Chimera - Samuel Serwata - ebook

Chimera ebook

Samuel Serwata

0,0

Opis

Żyjący od ponad wieku Salvatore, poszukuje zbrodniarzy wojennych, torturujących go w obozach zagłady. Jego pragnienie zemsty zostało spełnione przez istoty z drugiego świata, umożliwiające mu życie przez tak długi czas, ale pod kilkoma warunkami. By urozmaicić sobie czas poszukiwań, jako samozwańczy Zbawiciel, wraz z zapoznaną Gówniarą, dokonuje licznych morderstw, uwalniając kolejne swoje ofiary, od nudnej szarej rzeczywistości. Jednocześnie planuje coś jeszcze…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 368

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Samuel Serwata

Chimera

© Samuel Serwata, 2019

Żyjący od ponad wieku Salvatore, poszukuje zbrodniarzy wojennych, torturujących go w obozach zagłady. Jego pragnienie zemsty zostało spełnione przez istoty z drugiego świata, umożliwiające mu życie przez tak długi czas, ale pod kilkoma warunkami. By urozmaicić sobie czas poszukiwań, jako samozwańczy Zbawiciel, wraz z zapoznaną Gówniarą, dokonuje licznych morderstw, uwalniając kolejne swoje ofiary, od nudnej szarej rzeczywistości. Jednocześnie planuje coś jeszcze…

ISBN 978-83-8189-073-1

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rozdział 1. Dies Irae

Druciany płot biegł naokoło zakładu karnego. Jeden z posterunków strażnika był pusty, opuszczony przez swego lokatora.

Uśmiech, przemknął przez twarz chudego osobnika, ubranego w jakieś stare szmaty. Związany i zakneblowany strażnik pogrążony w strachu, myślał, co potwór zechce z nim zrobić. W jakim celu utrzymuje go przy życiu. Po krawędziach pamięci odbijały się sceny z niegdyś oglądanych horrorów. Półnaga, przeraźliwe wychudzona postać rozpościerała się na tle budynków. Obraz wyglądał jak żywcem wyjęty z jakiegoś nierealnego snu szaleńca. Widok ten paraliżował ochroniarza. Sprawiał, że jego rozbiegane oczy skupiały się w jednym punkcie. Widok fałszywego, szerokiego uśmiechu, długich, ostrych i żółtych zębów, nie mógł się równać z niczym innym. Strażnikowi przez myśl przeszło, że szaleniec chce uwolnić jakiegoś innego degenerata. Ale w takim razie, czemu nie zabierze mu kluczyków i nie wejdzie do środka?

Uśmiech dziwaka spoważniał. Zmierzwione, długie włosy odsłoniły duże, przekrwione oczy. Szmata opadła mu z ramion odsłaniając klatkę piersiową, wyglądającą jakby się rozkładała żywcem. Cały był oblepiony brudem, zeschniętą krwią, a po jego ciele ściekała bursztynowa ropa. Otaczała go wierna chmara much. Podszedł do siedzącego, związanego strażnika. Pochylił się nad nim i rozwarł usta, szczerząc przy tym zęby. Odrażający smród buchnął strażnikowi w twarz. Nagłym i całkowicie bezdźwięcznym ruchem, wyciągnął strażnikowi nóż, pistolet i pałkę. Trzymał wszystkie trzy przedmioty przed jego oczyma. Machał nimi dając znak, że całkowicie go obezwładnił i panuje nad sytuacją. Strażnik patrzył w niego, jak zahipnotyzowany. Przedmioty stanowiły jedyny, cudowny artefakt; jedyną nadzieję, jaka właśnie została ofierze odebrana. Strażnika zaatakowała fala potu i drgawek. Po ciele przebiegło ciepło, otulające go przed chłodem późnego wieczoru.

- Nastaje Dies Irae. – Powiedział.

Nie spuszczając wzroku z potencjalnej ofiary, chudzielec odłożył pałkę i pistolet nieopodal swojej nadgnitej nogi. W jego dłoni pozostał nóż. Zdjął plastikową pokrywkę, błyskając po oczach czystością metalu. Zamachnął nożem przecinając powietrze i czubek ostrza zatrzymał przed oczami coraz mocniej pocącego się strażnika. Zdecydowanym ruchem rozciął mu knebel w ustach, zrobiony ze starej, brudnej szmaty. Skaleczył go nieznacznie, ale na tyle, by smak jego własnej krwi wypełnił go i przeraził bardziej. Oczy szaleńca zdawały się płonąć. Strażnik postanowił coś powiedzieć. Bał się, ale wiedział, że musi coś zrobić.

- Chcesz kluczyki? To bierz! Mam je w kieszeni!

Szaleniec patrzył przez chwilę na strażnika w całkowitym skupieniu. Panikował.

- Nie interesuje mnie więzienie, żałośni mordercy i złodzieje. Ich czas jest już policzony. Oni są już oświeceni. Interesujesz mnie ty, prosty człowieku.

- Czego ode mnie chcesz? Kim jesteś?!

- Jestem zbawicielem naszych czasów. A ty? Kim jesteś? – Głos szaleńca był szorstki i nienaturalny. - Powiem ci. Jesteś więźniem.. Musisz pracować, płacić podatki, wychowywać dzieci, pieprzyć żonę, jeść i srać, a w dodatku myślisz, że wszystkie te rzeczy robisz z własnej woli. Myślisz, że jesteś wolny. A teraz spójrz na mnie. Żyję tak, jak mi się podoba, bez ludzkich nakazów i zakazów, ludzkiej miernoty, przywar i luksusów. Bez emocji. – Jestem istotą, która poznała człowieka na wskroś. Znam jego cele i pragnienia, funkcje i cel całego życia. Jestem zbawicielem ludzkości. Uwalniam ludzi od systemu, religii i samego siebie, jak i ciałem, tak i duszą. Odpowiadam na fundamentalne pytania, oświecam ich a potem zbawiam. Tak jak ciebie teraz.

Głos obłąkańca rozmywał się w zimnym powietrzu. Głos zgrzytliwy, wręcz piskliwy wznosił się mimo tego, ponad wszystko. Jakby jego struny głosowe były rozstrojone. Strażnik czuł bezradność i zrezygnowanie. Znajdował się obecnie w momencie, kiedy wszystko osiągnął i żył w spokoju, nie spodziewając się żadnych niespodzianek od życia. Ale przybył on. Zbawiciel.

- Co zamierzasz ze mną zrobić?

- Uwolnić cię od systemu, nudy, ludzi, życia. Pokazać ci cel. Zbawić twoją duszę.

- Ale mi się podoba obecne życie. Nie chcę umierać.

- Spójrz na siebie. Nawet teraz jesteś więziony, obawiasz się, że umrzesz. Spójrz na mnie. Przeniknij mnie swym wzrokiem. Dojrzyj piękno w brzydocie, czystość w brudzie…

Chudzielec rozłożył ramiona na boki. Wyszczerzył zęby i obserwował strażnika. Wywyższał się nad nim samą obserwacją. Strażnik patrzył się z obrzydzeniem na przeraźliwie wychudzone nogi, całe pokryte żółcią oraz zeschniętą czarną krwią.

- Przeniknij przez te szmaty! Wiedz, że piękno nie zawsze widać na pierwszy rzut oka. - Zbawiciel zerwał szczątkowe ubranie z siebie, które dosłownie butwiało na nim. I stanął przed ofiarą zupełnie nagi. Strażnik wzdrygnął się od nadmiaru ohydy. Nie potrafił sobie wyobrazić, w jaki sposób można doprowadzić się do takiego stanu. W okolicach krocza miał wyżartą, czarną dziurę, całą połyskującą od ruszających się w szale larw.

- Jesteś najbardziej odrażającą bestią, jaką kiedykolwiek widziałem w życiu!

- Odrażająca bestia? To tylko ciało. Namiastka niczego. Ważna część istotna tylko dla ludzi. Lecz teraz, będąc oświeconym, znając wszystkie odpowiedzi, stałem się czymś więcej niż zwykłe homo sapiens. Zabijam tych, którzy doprowadzili do mojego jestestwa. Sprawili, że jestem tym, czym jestem. Zabijałem dla zemsty tych, co torturowali mnie i przeprowadzali na mnie eksperymenty w obozach. Zabijałem z największą rozkoszą, nie martwiąc się, że ktoś mnie odnajdzie, bo właściwie nie ma jak mnie znaleźć. Jestem nikim. Nie ma mnie. Od czasu eksperymentów minęło już parę ładnych lat. Nikt nawet nie wie, że istnieję. Nikomu nie darowałem, znajduję wszystkich, zabierając ze sobą jako trofea, różne części ciała. Wiedzą tylko ci, z którymi dobiłem targu.

- Nic nie rozumiem! Przecież ja nie mam z tobą niczego wspólnego!

Popapranie spojrzał na strażnika takim wzrokiem, jakby miał zaraz się wybuchnąć histerycznym śmiechem. Strażnik zlany potem oddychał ciężko.

- No tak, ciebie jako jednego z nielicznych szczęśliwców zbawię od tego świata. Jesteś jednym z wybranych. Dlatego tobie właśnie opowiadam moją historię.

Obłąkaniec przysunął się do strażnika, uderzając go swoim połamanym, cuchnącym nosem prosto w jego. Strażnik upadł na plecy. Zbawiciel rozpiął mu marynarkę i rozciął nożem podkoszulek. Mężczyzna próbował wszelkich manewrów by się obronić, zrobić cokolwiek, kopnąć, uderzyć, ugryźć. Ale był zbyt unieruchomiony.

- Chryste, co ty chcesz zrobić?!!

- Tych zwyrodnialców, których znajdywałem, kazałem się wyspowiadać ze wszystkiego, za co byli odpowiedzialni i o czym wiedzieli. Nagrywałem ich historię na taśmy. Zabierałem trofea, jak wspominałem i zjadałem. Smakowałem ich na tysiące różnych sposobów. Każdy inaczej smakuje. Każdy jest kimś innym i potem staje się mną.

- Masz zamiar mnie zjeść?!!

- Nie. Ludzkiego mięsa mam pod dostatkiem, trzymam je w zamrażarkach, gdzie starczą mi na naprawdę długo...

- Więc czego ode mnie chcesz?!

- Z biegiem lat, zacząłem się akceptować, a wiedz, że to nie jest łatwe, zważywszy na to jak wyglądam. Ale kilka dni temu podczas degustacji mięsa, zacząłem mu się przyglądać. To było jak nagłe oświecenie. Pojąłem, że nie tylko ludzie są piękni na zewnątrz, ale i wewnątrz. To takie oczywiste. Chcę ci uświadomić. Piękno w brzydocie, czyli mnie. Twoje piękno wewnętrzne oraz zbawić cię od tego świata.

