obser­wuje jego misję. To w końcu były wicepre­zy­dent i kon­gres­men z Tek­sasu, który kie­dyś robił to samo i słu­żył w armii, gdy doko­nano ataku na Twin Towers.

Nie zawie­dziemy, panie pre­zy­den­cie, myśli.

– Do ataku – szep­cze. – Naprzód.

Dwa oddziały Navy SEALs ruszają w kie­runku naj­więk­szego budynku. Teraz lepiej go widać, więc Zep­pos czuje spo­kój i opa­no­wa­nie. Mniej wię­cej w ciągu minuty żoł­nie­rze sfor­sują drzwi, a męż­czy­zna, który rezy­duje w środku, otrzyma dwa strzały w klatkę pier­siową i jeden w czoło. Potem sfo­to­gra­fują ciało, zmie­rzą je, zdejmą odci­ski pal­ców, pobiorą próbki DNA i wyślą wszystko do ana­lizy.

Asi­mie, idziemy po twoją dupę, myśli Zep­pos.

Dwaj koman­dosi stają w progu.

Zep­pos widzi, że meta­lowe drzwi są zamknięte na kłódkę.

Po chwili orien­tuje się, że okna są zabez­pie­czone w ten sam spo­sób.

Żoł­nie­rze obcho­dzą budy­nek, szu­ka­jąc innego wej­ścia.

– Tango, odbiór – roz­lega się głos Milera, kolej­nego łącz­no­ściowca.

Bum, bum!

Koman­dosi for­sują okno budynku, który jest ich celem. Zaczy­nają swoją robotę i…

Błysk świa­tła, po czym silny podmuch eks­plo­zji kła­dzie Zep­posa na plecy. Krztusi się, kaszle krwią i kurzem, a potem dźwiga na kolana, trzy­ma­jąc w rękach kara­bin HK 416. Nic nie widzi.

Mruga, pod­nosi gogle i prze­ciera oczy ośle­pione nagłym roz­bły­skiem.

Cel zapada się w wyniku wybu­chu, pogrąża w kłę­bach dymu i pło­mieni.

Z dwóch sąsied­nich budyn­ków docho­dzi kano­nada.

Zep­pos zaj­muje pozy­cję i odpo­wiada ogniem.

– Pozy­cja – mówi. – Podać pozy­cję!

Ale nikt nie odpo­wiada.

Strzela znowu.

– Pozy­cja! – mówi jesz­cze raz, gło­śniej. – Podać pozy­cję!

Wokół niego świsz­czą kule i odbi­jają się od skał.

– Kurwa, kurwa, kurwa – mru­czy i wymie­nia maga­zy­nek.

Przy­kro mi, panie pre­zy­den­cie, myśli, strze­la­jąc w stronę miga­ją­cych świa­teł naj­bliż­szego budynku. Znowu dali­śmy dupy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The Pre­si­dent’s Dau­gh­ter

Copy­ri­ght © 2021 by James Pat­ter­son and Wil­liam Jef­fer­son Clin­ton

All rights rese­rved

This trans­la­tion publi­shed by arran­ge­ment with The Knopf Double­day Group, a divi­sion of Pen­guin Ran­dom House LLC and Lit­tle, Brown and Com­pany, a divi­sion of Hachette Book Group, Inc.

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2021

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Agnieszka Horzow­ska

Okładka

© 2021 Hachette Book Group, Inc.

Pro­jekt okładki ory­gi­nal­nej: Mario J. Pulice

Ilu­stra­cja na okładce: Debra Lill

Zdję­cia auto­rów

Bill Clin­ton – fot. Rus­sell James

James Pat­ter­son – fot. David Bur­nett

Opra­co­wa­nie gra­ficzne pol­skiej wer­sji okładki: Urszula Gireń

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Córka pre­zy­denta, wyd. I, Poznań 2022)

ISBN 978-83-8188-941-4

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer