Miejskie legendy - Samuel Serwata - ebook

Miejskie legendy ebook

Samuel Serwata

0,0

Opis

Wszystko zaczyna się dziać, kiedy wyrośnie grzyb. — I życia kilkunastu osób, których życiorysy się splatają, scalają się w coś takiego. Splatają się w masywny wszechświat (…) A następnie ukazują sobie samym oba światy i próbują wybrać który z dwóch światów będzie domniemaną rzeczywistością, a który anty-rzeczywistością. — Oto opowieść o ostatnich, w ostatnim mieście na świecie. Psychodeliczna czarna komedia, w kompletnym sezonie, w 18 odcinkach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 686

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Samuel Serwata

Miejskie legendy

© Samuel Serwata, 2019

Wszystko zaczyna się dziać, kiedy wyrośnie grzyb. — I życia kilkunastu osób, których życiorysy się splatają, scalają się w coś takiego. Splatają się w masywny wszechświat (…) A następnie ukazują sobie samym oba światy i próbują wybrać który z dwóch światów będzie domniemaną rzeczywistością, a który anty-rzeczywistością. — Oto opowieść o ostatnich, w ostatnim mieście na świecie. Psychodeliczna czarna komedia, w kompletnym sezonie, w 18 odcinkach.

ISBN 978-83-8189-090-8

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

OKROKĄTNY OKRĘT

ŁOWCA SNÓW

CERKWIA, DWULICOWY

& PEJZAŻ Z WIDOKIEM NA SRAJĄCEGO PSA

SKUPISKO

SKUPIONYCH

MUTACJA

INDYJSKA

PORTAL

KLASTERÓW

INTERFERON

PUNKTU G

NOC

NA DZIKIEJ GÓRZE

GROMADA

LOKALNA

BRAK

MIEJSC PARKINGOWYCH

Postaciom Zmyślonym

Dedykowane

UTOPIA:

1. Państwo idealne.

2. Bujanie w obłokach, marzenie, mrzonka, rojenie, chimera.

[Słownik Synonimów 2.0]

„Tam szaleją demony i niewidzialne ręce spychają w przepaść.” — Cytat z filmu W. J. Hasa „RĘKOPIS ZNALEZIONY W SARAGOSSIE.”

„To rzeczywiste zdarzenia są popieprzone, nie moja głowa” — Jack Starks, bohater filmu „JACKET

„Tragiczne piękno kiczu przewyższa arcydzieła, ponieważ ukazuje ludzką klęskę” — Fikcyjny pisarz Tristian Reveur z filmu „STAY”

„Rzuciłem pisanie w wieku siedmiu lat. Zbyt Niebezpieczne.” — NAGI LUNCH

Odcinek 1. Ostatnie słowa

Z natury jestem sceptyczny, i nie wierzę w bzdury. Tym bardziej nakłoniło mnie to do odkrycia prawdy, która — mam nadzieję za moją sprawą — rozwieje wszelkie bzdurne teorie idiotów, mających się za poważnych ludzi nauki, wierzących ślepo w coś, czego istnienie próbowano udowodnić od czasów Jezusa Chrystusa, — którego z kolei również faktu, iż żył ktoś podobny, nie ma jasnych i twardych dowodów. Oczywiście liczę się ze swoją arogancją, jakobym znalazł to legendarne miasto. Zakładam, że może się tak zdarzyć. Wynik ostateczny, prawdopodobnie będzie niewymierny do tego, czego oczekują wszyscy, dzięki którym mogę wyruszyć w podróż do Europy środkowej.

Miasto podobno liczy sobie przeszło 600 tysięcy mieszkańców. Utopią, jak je nazwano, jest odizolowane od reszty społeczeństwa, jak i świata, będąc tym samym samodzielną i samowystarczalną fabryką, nieustannie tętniącym życiem. Założyciel, a w zasadzie autor, zbudował coś niemożliwego. — Najbardziej niedostępny punkt na naszej planecie; Nikt nie mógł do niego wejść, a jeśli mu się udało, wyjście z niego miało być po stokroć trudniejsze. I nie przesadzam w ogóle. Wejście do Raju było tylko dla zasłużonych.

Słyszałem osobiście pogłoski i plotki mówiące, że miasto zaczynał budować w wieku 19 lat, w roku 1913, jakiś nieznany architekt, artysta, podobno geniusz, nazwiskiem Adam Kat, urodzony w roku 1894. Tak przynajmniej się go określa, i takie dane przechodzą w formie ustnej. Historia mówi, że Kat odziedziczył przeogromną fortunę, którą przeznaczył na zrealizowanie największego marzenia. — Chciał zbudować miasto oparte na jego wizji świata doskonałego. Całkowicie niezależnego od nikogo i niczego — włącznie z nim samym.

Miasto będące artystycznym dziełem, któremu on sam miał nadać jedynie szczątkowy scenariusz, założenia i plan na samym początku, jakby w pilocie serialu, by kolejno to bohaterowie zaczęli opowiadać swoje własne historie — z pomięciem autora, mającego być widzem obserwującym bohaterów, tworzącą historię z pominięciem jego samego.

Historia mówi, że z początku postawił on kilka budynków, mogące tworzyć wieś. Nie było w nim w ogóle ludzi. Gdy zaczynali napływać różni zainteresowani, Adam Kat nie mógł tego znieść i począł budować swój labirynt, na którego fundamentach konstrukcji, kładł kolejne budynki. Pracował przez kolejne lata nad swoim najdoskonalszym dziełem, aż do roku śmierci latem 1966, dożywając sędziwego wieku, 72 lat.

Mówi się, że jeśli nie jest się mieszkańcem, lub nie zna się planu, możliwe jest całkowicie zagubienie w mieście. Plan podobno był tylko jeden. Ponadto od momentu jego śmierci, aż do dzisiaj przez kolejne lata, miasto stoi wyizolowane. Podobno. Nikt do niego nie wszedł, ani z niego nie wyszedł. Nie wiadomo czy ktoś tam żyje i czy istnieje cokolwiek podobnego do wizji śmierci, będącym realnym powodem, dla którego nie mogą go opuścić.

Za życia Adama Kata, przed skończeniem swojego dzieła, wpuścił na ulicę garstkę ludzi. Niektórym udało się znaleźć wyjście, inni tam pozostali. Po latach, praktycznie, aż do dzisiaj, nie można było znaleźć żadnych pewnych informacji. Tylko plotki. — Mniej więcej od roku 1939 do roku jego śmierci w 1966 do miasta nie zdołał wejść nikt, a wyszły jedynie dwie osoby. Uważa się je za kompletnie przypadkowe.

Po śmierci Kata, wejście i wyjście do dziś, pozostaje nieznane i niemożliwe. Nie wiadomo, w jaki sposób, i na jakich prawach, i czy w ogóle żyją tam jacyś ludzie. Dopiero teraz, po przeszło dwóch latach badań, natrafiłem na ślad, mówiący mi wyraźnie, że miasto przez cały ten czas się rozwijało i rozwija, po dzień dzisiejszy. Skąd o tym wiadomo? Utopia popełniła błąd, albo miałem niezwykłe szczęście, że udało mi się jako jedynemu znaleźć tam lokacje, i samo wejście.

Ostatecznie opieram swoje badania na poszlakach i miejskich legendach zasłyszanych po drodze. Wiem, że dzieją się dwie rzeczy, wyczuwalne na kilometr. Miasto przestało się przebudowywać, z powodu zakończenia całego projektu, który zaplanował Adam Kat. Nie wiadomo, kto i w jaki sposób przebudowywał miasto. Prawdopodobnie miasto zrobiło to samo.

Legenda mówi, że Adama Kata znaleziono martwego na atak serca w jego pustym domu. Leżał na podłodze w swojej sypialni, przed fotelem i wciąż włączonym adapterem, na którym obracała się pierwsza strona, pierwszego albumu Pink Floydów. Mówi się, że Adam Kat został zaklęty w swoim mieście i w momencie, kiedy zostanie ono ukończone, Adam powróci, i sam stanie się miastem myślącym, posiadającym wolną wolę. Miasto stanie się Adamem Katem. — Inni wierzą zaś, że to już się stało, i miasto jest teraz ciałem Adama Kata. Myślącym, świadomym organizmem. — Do tego dochodzą pytania: Gdzie leży ciało Adama? Czy naprawdę żyje? I czy istniał naprawdę? Wiadomo, że dzieło Kata, po 120 latach zostało zakończone. Świadczy o tym fakt, że przez ostatnie dwa lata wypłynęło więcej informacji o nim, niż przez ostatni wiek…

Mgliście pamiętam swoje życie. Niektórych elementów w ogóle, jak na przykład dzieciństwa. Zawsze sobie tłumaczyłem, że powodem tego musiała być nuda. Do momentu aż dowiedziałem się, że mam kłopoty z pamięcią. Czasami to przeszkadza bądź irytuje. Tym bardziej nie potrafię sobie ani przypomnieć, ani skojarzyć, ani w ogóle w jakikolwiek sposób pozyskać informacje, od samego siebie, na pytanie — skąd się o tym dowiedziałem, i dlaczego jest to dla mnie priorytet. Wiem po sobie, że skoro myśl o tym jest silna i trwa we mnie długo. — Praktycznie nigdy o tym nie zapomniałem, musi to być bardzo istotne. I chociaż nie pamiętam pierwotnego wrażenia, celu czy źródła, próbuję usilnie odnaleźć owy Azyl już od ponad dziesięciu lat. Czułem, że gdy odnajdę to miejsce, pamięć powróci.

Było coś jeszcze. Fascynacja. Ciekawość. Wiadomo. Będąc racjonalistą często się biłem w myślach, nie potrafiąc znaleźć wyjścia. To było na zasadzie fascynacją legendami, bajkami, książkami. Mityczne miejsce z mitów, w którym mieści się inny świat. Jak wejście do innego świata. Nie wierzyłem w zasłyszane historie, jednak gdyby faktycznie istniało takie miejsce, (co jest niemożliwe) musiałem je odnaleźć. Nawet, jeśli miało się okazać jedynie kupą kamieni sprzed narodzin Dinozaurów.

Obecnie? Będę miał szczęście, jeśli uda mi się znaleźć cokolwiek. To było na zasadzie zakładu z samym sobą. Nastawiałem się, że przegram. Założyłem się ze sobą jeszcze o to, co zrobię, gdy uda mi się nie tyle odnaleźć to miasto, ile będzie ono wyglądało tak, jak z opowiadań. Przez wiele lat olewałem ten temat zajmując się uczeniem w liceum. Choć temat dobrze zawsze był podświadomie, przeze mnie zauważalny. Nieraz zdarzają się przypadki tak niezwykłe, że pozostają w pamięci i nawiązują ze sobą swoisty, mentalny romans — nie łącząc, ale nawiązując emocje. To właśnie jeden z takich przykładów. — Były tylko dwie rzeczy w życiu, które wiedziałem, że nigdy ich nie dokonam. Znalezienie Azylu i Adama Kata.

Całe ostatnie pół roku namierzałem potencjalne miejsca, gdzie mogłaby znajdować się Azyl. Odwiedziłem dwa miejsca okazujące się jedynie atrakcjami turystycznymi. Faktycznie, zagubionych, mitycznych miast. Jak Atlantyda, Eldorado czy miasteczko Salem. Trzeci raz był najbardziej niepewny, niefortunny i pechowy. Przez długi czas zastanawiałem się, czy niczego tam nie było, czy też nie udało mi się, i nigdy nie uda odnaleźć Edenu. -W najmniej nieoczekiwany momencie mi się udało. Poleciałem na Islandię, gdzie w samym środku kraju miałem przemierzyć niesprecyzowaną powierzchnię wypełnioną śniegiem — jak na biegunie północnym. — Nie muszę chyba wyjaśniać, z jakiego powodu ominąłem miasteczko Salem.

Uzbrojony w lepsze ekwipunki niż nie jeden podróżnik, wkroczyłem na śnieżną pustynię wynajętym pojazdem śnieżnym. Nie było możliwości tam dolecieć. Tak przynajmniej mówili wszyscy, od których chciałem wynająć samolot i pilota. — Jak już znalazłem samolot, to nie znalazłem pilota, a gdy znalazłem pilota, ten nie chciał za nic w świecie lecieć na samobójczą wyprawę, z której nie wraca nikt, z punktu, w którym nie ma — jak poświadczał kilkakrotnie — absolutnie niczego. To było jak Trójkąt Bermudzki. Pilot powiadał wielokrotnie, że nikt tam nie chodzi, bo tam nic nie ma. Widać było, że coś ukrywał, ale szybko zorientowałem się, że jedynie własną niewiedzę. Postanowiłem go przycisnąć. Powiedział, że to jeden z kilku terenów na świecie, który jest niedostępny dla kogokolwiek. Nikt nawet nie wchodził na teren śnieżnej pustyni. Niektórzy uważali, że ta ziemia jest opętana. Że mieszka na niej diabeł. Że gdy się zacznie iść, to będzie się szło po wieki. Dodał nawet, że nie słyszałby przez ostatnią dekadę wkroczył na ten wyizolowany i niedostępny teren jakikolwiek śmiałek, a jeśli był taki, to na pewno nie powrócił.

Zawsze uważałem za niedostępne dżungle, góry, takie miejsca, ale płaską powierzchnię, na której nie ma praktycznie w ogóle ani drzew, ani żadnych krzaczków. Dałem za wygraną, ale po bardzo długim czasie, a i tak byłem zły na siebie. Poczułem się zażenowany. Jakbym był w tanim aktorem w kiepskim filmie. Sceny typu „dotrzeć na niezbadany ląd, na którym żyją demony”, „przeklęte miejsce”, „duchy”, bzdury. Łatwowierność i irracjonalny strach przed nieznanym był mi obcy. Zawsze fascynowało mnie to, co inne, mimo iż wierzę w fizyczne i materialne potwierdzenia. Nie bałem się. Bo co gorszego może człowieka spotkać, niż inny człowiek? Ich należy się bać najbardziej! A raczej ich zaściankowości. Przez zacofanie okolicznych wieśniaków, i trudności w nawiązaniu nie tyle rozmowy, co jakiejkolwiek chęci do wymiany słów z obcym, gościem, potrzebującym, byłem skazany na pojazd naziemny. Przemierzałem po linii prostej w sam ośrodkowy punkt pustyni. Musiałem cały czas trzymać kurs, bo kilka razy w ciągu pierwszego dnia przypadkiem zjechałem z trasy, a po czwartym razie, nie potrafiłem namierzyć drogi.

Pod koniec kolejnego dnia musiałem się zatrzymać, choć chciałem jechać tak długo, aż przejadę całe pustkowie. Uniemożliwiła mi to irytująca śnieżyca, która dosłownie zatrzymała mój pług. Tej, pierwszej nocy zdałem sobie sprawy z tego, co robię. Dopiero to do mnie dotarło. Moje życie jest tak płytkie, że każdy mógłby opowiedzieć tysiące historii o dziesiątkach tysięcy ludzi podobnych do mnie. Podążałem za nierealną ułudą. Mirażem, o którym pisali szaleńcy, kłamcy, narkomani, psychopaci, świry i artyści. Nie można im wierzyć. Nie wierzyłem w ani jedno słowo — a jednak tu przybyłem! I to mnie irytowało najbardziej, bowiem okazałem się najbardziej skretyniały spośród ich wszystkich!

Po kilku godzinach nawałnica minęła. Noc była tak jasna, że od razu chciałem się ruszyć i jechać dalej. Jeśli umrę tutaj, to trudno. Byłem na to gotowy. I tak nikt na mnie nie czekało, ani nikomu nie jestem do niczego potrzebny. Moja nieobecność stworzy problemy innym. Obiecałem sobie, że jeśli tym razem nie znajdę Azylu, przestanę jej szukać. Jeśli ją znajdę, zostanę w niej i napiszę o niej książkę. Chciałem ją znaleźć, bo nie chciałem wracać do świata, w którym tkwiłem zbyt długo, i nie ma ani on, ani życie, ani cokolwiek innego w nim nic do zaoferowania. Byłem w przekonaniu o pewności miejsca, w które się udawałem. Wiedziałem, że coś tam jest, ale nie wiedziałem co.

Nie mogłem uruchomić zamarzniętego silnika. O świcie zrobiło się naprawdę nieprzyjemnie. Pejzaże było spokojne, klarowne i niebieskie. Horyzont był tak nieprecyzyjny, że nie sposób było odgadnąć, czy w oddali mieniły się chmury, budowle, czy coś cokolwiek innego. Mój kompas się rozregulował, ale nie w sposób, że wskazówki latały zdezorientowane po tarczy, spanikowane brakiem punktu odniesienia, — lecz wskazywały jeden kierunek. Kompas zatrzymał się, jak czas w zegarku, lub zamierał, jak dźwięki uderzeń gasnącego metronomu. Sprawdziłem inne miejsca w okręgu kilku metrów. Wskazówki w ogóle się nie poruszyły. Postanowiłem ponownie odpalić silnik. Nie zapalił i tym razem. Stałem tak możliwie, że nawet ze dwadzieścia minut, aż zapalił, wystrzelił hukiem i dymem, i rozlał czarną ropę, rozpływającą się nieprzyzwoicie rozgrzana, żłobiąc koleiny w śniegu, jak atrament na papierze. Byłem załatwiony. Mogłem się położyć i zdechnąć. Nie miałem pojazdu, prowiantu, jakiegokolwiek środka komunikacji, — choć byłem przekonany, że i tak bym nie złapał żadnego sygnału. Definitywnie było gorzej niż kiedykolwiek.

Byłem spokojny. Nie mogłem spanikować. Wiedziałem, że miałem do pokonania powierzchnię, na której można by było ulokować małe państewko. Wziąłem wszystko, co mogłem unieść i ruszyłem. Przeszedłem parę metrów, a gdy się obejrzałem, nie dostrzegłem mojego pojazdu. W dodatku opadała mgła rozmywająca linię horyzontu. Brakowało tylko tego, by grawitacja przestała działać, — jeśli w ogóle to możliwe. Podjąłem samobójczą wyprawę, która trwała cały tydzień, a gdy zmierzchało dotarłem pod ową świetlistą budowlę złożoną z wydawać by się mogło, samego szkła i luster. Przynajmniej tak to wyglądało. Jak U.F.O.! Debilizm, tak wiem.

Na horyzoncie nie było niczego. Gdy próbowało się spojrzeć dalej, w środek, raziło stamtąd światło, uniemożliwiające dostrzeżenie czegokolwiek. To nie było normalne widowisko. Słońce miałem za plecami. Nie było tu niczego. I dalej, w stronę tego rozświetlonego punktu, mogącego być fatamorganą. Prę lekko podniecony, że miejsce, do którego dążyłem, mogło skrywać historie, których poszukuję. Chciałem by to był Azyl. Tak, choć bałem się, że ulegam złudzeniom, wydawało mi się, że idąc cały czas przed siebie, już kilkanaście lat? Tak mi się zdawało. Światło na horyzoncie nie jest jaśniejsze, ale, że przestrzeń mnie od niej dzieląca nie zmniejsza się nawet o kilka metrów. Robiłem postój tylko w chwili, gdy wskazówki kompasu poruszały się. Z początku tkwiły sztywno w swoich ustalonych pozycjach, jak ściągnięte magnesem, by rozluźnić się i obracać wokół osi coraz szybciej. Drżał mi on w ręce, a wskazówki obracały się z wibrującym brzęczeniem, jak śmigła kwantowego ptaka.

Kompas się nagrzał, a wskaźniki, dyrektywy, wytyczne i sugestie — zatrzymały wskazując moją lewą stronę, na której się zatrzymały, jak uprzednio. Wychodziłem z założenia, że jeśli wokół nie ma niczego, ani nikogo, w sytuacjach takiej jak ta, to powinno się nie myśleć, ile zdawać na instynkt i wyłapywać wszelkie znaki, wydające się być wskazówkami albo, chociaż jej namiastkami. — Albo znaleźć coś ostrego. — Kiedy kompas zamarł, spojrzałem przed siebie na drogę, którą podążałem. Przede mną powinno rozlegać się blade światło. Nic takiego nie było. Światło znikło z horyzontu. Czułem się, jakbym uległ oszustwu. — Zupełnie, jak w słoneczny dzień, kiedy widzi się odblask światła w szybie naprzeciw własnego okna, odbijającą kolejno światło, by później przestać. Tak to wyglądało. Spojrzałem w lewą, wskazaną przez kompas stronę. I przed siebie. Coś się mieniło, ale nie było to tak pewne, by na ślepo za nim podążać. Odwróciłem się i postanowiłem iść tak długo, aż padnę.

Dotarłem w wąskie przejście, którego końca i długości nie potrafiłem oszacować. Sunąłem półmetrowym przesmykiem, i już po dziesięciu minutach w całkowitych ciemnościach, mając nadzieję, że tam gdzie mnie owa droga zaprowadzi, nie okaże się grotą szaleństwa czy jaskinią śmierci, całkowicie pochłaniającą światło przez ciemność. Ślepą uliczką.

Determinacja skróciła mi drogę. Strach też. Kontrolowałem czas na tyle, na ile pozwalało mi liche światło dobiegające z cienkiego przesmyku światła, pęknięcia w górze. Kiedy zdałem sobie sprawę, że idę już którąś z rzędu dekadę…

Postanowiłem, jak planowałem, przystanąć i podjąć decyzję. Czy iść dalej, do oporu, drogą, mogącą ciągnąć się w ten sposób kilometrami, czy też zawrócić i znaleźć inną drogę? — Postanowiłem iść dalej. A raczej ciągnąć się przez wąski przesmyk. Minęły trzy kolejne godziny, gdy zdałem sobie sprawę, rozmyślając, a miałem na to idealną chwilę i czas, że pierwszy raz w życiu bałem się ciemności. Wąska szczelina nade mną, gdy zniknęła, wprawiła mnie w otępienie. Byłem jak ślepiec, który swą ułomnością musi zdać się na pozostałe zmysły, istotne zazwyczaj w momentach seksualnego aktu i jedzenia, aniżeli praktycznych potrzeb.

Nie potrafiłem sobie wyobrazić takiego życia. Kiedy nachodziły mnie fobie toczące obłęd, próbowałem wytężyć maksymalnie mój umysł, by mieć przed sobą tylko cel. W samotności, sam ze sobą, w ciemnościach, z własnymi demonami, które jeśli je uwolnię, nie pozwolą mi stąd wyjść nigdy. Sprawią, że nawet prosta droga może mnie zwieść, i przez nagły atak paniki i szoku, moja orientacja w kierunkach będzie tak zaburzona, że nawet nie zwrócę uwagi na to, że idę w odwrotnym kierunku. Nawet będąc w takim miejscu całkowicie świadomy, gdy pojawia się myśl — „Hej, czy ja cały czas idę tą samą drogą? Niemożliwe jest bym zawrócił. Nie zawracam, prawda? Postanowiłem iść przed siebie.”

Kiedy pojawia się zwątpienie, chociaż w najmniejszej, nieznaczącej formie, można być pewnym, że prędzej czy później ona się wyrwie i przerodzi w histerię i rozpacz powodującą panikę oraz strach, mogący spowodować, że stracę zmysły i oszaleję, pozostawiając moje zwłoki pewnie do końca świata nie odnalezione. Będę archeologicznym nabytkiem dla przyszłych odkrywców z gwiazd, spoza naszej planety. Jeśli myślałem o tym w ten sposób, sam oszukiwałem siebie, choć myśl była przyjemna i prawdopodobna, wtedy napięcie mijało. Miałem nikłe poczucie tego, że moje życie przysłuży się komuś w wartościowy sposób. Żyć bez jakichkolwiek osiągnięć, które można pozostawić kolejnym pokoleniom, chociażby na znak, że taki ktoś żył.

Niemal w milczeniu medytując, coraz bardziej z każdą godziną wydawałem się zapadać w sobie. W końcu wielu mnichów i ascetów przyjeżdżało do miejsca w górach, w których mogli oddać się medytacją, świadomym snom, filozofią, automatycznym myślą, uwalniając w ten sposób umysł, co za tym idzie, nikłe ilości DMT, chyba najsilniejszego, naturalnego psychoaktywnego narkotyku, uwalnianego w naszym mózgu w momencie narodzin i śmierci. Musiałem tylko sobie uświadomić, że gdybym uległ halucynacjom, muszę zmusić się, do tego, by zrozumieć, czym one są, i że nie są prawdziwe. Są nadrealne. — Choć w tej sytuacji powinienem ich posłuchać. W owej chwili rzeczywistość była dla mnie ekstremalnie nie do zaakceptowania. — Czułem się jakbym się w sobie zapadał, i w siebie odlatywał.

W niektórych momentach miałem wrażenie, że się zatrzymałem, ale kiedy postanowiłem zmusić ciało, by te odezwało się do mnie, zdumiony nie mogłem uwierzyć, że wciąż idę. Poruszam się miarowo, systematycznie, rytmicznie. Jak podczas rytuału. W mantrze idących wielu legionów mnichów pielgrzymujących trzeci wiek pod rząd uniwersytetu, no jakiegoś tam, bo nie wiem, kto co skończył.

W pewnym momencie wyczułem rozwidlenie szczeliny, i mogłem iść już tylko prosto. Moje ciało nie potrafiło się po takim wysiłku przestawić na inny tor. Byłem, jak zgnieciona kartka niemająca zamiaru wrócić do stanu sprzed zgniecenia, i zwija się cały czas w pozycję, decydującą o jej przyszłym wyglądzie i znaczeniu. Ruszyłem w korytarz. Czułem świeże powietrze. Dalej było ciemno, a ja broczyłem po kostki w lodowatej wodzie. Bałem się, że oślepi mnie słońce, jeśli je znajdę. Po godzinie błądzenia otępiały i zdezorientowany, zacząłem widzieć. Światło nikłe, niezauważalne dla kogoś, kto nie przyzwyczaił wzroku do ciemności tak intensywnej, i trwającej tak długo, mnie porażało w niewysłowionych onomatopejach, prymitywnej death metalowej furii.

Szedłem dalej skalnymi uliczkami, widząc coraz intensywniejsze światło, przed którym już musiałem mrużyć oczy i zasłaniać się rękawami. Nigdy nie widziałem tyle światła naraz, jak w całości od miesięcy nie widziałem stu złotych w całości. Maszerowałem dalej niepewny, że idę wciąż zapatrzony w kompas. Zwolniłem krok, kiedy wskazówki zaczęły się przechylać ponownie w lewą stronę. Kląłem, na czym świat stał pode lub nade mną. Przeklinając samego siebie, swój idiotyzm, bez krzty sensu. Stanąłem i obracałem się po własnej osi powoli wraz ze wskazówkami. Kiedy zatoczyłem półkole, zauważając, że ślady na śniegu przypominają księżyc w połowie uśpiony na niebie. Wskazówki się naprężyły, jak erekcja licznika Geigera, i wystrzeliły w przeciwnym kierunku, jak potencjometr wyłapujący nagły atak, zbyt intensywnych dźwięków, czy nieznanych fal sejsmograficznych. Nie próbowałem nawet rozważać, dlaczego kompas zachowuje się w ten sposób. Wskazówki obracały się każda w swoją stronę, i zatrzymały obie w przeciwnych kierunkach. Spojrzałem najpierw w prawo, i ponownie na obydwa wskazane kierunki. Teraz tył za moimi plecami. Miałem dość. Zamachnąłem się i wyrzuciłem cholerstwo w śnieg. Załamałem się i wpadłem w horyzont, nie mogąc dostrzec żadnych kształtów. Przeleciałem wzrokiem panoramę wokół moją desperacją. A kiedy się odwróciłem ponownie w stronę, w którą zmierzałem cały czas, napis „Azyl” wysoki na 500 metrów, biegnący wzdłuż ośnieżonego muru, mówił aż zbyt dosadnie, że byłem na miejscu. U wrót. Napis był tak ogromny i przytłaczający, że nie było sposobu by nie osiadł na psychice oglądającego.

Przemknąłem wzdłuż ściany pnącej się w nieskończoność, prowadzącą w każdą ze stron. Niebo pochłaniało mury fortecy. Nie wiedziałem skąd biło światło elektryczne, ale nie było to już istotne. Prowadziło mnie do celu. Dotknąłem litej, płaskiej ściany — a pod dotykiem taką nie będącą. Ostrożnie dotykałem powierzchni, idąc wzdłuż. Mój zmysł dotyku nie pokrywał się ze zmysłem wzroku. Nie byłem pewny czy to, co widzę istnieje, czy też jest to omam spowodowany sytuacją doprowadzającą mnie do szaleństwa. Rozważałem nawet, że mogłem ostatecznie nie być na pustyni, ani nie być nawet tym kimś, za kogo się do tej pory uważałem. — Że byłem w kaftanie, i krzyczałem do pielęgniarza „gdzie jest mój kompas?!” — Moja ręka chwyciła coś, co postanowiłem pociągnąć. Gdy nie dało rady, popchnąłem i rozległ się ciepły powiew, rozlewający się w oczekiwaną materię. Bramy rozwarły się szeroko. Ciemność wylewała się niemal czarnym światłem na śnieg i przestrzeń wokół mnie. Mimo, iż był sam środek dnia, światło w żaden sposób nie oświetlało niczego. Patrzyłem jak zahipnotyzowany. Czerń rzucała cień w moim kierunku, tak samo, jak żarówka rzuca światło na określoną przestrzeń, zazwyczaj w okręgach. Spod drzwi zaczęła się ona rozlewać, jak farba, będąca niemal żyjącą substancją, z własną świadomością.

Mogłem przysiąc, że ta czeka na moją reakcję i ostateczną decyzję, przed którą podjęciem ostatecznie, musiał minąć nieokreślony czas. Stałem przed faktem dokonanym. Miałem świadomość, że prawdopodobnie mam niezaprzeczalne potwierdzenie istnienia Azylu. Obecnie jestem wewnątrz. Nie wiem czy uda mi się stąd wyjść, ani czy uda mi się wysłać moją obszerną relację z pobytu tutaj. Ludzie żyjący tu od dekad, mogą nie wiedzieć, że poza tym miastem jest jeszcze coś, a jeśli wiedzą, to traktują to jak wymysł, fikcję.

Znalazłem się przy wielkich skałach, spomiędzy których wyszedłem — mam nadzieję, że niezauważony — na samym środku plaży. Ogromny czarny ocean wydawał się bić światłem w niebo. Po horyzont wszystko było puste. Tylko ocean. Niebo zaś było czerwone. Gdy zwróciłem się ku lądowi, nie mogłem uwierzyć, że widzę coś takiego. Momentalnie przyjąłem, że znalazłem się w jakimś mieście budowanym przez miliardy ludzi, przez pięć milionów lat. Niemożliwością było, by miasto mogące być potężną stolicą, wydaje się rozchodzić i biec w nieskończoność, dla rewersu pejzażu przeciwstawnego po drugiej stronie. Wydawało się, że to oplata ono cały świat, ciągnąc się bez krawędzi w nieskończoność.

Za murami drzwi, przez które ledwie się przecisnąłem do korytarza, jakby klatki schodowej, prowadzącą mnie prosto na zatłoczoną i pełną wszystkiego, jak w największych metropoliach świata, w sam środek miasta. Byłem w zbyt wielkim szoku, by się otrząsnąć. Jak mi się to w końcu udało, odwróciłem się do tyłu, ale korytarza nie było. Lita ściana jednego z bloków. Nie mogłem wytłumaczyć sobie tego fenomenu. Mogłem niemal przysiąc, że się nie ruszyłem nawet na krok. Przeszedłem na parę metrów ścianę w jednym i drugim kierunku. Ale nie było żadnego wejścia, tylko okna zawieszone na dwa metry nad ziemią. Zachciałem wrócić do miejsca, w którym stałem wcześniej. I wyszedłem w specyficzny, pusty plac o zmierzchu, na którym niebie malowały się rozłożyste fabryki nieznanego pochodzenia i nieznanego przeznaczenia swej produkcji. Cały pejzaż był nie do odkrycia. Panował tu chaos ze snów, a ja czułem się, jakbym lawirował ponad tym będąc uporządkowany. Nawet, jeśli okazałoby się inaczej, to jestem już za starym psem, by nauczyć się nowych żartów. Do momentu aż albo ja, albo wszystko wokół nie będzie zwracać na mnie uwagi.

Wyglądało to wszystko tak, jakby ktoś zebrał różne śmieci i wywalał je na podłogę tak długo, aż nie utworzyły one pewnego rodzaju abstrakcyjnej harmonii, tworząc w człowieku uczucie, że traci zmysły. Wypierd w stylu Jacksona Pollocka. Widziałem fragmenty, i większe w oddali miejsca, osiedla, społeczności, mieszkający w przeogromnej kolonii, wydające się niemożliwe. Pewnie największe miasta świata musiałyby, na co najmniej ćwiartkę swojego kraju połączyć w jedną, wielką megastrukturę, samo-istniejącą i mogącą przeżyć, by ogrom tego miejsca, przepych i baśniowość, przeczyła wszelkim prawom logiki. Marzenie megalomana. Przesycone.

Widziałem Atlantydę, i zaginione miasta Sumerów. Miasta zaginionych miast. Wieża tokijska wyglądała, jak wygięty długopis. Wszystko było nie na miejscu. Miasta z legend, czy faktycznie wymarłych, zagubionych lub zapomnianych, znalazły się w jednym miejscu. Miasto jawiło się jako potężny pomnik, muzeum, w którym wszystko było dziełem sztuki o niekończącej się powierzchni, mierzonych w setkach kilometrów. Gdybym chciał zwiedzić każde z nich, czy poznać każdego napotkanego człowieka, nie starczyłoby mi życia! Wielkie miasta wymuszają na człowieku stałą aktywność, wynikającą z nadmiernej fascynacji wszystkim wokół. Czułem się tak teraz. Jak dziecko, w dodatku turysta, bez mapy, rozumu, i pieniędzy czy czegokolwiek. Jak wieśniak, który zawsze chciał pojechać do Nowego Jorku.

Pamiętam, że jak byłem mały, to widziałem miasto, ale może było to jedynie miasto duchów. Może mi się przyśniło, albo po prostu jako dziecko wywarło na mnie to takie wrażenie, że po latach wspomnienia uległy przekształceniu. Stają się nawet po latach czymś, czego nigdy nie było. Fikcją. Kłamstwem. Ale czy każda fikcja jest kłamstwem, albo kłamstwo fikcją?

Wydawało mi się wówczas, że na niebie są dwa księżyce, ale poświadczyć, ani udowodnić nie mogę. Zaszedłem na środek placu, na którym stały stoły okryte czerwonymi obrusami. Wpatrywałem się w nie próbując pojąć, dlaczego pomimo ogromnego wiatru, nie odlatywały one wraz z nim. Mogły być przymocowane, ale nie potrafiłem wymyślić, w jaki sposób. Pomimo, że nie należałem do stada, zapragnąłem porozumieć się z kimkolwiek, mając nadzieję, że będziemy mogli się porozumieć w tym samym języku…

Obszedłem plac dookoła, a gdy się odwróciłem, stałem naprzeciw nieoznaczonej budki z jedzeniem. Zwyczajni ludzie patrzyli na mnie, jak na odmieńca z innej planety. Widać było po nich, że każdy miał za sobą ciężki dzień. Miesiąc. Rok. Życie. Ja mogłem być kolejnym problemem. Usiadłem i zamówiłem coś do picia, by zaraz ugryźć się w język, bo nie miałem pieniędzy. Kiedy sprzedawca zauważył moje zakłopotanie, przerwał mi w pół wydechu, i powiedział:

— „Nie trzeba. Na koszt firmy.” — I po tych słowach rozmowy wokół zamarły, lecz nie przeze mnie. — Witamy w Psychodelicach.