Strażnik zaczął się wierzgać, sapiąc przy tym głośno. Próbował się uwolnić wkładając to wszelką siłę, na jaką tylko mógł się zdobyć. Zbawiciel przystawił mu ostrze do jabłka Adama. Strażnik momentalnie znieruchomiał. Obrzydliwiec przejechał lekko ostrzem rozcinając naskórek i zaczął ciągnąć tak wzdłuż ciała, coraz niżej, w dół klatki piersiowej. Zjeżdżając dociskał ostrze coraz mocniej, coraz bardziej zagłębiając je w ciało. Strażnik sapał i pojękiwał. Pieczenie. Ból. Panika na widok krwi nasiliła strach. Strażnik wydarł się na cały głos, ale wokół była tylko wolna przestrzeń. Ostrze zatrzymało się na brzuchu. Zbawiciel powoli wsadzał je głębiej, rozcinając mięso. Na boki wypływał szkarłat. Strażnik dostawał drgawek. Chciał przekląć, ale krew wypływająca z ust uniemożliwiała mu to. Szaleniec wyciągnął nóż. Odsunął się i stanął przed ofiarą, jakby oceniał swój surrealistyczny obraz. Strażnik przechylił głowę do niego i wydusił z siebie kilka słów, przerywając.

- Jesteś... gorszy… niż oni... – I zemdlał nie mogąc znieść bólu i widoku krwi.

- Nawet przez myśl ci nie przejdzie, co można zrobić z człowiekiem. Myślisz, że nic cię już gorszego nie spotka, niż siedzenie za biurkiem i przewalanie papierów do późnej nocy? Albo praca w jakimś zapyziałym zakładzie jako robol? Pomyśl! Rusz szare komórki, doprowadź je do wrzenia, niech się trochę pogotują. Wojna, miłość i choroby, to jedne z nielicznych rzeczy, jakie przytrafiają się prostemu człowiekowi. Ale jest jedna finalizacja tego wszystkiego. Jedna okropna rzecz, której nikt się nie spodziewa, nawet w najobrzydliwszych snach. Ta rzecz, to JA!

- Kim ty…jesteś?

- Jestem bogiem.

Psychopata nachylił się nad brzuchem swego pacjenta i rozchylił na boki ranę, dając jego wnętrzu możliwość, by zaczerpnęło trochę świeżego powietrza. Strażnika szarpnął spazm przenikliwego i najgorszego bólu, który go przebudził z omdlenia. Zaczął krzyczeć w niebo, zdzierając sobie przy tym gardło. Krzyczał niemal całym ciałem. Targał spazmami człowieczeństwa. Odlatywał, przepełniony najwykwintniejszą odmianą strachu. Głos z sekundy na sekundę zostawał obdzierany z wszelkich złudzeń i wątpliwości. Słowa błagalne sięgały gwiazd. Krew wylewała się z niego, zdawało się, że jej ilość w ciele jest niezmierzona. Wsiąkała w ziemię pod nim. Czuł niemal ogień rosnący mu w ciele. – Zbawiciel wsadził palce w jego ranę, coraz głębiej dotykając opuszkami jego wnętrzności. Dotknął jakiegoś organu i zatoczył na nim swój uścisk, delikatnie wbrew pozorom. Zaczął je wyciągać. Jelita. I pokazał je swojemu właścicielowi.

- Popatrz na te swoje piękności.

Starannie ułożył na jego brzuchu wnętrzności, wyglądające jak mięsne węże. Wypływająca z nich posoka, ściekała na ziemię. Nieprzerwany okrzyk, rozbiegł się po całej okolicy. Szaleniec zdawał sobie sprawę, że nikt ich nie usłyszy. Zaczął cichutko się śmiać. Po chwili cichy szmer, zamienił się w chichot. Chichot nasilał się, tworząc głośny śmiech przypominający przeraźliwy skowyt. Zachwianie i transformacja w pełen histerycznego śmiechu wrzask, przepełniony nienazwaną mieszanką paranoi i obłąkania. Dwa krzyki przeplatały się ze sobą tworząc jeden spójny ryk. Strażnik popuścił.

- Oj! - Przerwał momentalnie śmiech i spojrzał na strażnika z zastanowieniem. – Ktoś zrobił siku.

Zbawiciel zarechotał i dalej obserwował reakcje strażnika. Ten cały się trząsł, aż w końcu zwymiotował. Wymiociny rozprysły się nad nim i wypełniły mu usta. Ledwo widział na oczy. Nie dawał za wygraną. Wiedział, że nie ma ratunku, ale mimo tego, nie chciał odpłynąć. Zaczął się krztusić. Nie miał nawet siły by odwrócić na bok głowę. Szaleniec podszedł do niego i otwartą dłonią uderzył go w klatkę piersiową. Wymiociny wytrysnęły w powietrze i rozprysły się na ziemię wokół. Jego głowa opadła na bok. Wrócił do życia, choć tego nie chciał. Nie mógł pojąć, czemu mają służyć te jego tortury. Strażnik zaciągnął się powietrzem.

- Obrzydliwe piękno. - Powiedział Zbawiciel. – Piękno straszliwe.

Strażnik tracił przytomność, ale ból trzymał go przy zmysłach. Największą przyjemnością byłoby teraz zasnąć. Obraz przed oczami rozmywał się. W ustach czuł gorzki i mdły smak. Zbawiciel podszedł do niego, pocałował w sam środek czoła i zaczął nucić do ucha.

- Ach śpij, kochanie. Jeśli gwiazdkę z nieba chcesz dostaniesz. – Przerwał raptownie, i zastanawiał się nad czymś. - Wiesz, co? Mam świetny pomysł. Chcesz posłuchać? - Odsunął się od niego i dostrzegł, że strażnik jeszcze jest przytomny. Zbawiciel podniósł pistolet i pokazał go jemu. Potem wsadził go do ręki strażnika, zaciskając wokół niego jego palce. Zbawiciel stanął przy jego nogach.

- Wiesz, co masz zrobić, strażniku? – Spytał gestykulując i naśladując jakby postać z filmu, niewinną ofiarę, która jest na muszce złego bandytę. - Gdy będziesz chciał strzelić, nie ruszę się. Masz moje słowo.

Głos Zbawiciela rozmywał się w głowie strażnika i stawał echem dobiegającym z oddali. Z nieludzkim wysiłkiem, ostatnią wolą i siłą, jaka w nim tkwiła podniósł broń i wycelował w klatkę piersiową, w sam środek ciała szaleńca. Czuł, że zabicie go to jego ludzki obowiązek, umrze, prawda, ale będzie miał pewność, że ten potwór już nikogo nie zabije. Umrze usatysfakcjonowany. Ręka trzęsła mu się. Celował w środek wychudzonego ciała, z przebijającymi się przez skórę żebrami. Nie miał siły podnieść ręki. Wzrok mu się rozdwajał. Robiło się czarno. Oczy strażnika napełniły się łzami zwycięstwa. Zabicie tego czegoś, było najlepszą nagrodą, jaka go w życiu spotkała. Strażnik zamknął oczy i pociągnął za spust. Rozległ się głośny huk. Po kilku chwilach ciszy, strażnik otworzył oczy. Rozmyte barwy zaczęły się wyostrzać. Przed nim nie było nikogo. Przechylił lekko głowę do przodu, choć był narażony na niesamowity ból, musiał być pewien. Zbawiciel leżał nieruchomo przed nim. Głowa strażnika opadła na powrót.

- Wygrałem.

Czuł się zmęczony. Myślał o tym, co powinien teraz zrobić. Wiedział, że nie dożyje do rana. Wiedział, że nie dosięgnie krótkofalówki. Wiedział, że jest nie do odratowania. Strażnik zacisnął palce na rękojeści pistoletu. Wziął głęboki oddech i pociągnął za spust. Ponowny huk rozległ się w głuchej przestrzeni. Dłoń opadła. Przez chwilę słychać było ciche mlaskanie opadającego mięsa na trawę. Strażnik odpoczywał.

Kilka sekund ciszy później. Szelest wśród liści. Na tle świecących budynków wyrosły kontury chudej postaci. Rozczochrane włosy falowały na wietrze. Chwycił się za bolące ramię, wymacał ranę i wydłubał z niej pocisk.

- Zaprawdę powiadam ci, byłeś blisko.

Szaleniec zebrał wszystkie przedmioty, mogące potwierdzić jego pochodzenie. Zatarł wszystkie możliwe ślady, zostając ponownie bezkarny. Choć nawet, jeśli znaleźliby jego odciski palców, czy cokolwiek innego, nikt nawet nie znajdzie go w jakimkolwiek rejestrze. Powinien być od ponad sześćdziesięciu lat martwy. Pochylił się nad strażnikiem, wsadził mu nóż w lewą rękę, zagiął i wsadził w rozcięcie na brzuchu.

Obłąkaniec schodził w dół wzgórza śmiejąc się. Lecz im bardziej się oddalał, tym śmiech był głośniejszy.

Rozdział 2. Klaustrofob

Inez nigdy nie czytała gazet, bo według niej pisali tam wyłącznie o polityce i sporcie i nigdy o niczym ciekawym. Jednak tego ranka, na pierwszej stronie gazety miejskiej, zobaczyła porażające zdjęcie martwego człowieka, tak zmasakrowanego, że dziwiła się, jak takie zdjęcie w ogóle trafiło do druku. Zdjęcie pochłaniało ją w całości. Widziała w horrorach nie jedną taką scenę, jednak na żywo, w rzeczywistym świecie, było to zupełnie coś innego.

Inez zawsze interesowały sprawy związane ze śmiercią i horrorem. Były niemal jej hobby, pewnego rodzaju odreagowaniem od wszystkiego wokół. W filmach działo się to, o czym ona tylko marzyła - o tym by dać nauczkę chociażby swojemu własnemu ojcu, gliniarzu, który nieustannie bił ją za najmniejsze przewinienie, wciąż powtarzając tylko, jak zdarta płyta „Ja jestem prawem” żenująco naśladując pierwowzór. Myślała o tym cały czas, składając obietnicę, że jeśli ojciec znów przyjdzie pijany i zrobi to, co ostatnio, ucieknie z domu.

Zaczął się okres wakacyjny i Inez mogła zająć się rzeczami, sprawiającymi jej frajdę bardziej niż nauka, która szła jej mozolnie. Z samego ranka, co drugi tydzień, gdy o szóstej rano jej rodzice wychodzili do pracy, włączała sobie film, którego nie mogła oglądać w ich towarzystwie, zważywszy na niesamowitą brutalność tych produkcji. Na niektórych z nich widniały naklejki z ostrzeżenie „od 21 lat”. Uważała, żeby jej rodzice nie dowiedzieli się o tym hobby i korzystała z jedynego w domu wideo pod ich nieobecność.

Po filmie i śniadaniu, brała swój akordeon i wychodziła na rynek, również wbrew rodzicom, zarobkując z grania na ulicy. Rodzice nie chcieli jej dawać pieniędzy, myśląc, że pieniądze przetrwoni na pierdoły lub na narkotyki. Dziewczyna sama musiała zarobić na swoje potrzeby, jak książki i filmy. Grała dziennie około trzech godzin zarabiając przy tym średnio stówę dziennie. Po tym wracała do domu, gdzie oglądała kolejny film, a gdy kończyła, rodzice wracali z pracy. Wówczas szła do swojego pokoju, gdzie się zamykała z książkami i muzyką, aż do samego końca dnia. Tak mniej więcej prezentował się cały dzień Inez.

Tego dnia, gdy przeczytała artykuł o zabitym strażniku więziennym, coś się w niej zmieniło. Zostawiła sobie gazetę, dołączając artykuł do kolekcji podobnych. Przestudiowała go w ciągu dnia ze cztery razy, a wieczorem nie mogła zasnąć. Nie mogła uwierzyć, że coś takiego zdarzyło się w jej mieście. Policja nie wiedziała, kim jest morderca, mieli parę śladów, ale wszystkie były do niczego. Wiedzieli jednak, że ofiara nie zrobiła sobie tego sama. Inez czuła pociąg i ciekawość w stronę mordercy. Pragnęła go poznać. Żaden typ ludzi nie interesował jej tak jak psychopaci i mordercy. Byli totalnie nieprzewidywalni. Chciała rozmawiać z nimi, uczyć się od nich i poznawać ich tok myślenia. Nie bała się, była niesamowicie rozbudzona. Próbowała odegnać swoje myśli i spróbować zasnąć, jednak to zdawało się trudniejsze niż dotychczas.

Noc była dla niej pewnego rodzaju wytchnieniem. Bardzo często nie spała przez nie całe, odsypiając w dzień wtedy, gdy rodzice zostawali w domu. Jednak ta noc była inna od pozostałych. Czuła zdenerwowanie, ale tym razem nie wynikało ono z napiętej sytuacji w domu. Wyczuwała coś za oknem. Coś się działo poza domem. Nie potrafiła tego zlokalizować, ale wprawiało ją to w niepokój. Może jednak faktycznie wariuję od oglądania takich filmów.

Obserwowała konary drzew, z ledwo widocznymi koronami w tle, oświetlone przez żółte rozszczepione światło latarni, dające złudny efekt żarzenia się ognia. Ogłuszający szum jadącego pociągu, padający na niego księżyc, blado oświetlał go, zmieniając jego strukturę i barwę. Chmury wyciskały z siebie deszcz. Drzewa uchylały się przed wiatrem. Krople łagodnie stukały o szybę. Deszcz zagłuszał muzykę z radia; Inez siedziała pod ścianą na łóżku. Mały pokoik, stanowczo zbyt mały, zawsze ją niepokoił. Z całego sześcianu tego miejsca, trzy ściany i sufit były zrobione ze szkła, to niby miało jej pomóc w pozbyciu się strachu przed małymi, zamkniętymi pomieszczeniami. Rodzice wiedzieli, że Inez cierpi na klaustrofobię, i to jedyne, co mogli zrobić, gdy już jako mała dziewczynka przejawiała głęboki strach do takich miejsc.

Siedziała w ciemnościach sądząc, że światło niewiele by tu wniosło. Czuła jak ściany przybliżają się w jej stronę, chcąc się posklejać, jedna z drugą. Powietrze wydawało się być zbyt gęste, bardziej wilgotne i duszne. Inez zaatakowała kolejna fala paniki, którą ledwo zwalczyła. Zamiast wyjść, albo przynajmniej otworzyć okno, czuła lęk, i nawet nie potrafiła kiwnąć palcem. Strach ją paraliżował. Zastanawiała się gdzie położyła klucze, i czy udałoby się jej znaleźć je w tych ciemnościach. Zamknięte drzwi, jeszcze bardziej dawały złudzenie totalnej, klaustrofobicznej izolacji.

Głuchy grzmot i błysk momentalnie rozjaśnił przestrzeń. W kąciku okna Inez zauważyła czyjś wzrok. Nie wiedziała czy to złudzenie, czy jakiś odblask. Wpatrywała się coraz bardziej drżąc na całym ciele. Widziała starczą głowę z tępym, przenikliwym wzrokiem, działającym hipnotycznie. Po kolejnym błysku i grzmocie nieba, głowa zniknęła. Zaczęła skrzypieć podłoga. Lecz nic, ani nikt po niej nie przechodził. Przez chwilę zdawało jej się, że to pod nią, pod piętrem niżej. Po kolejnym nierównomiernym skrzypnięciu, wiedziała już, że to coś czyhało za jej drzwiami, i nie byli to jej rodzice. Spojrzała na drzwi. Głos zamilkł ustępując kolejnym niepokojącym dźwiękom. Turkot, coraz głośniejszy, napierający galop rozpędzonego konia mknął w stronę jej drzwi. Cztery zwierzęce nogi, jedna biegnąca przed drugą. Dźwięk zaczął się oddalać w drugą stronę, do całkowitego wyciszenia. Jednym dźwiękiem słyszalnym, było brzęczenie latarni za szklaną szybą. W normalnych warunkach, nie było możliwości by ją słyszeć. Znów zawył wiatr, deszcz przestawał padać. Spojrzała w sufit, czując jak się do niej przybliża się szklana płaszczyzna. Opuściła głowę by odegnać kolejną halucynację. Czerniało jej przed oczyma. Spojrzała przed siebie gdzie miejsce przestało na chwilę emitować światło. Inez spojrzała w okno by się przekonać, czy nie jest to kolejne złudzenie. Za oknem zawsze coś było widać. Gdy spojrzała na mokrą od deszczu szybę, strach zaczął ją paraliżować. Miliony oczu obserwowały ją. Nie było to złudzenie. Inez zaczęła głośno dyszeć, czując, ze się dusi. Powietrze zdawało się być rozrzedzone do granic możliwości. Zasłoniła rękami twarz błagając na głos boga, by ten ją ocalił.

- Boga nie ma. Nie żyje. Zabiłem go. – Powiedział męski głos, szeptał, jakby bezpośrednio do jej ucha. Była tak przerażona, że bała się poruszyć. – Jest tylko Zbawiciel.

Dziewczyna powtarzała na głos „… to tylko złudzenie, halucynacja, jestem chora. Chora... To się nie dzieję...” Gwiżdżący wiatr odbija echem i przenika przez wentylację z intensywnym łoskotem, trafiając w nią. Odbija się od ścian i uderza w szybę, jak wąż. Słyszy kogoś za drzwiami. Ktoś stoi na korytarzu. Biegnie chwiejnym, nierytmicznym krokiem. Łoskot niesie po przestrzeni. Małe uchylone okienko obija się o futrynę. Kropelki deszczówki, zawieruszone na górze, skapują jej na kołnierz, obmywają kark, nasączają go, a skóra wpija ją jak gleba. Próbuję się, choć na chwile uspokoić. Zamyka oczy. Marzy. Wycisza się. W oddali słyszy paranoiczny nienaturalny śmiech. Warkot przejeżdżającego samochodu. Czyjś powolny oddech, którego smród jest nie do zniesienia. Szelest worków foliowych, dudniący grzmot i energetyczny rozbłysk. Światło znika zaraz po huku. Znów szykuje się kolejny atak deszczu.

Rozlega się pukanie do drzwi wejściowych do mieszkania. Wolne pukanie. Trzykrotne. Kto to o tej porze?! Jest pierwsza! – Przebiegło jej przez myśl. Znowu pukanie. Tak samo wolne, o tym samym natężeniu głośności. Ktoś za drzwiami chwycił klamkę i nacisnął. Słyszała to nazbyt wyraźnie. Drzwi zaczęły dygotać, lekko i cicho, aż podskoczyły z takim hukiem, że zdawało się, że coś wybuchło. Myślała, że zaraz, ten ktoś za nimi, wyrwie je wraz z zawiasami. Chyba, że ten ktoś już to właśnie zrobił. Ktoś za drzwiami zaczął raptownie pociągać za klamkę.

Odwróciła głowę w stronę lustra. Odbicie uśmiechało się do niej, a ona sama nie. Jej odbite oczy, przewracały się po orbicie i znikały. Postać w lustrze wstała, podczas gdy Inez siedziała patrząc na swoje odbicie, które rozprostowało się i zaczęło wywijać akrobacje, których nigdy w życiu by nie zrobiła, a już na pewno nie po ciemku. W pewnym momencie, postać przystanęła w bardzo niewygodnej pozycji i nie ruszała się przez bardzo długą chwilę. Za oknami w odbiciu stali ludzie, oglądali ją. Postać opadła na łóżko bardzo powoli. Wyciągając jakby z przestrzeni wyjętej zza cegły. Z kolejnych wyciągała kolejne, budując wokół siebie mur. Odbicie Inez robiło to wolno, ale po zakryciu nóg po kolana, przyśpieszała chcąc jak najszybciej zamknąć się w tej fortecy. Oderwała wzrok od tafli lustra i cała spocona spojrzała w stronę okna. Panowała cisza. Za oknami stali ludzie. Inez przypatrywała się każdej kolejno, dochodząc do okropnego wniosku, że one to jedna i ta sama osoba w kilkudziesięciu replikach. Były identyczne, wychudzone, ohydne, ze zmierzwionymi oczami i ubrane w stare szmaty.

Zamknęła oczy i ścisnęła mocno powieki, aż do bólu. Zobaczyła fraktale, a gdy zniknęły otworzyła je. Za oknem nie było nikogo. Rozległo się trzykrotne pukanie, tym razem w szybę. Próbowała wzrokiem i słuchem określić miejsce. Pukanie ustało. Po kilku sekundach napiętej ciszy, znów trzykrotne, głuche pukanie w szybę. Zaciśniętą pięścią. Żadnego sprecyzowanego miejsca, ruchu, szelestu, instynktu. Ręka pojawiała się bezgłośnie, i tak samo znikała. Spojrzała w sufit, coś się przeturlało z jednego końca na drugi. Zniknęło. Głowa, spadała na sufit, wypadała z nieba, z nicości, jedna za drugą. Bulgot w murze, jakby ściana, była wypełniona wrzącą wodą. Znów trzykrotne pukanie. Inez przerażona, próbowała znaleźć miejsce, dłoń, które puka w szybę. Maksymalnie skupiona, na prawo, za jej plecami, znalazła ją, siną, purpurową damską rękę z długimi połamanymi i brudnymi paznokciami. Obrzydliwa ręka, nienaturalnie rozciągnięta, zniszczona, z czarnymi żyłami gotującymi ropę, cofała się w nieokreślone miejsce. Inez nie mogła tego znieść, chciała krzyczeć, by cały świat usłyszał jej strach. A krzyku jej można byłoby się samemu przerazić.