Kucharz zatrzymał się w połowie drogi z wielką misą wody, którą upuścił parującą na ziemię. Ktoś wyłączył radio, a ktoś inny maszynkę do mięsa. Ciszę rozerwał przerażający krzyk kogoś niedaleko. Z oddali ten ktoś wyglądał, jak obłąkany pijaczyna wypełniony dzikością. Zatrzymał się brudny i zakrwawiony, przed nami wszystkimi, stojącymi w niemym oczekiwaniu. Cisza inspirowała jego skupienie. Powiedział…

— Nie… pijcie… wody! — I momentalnie padł na ziemię nieruchomy.

Jak umówieni, wszyscy wybuchli śmiechem na ten makabryczny, jednocześnie groteskowy zgon. Jeden z pracowników i podszedł do niego z butelką wody i sprawdził mu puls.

— Wykręcony. Zapity na kłódkę. Prawie na pewno. — Odwrócił nogą ciało na plecy.

— O cholera! Patrzcie! To przecież Adam Kat! — Wzdrygnąłem się po tych słowach, i złamana blokada przebrnęła przez tłum, by tylko przyjrzeć się ciału.

Jeśli to naprawdę Adam Kat. Ten, którego szukam. Będzie prawie pewne, że znalazłem ten właśnie Azyl! — Pomijając suchy żart, że tym samym, cel mojej wędrówki został zakończony.

Nie sądziłem jednak, że już na początku zostanę świadkiem sceny śmierci człowieka, kończącej długiej historii czyjegoś żywota. Nie wiedziałem jedynie, czy śmierć najważniejszego bohatera na początku książki będzie zwiastunem jej kontynuacji, czy też mojego końca.

Wiedziałem jednak, że jeśli mam dowiedzieć się — a bardzo tego chciałem, — co doprowadziło tego człowieka do takiego stanu, będę musiał poświęcić trochę czasu i włożyć w to dużo trudu. Jeśli to istotna sprawa, będę musiał dowiedzieć się, od czego to się zaczęło, nawet, jeśli będę musiał zebrać wszystkie historie od każdej osoby z osobna, by ułożyć ją w sensowną całość. Historie same przychodzą. Trzeba umieć je tylko złapać. Tkwiąc w punkcie, gdzie miejskie legendy zdominowały wszystko. Miasto tym samym stało się głównym bohaterem. Miejscem, z którego nie można się wydostać. Legendarne miasto, którego legendy miałem zamiar spisać. Ostatnie miasto na świecie. — Podeszło dwoje młodych ludzi. Jeden z nich spuentował to wszystko zdaniem:

— Jeśli mam kiedyś umrzeć, to wolałbym wypowiedzieć bardziej błyskotliwe ostatnie słowa…

Odcinek 2. Mówiące obrazy

Schizol

Pokój był ciemny i ciasny. Przy kilku świeczkach oświetlających twarz pisarza, słychać było skrobanie ołówkiem po papierze. Mieszkanie nie miało klamki w drzwiach. Wnętrze wydawało się nie mieć żadnego naturalnego światła. Okna były zamurowane. Zamiast szyb, w każdej futrynie rozwieszone plakaty ze zdjęciami miasta i lasu, w dzień i w nocy. Był pokój, ubikacja z prysznicem, mała kuchnia i lodówka, sama się napełniająca, gdy spał. Standardowe wyposażenie kawalerki, w której mieszka Maurice Claude.

Mieszkanie było jedynym światem, z jakim Maurice zetknął się od narodzin. Sądził, że był eksperymentem jego rodziców, rządu, terrorystów, lub kogokolwiek. Wiedział o ich istnieniu, jednak nigdy ich nie spotkał. Podobno byli bogatymi ludźmi, którzy zataili fakt, że mają dziecko, jego. Chociaż, mogłoby się zdawać, że to tylko domysły. To tylko pogłoski, legendy. Nie wiedział jak jest naprawdę. Może to być jedna z prawd. Faktem jest, że nigdy nie widział światła słonecznego na własne oczy. Znał świat doskonale. Lecz nie tylko z radia czy z telewizji. Znał go z muzyki, książek, filmów i komiksów, które miał w swojej potężnej biblioteczce. Nie wiedział również, dlaczego dano mu dostęp do niej. Teraz w kwiecie wieku, napisał najlepsze według siebie samego dzieło, dojrzewające w nim przez całe życie. Maurice piszę to, na co stać do granic możliwości jego umysł. Kończył właśnie ostatni akapit całej, skończonej właśnie książki:

„Mieszkam tu, od kiedy pamiętam. Przelewam na papier najbardziej bliski mi klimat oraz myśli i historię całkowicie zrodzoną z wyobraźni. Od narodzin nie wyszedłem poza mury mojego mieszkania. Od tamtego też czasu, piszę moje najdoskonalsze dzieło. Dzisiaj, w wieku 32 lat, skończyłem ją. Była to jedyna dla mnie możliwa droga, mogąca sprawić, że mógłbym być gdzieś indziej. Świat istnieje w mojej wyobraźni z taką doskonałością, że czasami nie wiem czy tworzę fikcję, czy też możliwy, rzeczywisty świat. Czasem pisząc, czuję się jakby ktoś mi dyktował treść. Od dawna całość była we mnie i teraz wybuchła smugą tęczowych nacięć, nie pohamowanie wylewających się ze mnie. Historia ta, jest we mnie od tak dawna, że nie ma siły by ktoś mi przeszkodził ją skończyć. Czekałem na to 29 lat. Teraz skończyłem i zamierzam ją przeczytać od początku.”

Po ostatnim słowie, nie stawiając nawet kropki, bierze w ręce cały rękopis i kartkuje go przed czytaniem, chwilę rozmyśla. Włącza muzykę, by odegnać wszystkie niepotrzebne myśli, psujące jego koncentracje. W milczeniu obserwował nieruchome kartki, z mówiącymi obrazkami

Potencjalni czytelnicy mogą tej historii nie przeżyć tak, jak bohtaerowie, bo wydawca nie będzie jej chciał wydać, ponieważ autor nie zamierza jej skończyć. Lub przeciwnie kończy opowieść pełną przegapionych wątków, jakich nie da się przebiegu domyśleć. — Jeśli każdy kolejno, trwać cierpliwie będzie, anonimow narrator opowie wyczekiwaną historię, będąc jej jedynym, naocznym świadkiem zdarzenia…

…podczas wizyty w miłej restauracji, i po skończonym posiłku troje młodych artystów należących do kółka jedności, społecznych wartości, wstali zostawiając za sobą rozmowę:

— To ja wam powiem, jeden z najstarszych artystów tego pokolenia tkwiący grubo w starej szkole renesansu i baroku, mówi, że czas na coś innego, radykalnego.

— Oszalałeś, to szaleństwo, świat tego nie wytrzyma — odparł drugi.

— Milordzie już czas — zjawił się mężczyzna przypominający trochę z wyglądu chińczyka, ale nie można było tego do końca powiedzieć, czy nim naprawdę był. Krzywy kapelusz, krzywy uśmiech, nieco kolidowały z tym wszystkim naraz. Wszyscy wyszli.

— Jej już kompletnie odbiło. Straciła rozum, rozumiesz mnie? Wiesz, co ona chce zrobić?

— Nic nie będzie. To już się stało dawno. Trzymaj papierosa. To jeszcze bardziej pogrąży świat. Spójrz tam na przykład — wskazał na trzy monstra stojące w zaułku. Każdy był zdeformowany, niemal kreskówkowy. Wszystkie wyglądały jak uczłowieczone dinozaury, pokazane bardzo karykaturalnie, gdzie nic nie ma swojego miejsca. Jeden z nich miał kij baseballowy, a czwarty klęczał przed nimi.

W hawajskiej knajpie wiele się działo. W hawajskiej knajpie stało wielkie działo. I jakby nie chciało, zawsze panowała tam słoneczna pogoda. I nikt nie pogada, bowiem miejsce stoi to na skraju świata, gdzie zawsze jest ta sama pora.

— Za kij nie wiadomo, o co kolesiowi chodzi. Spadamy stąd, chodźmy coś zjeść.

— Dopiero jedliśmy. — Zauważył drugi.

— A no tak, racja, zapominam nieraz śledzić poczynania czasu. A więc, może idąc przed siebie bez celu, może opowiesz nam trochę o nim. Podobno był wielkim artystą.

— No niby tak. Ale to bez znaczenia, bo ten już nie żyje.

*

Maurice odłożył maszynopis po przeczytaniu pierwszego rozdziału. Pomyślał, że zawarł w tym opowiadaniu, myśl, domysł, jedną z alternatyw, tego, dlaczego jest tu uwięziony przez te 33 lata. Ale chodzi jedynie o stworzenie tego miejsca i jego. Właściwie nie wie, co jest na zewnątrz. To jakby wspomnienie zza grobu, przed stworzeniem go od niemowlęcych lat, do dziś, staje się jakby jedną z urojonych prawd. Chciałby po prostu wiedzieć, i to bardzo, kto go tutaj przetrzymuje, niemal więzi, tak by nigdy nie wyszedł. Kto mógłby być taki szalony? Czy świat, jaki sobie wyobraża poprzez wszystko, co ma wokół siebie, wygląda zupełnie inaczej? Czy kiedyś ktoś go stąd wypuści?

Wziął maszynopis ponownie w ręce, odpalając przy tym wcześniej przygotowanego skręta, i zaczął czytać rozdział kolejny trójce kluczowych bohaterach kończących swoje życiowe opowieści, bez których nie narodzi się legenda o utopijnym mieście…

Szanse pana Blacka

Buty skazanego ciągnęły się z piskiem po wyglancowanej powierzchni posadzki. Black wiedział, że nie ucieknie, a jeśli nawet, to trafiłby tu z powrotem szybciej niż by pomyślał. Obecnie jest bardziej znany niż najsłynniejszy naukowiec, najsławniejszy piosenkarz, sławniejszy niż sam prezydent. Rzadko komu udawało się wymigiwać tyle, pięćdziesiąt cztery razy. Stawiał opór przy aresztowaniu nie dlatego, że sądził, że uda mu się zwiać, lecz po to by wkurwić gliniarzy, którzy telepią portkami myśląc, że nigdy nie wrócą do swoich domów. Lubił patrzeć na czyjś strach. Zresztą z drugiej strony, jeśli tak jak Black przyjął, że po śmierci nic nie ma, to żadne prawa religijne nie mają znaczenia, a z prawem ogólnym… Cóż, wystarczy być cwanym i szybko biegać. Przynajmniej na początku, bo jego kalkulacje okazały się niewystarczające. Są rzeczy, których nawet matematyka nie wyjaśni. Więzienie. Gnić w nim, czy na zewnątrz, nie miało dla niego żadnego znaczenia.

Strażnicy z oporem zamknęli go w odosobnionej celi, bojąc się, że może zabić współwięźnia. Woleli być ostrożni. Był do tego zdolny, na niczym mu nie zależało. Gdy zgasło światło, krzyki zamilkły, a kraty przestały skrzypieć. Został zamknięty na zawsze. Jedyny hałas rozlegał się w jego głowie. Jednak nawet on został przerwany przez głos:

— Widzę, że jesteś w bardzo chujowej sytuacji.

— Kim jesteś? — Po chwili spytał skonsternowany nie mogąc znikąd wychwycić głosu.

— Niech cię to nie interesuje. Mam interes. Możesz się zgodzić lub nie. Od ciebie to zależy. Jednak wiedz, że jest to sprawa być albo nie być, jeżeli wiesz, o co mi chodzi.