Znienacka niebo rozświetlił błysk, jednak ktoś ją usłyszał. Ten grzmot, mógłby samym brzmieniem rozwalić mur. Z nieba znów wylewała się woda. Hektolitry deszczówki, jak z prysznica. Puls podskoczył. Czuła jak ściany zaczynają się przybliżać, zwężać i oplątywać ją. Głowy próbowały wejść do środka, przebić się przez szklaną powłokę. Spadały ze wszystkich stron na szyby wokół. Inez dusiła się. Nie mogła otworzyć ani okien, ani drzwi. Skrzypienie, gdzieś. Ktoś odrapuję szybę tępym narzędziem. Odwróciła się. Ohydna sina, kobieca ręka, zacisnęła palce na kluczu i próbuje się przebić do środka. Dlaczego tak wam zależy żeby tu wejść?! – Pytała samą siebie. - Zaraz, przecież to klucz do mojego mieszkania, co on robi w jej dłoni. – Krzycząc spostrzegła postać idącą w jej kierunku. Szyby pękały, jakby były pod naporem wysokiego ciśnienia. Paznokcie kilkunastu rąk drapały przeraźliwie, chcąc przebić szklaną osłonę. Spojrzała w lustro, pokój był pusty, w tafli był dzień. Fala strachu zalewała ją. Nieustanne kołatanie serca i drgawki przeszkadzały jej w milczeniu, doprowadzając do ostatecznego rozłamu szyb, co było osiągnięciem apogeum jej strachu.

Brzdęk opadających monet. Wszystkie szyby, jakby pod wpływem eksplozji, jednocześnie rozprysły się, do wnętrza pokoju. Była pod szklanym deszczem, wtaczających się głów jak piłki. Wlewały się jedna za drugą. Wypełniały pokój. Przykrywały ją, tłumiły jej krzyk, opadały jedna na drugiej. Próbowała wierzgać, ale byłem jak sparaliżowana. Zaczęła krzyczeć, drżeć się jak najgłośniej pozwalało jej gardło. Wykrzykiwała wszystko, co jej przyszło do głowy. Zakryła się pościelą i krzyczała w poduszkę przez kilka minut z rzędu, aż zmęczona i otumaniona zdała sobie sprawę, że wszystko na chwilę ustało.

Położyła się, by ojciec nie pomyślał przypadkiem, że to ona stwarza te wszystkie hałasy. Zwłaszcza ojciec zawsze uważał, że jak coś nie szło po myśli, jak coś było nie tak, to na pewno była to jej wina. Nienawidziła go z całego serca. Zaczęła drżeć na całym ciele, nie z zimna czy ze strachu, lecz z nerwów. Co noc było to samo. Wyobrażała sobie okropności, jakie chciała popełnić sama, własnymi rękami. Ściany mieszkania były cienkie i słyszała niemal wszystko. Słyszała jak pijany ojciec namawia żonę do tego by poszła z nim do łóżka. Jak to robią. A następnie ojciec zamyka jej usta by nie słychać było krzyków i bije ją. Inez słyszy tylko głuche uderzenia. Czasami urywany krzyk czy wrzask. Cała dygotała, jakby miała atak padaczki. Adrenalina ją przepełniała. Nie mogła nic zrobić, nie miała siły, gdyby się wtrąciła, zrobiłby to samo z nią. Już tak było. Ojciec chwycił ją za włosy i popchnął na ścianę z całej siły, aż się od niej odbiła. Złamała wtedy nos. Upadła a ojciec podszedł do niej i zaczął ją kopać w pijackiej malignie. Gdy matka wstała w jej obronie, on rozbił na jej twarzy butelkę i noc się skończyła.

Teraz mogła tylko krzyczeć w myślach. Wymyślać i spisywać niezliczone zbrodnie, jakich mogła dokonać, gdyby tylko mogła. Myślała o nich, cały czas widziała obrazy tego, co mu zrobi. Błagała czasami, by ktoś jej pomógł. Ktokolwiek. Nawet demony. Do nich modliła się, co noc.

Na granicy snu i jawy, widziała kafelkową podłogę, sądząc po jej powierzchni dosyć starą. Przed nią zawsze rozpościerała się czarna, zamglona przestrzeń. Czuła czyjś wzrok. Zawsze miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje, i bada, jakby decydował za nią, co ma zrobić. Jakby podejmował dalsze decyzji, co do rozwoju jej snu. Czasami widziała trzy identyczne białe sylwetki przedzierające się przez czarną mgłę. Gdy badała przestrzeń chcąc im się przyjrzeć, rozmywały się i jedyne, co mogła wyłowić w przestrzeni to palisady i kolumny.

„Bądź mądra, obierz kierunek. Kierunek, którą stronę pójdziesz mądralo? Idź w mroczny bezsens, doprowadzi cię do tego, czego dążyłaś przez całe swe życie. Wszechobecna pustka. Wartość życia dostrzega się dopiero po śmierci. Odpowiedz na pytanie, czego chcesz. Czy tego chcesz? Poświęcenia i pomocy? Uwolnienia od nich, swobody i wolności? Całkowitej wolności i poznania czegoś więcej niż tego, co widzisz wokół? Jednym słowem, nieistnienia?”

Zęby Inez zazgrzytały. Dźwięk niesiony przez echo, odbijał się od głębin pustki. Gdzieś było miejsce przelotowe, tunel, z którego można było wyjść. Jednocześnie prowadzący w głąb czeluści, nieznanego niebytu. Zlepiony cegłami, razem z buchającym powietrzem, wpadał płaczący krzyk niemowlaka. Wykrzykiwało swe gardło. Niemowlęcy skowyt, rozdzierał swoje małe usteczka. Z małego, starego wózka dobiegało zawodzenie. Inez podeszła bliżej, z czystej ciekawości zobaczyć je. Przepełnione krwią oczy dziecka spojrzały na nią. Zrozumiała, że to ona sama. Dotknęła rączki dziecka i wtedy zobaczyła swojego ojca. I ponownie rozległ się męski głos zadający pytanie – „ Czy chcesz bym przyszedł i to skończył?”

- Tak – odpowiedziała we śnie i przez sen, nieświadoma tego.

- Czy gdy to zrobię, zostaniesz moją uczennicą? Mam ci wiele do pokazania...

Dziecko, z niewinnego i świeżego, co więcej, będące nią samą, zmieniło się w najohydniejsze dziecko, jakie w życiu widziała. Najbardziej posunięty przejaw trędowatości i obrzydliwości, dostrzeżone u istoty żywej. To coś mówiło do niej. Głos mówiący do niej, wychodził bezpośrednio ze zmiażdżonej grdyki niemowlaka. Inez zacisnęła zęby po raz kolejny. W umyśle znowu zobaczyła swojego ojca.

- Powiedz to po raz kolejny. Powiedz, czego chcesz.

Ojciec w jej umyśle nachylał się nad nią i mówił do niej „jeszcze jedno takie przewinienie a rozpierdolę twój pierdolony łeb o ścianę i spuszczę w kiblu” – mówiąc to uśmiechał się do niej. Inez przez łzy przepełnione goryczą i agresją była w stanie poświęcić wszystko, by tylko jej ojciec zdechł.

- Popieprzony sukinsyn, za te słowa, co wypowiedziałeś w swoim zeszmaciałym umyśle, zabiję cię. Rozerwę na strzępy i rozsmaruje twym ludzkim ścierwem całe pole tego piekielnego przybytku. Twą czarną duszę sprzedam diabelskim psom do zabawy. Twoje ciało przeciągnę po całej dolinie piekielnej. Twój krzyk wypełni wszystkie zaułki piekła, jeśli owo istnieje. Każdy jego zakątek. Głową będą się bawić bezgłowe cyklopi. Twój członek znajdzie miejsce na szyi każdej ladacznicy i wiedźmy, zamieszkujące tą krainę piekielną. Serce będzie paliło się wiecznie i nigdy nie zgaśnie, powieszone gdzieś w korytarzu, będzie oświetlać drogę niewolnikom. Wszystko przed chórem śpiewającym przez zdeformowane dzieci. Resztę będziemy obdzierać płatami, drążyć, rozdzierać. Spuścimy krew jak ze świni. Poćwiartowany będziesz się wić i czekać aż ci wybaczę. A nie wybaczę nigdy.

Inez poczuła uderzenie w bark, następnie obraz się zamglił, i bezwładnie, lekko opadła na ziemię. Zorientowała się, że śniła i spadła z łóżka. Była cała spocona. Nie tak przerażona jak przedtem. Wstając, wpakowała dłoń do jakiejś kleistej cieczy woląc nie wiedzieć, czym jest. Spojrzała w stronę okna. Za nim pojawił się tunel ciągnący się w nieskończoność. Za ścianą słyszała trzepot skrzydeł. Krew zaczęła jej szumieć w uszach. Zza drzwi dobiegało wycie wilków.

- Pamiętaj, co mi obiecałaś. – Rozległ się głos. Odwróciła się skąd dobiega. Było zbyt ciemno, by się zorientować, czy ktoś jest w pokoju, czy nie.

- Kim jesteś?

- Kimś, kto usłyszał twoje modlitwy. Kimś, kto zbawi twojego ojca. Kimś, kogo wezwałaś. Ale muszę mieć pewność, czy tego chcesz. Nie tylko w snach i marzeniach.

- Czy jesteś demonem?

- Jestem Zbawicielem.

- Chcesz zabić mojego ojca, prawda?

- Nie ja, ty, moimi rękami.

- Tak. – Odpowiedziała Inez – Chcę tego. Ale co ze mną?

- Ja się tobą zaopiekuję przez rok. Pokażę ci niezwykłe rzeczy, bo wiem, że chcesz je poznać. Będziesz moją uczennicą, asystentką i pomocą. Odejdziesz dopiero po roku spędzonym ze mną. Taka jest umowa. Śmierć ojca, ale w zamian chce rok z twojego życia.

Inez zamilkła zastanawiając się nad propozycją. Była przerażona, nie potrafiła na tą chwilę racjonalnie myśleć. Czuła, że oszalała. Że to, nie było realne.