— Czego chcesz?

— Proponuję ci ucieczkę, ale w zamian musisz pracować dla mnie. Wiem, że to niezwykła dla ciebie okazja, ale żeby rozwiać twoje myśli, będziesz należał do mnie całkowicie. Nie tak jak syn służy ojcu, kelner klientowi, czy podwładny swemu panu. Inaczej. Chcę wiedzieć czy się zgadzasz.

Black zastanowił się i przytaknął.

— Nie mam zbyt dużych możliwości wyboru. Ale z drugiej strony, tu nie jest najgorzej.

— Czyżby? A gdybym ci zaproponował bezkarne zabijanie, kogo tylko zechcesz?

— Akurat. Nikt nie daję takich układów.

— Muszę iść, mam jeszcze dużo pracy. Wszystko wyjaśnię ci jutro. Gdy się obudzisz. Teraz śpij smacznie.

Black, gdy się zerwał ze snu, zorientował się, że jest dzień. Usiadł na brzegu łóżka i próbował ogarnąć sen, który przechodził mu przez czaszkę niczym najgorszy lęk, który może otumanić nawet takiego kogoś jak on. Rozprostował się i poczuł uderzenie w ramię. Momentalnie się odwrócił i zobaczył przed oczami stopę. Sunął wyżej wzrokiem po nodze i przerażony zobaczył nad sobą wisielca. Nawet nie zorientowawszy się, kiedy leżał już na podłodze i sunął do tyłu w stronę drzwi. Momentalnie cały zaczął się telepać na widok ciała, które było jego.

Podniósł się i rzucił na drzwi krzycząc w wniebogłosy, niemal falsetem, szarpiąc przy tym klamkę, wzywając pomoc, będąca znikoma. Cały zakład karny wydawał się pusty. Drzwi lekko stuknęły i bezgłośnie sunęły do przodu. Black był wolny/

Wyszedł niepewnie na korytarz rozglądając się w obie strony. Wszystkie cele w korytarzu były pootwierane, a całe więzienie zionęło pustką. Bez wahania ruszył przed siebie, wybiegając z zakładu w ciuchach więźnia i boso. Przemierzył niezauważalnie między blokami, kryjąc się w uliczkach, niezauważalny ludzkim okiem. Był jak cień, na tyle inteligentny, że skrywał się nawet przed słońcem. Choć zdawać by się mogło, że to świat jest cieniem, a on tym go rzucającym. Wokół niego, uliczki, budynki, cokolwiek, było opustoszałe, wypędzone przez nieznaną zarazę.

Drążył uliczkami próbując instynktownie znaleźć miejsce swojego ostatniego pobytu, jak i ostatniej masakry. Na miejscu zamknął za sobą drzwi na klucz, a wraz z trzaskiem zamka, przed oczami stanęła mu halucynacja niemalże namacalna. Pierwszy raz zobaczył spełnienie swoich najbardziej przerażających fantazji, wypełnionych brutalną erotyką. Jednak obraz był tak okropny, że nawet on nie mógł się ruszyć. Cała ostatnia, przez niego, zabita rodzina, mąż, żona i córka; tak jak ich rozczłonkował, stała przed nim w kuchni. Prawie żywa. Dziewczynkę bez głowy, leżącą na talerzu. Patrzyła na siebie odbita w lustrze, i poruszała się spowolnionymi ruchami. Nogi żony zawieszone pod żyrandolem bujały się jakby tańczyły, a jej oddzielony tors wraz z rękami i głową, wbity na krześle tworząc z nim integralną całość, na niego spoglądała leżącymi na podłodze oczami. Mąż leżał zwinięty i połamany na parapecie w nienaturalnej pozie, chcąc się rozprostować, bądź rozwiną, by było mu wygodniej. Zmasakrowani nie mieli prawa żyć. Było inaczej.

— Tutaj jestem — powiedział gość wczorajszego wieczoru. Black wiedział już, że to nie był sen, choć miał nadzieję, że trwa on nadal. Wbiegł do pokoju gdzie siedział przy okrągłym stoliku, przy którym było też miejsce dla niego. Popijając kawę z filiżanki, zaprosił go by dosiadł się i napił wraz z nim. Usiadł mimowolnie, bojąc się pierwszy raz w życiu. Wiedział, że moc tego człowieka, jakakolwiek by nie była, wykracza poza jakiekolwiek pojmowanie tego świata.

— To jest realne?

— Bardziej niż ci się wydaje. To jest rzeczywistość.

— Co tu się dzieje? — Spytał ledwo mówiąc.

— Jesteś moim pracownikiem. Zawarliśmy pakt.

— Co ty chrzanisz?

— We śnie. Pamiętasz swój sen? Śniło ci się, że uciekasz i bezkarnie zabijasz.

Black milcząc masował skronie w nagłym przypływie kłującego bólu.

— Poza tym. Powiesiłeś się. Jesteś trupem. Nie zauważyłeś ciała nad swoją więzienną pryczą? Nie czujesz, że jesteś cały zimny i nie reagujesz na temperaturę?

Black dotknął swojej dłoni. Były chłodne, lecz jego ubiór mógł wiele wyjaśnić.

— To nie przez ubiór. Zaufaj mi. Nie masz wyboru.

— Jak to się powiesiłem?

— Może ktoś ci pomógł. Nie martw się. Sprawię, że będziesz szczęśliwy i robił to, co naprawdę chcesz.

— Skoro jestem wolny to po cholerę mam wchodzić w jakieś interesy z tobą. Mogę cię zabić i odejść. Przecież wiesz, kim jestem.

— O tak, i ugrząźć tu na wieki, w miejscu, gdzie nie ma nawet myszy do zabicia.

— Sugerujesz, że gdzie jesteśmy?

— Pomiędzy śmiercią twojego starego, a narodzeniem nowego życia. Jednym słowem nie masz wyboru. Jeśli się nie zgodzisz, wyślę cię z powrotem tam gdzie byłeś. Do więzienia. Czy wiesz, co się z tobą w nim stało?

— O co właściwie ci chodzi? Co mam zrobić? — Spytał nie podnosząc głowy. Zamyślony czekał na odpowiedź, która nie przyszła. Może przyszła, a on jej nie słyszał. Czuł się odurzony. Nie mógł racjonalnie myśleć. Jego umysł podsuwał mu pierdoły, nie myśli. Obrazy i słowa bez ładu i składu. Zamknął oczy próbując się odizolować od świata rzeczywistego. Próbował skupić się tak, by nie docierało do jego świadomości kompletnie nic. Próbował zignorować otoczenie do takiego stanu, by w ogóle przestał egzystować. Miał nadzieję, że wtedy stanie się coś niezwykłego, na przykład zda sobie sprawę, że to sen. Black miał zwieszoną głowę, przez ponad pięć minut. To wystarczy, by zasnąć. Mężczyzna odłożył filiżankę z westchnieniem. Zdjął kapelusz i płaszcz.

— Oporny koleś. — Zamilkł i poprawił swoje siedzenie, by usiąść bardziej wygodnie. Jakby miał pozostać na tym miejscu, jeszcze przez dłuższy czas. — Najważniejsze, że plan się powiódł, zasnął, myśląc przed snem, że przeniesie się gdzieś indziej. Później, gdy się obudzi, zacznie działać dalej. — Mówił do siebie. — Słodkich snów panie Black. — Powiedział dolewając kawę z dzbanka.

Black płynął po morzu, po bezkresnej pustyni otaczając zmysły jednym potężnym żywiołem. Była trzecia nad ranem. Zapalił lampkę w swojej kajucie próbując rozszyfrować sen, sugestywny i przerażający, jeden z tych mogących wyrwać człowieka z powrotem w rzeczywistość. Black próbował dotrzeć głębiej w genezę snu, ale widział tylko strzępki obrazów, których nie mógł dopasować. Nie teraz — pomyślał — później się zajmę snami.

Żagle falowały na wolnym wietrze, który znosiły statek na ląd. Po przestrzeni w nocnej pustce, gdzie słyszy się jedynie szum bezkresnego morza i tłukący się łomot żagli. Z każdej strony dobiegały pojedyncze dźwięki, zniekształcone przez setki kilometrów. Kształtowały się w jazgot, który doprowadzić mógł człowieka do obłędu.

Black opuścił swoją kajutę i zszedł na pokład, gdzie wszyscy oprócz niego i kapitana, spali. Przez ciszę przedzierające się dźwięki, przypominały jakieś pradawne stworzenie, być może wodne, nie odkryte jeszcze przez naukowców. Zwierzę tak stare, mające ponad trzysta tysięcy lat, i tak sprytne, musiało jakoś świetnie się maskować, może mając jakiś dodatkowy zmysł, albo po tylu latach morskiej wegetacji, nauczyło się i wie więcej od ludzi.

Wrócił do swej kajuty, w ciemność i zaraz usiadł na łóżku skrywając w dłoniach twarz. Piski i jęki były nie do zniesienia, wypełniały umysł, jak gdyby nie było w rzeczywistości nic innego. Spróbował się położyć, lecz i to nie przyniosło mu spokoju i ukojenia. Zaczął się łomot w klatce piersiowej, wyraźnie wyczuwającej wielkie pokłady stresu wyłaniającego się z mózgu.

Usiadł na powrót, otworzył okno i spojrzał w niebo. Było jasne, nastała pełnia i księżyc jawił się w całej swej okazałości, nagi i świetlisty. Black zawiesił na nim wzrok, podziwiając jego piękno, które nim zawładnęło. Nie było nic, tylko on i księżyc. Wyciągnął z szuflady papierosy i odpalił jednego. Zaciągnął się w ciemności i zamknął oczy na moment, przez dym. Wszystko płynęło, lecz dźwięk tego był jak wielkiej machiny, poruszającej się wolno i wydającej niskie, powolne dźwięki, cały czas te same, nieustające, w tym samym powolnym rytmie. Nieprzerwane i monotonne. Poprzednie dźwięki zniknęły. Otworzył oczy i spojrzał na wodę. Zauważył, że dźwięki, współgrają z falującym morzem. Jakby morze było jedną potężną maszyną. Dźwięki otępiały mózg wprawiając go w trans. Spojrzał powtórnie w niebo by się uwolnić od tego wszystkiego, lecz na nim, zamiast zobaczyć upragniony księżyc, zobaczył ogromną płytę winylową, tak dużą, jak cała tarcza księżyca. Black poczuł skurcze w całym ciele, próbował się wyrwać z fatamorgany, ale nie mógł, to, co widział było rzeczywiste. Patrzył jak zahipnotyzowany na wolno poruszającą się płytę, której obroty współgrały z monotonią dźwięków morza wokół. Zapatrywał się w niego, czując się, jakbym od początku wieczności nie robił nic innego.

Gdy spalił, gasząc słyszał potężny syk, niosący ze sobą słowa, mówione przez bardzo chorego człowieka. Mówił on: „Gdy bucha weźmiesz, to mózg ci rzępoli, nie chcesz może jeszcze? I tak ja cię załatwię. Zaleję się falami, muzycznych adnotacji. Gdy się budzisz, człowiek musi opowiedzieć komuś swój sen, inaczej go zapomni. Lecz gdy najdzie cię fala pomysłu, po tym, nie wolno jej wypowiadać, trzeba ją zapisać.”

Gdy pet całkowicie zgasł, mowa ustała, a i same dźwięki były jakby cichsze. Usiadł i zapalił lampkę. Wiedział, że dzisiaj już nie zaśnie. Za dwie godziny wstanie świt. Musiał się czymś zająć. O świcie, statek powinien dobić do brzegu. Black chwycił książkę i zaczął kartkować strony, w poszukiwaniu tej, na której ostatnio skończył. Czytając, niepostrzeżenie zasnął.