- Tak czy nie? – Spytała jeszcze raz nieokreślona postać skrywająca się w ciemnościach.

- Nie wiem... – Głos jej już nie odpowiedział. Inez usiadła. Zastanawiała się nad snem. W nim też złożyła obietnicę. Nie mogła się skupić.

- Ale co będzie ze mną? Złapią mnie i zamkną do końca życia.

- Sprawię, że nie zamkną. Nikt nawet nie będzie podejrzewał ciebie.

Jej myśli zostały przerwane rozdzierającym krzykiem jej matki. Inez popuściła w majtki. Znowu. Wybiegła z pokoju, zapaliła światło pomieszczenia jej rodziców i zobaczyła nagiego ojca z nożem skierowanym nad matką siedzącą w rogu pokoju. Inez wydarła się na całe gardło, krzycząc „nie”, ale słowo rozmyło się gdzieś w zdartym wrzasku. Ojciec przechylił się do tyłu spoglądając na nią.

- Na ciebie ty mała suko też przyjdzie czas. – Powiedział w uśmiechu i zamachnął się nożem. Ostrze drasnęło lewą rękę matki Inez, rozcinając ją. Krew zalewała ją po całości. Ojciec Inez wykonał kolejne ruchy tnąc ją jak popadnie.

- Tak. – Powiedziała półgłosem Inez. – Chcę tego. – Krzyknęła teraz na cały głos – Tak. Zrób to! Rok czasu. Nie tak wiele w zamian za największe pragnienie mojego życia. To lepsze niż więzienie. – Inez krzyczała na całe gardło wzywając tego, który złożył jej propozycję. – Chcę tego! Słyszysz?! Kimkolwiek jesteś, zgadzam się!

Nóż przedarł się, przez gardło matki. Całe jej ciało zaczęło konwulsyjnie dygotać a krew tryskała potężnym strumieniem na ścianę. Było za późno na jakąkolwiek pomoc. Ojciec odsunął się na czworakach parę metrów do tyłu. Był tak upity alkoholem, że nie mógł ustać na nogach. Usiadł na chwilę patrząc na swoje dzieło. Nagle zrobiło się niesamowicie cicho. Trwało to wieki. Inez wiedziała, że tego widoku, do końca życia nie wyprze z pamięci. Będzie ją prześladował, do końca jej dni. Mogła zgodzić się wcześniej. Miała taką niezwykłą szansę, i ją zmarnowała!

Z pierwszą jej uronioną łzą rozległ się potężny łomot do drzwi. Jakby kilka osób na raz. Przerażona stanęła z boku, ustępując miejsca ojcu, który podbiegł nagi do drzwi. Spojrzał przez wizjer, ale niczego nie dostrzegł. W ręce dalej trzymał zakrwawiony nóż. Za drzwiami słychać szuranie. W żaden sposób nie można było określić, co za nimi stało.

Ochrypły gwizd bez melodyjnego sensu odpływał, stawał się coraz cichszy. Im dalej odchodził w niebyt, tym bardziej nasilał się szum w rurach. Głośniejszy przepływ wody w kanałach i kaloryferach. Dźwięk przywodził na myśl, jakby przebiegały przez nie miliony, stada, mgławice małych myszy. Z tego uczucia wyrwał ich potężny łomot, jakby ktoś, kto mieszkał nieopodal upuszczał jakiś ciężki przedmiot. Zdawało się, że dźwięki wydobywały się spod podłogi. Stukanie było rytmiczne, jak uderzanie młotkiem, po kilku sekundach monotonnych uderzeń zaczęły dołączać się inne lżejsze przedmioty, których większości nie można było określić. Brzmienie nasilało się do pewnego niebezpiecznego poziomu słyszalności, aż zachwiało się i zaczęło przygasać jak jakaś maszyna.

Pokój zaczął się wypełniać kłębami czarnej mgły. Gęste mleko, które można kroić nożem. Jej ciało w nadmiarze zaczęło produkować zimny pot. Zobaczyła głowę, całe ciało, jak pasożyt, wychudłej obrzydliwej postaci, która kończynami trzymała się sufitu. Postać, wyglądająca na połamaną i zdeformowaną, poruszała się wolno jak pająk, idąc po suficie wbrew jakimkolwiek regułą fizyki i grawitacji. Głowa odwracała się wokół własnej osi, badając sytuację.

Twarz postaci zdradzała samą nienawiść i szaleństwo. Inez była przerażona, chwiała się jakby miała zaraz upaść. Nie wiedziała już, czy to wszystko sobie wyobrażała, czy jest zupełnie inaczej. Nie potrafiła, na tą chwilę zdefiniować, czym jest prawda. Postać zniknęła równie nieoczekiwanie jak się pojawiła, zostawiając tylko ślady stóp i dłoni na suficie. Głęboka, przenikliwa cisza, spowodowała bzyczenie w uszach. Inez skuliła się w kącie, chcąc zapomnieć gdzie jest i może nawet zasnąć. Poczekać na ranek, wyjść na powietrze, poza pomieszczenie. Żeby to wszystko okazało się tylko snem. Tylko tego chciała. Zasnąć.

Rozdział 3. Pasowanie na trupa

Inez obudził chłód. Leżała na ulicy. Znalazła się w kompletnie opustoszałym miasteczku w samym środku nocy. Nie wiedziała jak się tu w ogóle znalazła. Próbowała zajrzeć gdzieś poza horyzont, ale niczego nie mogła dostrzec. Było zbyt ciemno. Miasteczko w dodatku, w niczym nie przypominało jej jakiegokolwiek znajomego miejsca. Było całkowicie opuszczone. Martwe. Chodząc po ciemnych uliczkach skąpanych w żółtych światłach lamp gazowych, doświadczała niemego przerażenia. Gdyby nie lampy, osada zginęłaby rozmyta przez mrok. Czarne chmury drążyły niebo, jakby zaraz miały spaść z hukiem na ziemię.

Inez weszła do jednego z przydrożnych sklepów. Ten był z antykami. Drzwi otworzyły się z oporem, szurając po drewnianej podłodze, zostawiając smugę. Próchniejące drewno przestało w pewnym momencie stawiać opór. Pomieszczenie pachniało kurzem, stęchlizną i starymi książkami. Było nostalgiczne i równie martwe jak zawartość. Głębiej, w powietrzu czuć było parafinę i mieszaninę nieokreślonych ziół. Całkowita martwota i półmrok, zakrywał bezcielesne pomieszczenie.

Na półkach antycznych mebli, stały stare metalowe figury, zegary i słoiki. Wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu. W niektórych zakamarkach, paliły się niedopałki świec i lamp naftowych. Inez nie była sama. Cofała się w stronę drzwi. Wyczuła za sobą ruch. Na niezbyt wysokich szafkach kuchennych, w najdalszym zakątku pomieszczenia, zarysowywały się kontury postaci małej dziewczynki. Za nią wisiała na ścianie półka z dość sporymi słoikami, zbyt zakurzonymi, by można było zajrzeć do ich środka. Dziewczynka skąpana była w czerni. Nie widziała jej twarzy, ale jej głos skierowany był bezpośrednio do gościa.

- Wiesz, jakie to uczucie nie móc mówić? - Jej głos płynął jakby z daleka. Był stary i ochrypły, w niczym nieprzypominający głos małej dziewczynki.

- Właściwie to nie, skąd nasunęło ci się takie pytanie, przecież mówisz.

- Przez całe swe życie nie mówiłam, musiałam umrzeć, by odzyskać głos.

Pojedyncze krople wody wpadały w toń czarnej wody, wypełniającej kuchenny zlew.

- A Ty? Jesteś żywa czy martwa?

- Ej wiedziałabym o tym, że nie żyję, nie?

- Spójrz na swe dłonie.

Inez z czystej ciekawości spojrzała na nie. Niemy krzyk, przerażenie tak wielkie, że aż znieruchomiała, widząc powolnie schodzące warstwy skóry. Dłonie, już po chwili, były obdarte ze skóry. Gnijące mięso, zapadające się w sobie, oblepione przez robaki, wiły się i wgryzały w mięso jak oszalałe. Otworzyła szeroko usta, chcąc wchłonąć jak najwięcej powietrza do płuc i krzyknąć. Była zmęczona, dusiło ją jak po długim biegu. Dziewczynka wyszła z cienia i nieznacznie zbliżyła się do Inez. Jej sukienka była cała pokryta świeżą krwią. Obserwowała Inez ciekawskim wzrokiem małego dziecka. Inez próbowała dostrzec twarz kryjącą się w cieniu. Dziewczynka szła wolno w jej kierunku, jakby z wielką ostrożnością. Po policzkach dziewczynki, spływały krwawe łzy. Ciągnęły się równo po całej twarzy i ginęły pod podbródkiem. Inez próbowała wpatrzeć się w jej oczy, mających zaraz pojawić się w pełnym świetle. Kolejna fala przerażenia wstrząsnęła całym jej ciałem. Miliony mrówek przebiegło przez wnętrze, zostawiając po sobie paraliżującą falę zimna.

Oczodoły dziewczynki były puste. Przyglądała się Inez jednak tak, jakby ją doskonale widziała swymi pustymi dziurami. Wystrzępione dołki, wyglądały jak wyżarte przez kruki.

- Twoje oczy! – Krzyknęła Inez

- Nie chciałam patrzeć, oglądać, chciałam wypowiadać słowa, chciałam mówić.

Dziewczynka skończyła myśl, wpatrywała się w Inez pustymi oczodołami. Próbowała przewidzieć jej reakcję. Inez spojrzała znowu na swoje ręce. Tym razem były zwyczajne.

- Nie odpowiedziałaś mi wciąż na moje pytanie. – Przerwała ciszę dziewczynka – Jesteś tu, bo umarłaś czy na coś czekasz?

- Chyba żyję, skoro oddycham, poruszam się, mówię i czuję. Nie wiem jak się tu znalazłam.

Dziecko wskoczyło na szafkę i ze ściennej półki ściągnęła jeden ze słoików. Podeszła do Inez i odkręciła nakrętkę słoika, nienaturalnie silnie napinając mięśnie. Podała go Inez, która chwyciła go obiema rękami, czując ciężar nieadekwatny do objętości słoja. Spojrzała w jego wnętrze, wypełnionej nieskazitelną i najczystszą odmianą czerni, jaką można sobie tylko wyobrazić. Bezkres niebytu uchwyconego w słoiku.

Inez włożyła rękę do środka, nie spuszczając wzroku z dziewczynki. Śledziła jej zachowanie, próbując wybadać podstęp lub pułapkę. Mała była spokojna a zarazem podekscytowana, tylko czekając aż ona tylko to zrobi. Chwyciła coś miękkiego, ciepłego i wilgotnego zarazem. Mozolnie próbowała wyciągnąć to z wnętrza. Rzecz była niewiarygodnie długa, i o wiele większa niż wskazywałaby na to objętość słoika. Zaczęła przyglądać się owemu wyciąganemu przedmiotowi. Był on ciepły, ale z każdą chwilą, ciepło ulatywało. Jeszcze zanim to wyciągnęła upuściła słoik krzycząc.

- Przecież to pieprzona ręka!

Słoik poturlał się kawałek i zatrzymał się zamortyzowany przez nogę stołu. Odruchowo spojrzała na swoją lewą rękę. Chwiejąc się, oddychała spazmatycznie. Jej ręki nie było na swym miejscu. Leżała przed nią, wyrastając ze słoika.

Inez oparła się o jeden ze stołów. Tracę rozum, jego resztki. – Mówiła sama do siebie. Jednocześnie nie mogła się powstrzymać od sięgnięcia ponownie w głąb słoja. Ponownie zanurzyła w niego swoją rękę.

- Tak. Ciekawe, co teraz wyciągniesz. – Spytała dziewczynka i mówiła dalej, ale słowa rozmywały się gdzieś w przestrzeni. Słyszała je wyraźnie, ale żaden sens kolejnego, poszczególnego słowa, nie trafiał do niej. Jakby mówiła w obcym języku.

Inez wpatrywała się na małą, chcąc zrozumieć, choć jedno słowo. Dziewczyna próbowała naśladować sztukę obserwacji. Inez czuła czyjś wzrok, ale nie jej. Ręka Inez natrafiła na coś małego, delikatnego, miękkiego, śliskiego i lepkiego. Wyciągając, dławiła krzyk, ale drżenia nie mogła pohamować. Zamknęła oczy bojąc się, że straci coś jeszcze. Gdy je otworzyła, do jej mózgu trafił obraz jej samej, widzianej drugim okiem, leżącym na jej dłoni. Widziała strach wymalowany na swojej twarzy. Zaczęło jej się kręcić w głowie. Poczuła paraliżujące odrętwienie. To sen, to musiał być sen. Ale ilekroć w horrorach, ktoś mówi „to tylko sen”, zazwyczaj było na odwrót. Ostatnim tchnieniem podniosła głowę ogarniając wzrokiem całą armię spasionych, dzikich, sparszywiałych szczurów, rozbieganym po całym pomieszczeniu, okrywających jej ciało. Zatapiała się pod nimi przestając cokolwiek czuć. Wszystko ulatywało w przestrzeń, wszystko zamierało, było jak sen, w którym nic się nie śni. Ukradkiem zerkała jak każdy fragment swojego ciała oddziela się i sunie w kierunku słoika, wciągany przez czarną dziurę. Słoik był przeznaczony dla niej. Kondensował jej ciało, budując je na nowo. W ostatniej chwili zobaczyła przed sobą ohydną postać, której złożyła obietnicę.

- Twoje ciało potrzebuje regeneracji i wzmocnienia. Tak jak twoja dusza, której wzmocnienie nadejdzie, gdy zamknę słoik. – Powiedział Zbawiciel – Muszę to zrobić, ulepszyć cię, byś mogła widzieć i doznawać rzeczy, co nie należą do tego świata. Jest to pewnego rodzaju pasowanie na trupa. Zupełnie jak w szkole. Musisz w pewnym sensie umrzeć, by żyć dalej, przy mnie, by widzieć wszystko nowymi oczami i doświadczać rzeczy niepoznawalnych dla reszty gatunku ludzkiego. Inaczej, nie przeżyjesz przy mnie nawet jednego dnia.

Głos Zbawiciela był wyraźny do samego końca, ale dobiegał jakby ze studni. Inez czuła jakby zasypiała. Przez kilka chwil tkwiła w zawieszeniu między światami. W totalnej nieważkości odpływała w sen we śnie swojej własnej śmierci.

Porzucone liście, niezdolne do ruchu, martwe, leżały w cieniu skrzypiących huśtawek popychanych przez wiatr. Mały placyk zabaw z porzuconymi zabawkami. Bardzo późna pora, ale nie dla trzech chłopców, którzy postanowili zrobić sobie pod domem piknik.

Siedzą na starym wytartym kocu patrząc na siebie w zupełnym milczeniu. Czekają aż wszystkie światła w budynkach naokoło ich, zostaną zgaszone. Mali uciekinierzy, zaczęli kopać do siebie puszkę. Roześmiane twarze przy każdym trafieniu w stary pordzewiały metal kaleczył skórę. Dzieci nie przejmowały się bólem, krwią, były wolne, mogły robić to, co chciały, bez zgody kogokolwiek.

Niedaleko piknikowego miejsca obok dużego kontenera na śmieci, stało oparte o nie stare, duże, wysokie i zdobione zwierciadło. W jego wnętrzu na płaskiej powierzchni, kłębiła się mgła. Zwierciadło falowało, jakby jego tafla stworzona była nie ze szkła, lecz z wody. Inez wypłynęła z niego. Stanęła na chodniku próbując zorientować się gdzie jest. Wiedziała, że to kolejna próba, kolejne szkolenie tym razem jej duszy. Nie wiedziała, dlaczego Zbawiciel to robił, ale obiecała. Nawet nie próbowała zgadywać, co się stanie, gdy zerwie umowę. Zbawiciel wydawał się władać mocą nieograniczoną żadnym prawem. Kimkolwiek był, Inez wiedziała, że nie jest człowiekiem.

Zimna woda zaczęła wylewać się z pobliskiej rzeki za wałem. Czarna ciecz zaczęła przelewać się, zapełniając chodnik. Puszka upadła z chlupotem do wody. Trzech chłopców stało po kolana w wodzie. Woda zalewała piwnice najbliższych domów, pośród których stał plac zabaw, dryfujący, niczym statek widmo. Dzieci podeszły rozpryskując wodę na boki, do miejsca, z którego wyłowiły swój koc i rzeczy. Kierowały się w stronę domku zabaw. Weszły na płaski dach i z powrotem się rozłożyły, całe mokre, zdawały się nie odczuwać w ogóle zimna. Zaczęły opróżniać zawartość toreb. Jeden z chłopców zaczął wyciągać zdewastowane zabawki, lalki bez niektórych części. Drugi z nich wyciągał duże słoje wypełnione czernią. Trzeci pokaleczonymi rękami układał zabawki w równym rzędzie. W słojach spoczywały zakonserwowane zarodki nienarodzonych dzieci.

- Te są martwe, czekające na uwolnienie. – Wskazała na wypełnione czernią – a te, jeszcze nienarodzone, są odzwierciedleniem płodu we wnętrzu matki. Wystarczy, że wyciągnę je ze słoja, a umrą w łonie. Natomiast te czekają wieczność, tułając się po niebycie, chcąc zaznać spokoju. Śpiące maleństwa, mające nadzieję dorosnąć, przebudzić się. Na razie puste, wyschnięte ze wszystkich czułości. Nieznające uczuć w ogóle.

Dzieci pokazały kolejną zabawkę, którym był zestaw kuchenny do przyrządzania mięsa. Martwe karaluchy pozamykane w pudełkach od zapałek, upchane na siłę jak w beczkach koncentracyjnych. W butelkach po winie, pozamykane były bizantyjskie królestwa.

Inez wyczuwała napięcie pomiędzy trzema dziećmi. Nie widziała w ogóle ich twarzy, ale czuła, że to bracia. Jeden z chłopców chwycił pędem za nóż kuchenny i zamachnęło się w stronę jednego ze swoich. Szybkim gestem trzeci wykręcił mu rękę i wbił nóż w kark. Nóż został, a on próbował zatamować krwotok po wyjęciu go. Chłopak padł, wciągając w płuca łapczywie powietrze. Woda zaczęła bulgotać naokoło placu zabaw, bąble wzlatywały w powietrze i pękając opróżniały swą zawartość. Ulatywał się z nich dym, niosący ze sobą jego zawodzący skowyt. Trzepot olbrzymich skrzydeł zagrzmiał nad Inez.

- Pora na powrót. – Powiedziały chórkiem dzieci.

- Przedstawiłem cię wszystkim, teraz nie powinno być w niczym problemów. – Zbawiciel mówił jakby do samego siebie a nie do kogokolwiek. – Inez poczuła na karku ciepłe krople wody. Otworzyła oczy. Wokół niej wciąż była pustka, ciasnota, ciemność, wilgoć i upał. Jednak tym razem wiedziała, że jest w swoim starym mieszkaniu, w pokoju rodziców.

Inez nie podnosiła się jeszcze. Nie chciała wstawać. Znikąd rozległ się głos.

- Pamiętasz o obietnicy, prawda? Wiesz, że złamanie obietnicy może być tragiczne w skutku.

- Co masz na myśli? Że będę musiała umrzeć?

- Będę musiał zawrócić ci wszystko. Stanie się to wszystko tak, jakbym w ogóle nie ingerował w jego śmierć. Jakby mnie w ogóle nie było.

- Jak masz na imię? – Spytała go.

- Nie mam imienia gówniaro, jestem bezimienny. Ale zwracaj się do mnie, Zbawiciel.

- W takim razie, ty do mnie się zwracaj Gówniara.

Zbawiciel przyglądał się jej niezbyt zadowolony. Ostatecznie się roześmiał, lecz nie był to zdrowy śmiech.

- Chodź. Mam ci wiele do pokazania i wiele do opowiedzenia. Odkrycie wszystkich myśli przed osobą, która będzie mnie słuchać, wydaje mi się niezwykle intrygująca.

- Wezmę tylko akordeon. – Zbawiciel spojrzał zaskoczony jak odchodzi. Miała długie włosy barwy buraka. Była zgrabna i ładna. Gówniara popatrzyła na nienaturalnie uśmiechniętego kaznodzieję, zastanawiając się, czy ten fałszywy uśmieszek, chociaż czasami znika mu z twarzy. Wstała, zarzuciła akordeon na plecy i oblizała popękane usta.

- Od czego zaczynamy? – Spytała Inez

- Od odpoczynku. – Zbawiciel opadł na ziemię.

Inez nie odrywała od niego wzroku. Bała się go. Światło było zgaszone. Dopiero teraz to spostrzegła. Przestało zupełnie padać. Zamknęła oczy próbując po raz kolejny, oddać się w ręce Morfeusza. Uspokoiła się, jej oddech się wyrównał i spowolnił. Usnęła. Zbawiciel stał przez chwilę nad nią, by być pewny tego, że śni, podczas gdy on sam ruszył w noc. Był Zbawicielem, nie spał, musiał zbawiać ludzi.