Rano statek zawinął do portu. Obudzony wrzawą ludzi stanął w otwartym oknie, jeszcze nie ubrany. Było zimno. Do południa Black wydostał się ze statku spakowany, a tuż przed kolacją udało mu się znaleźć odpowiednie lokum. Starą zapuszczoną kawalerkę, za śmiesznie niską cenę. Pomieszczenie było umeblowanie i pełne pozostałości po poprzednim lokatorze, takimi jak książkami, telewizorem, pościelą, jedzeniem w lodówce i nieodkurzonym dywanem. Black domyślał się, że półki i szafki skrywają o wiele więcej niespodzianek. Wyszedł zobaczyć, czy aby nie pomylił mieszkań, ale nie, wszystko było w porządku. Już wiedział, dlaczego mu tak nisko policzono. I tak nie zamierzał tutaj zostać dłużej niż parę tygodni. Potem znajdzie coś lepszego, albo w ogóle się stąd wyniesie.

Zjadł obiad na szybko, ogarnął mieszkanie słuchając muzyki dronowej. Po trzech godzinach mógł odsapnąć. Spokój ten przerwał mu, po pięciu minutach, telefon. Wyciągnął go z kieszeni spodni i odebrał. Dzwonił ktoś z aukcji w muzeum, ze sprzedaży obrazów. Mężczyzna poinformował go, że aukcja odbędzie się za dwie godziny. Podał adres. Znaczyło to, że zdążył i był w odpowiednim miejscu. Odłożył słuchawkę, wziął gotówkę, ubrał się i wyszedł przezornie teraz, by się przypadkiem nie spóźnić. Musiał mieć ten obraz.

Dotarł do muzeum w półtorej godziny. Zmierzchało. Gdy nadeszła odpowiednia godzina, straż przy zamkniętych drzwiach na salę aukcyjną. Siedział skupiony, czując się nieco klaustrofobicznie, jakby z sytuacji bez wyjścia.

Kobieta, chyba dyrektorka muzeum, nawijała bez przerwy potokiem słów przez dziesięć minut. Gdy skończyła, wszyscy odetchnęli i zaczęli klaskać. Kobieta w tym czasie odsłoniła sześć obrazów przeznaczonych na dzisiejszą aukcję. Wszyscy przyglądali się pobieżnie, ale Black wiedział czego chce. Wypatrzył obraz, który zawładnął nim od momentu, gdy o nim usłyszał. Niesamowite arcydzieło namalowane ręką mistrza w hiperrealistycznym stylu. Obraz przedstawiał nagiego mężczyznę siedzącego w nieokreślonym, przerażającym pomieszczeniu za stołem, na którym talerzu miał własne stopy.

Black czekał na najwłaściwszą okazję. Miał tylko nadzieję, że kwota nie przerośnie jego oczekiwań. Gdy nadszedł, numer pięć, Black niemal trząsł się ze zniecierpliwienia, a kobieta zaczęła mówić:

— Obraz pod tytułem „Ostatni obiad”, namalowany przez nieznanego twórcę, który zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Obraz nosi miano przeklętego. Wywiera, podobno, bardzo dziwny wpływ na obserwatorów i ich posiadaczy. Podobno po wielogodzinnym patrzeniu się na niego, umysł oplątuje choroba umysłowa, podczas której chory uważa, a przynajmniej było tak w czterech przypadkach na siedmiu posiadających go, że postać wyszła z obrazu. — Na sali było cicho jak makiem zasiał. — Oczywiście to tylko legenda — kontynuowała. — Więc, cena wywoławcza pięć tysięcy euro. Kto da więcej? — Cisza trwała nadal. Rozlegały się pojedyncze szepty. Dyrektorka zniecierpliwiona, spytała o to samo raz jeszcze. Dalej nic. — Zero chętnych?

— Pięć i pół tysiąca — powiedział niepewnie Black. Wiedział, że to żenująco niska kwota za obraz, ale patrząc na niego, wiedział, że musi go mieć. Kobieta spojrzała na niego z politowaniem, tak jakby była mu wdzięczna za to, że go bierze. Nie ważne, za jaką kwotę.

— Ktoś da więcej? — Spytała. Cisza trwała dalej. — Po raz pierwszy, drugi… Sprzedany! — Black zastanawiał się, czy ludzie na sali naprawdę wierzyli w legendę obrazu. Jeśli tak, to co? Zresztą, to tylko farba na płótnie. Obraz namalowany przez zdolnego, nieznanego malarza. Nic więcej. Black był zbyt wielkim racjonalistą by wierzyć w bajki. Wychodząc z sali zaraz przed następnym aukcyjnym obrazem, „Ostatni Obiad” już na niego czekał. Czym prędzej dokonał transakcji, podpisał papiery i wrócił do swojego nowego miejsca zamieszkania?

Przezorny zamknął mieszkanie na cztery spusty, tak by nikt mu nie przeszkadzał. Włączył muzykę. Muzyka musiała być, zawsze. Bez niej czuł się nieswojo, obco. Cisza kojarzyła mu się z samotnością, a ona była gorsza od śmierci. Zresztą, chciał w spokoju napatrzeć się na nowy obraz, wydający się mu, mimo swej tragedii i objawu czarnego humoru, tak realistyczny, i tak piękny w całym dobrodziejstwie, że niemal czuł uczucia, jakiego doświadczał artysta, gdy go malował. Black nie znał innych obrazów malarza, ale sądził, że to jego najznamienitsze dzieło. Black postawił obraz przed łóżkiem i siedząc przy świetle, w absolutnym bezruchu obserwował milimetr po milimetrze każdy skrawek płótna, napawając się każdym minimalnym miejscem, namalowanego z niesamowitą dokładnością i wiarygodnością realizmu.

Na granicy jawy i snu zaobserwował, że postać na obrazie nieznacznie się zmieniła. Mogła to być fantasmagoria albo jakieś przeoczenie spowodowane zmęczeniem, ale jednak. Rozbudził się od razu, i zbliżył do obrazu. Znał go, jednak coś było nie tak. Blackowi wydawało się, że siedząca postać była jakby bardziej nachylona nad talerzem, a sztućce niemal już wbijały się w mięso. Podszedł do obrazu tak blisko, że tylko milimetry dzieliły go od płótna. Dotknął je lekko opuszkami palców i poczuł nieznaczny ruch pod nim. Blacka odrzuciło momentalnie do tyłu. Rzucił się na łóżko i zapalił światło. Postać na obrazie poruszała się wolno, niemal niezauważalnie. Powoli wstawała od stołu. Mężczyzna z obrazu, runął na podłogę i zaczął czołgać się na kolanach coraz bliżej. Teraz Black mógł się przyjrzeć jego twarzy i oderwanym stopom. Black nie przyjmował do świadomości, że postać zaraz wyjdzie z obrazu. Jednak hiperrealizm obrazu, niemal zdjęcie na płótnie, przedstawiające coś nierealnego. Nie pozwalało być tego do końca pewnym i niezauważalną chwilą było, gdy wychodząca w stronę Black’a dłoń pokonała barierę płótna przechodząc swobodnie z jego płaszczyzny do pokoju. Black’a zmroził strach. Nie powinien zamykać drzwi. Postać była już prawie przy jego łóżku. Szła wolno, nie dlatego, że była trędowata, lecz, że się nigdzie nie spieszyła. Czasoprzestrzeń została nagięta. Rzeczywistość naderwana. O ile jeszcze w niej był. I w nią wierzył.

Mężczyzna szedł na czworakach, ponieważ stopy miał odcięte, jego mina natomiast, nie zdradzała żadnych objawów bólu. Black próbował nie wierzyć w to, co się dzieje. Próbował opróżnić mózg. Zapomnieć o wszystkim wokół, o miejscu, obrazie, nawet o sobie samym. Zdołał tylko wydusić z siebie pytanie wymówione chrapliwym półgłosem strachu:

— Kim jesteś?

— Jestem… Autorem obrazu. A to mój autoportret. — Jego przerażenie było tak wielkie, że niemal prosił kosmiczne moce o zabranie go stąd.

Black zbudził się. O mało nie stracił równowagi na krześle, na którym wciąż siedział. Mężczyzna w kapeluszu stał nad nim, opierając swoje ręce o jego ramiona, by nie upadł. Black nie myślał. Black nie wiedział nic. Black od teraz nie istniał.

— Teraz, gdy jesteś tylko skorupą, wypraną ze wszystkiego, gdzie zostaje tylko tabula rasa, pusta świadomość, doprowadzona niemal do instynktów, mogę zabrać się do tworzenia nowego bohatera, zupełnie nowej przygody.

Mężczyzna podnosi Blacka chwytając go za ręce. Black wygląda jakby się bał. Jego twarz wyrażała niemal zwierzęce przerażenie. Jest w stanie, w którym psychika, ulega totalnemu zanikowi. Black zaczął się momentalnie kurczyć. Zatracać w odwrotnym procesie do starzenia się. Młodniał, malał, stawał się chłopcem, dzieckiem, niemowlęciem, embrionem. Leżał pośród stert swoich więziennych ciuchów, a mężczyzna zabrał go na ręce. Dziecko spało i kurczyło się nadal, aż w rękach mężczyzny skurczyło się do sześciomiesięcznego płodu. Trwało to zaledwie parę chwil.

Po nadejściu odpowiedniej chwili, wyszedł z salonu w stronę plastikowych drzwi. Gdy je otworzył, przez moment oślepiło go bardzo jasne światło. Po minucie przyzwyczaił się i wszedł do środka, gdzie mieściło się laboratorium medyczne.

Mężczyzna położył dziecko na stole operacyjnym, gdzie wokół niego stało jeszcze dwóch mężczyzn i kobieta. Wszystkim mieli jeden cel. Byli władcami świata. Ne królami, nie prezydentami, ale władcami, architektami, artystami władającymi całą strefą rzeczywistości. Wszystko, na co pozwala im wyobraźnia w kreowaniu świata wedle swojej woli, stawało się rzeczywistością. Złamali świat i rzeczywistość i kontrolowali go według własnej woli. Nie było żadnych nakazów i zakazów. Byli bogami, artystami, którzy nie ograniczali się tylko do wyrażania się za pomocą jakichś dziedzin sztuki, lecz stwarzali w rzeczywistym świecie to, co wymyślili. Dzięki wyobraźni byli w stanie zrobić to, co Franz, mężczyzna w kapeluszu o fałszywym nazwisku, zrobił z Blackiem. Black zakończył swoją historię. — Teraz utworzyli bohatera, nowej opowieści.

Zawodowy zabójca zwierząt

Przed tym wszystkim, zanim Joe Billy Joe B. Joe, znalazł swoje powołanie, mieszkał w odosobnieniu wraz z cudowną żoną, która kochała go na zabój. Zanim urodziła pierwsze dziecko, Joe już wtedy, by przeżyć, zabijał zwierzęta. Kto by tego nie robił? Człowiek jest mięsożernym zwierzęciem. Musiał to robić. Jednak Joe nie tylko traktował to jak pracę, ale też jako hobby i rozrywkę. Dużo się uczył przy zabijaniu i ćwiartowaniu, i obrabianiu skór.

Pewnego dnia wyjechał, mówiąc, ze wróci zanim ona urodzi. Chciał się nauczyć wszystkiego, co odnośnie zabijania zwierząt było ważne. Szukał podobnych jemu, myśliwych i rolników, kłusowników i im podobnych. Pytał, ćwiczył, trenował, popełniał błędy, uczył się. Umiał już wiele, ale Joe chciał być mistrzem. Zawodowcem. Najlepszym zabójcą zwierząt w kraju. Chciał, by zabijanie zwierząt było niemal sztuką. Czymś wytwornym. Nie wiele osób mogło przez słabe nerwy, podjąć się takich zadań. On mógł, i robił to, wkładając w swoją pracę jak najwięcej uczucia. Wiedział, że może się temu poświęcić. Swoją pracę nazwał rzeźnią, a siebie, rzeźnikiem.

Tymczasem jego żona urodziła córkę i czekała na niego całymi dniami, stojąc na kładce nad rzeką, którą odpłynął Joe. Codziennie przez niezliczoną ilość dni, czekała na niego. Dziecko rosło, a ona czekała, nie mogąc się z nim rozstać, będąc z nim połączona pępowiną, bo ją, może odciąć tylko mąż.

Joe tymczasem był tak pochłonięty pracą, że zapomniał już o czymś tak prymitywnym jak seks. Zapomniał o tym, że najważniejsza na świecie jest miłość. Zapomniał o tym, że kochał. Zapomniał, że ma żonę, i dziecko. Stało się to dla niego nieistotne. Stawał się zimny jak mięso, które kroił. Joe zarabiał pieniądze, werbował pomocników i uczniów, aż zbudował pierwszą rzeźnię i szkołę rzeźniczą w kraju. A lata mijały. Aż do pewnego momentu.

Siedzący w kącie Joe Billy Joe B. Joe, uśmiechał się pazernie sam do siebie. Wciągnął zbyt dużo i to go rozweseliło. Nierealnością po stopie się mierzył. A gdyby nie mój dom, to by szedł na złom — powiadał. Oto on, Zawodowy Zabójca Zwierząt, tak zwany. Wędliniarny Stwór, jak go wtedy nazywano. ZZZ czekał na wyrok. Rysopis mordercy niezbadany. ZZZ kochał mięso, kochał zabijać, jeść i cieszyć się tym, ze nie jest wegetarianinem. Ludzie muszą jeść mięso. Chciał by jedli najlepsze. Ale czy można nazwać mordercą zabójcę, który dziś byłby najzwyklejszym rzeźnikiem? Problem polega na tym, że był pierwszym, który osiągnął najwyższy kunszt w zabijaniu i patroszeniu zwierząt, tworząc z tego samoistną rzemieślniczą sztukę. To on był pierwszym rzeźnikiem, najwykwintniejszym kucharzem zwierzęcego mięsa i to on zapoczątkował artystyczną obróbkę futra.

Wtedy to ZZZ, naczelny tych wędliniarnych stworów powiedział.

— Nie można określić ofiary. Zwierzęta są po to, by służyły ludziom — powiadał. To w zasadzie jedyny psychopatyczny morderca, mający legalnych następców i naśladowców. Sam on był tępiony. Do czasu. Rzeźnik stał się zawodem, którego trzeba się uczyć, a nie była to łatwa nauka. ZZZ zostawiła swą żonę nieodwołalnie, nic jej nie mówiąc, by zając się swoją jedyną, prawdziwą miłością do mięsa. Nigdy jej już nie zobaczył.

ZZZ stał się naukowcem. Jego praca wyglądała tak:

Odziany w żołnierskim mundurze w masce gazowej z przypiętą do niej rurą prowadzoną do brzucha olbrzymiego nieokreślonego zwierzęcia, które prawdopodobnie wyginęło. Czerpał z niego wiedzę, wchłaniając ją bezpośrednio do mózgu niczym narkotyk. Obserwowali postępy eksperymentalnej jego pracy jego pomocnicy. ZZZ musiał wiedzieć wszystko o swoich ofiarach, zwierzętach. Badał je wraz z dwoma pomocnikami nadzorującymi i spisującymi jego pracę. Byli oni jego pierwszymi i ostatnimi uczniami. Chłopak o długich włosach i dziewczyna łysa z wielobarwną zaćmą na oczach. Właściwie to dzięki nim wiemy to wszystko. Przypatrzcie się jego pracy i skupicie się w milczeniu zanim cokolwiek powiecie — wykrzykiwali. — Jednocześnie tak wyglądała pierwsza rzeźnia. ZZZ musiał wiedzieć wszystko o swych ofiarach — zwierzętach. Badał je wraz z dwoma pomocnikami nadzorującymi i spisującymi jego pracę. Byli oni jego pierwszymi i ostatnimi uczniami. To dzięki nim wiemy to wszystko. Przypatrzcie się jego pracy i skupcie się w milczeniu, zanim cokolwiek powiecie.

Pracownia ZZZ była jedyna w swoim rodzaju. Wyglądała jak pracownia badacza, szaleńca, gdzie położona na pustkowiu jego forteca, wyprzedzała o pół wieku przyszłość. W hali wyłożonej białymi płytkami, z systemem kanalizacji i zraszaczami przy suficie, nie widziało tego miejsca oko ludzkie, dla którego w tamtych czasach był to szok. Odrąbane świńskie łby. Resztki zwierząt powieszonych na łańcuchach. Nad basenami spuszczano krew. Z nożem, siekierą i tasakiem, ZZZ bawił się wyszywając głowy zwierząt, łącząc poszczególne elementy, z których tworzył jedną formę. Czuł się jak w niebie. Był w niebie.

Polował, strzelał, bawił się. Przez niego kilkanaście zagrożonych gatunków wyginęło, bo podaż na mięso tych zwierząt, przerastał popyt, a sam ZZZ mógł brać kwoty za swoją pracę, które były już nie na miejscu. Ale to nie przysporzyło mu kłopotów. Zawsze jego zamrażarki i garnki stały puste. O wielu gatunkach nie ma nawet wzmianki, bowiem ZZZ sam niektóre zwierzęta odkrył i przyrządził. Dla rozluźnienia stawał i strzelał z dubeltówki, z głową wspartą na szczudłach, a jego uczniowie zachęcali go:

— No dalej! Zastrzel go! — I tak było przez wiele lat.

ZZZ został pochwycony nie dlatego, że robił to, co robił ze zwierzętami, ale dlatego, że czerpał przyjemność z zabijania. Niezdrową przyjemność, z którą się obnosił. Miał się czym chwalić, był mistrzem i bogaczem. Jednak ZZZ został zastrzelony i powieszony przez katolików, którzy uważali to, co robił za najgorszy grzech. Kiedy go zabijali, on jedynie się uśmiechał pazernie sam do siebie.

— Wszyscy jesteście mięsem. Tylko mięsem. — To były jego ostatnie słowa. Prawdopodobnie tylko na to czekał. Na to aż ktoś jego zabije. -Tymczasem jego żona i córka zmarły z tęsknoty i oczekiwania na męża.

Z niecierpliwością, jak w ostatnich chwilach spełnienia marzenia największego…

Żyletkarz

Przymierzam się do spotkania bliższego niż dotyk. Skupienia większego niż kontakt wzrokowy. Do stosunku dojrzalszego i bliższego niż kontakt cielesny. Nie śpię od tygodnia. Zaczyna mi się to udzielać. Tracę kontrolę. Robię to już od miesiąca. Coś, co było hobby, stało się celem. Nie mogę przestać tego robić.

Przed lustrem w łazience, zamknięty stałem ja, Żyletkarz. Jestem blondynem, wyglądającym jak biznesmen. Wyjmowałem z pudełeczka żyletkę, którą kładłem na język. I obserwowałem jak części mojej twarzy, oczy, nos i usta, spływały mi z mojego oblicza. Najpierw wyciągam żyletkę. Mój organizm reaguje, krwotokiem z nosa.

Myślicie, że chcę podciąć sobie żyły? Błąd. Nie jestem głupi. Nie będę się roztkliwiał nad samym sobą. Są inne drogi. Wiem co robię. Robiłem to wielokrotnie. Połykałem żyletki, zanim… zawsze jest ryzyko. Zatapiam pod język dawkę oczywistych pobudek. W tym stanie mogę przeżywać co dzień odmienne rozkosze znane nielicznym. Żyletki zatopione w kwasie.

— Kochanie nic ci nie jest? — Głos dobiegł zza drzwi łazienki.

— Że co? — Odsłoniłem własną twarz schowaną za dłońmi. Ogarnąłem się. — Zaraz wychodzę skarbie, tylko spuszczę wodę. — Podszedłem do lustra i przyjrzałem się samemu sobie, szepcząc do swojego oblicza. — Ta. Świat materialny jest zbyt przewidywalny. — Kwas zaczynał działać. Teraz mogłem do niej iść.

Poczułem jak zaczyna mi się rozsupływać jaźń.

— Jesteś w końcu — powiedziała kobieta, wyglądająca jak prostytutka, nie znałem jej. — Chyba nie zabawiałeś się tam sam ze sobą, tylko zbierałeś siły. Chodź. Usiądź obok mnie.

Spotkałem ją godzinę temu. Od razu mi się spodobała. Spytałem ile, a ona mi podała swoją cenę. Tanio. Zbyt tanio. Nie wahałem się zapłacić z góry. Podłe, ale co dzisiaj nie jest podłe. Zdawała się być znajoma. Sprawiała wrażenie i zachowywała się jakby mnie znała. Od zawsze. Jaźń mi się załamała. Potwora, którego widziałem nie dało się opisać słowami. Rozpływał się i był potężny. Jego głowa miała pozlepiane kilkanaście twarzy i zakończona była żądłem. Szczątkowe elementy kobiece i macki i odnóża jak u robaka.

Jak już wspomniałem. Przymierzam się do spotkania bliższego z ulicznicą wraz z kwasem. Zacząłem uciekać w mięsisty tunel, po którym spływały robaki. Wszystko wyglądało jak mięsnie mózgu. Kiedy po nim chodziłem, komórki krwawiły. Doszedłem, do okna, które było wbite w mięśnie, z widokiem na zewnątrz.

W sumie miejsce, w którym ją spotkałem powinno mi dać do myślenia. Pamiętam to miejsce. Po kwasie wszystko jest wyrazistsze. Stąpałem po wszach rozleniwionych przejedzeniem mózgu. Po bezkresnym polu komórek mózgowych i płatów myślącego mięsa. Aż gdzieś pośród plątaniny uliczek, spotkałem ją godzinę temu… Ale teraz…

Próbowałem, by nie oszaleć, się skoncentrować, kolejno na telewizorze, żyrandolu, radiu, adapterze, własnych palcach, stole, na statkach na ścianie. Aż ponownie skupiłem myśli i mogłem zacząć od początku. Przymierzam się do stosunku z ulicznicą będąc pod wpływem kwasu. To jest właściwie prawdą. Wszystko, co się dzieje po kwasie nią jest, bo mózg w nią wierzy. Wstałem i poszedłem. Stałem w kuchni wraz ze swym cieniem.

Poszedłem do kuchni by z nią pogadać wynurzając się stopniowo z ciemności pokoju. Lecz w środku nikogo nie było. Tego mogłem być pewien. Choć sama kuchnia z niewiadomych mi powodów wydawała mi się dziwnie obca. Próbowałem dojść do porozumienia z własnym mózgiem.

— Kochanie, co tam robisz po ciemku? — Usłyszałem za sobą.

— Myślałem, że poszłaś do kuchni. Byłaś tu?

— O czym ty mówisz? Cały czas siedzę w pokoju i czekam na ciebie.

— Kim ty do kurwy nędzy jesteś?!

— Odwróć się i spójrz jeszcze raz.

— Co? — Odwróciłem się. Jej obraz znów się rozciągał mięsiście i stapiał ze ścianami przeplatając się wijącymi mięsnymi wijami.

Nie poznawałem kobiety w moim pokoju, wydająca mi się dziwnie znajoma. Chociaż sam już nie wiem, kogo znam a czego nie.

— Boże spraw by halucynacje mnie opuściły.

Na jedną krótką chwilę odzyskuję zmysły. Zbyt krótką. Siedzę w pokoju, w ciemności. Do niego wchodzi ta kobieta.

— Kochanie, co się stało? Czemu tu siedzisz po ciemku? Zasnąłeś na siedząco? Już idę do ciebie.

I zaczęła sunąć do mnie rozciągając się i ciągnąć jak bezkręgowiec po ścianie, niczym demon, będący jak żywe mięso. — Wiesz — zaczęła mówić. — Ostatnio znalazłam jakiś zielony tytoń w twojej szufladzie. Spróbowałam go. To było niesamowite. Zupełnie jakby jakaś część mojego mózgu otworzyła mi się szeroko. To najlepszy tytoń, jaki w życiu paliłam.