Rozdział 4. Męczennik

Głucha noc. Głucha, pusta noc. Miasto pogrążone we śnie. Ptaki odfrunęły, przyleciały nietoperze. Nic się nie liczy. Kompletna cisza. Jedynie blade światła latarni oświetlają swoje otoczenie. W niektórych budynkach palą się pojedyncze światła. Nastał okres godowy kotów. Wysokie brzozy. Ich gałęzie przesłaniają niebo. Między nimi kontenery pełne odpadów. Wiatr popycha puszkę, nie ma, co robić, ani wiatr, ani puszka. Bawią się. Odbijają się od asfaltu i uderzają w ścianę, jednego z plastikowych budynków.

Koty zaczynają nawoływania. Małe, wredne i parszywe, pragnące tylko kopulować. Uciekają. Gonią się. Przeskakują z kosz na kosz. Pojedyncze miauczenie dobiega z oddali. Skowyt rozhisteryzowanego dachowca. Cisza. Potem mlaskanie. Zaraz potem, następny się odzywa, a inny z drugiej strony ulicy mu odpowiada. Zlizują brud ze zmierzwionych łap. Napięcie rośnie. Dźwięki stają się głośniejsze. Coś przemyka między kubłami. Coś się czai, czyha. Głosy nakładały się na siebie jak w chórze. Jeden spójny jazgot. Nikt nie ustąpi. Czekają, kiedy nastąpi kulminacja.

Z oddali niesie się chichot. Staje się coraz głośniejszy. Dziko przeplata się z miauczeniem kotów. Śmieci rozprysły się, kubły poprzewracały. Wszystkie koty zaczęły uciekać przestraszone. Chuda obdarta ze wszystkiego postać wyłoniła się na tle księżyca w pełni. Tak zwany człowiek, otrzepał się ze śmieci. Zachichotał i miauknął przeciągle, naśladując koty. Zamilkł. By po chwili wybuchnąć paranoicznym śmiechem, który doprowadził go do łez.

Parę metrów dalej, spod jednego z kontenerów, wypełzła pijacka istota, wydarta siłą ze snu. Stary śmierdziel chwiejnie stanął na dwóch nogach. Cały mokry i w butwiejącym ubraniu, z kilkumiesięcznym bezbarwnym zarostem. Podniósł niezdarnie dwie butelki. Jedną dopił do końca i rzucił w stronę kotów. Coś jęknęło. Chwycił drugą butelkę, jeszcze nie otwartą. Menel burknął coś do siebie w geście samozadowolenia. Przetarł rękawem twarz, która najwyraźniej mocno go swędziała.

Naokoło panowała dudniąca cisza. Stary pierdziel szedł wilgotną, asfaltową drogą. Co chwila przystawał i skrobał się w miejsca gdzie popadnie. Ktoś zacharczał stojąc za nim. Pijus

Odwrócił się. Przed nim stała niska, chuda postać. Chore, obrzmiałe, przekrwione oczy z źrenicami jak główki od szpilki, przeszywały na wskroś duszę bezdomnego. Krzywy uśmiech od ucha do ucha, niezwykle szalony i nienaturalny. Wargi wykrzywione w nic nieznaczący grymas. Skrzeczący śmiech, buchnął pijaczkowi prosto w twarz. Zbawiciel popchnął palcami lumpa. Menel opadł na ziemię i zaczął się miotać w konwulsjach strachu. Oczy mu się zapadły, a z ust wypływała ślina. Ochlapus widział przed sobą nogi samozwańczego Zbawiciela, te zaraz skojarzyły mu się z przypalonym serem.

- Wstawaj łajzo. Mówię tylko raz. Jeśli nie posłuchasz, to zrobię ci coś naprawdę paskudnego.

Pijak niezgrabnie zaczął się podnosić.

- Świetnie. Mamy całą wieczność przed sobą. No dalej. Jedna noga. Teraz druga. Genialnie, a teraz spójrz na mnie.

Zbawiciel poczuł, że już jest w jego sidłach. Obsunął sparszywiałą szmatę z ramienia. Skóra była tłusta, pokrytymi strupami i trądem, z licznymi poparzeniami i obtarciami.

- Widzisz to, prosty człowieku? To cholerne odparzenie. Mam je na całym ciele. Piecze, a potem boli. Wiesz, od czego je mam? Powiem ci. To przez te brudne, zatęchłe, i wiecznie wilgotne szmaty, służące mi za ubranie. Przylepiają się do ciała. Ocierają skórę.

Menel cofnął się o krok do tyłu. Poczuł bulgotanie w żołądku. Zwymiotował całe wypite piwsko i całe to śmietnikowe żarcie, jakim się karmił. Gdy skończył, zorientował się, że obrzygał stopy Zbawiciela. Jego twarz zdradzała, że nie jest zbytnio zadowolony. Zbawiciel wycofał obie stopy z wymiocin. Pijak odwrócił się i zaczął biec przed siebie, jak najszybciej tylko potrafił, podczas, gdy jego przeciwnik zrobił krok do przodu i wyprostował plecy. Zaczął iść za nim szybkim, miarowym krokiem, wąchając powietrze, wyczuwając strach. Zbawiciel biegł. Lump nie był zbyt daleko, cały czas potykał się i odwracał za siebie. Zbawiciel doganiał go bez większego wysiłku. Jednocześnie czuł rozchodzący się po plecach, przyjemny dreszcz podniecenia. Był niezwykle gibki i szybki. Ponad naturę zwykłego człowieka.

Pijak wgramolił się na kontener przegradzający przejście. Zbawiciel dał mu trochę czasu na dokonanie tej czynności, wiedząc, że i tak nie pozostawi go w tyle. Strach opóźniał jakiekolwiek czynności człowieka. Po czym, gdy ten przeszedł, sam z rozbiegu, przeskoczył go niczym żaba.

Doszli w okolice nocnych klubów, knajp, sklepów muzycznych i orientalnych restauracji. Pijak przemknął ulicą, i biegł do dobrze mu znanego miejsca. Do opuszczonej miejskiej toalety. Z rozbiegu wyważył zaryglowane drzwi i potykając się wbiegł do ciemnego, wilgotnego pomieszczenia. W środku, nad kranami migotała tylko jedna żarówka, i to dosyć słabo. Przyciągała ona ćmy. Pijak wszedł i zaryglował się w jednym z nieczynnych kibli. Kabina była pełna napisów, nabazgranych na popękanych kafelkach. Zaschnięte gówno na podłodze nieopodal kibla. Fermentujący mocz, stający się czymś innym. Twarde skorupy na desce sedesowej.

Pijak zamilkł zupełnie. Najmniejszy szmer rozlegał się echem po całym korytarzu. Jak na razie, moczymorda słyszał jedynie własny oddech. Pijak zastanawiał się czy szaleniec go zgubił. Nieuchronnie jednak siedział i czuwał. Bał się. Oczekiwał. Coś zaskrzypiało. Otwierana klapa metalowych drzwi. Dalej panowała nieprzejednana cisza.

- Jak z tandetnego horroru, co? - Rozległ się głuchy, skrzekliwy głos. - Niewinna ofiara uciekająca przed szaleńcem. Widownia się zastanawia, czy tym razem też doczeka szczęśliwego zakończenia. – Przez krótki czas panowała pustka. – Nie musisz się chować przede mną, i tak wiem gdzie jesteś.

Pijak popuścił. Mocz ściekający wzdłuż nogawki zmieszał się z tym pozasychanym na podłodze. Jęknął. Spojrzał na szparę pod drzwiami i zobaczył bose stopy, na których w dalszym stopniu tkwiły pozostałości jego wymiocin. Dreptały po syfiastej posadzce.

- Dzięki ci panie, za baranów beczenie, za wszystkie historie spisane w księdze. Dzięki ci panie za moje zbawienie, ale czy myślisz o sobie, gdy kłamiesz sam siebie, że świat prawy stworzyłeś, więc powiedz mi proszę, co ja w nim robię.

Po chwili stopy zniknęły. Pijak odruchowo spojrzał w górę. Nic tam nie było. Nie było po Zbawicielu najmniejszego śladu. Menel myślał, że odszedł. Pijacki umysł nakazał mu otworzyć drzwi. Otworzył i wyjrzał na zewnątrz. Zrobił pierwsze kroki rozglądając się bacznie. Drzwi kabiny, z której wyszedł zatrzasnęły się z hukiem, strasząc go. Odwrócił się na pięcie. Zbawiciel był za nimi. Kurczowo przyczepiony, jak robak, do obdrapanych drzwi.

- Potrzeba matką wynalazków. Miałeś potrzebę zwymiotowania. Nie jestem zły. Jestem naturalistą. Choć z drugiej strony, mogłeś, chociaż przeprosić.

Pijak stał jak wryty. Żałował, że policja nie przytrzymała go dłużej w areszcie, tak jak planowali. Żałował, że jego ostatni pies zdechł mu na kolanach z głodu. Żałował, że go zjadł.

- Przepraszam pana najmocniej, naprawdę bardzo mi przykro, to był odruch. Ze strachu.

- Ale z ciebie tępak..

Zbawiciel zsunął się z drzwi jak jakaś ohydna, człekokształtna glizda. Stanął naprzeciw pijaczka i sięgnął dłonią do szmaty zwisającej na brzuchu. Bezpośrednio w sam głąb czarnej jak smoła, dziurze w klatce piersiowej. Pijak krzyknął i zaczął ciężko i szybko oddychać, gdy Zbawiciel wyciągnął narzędzie szatana. Pistolet.

- Zamknij mordę. To tylko cholerny pistolet. Zabrałem go jednemu ochroniarzowi wczorajszego wieczoru. Trzymaj. – Zbawiciel podał broń pijakowi, trzymając ją za lufę. Pijak wziął go, choć niechętnie. Pistolet był cały wymazany tłustą wydzieliną, i ślizgał się w ręce.

- W bębenku są dwa naboje. Pustych komór, cztery. Wystrzel pięć razy, celując we mnie. Trafisz, to uciekniesz. I jeśli mnie nie zabijesz, to przynajmniej obezwładnisz.

- Nie.

- No spróbuj, chociaż.

- Nie jestem zabójcą.

- No daj spokój, to tylko zabawa.

- Powiedziałem nie. A jak przegram?

- Nie ma takiej fizycznej możliwości.

- Nie wierzę ci. To jakiś podstęp.