— To nie był tytoń, tylko marihuana.

Wizja jej rozpływającej się i stapiającej się z otoczeniem zerwała się. Ale ona była przy mnie.

— Co? Jaki tytoń? Przecież ja nie palę. O czym ty mówisz? Na pewno dobrze się czujesz? Chce ci się palić w takim momencie? Wtedy, gdy zmierzam zrobić… to.

— To? Co masz na myśli?

Zacząłem opadać, czując na sobie ciepłe kobiece ciało. Było znajome.

— Przestań żartować i połóż się lepiej. Zaraz się wszystkiego dowiesz. — Kobieta była naga. Odprężyłem się i w spokoju odczuwałem rozkosz, która dawała mi kobieta, której zapłaciłem. Odlatywałem. Mój mózg przepełniony był endorfiną, aż nagle poczułem… otworzyłem oczy.

— O matko! — Naga starucha mnie ujeżdżała. Widok ten był tak straszny, jakby ktoś wsadził mi żyletki w oczy. Odpływałem unosząc się na wyniosłych falach wstrętu i obrzydzenia.

Wszędzie widziałem żyletki. Orały mi twarz w ciemnościach. Nadciągały zewsząd. Dojrzałem ciemność i rozdzierający nie moje ciało, lecz psychikę, ból. Gdy setki milionów niewidzialnych brzytw i żyletek, znikąd rozdzierało skórę twarzy. Aż cała zalała się krwią.

Obudziłem się z koszmarnego snu, w swoim własnym łóżku. A obok mnie leżała kobieta, którą dobrze znam.

— Skarbie, obudź się. Wszystko w porządku? — Moja żona.

— Tak skarbie, miałem po prostu zły… — wymacałem w dłoni żyletkę -…sen… — Moja?

Gdy jesteśmy tutaj, w tym onirycznym miejscu, pełnego żywych snów i realnych majaczeń. Gdy kładziemy się spać, nic nam się nie śni. Nie mamy łączności z tym drugim, nierealnym światem, bo widzimy go na jawie. W snach widzimy pustkę. Pustka oznacza śmierć, a dragi łączą nas ze wszystkimi światami, jakie mamy do wyboru. Teraz mam kłopot. Żyje tu, bo prawo mi pozwala.

Jedynie, czego w tej chwili pragnąłem to uciec jak najdalej. A najlepiej frontowymi drzwiami. Lecz gdy je otworzyłem, nie korytarz zobaczyłem coś, co ścięło mi białko. Zobaczyłem piekło w całej okazałości, choć nie wiem czy była to jawa czy wizja, byłem przerażony. Moja żona leżała martwa obok.

Przede mną stały bramy piekieł. To było jak przepowiednia. Wizja mojej śmierci. Tak intensywna, że myślałem, że już nie żyję od dawna. Jednak czułem swe ciało, co oznaczało, że żyję, a obraz przede mną był halucynacją. Chciałem uciec, na ulicę, choćby do piwnicy by ochłonąć. Chciałem się spytać kogoś o drogę, lecz stanął przede mną demon Picassa i pokazał mi coś z goła innego. — Głowa Picassa. Na niej poustawiane chaotycznie było kilkanaście oczu, ust, uszu i nosów, w chaotycznym nieładzie. Demon Picasso przemówił:

— …Jestem wolno myślicielem, co nie znaczy, że wolno myślę. Lecz, że myśleć mi wolno… A tu jest tylko czerwień i czerń. Praktycznie minus zero czystego relaksu. Zero czystej formy…

Widząc obraz piekła przed sobą, mogłem uwierzyć, że bóg już taki stary, zaprzedał swoją duszę diabłu. Miałem tylko nadzieję, że to nie mnie będą prowadzić na krzyż. Zauważyłem z tym miejscem pewne powiązania ze mną. Głównie ze świata snu, ale dzięki kwasom, zdaje mi się, że cały czas tkwię we śnie. A teraz to, co widzę, czym jest? Snem we śnie, czy rzeczywistością. We śnie, a może na odwrót? Teraz miałem deja vu mojego snu sprzed kilku miesięcy. Śniła mi się pustka, w której tkwili wszyscy moi bliscy, rodzina, żona i przyjaciele. Byle daleko ode mnie i zbliżali się do mnie. Zdawało się, że się mnie boją. Podchodzili do osoby, której nie znałem, a ta zabijała ich wszystkich. A ja biegłem do nich i nie mogłem dobiec. A gdy dobiegłem w końcu, stanąłem przed nią. A gdy się odwróciła, dostrzegłem, że to byłem ja sam. To nie był sen, i to teraz widziałem. Nie wiedziałem, co te dwie rzeczy mają ze sobą wspólnego. I nie chciałem wiedzieć. Zamknąłem oczy. Nie chciałem wtedy niczego widzieć. Zamknąłem oczy jak najmocniej potrafiłem.

Wtedy w ciemności usłyszałem dźwięk elektronicznego budzika. Przez chwilę miałem nadzieję, że śnię w swoim łóżku. Ale gdy zobaczyłem moją piwnicę, wiedziałem, że usłyszenie go było niemożliwe. Jednak wiem, na pewno, że go słyszałem… Chociaż… Sam nie wiem…

Widok przede mną był nienaturalny a i sam nie wiem jak się tu znalazłem. Czyżbym świrował? Przez co? Przez szok po zabójstwie? Może przez próbę kwasu? Próbowałem się skupić próbując zaczepić się w nieokreślonej przestrzeni, jaką ogarnął mój nikły mózg. Zacząłem biec w swym umyśle, do góry. Nie pamiętam przeciwnego znaczenia tego słowa, być może nie pamiętam jeszcze znaczenia wszystkich wyrazów. Zupełnie jakbym gadał we własnym języku, którego z czasem zapomniałem i na nowo uczę się tego prawdziwego. Mój organizm wyczuwa coś w rodzaju stresu. Czuję się jak paranoik, jak obserwowany. Zastanawiałem się czy jestem naprawdę czy jedynie mam urojenia. Miałem dziwny smak w ustach, jakby starej fajki na tytoń.

Będąc w piwnicy, z oddali podziemnego tunelu, z ciemności zaczął wychodzić olbrzymi owad. Miał kilkanaście odnóży i pancerz. Sięgał w moją stronę łapą, a ja mogłem tylko uciekać. Zastanawiałem się czy jestem palący, a na sprawdzenie tego był jeden sposób. Uciekłem i rzuciłem się w przestrzeń.

Kupiłem fajki. Odpaliłem jedną i pociągnąłem głęboko. Nawet nie wiem, kiedy to minęło, ale spaliłem ją bardzo szybko. To mogło oznaczać tylko jedno. Czuły punkt. Choć nie miałem pojęcia, dlaczego. Moją jaźń rozsupływała się. Zatracałem swoje ja i traciłem kontrolę zupełnie. Skoczyłem i utkwiłem w nieważkości, a kępy włosów zaczęły mknąć w moim kierunku i wiązywać mnie. Z oddali dobiegał nieokreślony głos mówiący by wszyscy zamilkli. I tylko głusi usłyszą i zrozumieją moje słowa. Wypełniony chaosem nie mogłem się ruszyć. Płakałem w duchu, a gdy skończyłem, nie wiedziałem dlaczego. Nawiedzały mnie na jawie sny, których znaczenie pozostawało nie odgadnione. Śniło mi się to samo, co przed dziesięciu laty. Możliwe, że to mój mózg po przebudzeniu wywołał ten sen. Był on na tyle silny, że zapadł mi głęboko w pamięć. Teraz te uderzenie szoku, jakiego poznaję wywołał na nowo owy sen. A wyglądał on tak:

Byłem na pustym polu świecącą szarością wokół. W jednym rzędzie, postawieni równo w jedności, stała armia strachów na wróble. Wróble, tyle tylko, że mieliśmy świadomość cząstkową, że tam byliśmy. Być może nie tylko ja tam byłem. Być może nie był to sen. Ciekawi mnie kto jeszcze tego doświadczył. Kto jeszcze śnił o armii strachów na wróble? Nasz organizm był kupą gliny i smoły. Jedynie mieliśmy ukradkową świadomość, którą zapamiętaliśmy pod postacią snu. Nie mam pojęcia, co to znaczy i co chce mi sen pokazać. Muszę się dowiedzieć, bo to może być jakiś ślad wspomnień na tyle silnych, że skoro mi się przypomniały właśnie teraz, znaczy, że musi to być coś ważnego.

Nie pamiętam swej ostatniej myśli, choć chciałbym. Leśny krajobraz przytłaczał mnie swoim nieprzyzwoitym pięknem dążąc na skraj mojego mózgu rozbudzając pierwotne instynkty zakonserwowane w mojej historii. Wokół mnie tylko pierwotna dzicz. Nie byłem skrępowany żadną czynnością. Wszystko jest tu dozwolone. Jestem przecież tylko kolejnym zwierzęciem na wymarciu, świadomie eksterminującym swoją własną psychikę i człowieczeństwo.

Czułem dziwne uczucia. Jednocześnie bolała mnie głowa i chciało mi się siku. Potem mój umysł zaczął mnie zasypywać setką obrazów. Poczułem się jakbym podciął sobie skórę grubym szkłem zatopionym w alkoholu. Efektem tego widoku krwi i szkła zacząłem słabnąć, a mój mózg zasypywał moje oczy setką obrazów, których nie potrafiłem objąć żadnym ze zmysłów. Nic nie brałem wtedy, a sprawiałem wrażenie ostatniego ćpuna albo przesadnie napitego, niekontrolującego swego postępowania. Zacząłem oddalać myśli przez cewkę moczową wyrastającą wprost z mojego mózgu. Sikałem mętnymi, nieprzejednanymi myślami tak skondensowanymi, że oddalały się ode mnie pod postacią płynu biegnącego z prędkością wydalanego moczu. Natężenie myśli było tak wielkie, że i tak niemal bezgraniczne, że przestrzeń przede mną nie wytrzymywała ich natężenia. Krajobraz przede mną rozpuszczał się jak obraz zalany rozpuszczalnikiem, stając się czystą próżnią. Tabula rasa.

Wszystko okryło się bielą, a ja poczułem się jak malarz mający przed sobą płótno. Poczułem coś w głowie i między nogami. Wzwód. Artystyczne podniecenie. Miałem ochotę opróżnić całe swoje ciało. Pragnąłem oddać się masturbacji, a jednocześnie czemuś więcej. Malowaniu. Nie wiedziałem jednak, że z połączenia tych dwóch rzeczy, stworzę rzeczywistość na pustym niebie przede mną z mojej spermy wykształciły się chmury.

Zbierało mi się na płacz. Uroniłem łzy. Czarne i gęste niczym smoła. Moje serce biło coraz wolniej. Z minuty na minutę ustawało. Łez było więcej. Serce stawało, czerniało zalewane smołą. Żal i smutek były gęste jak smoła. Zalewały serce. Oczerniały je. Tworzyły otoczkę ze smoły, która po uschnięciu stwarzała skorupę. Czułem jak usycha i zamienia się w głaz. Wtedy wszystko zniknęło. Wszystko o sobie wiedziałem. Wiedziałem, że faza mi schodziła.

Wróciłem do domu. Wszystko zniknęło. Wiedziałem, co zrobiłem i kim jestem. Poza tym, gdzie jest moja żona? Wiedziałem, co mam zrobić. Chciałem się wykąpać. Wziąć ostatnią kąpiel. W dalszym ciągu przebywałem w ubikacji. Potrzebowałem dwóch rzeczy — wódki i żyletki.

Kolejny raz przymierzam się do spotkania bliższego niż dotyk.

— Gorąca kąpiel. Krew mnie zalewa. — To nie była smoła. Otworzyły się drzwi i przez nie weszła kobieta. Żona. — Trudno wyobrazić sobie szok, jakiego doznała na widok męża leżącego z podciętymi żyłami w wannie.

— Skarbie?