Zbawiciel w przypływie nagłej złości, wyrwał mu z ręki pistolet i przystawił mu do czoła. Strzelił. Po chwili drugi raz. I trzeci. Czwarty i piąty. Nastąpiło szybkie dyszenie. Pijak nadal żył. Zbawiciel strzelił szósty raz. Ciche strzyknięcie w pistolecie.

- Widzisz, jaki jesteś durny? Wszystkie komory były puste. Lubisz fraszki? Zaraz coś wymyślę, specjalnie dla ciebie. – Zbawiciel trzymał w dalszym ciągu lufę przy jego czole. Chyba po to, by go przestraszyć, i wysłuchał to, co ma do powiedzenia. Przełknął śluz, który zastępował mu ślinę i zaczął mówić. – Leżysz przy rowie, smaku nie czujesz, żywy byłeś, zdrętwiały zostałeś. Pamiętaj o bójce, w jaką się wdałeś, i wpierdol dostałeś, a teraz tu leżysz, trzęsiesz się z zimna i nie wiesz, kim jesteś.

Zbawiciel odsunął broń od czoła pijaka i uśmiechnął się szeroko, widząc, że pijaczek zrozumiał aluzję. Zbawiciel odsunął się od niego i oparł o drzwi kabiny.

- I co myślisz? – Spytał Zbawiciel

- Ładne. – Odpowiedział niepewnie.

Zbawiciel uśmiechnął się od ucha do ucha.

- Wiesz, dlaczego ludzie kłamią ochlapusie?

- Nie.

- Dlatego, żeby nie dostać za dużo razy po gębie. Czasami lepiej jest kłamać. Bo kłamstwo jest formą przeczekania. Jest z drugiej strony inną formą prawdy.

- Co to ma wspólnego…

- Morda w kubeł.

- Ty popieprzony szantażysto! Mam tego dość!

Szaleniec wykrzywił usta w grymasie zdziwienia. Po policzkach pijaka ściekały łzy.

- Na tobie przynajmniej hitlerowcy nie przeprowadzali eksperymentów. – Zbawiciel usiadł na podłodze po turecku. – Powiem ci teraz, kim jestem. Jestem Zbawicielem. Zbawiam ludzi od szarej rzeczywistości. Pokazuję im też ich własne wnętrze.

- Chcesz mnie zbawić? Kim jesteś? Kaznodzieją? Księdzem?

- Jestem Zbawicielem. Bogiem Nowoczesnych czasów. Szaleństwem.– Pijak zamilkł. Badał szaleńca wzrokiem. Zastanawiał się.

- Chciałbym go zobaczyć.

- Dobrze. Podejdź do mnie.

- Będzie bolało jednoczenie się z nim?

- A myślisz, że poprzedniego Zbawiciela bolało ukrzyżowanie?

- Jak cholera.

- Dobrze myślisz.

- A co było potem?

- Zbawienie wieczne. Zmartwychwstanie. Wszystko, o czym mówią w biblii.

- A ciebie ukrzyżowali?

- Niejednokrotnie.

Pijak podszedł do obłąkańca. Ten zachowywał minę najwyższej powagi. Pijaczek oparł się o drzwi toalety.

- Najpierw chcę go zobaczyć. Boga.

Zbawiciel kiwnął głową.

- Zamknij oczy.

Szaleniec podniósł młotek leżący pod parującymi kaloryferami, a z pudełka stojącego obok wyciągnął kilka długich gwoździ. Wszystkie opuszczone miejsca w mieście, wszystko, co gnijące, należało do niego.

Zbawiciel przystawił ostrze gwoździa do skroni i zamachnął się młotkiem. Skroń pękła i trysnęła stróżka krwi. Pijak wydarł się w niebogłosy. Gwóźdź został w jego głowie. Otworzył oczy, ale nic nie widział, bo krew mu je zalewała. O mało się nie przewrócił. Zbawiciel złapał go i przycisnął do drzwi. Ból był niewyobrażalny. Wziął gwóźdź w usta, podniósł jego rękę ponad głowę i oparł o drzwi. Do otwartej dłoni przyłożył gwoździa. Młotkiem przebił jego dłoń na wylot. Zaczął stukać w niego, by przebił się na całą długość i wbił w drewniane drzwi. Krew zaczęła ściekać, ciemna, wzdłuż jego rękawa, i wzdłuż drzwi. Pijak jęczał okropnie. Ślinił się. Zbawiciel wziął kolejny gwóźdź i przybił nim drugą rękę. Pijak zaczął się cały trząść. Opętaniec patrzył na niego, mając nadzieję, że jego stopy nie zostaną przygwożdżone do podłoża. Podniósł jego głowę i uderzył o drzwi kibla, by go otumanić. By nie myślał. Głowa odchyliła się do tyłu, napinając przybite dłonie. Oczy były przekręcone na drugą stronę, i widać było tylko białka. Zbawiciel rozwarł jedną z powiek i nakłuł końcówką gwoździa jego rogówkę oka, wbijając ją coraz głębiej. Oko pękało niczym jajko sadzone, i zaraz potem, zaczęła wylewać się, i ściekać po policzku. Opuścił głowę, zostawiając gwóźdź w jego oku i zaraz zabrał się za drugie.

Zbawiciel stanął naprzeciwko niego i wpatrywał się przez dłuższą chwilę. Uśmiechnął się. Pijak wisiał ukrzyżowany. Powoli konał. Był zadowolony. Gdy pijak skonał, Zbawiciel wyszedł z miejskiej toalety i poszedł dalej w mrok.

Gdy będzie mu szło tak dobrze, zdoła zbawić niemal cały świat.

Wszakże, ma on całą wieczność przed sobą.

Rozdział 5. Wirus

Doszedł do głównej ulicy, opustoszałej o tej porze. Rozejrzał się wokół. Powąchał powietrze, niczym pies, szukający ofiary. Krążył jeszcze przez chwilę, rozglądając się. Wyczuwał coś, co go niepokoiło. Zapach tego był intensywny. Zbawiciel był lekko zdekoncentrowany, czując coś, co pachniało podobnie do niego. Stanął nad pokrywą prowadzącą do ścieków, będącej na samym środku martwej jezdni. Odsunął ją i wskoczył do wewnątrz.

Zapadłszy się w czeluść ścieków, odstraszył szczury pluskiem, które rozbiegły się we wszystkich kierunkach. Ale gdy tylko zrobiło się spokojniej, szczury powyłaziły z nor poznając swego pana.

Zbawiciel szurał pleśniowymi nogami po toksycznych odpadach miasta. Zanurzał się w większą ciemność. Zapach był wyraźniejszy. Słyszał bulgot wokół siebie. I nie były to rury kanalizacyjne. Wyprostował rękę próbując dotknąć nieznanego. I wyczuł zimną kolumnę, pulsującą pod palcami. W środku bulgotało. Gdy wzrok zaczął przyzwyczajać się do ciemności, z chwili na chwilę docierało do niego gdzie jest. Dawno go tu nie było. Naokoło niego stały szklane kolumny, a w środku mózgi zakonserwowane w formalinie. Mózgi największych szubrawców wojennych; teraz przegniłych eksperymentatorów pozbawionych tożsamości.

Ruszył wolno do przodu. Wszędzie widoczna była swoista kompilacja kabli podłączonych do komputerów. Doszedł do wylotu tunelu. Był niski. I nie zachodził daleko. Zbawiciel uchylił głowę i zajrzał do środka. Panowała tam wilgoć. Słychać było skraplające się bajoro, ściekające z sufitu. Pośrodku coś leżało. Widać było tylko powolny ruch oddychania. Na tle widoczne były kontury kabli i ludzkiego ciała. Powąchał lekko powietrze. I wyczuł znajomy zapach. Postać zbliżał się do niego, aż wychyliła się.

Zbawiciel odsunął się do tyłu. Pośrodku leżała dziewczynka. Z różnych otworów, wyglądających jak kontakty i porty, wyglądających jak powszczepianych w jej ciało, lub może faktycznie tak było. Z nich wyrastały pnącza kabli podłączanych do całego pomieszczenia, które bezpośrednio łączyło się z kolumnami. Czerpała energię, dzięki której mogła sztucznie być podtrzymywana przy życiu.

Dziewczynka była ogolona na całym ciele. Jej oczy patrzyły bez emocji, jak szklane oczy lalki. Dopiero po chwili zorientował się, że mała ma odcięte powieki, a na czole wyrasta jej coś na formę nosa, odwróconego do góry nogami.

- Kim jesteś? - Zapytał nieswojo Zbawiciel. – Umiesz mówić?

- Jestem twoim dzieckiem. Jesteś moim ojcem.

- Wcale nie.

- Nie poznajesz swojego zapachu?

- Z dobroci czystego serca…

- Twoje serce wcale nie jest czyste.

- Jestem…

- Wiem, kim jesteś. Nie musisz mi opowiadać.

- Ale nie wierzę ci. Jak?

- Żyjesz tu długo. Wystarczająco długo, by wiedzieć, co w tych kanałach się znajduję. Ludzie do kibla spuszczają różne rzeczy. Kobiety tampony, a ty... No cóż, sam powinieneś się domyśleć. Jestem zrodzona z twojego nasienia. Wyklułam się tutaj, z martwej komórki jajowej z tamponu i martwych plemników twojego pochodzenia.

- To niemożliwe.

- I kto to mówi?

- Czego chcesz?

- Chciałabym byś zajął się mną do śmierci. Nie pożyję długo, nie obawiaj się. Ale nie będziesz też moją niańką. Będziesz tylko mnie doglądał. Jestem stracona. Trawią mnie wszystkie wirusy świata zakorzenione w szyszynce. Wypełzają stamtąd. Wszystko zatłaczające się na siebie, krzyżujące choroby. Trawią mnie one jednocześnie.

- Zabiorę cię stąd.

Mała odchyliła głowę do tyłu, i targnął jej ciałem elektroniczny spazm. Jej oczy wywróciły się na drugą stronę. Przeleciały przez całą orbitę, po czym wróciły.

- Chodźmy.

Wyciągnął do niej dłoń. Ze wszystkich otworów z jej ciała, buchnęła naraz para. Kable, czy czymkolwiek to było, zaczęły się odłączać od jej ciała, kurczyć i wycofywać w stronę ściany. Zbawiciel uniósł ją, uznając przy tym, że jest niezwykle lekka. Zarzucił ją na plecy i zaczął szurać bosymi stopami po błotnistej cieczy, wypełnionymi chemikaliami i brudem. Po którymś kroku dalej, coraz bardziej czuł, że nie jest przytwierdzony do podłoża. Zwolnił, by zobaczyć ten dotkliwy cud. Unosił się nad taflą wody, widział swoje poharatane stopy, oblepione strupami.