Sadomasakra - Samuel Serwata - ebook

Sadomasakra ebook

Samuel Serwata

0,0

Opis

Fantastyczna podróż zgłębianej historii zderzy się z bohaterami miasta wbrew racjonalnego rozumowi. Mieszaniną fantasy, s-f, horroru i obłędu. W ten czas zaczyna się fikcyjny terror i prawdziwa magia, mogąca zakończyć się szaleństwem lub śmiercią. Niestety, ale nie jest to z biegiem czasu tak łatwe, jakby można by przypuszczać…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 736

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Samuel Serwata

Sadomasakra

© Samuel Serwata, 2019

Fantastyczna podróż zgłębianej historii zderzy się z bohaterami miasta wbrew racjonalnego rozumowi. Mieszaniną fantasy, s-f, horroru i obłędu. W ten czas zaczyna się fikcyjny terror i prawdziwa magia, mogąca zakończyć się szaleństwem lub śmiercią. Niestety, ale nie jest to z biegiem czasu tak łatwe, jakby można by przypuszczać…

ISBN 978-83-8189-092-2

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Odpędzanie uroków

Trzy węgielki w wodę kładź,

Trzykroć nimi głowę zmocz dziecięciu,

I nad dymem rózg dziewięciu,

Dziewięć razy kadź.

*

Odejdź czarny jak ten węgiel,

Zostań biały jak to płótno

Zaklęcia ze Śląska

Tylko głupiec wierzy we wszystko, co przeczyta

Ludziom Bez Wyobraźni

Dedykuję

Księga X. DOMINATORIUM EXHUMANTRIX

Rozdział 1. Kto to?!

Sprawy Sola nie układały się po jego myśli. Czuł, że jego szczęście zaczęło go opuszczać a jego dobra passa, która od długiego czasu dotrzymywała mu towarzystwa, nagle gdzieś zniknęła. Co więcej, wraz z jej zniknięciem zastąpiona została jej przeciwnością, która wydawało się, chciała odegrać się i nadrobić stracone lata. Samo szczęście Solowi dopisywało nagłymi przypływami i odpływami. Trwało przez kilka lat i nagle gdzieś zniknęło, pozostawiając po sobie to nieznośne uczucie, którego doświadczał od małego, będąc jego najistotniejszą i najbardziej rozpoznawalną cechą. Chwile szczęścia po jakimś czasie musiały nadejść. Podobno, jak to mawiał jego ojciec, „jeśli się bardzo czegoś pragnie, jest się nie ustępliwym, wierzy się i ciągle dąży to moment oczekiwania w końcu zostaje przerwany” — On przynajmniej w to wierzył, aż do samego końca, w zasadzie nigdy nie spełniając swoich marzeń i zamierzeń. Albo był ślepy albo zbyt głupi, albo po prostu nie miał szczęścia. Sol był ciekaw czy brak spełnienia tego było wynikiem niedostatecznej wiary jego ojca, czy też jego pragnienia, by ojciec nigdy nie zaspokoił swoich oczekiwań.

Tak czy inaczej, ojciec Sola umarł cztery lata temu, gdy ten miał dwadzieścia pięć lat. Umarł w męczarniach, których mu życzył, a których nadejście bardzo go uradowało. Samo patrzenie na leżące w trumnie zwłoki, sztywnego i nieszczęśliwego, były dla niego jednym z najmilszych wspomnień, jakie posiadał. Jednak uczucia, które towarzyszyły mu w tamtej chwili pozostawił tylko i wyłącznie dla siebie. Nie chciał myśleć o nim nigdy więcej, a wszystko to, co go z nim łączyło, chciał pochować wraz z jego mogiłą. Gdy odszedł, cztery lata wcześniej, jego szczęście i los uśmiechnęły się do niego. Teraz pierwszy raz od tamtej chwili przywołał to wspomnienie i uczucia związane z całym zdarzeniem, jak i uświadomił sobie jednocześnie, że jego szczęście właśnie dzisiejszego dnia się skończyło. Zastanawiał się, dlaczego i co było jego przyczyną. Rzecz jasna, sprawa nie tyczyła się tylko i wyłącznie odziedziczonego wraz z genami pechem. Musiało być coś jeszcze. Przynajmniej miał taką nadzieję.

Kolejny raz od ostatniego skoku, feralnego, analizował, rekonstruował w umyśle każdy kolejny krok i zdarzenie aż do chwili, gdy wszystko się zawaliło. Sol był złodziejem, i to najlepszym w swoim fachu. Potrafił ukraść wszystko i włamać się wszędzie. Był ukryty tak dobrze, że nikt o nim ani nie wiedział, ani o nic go nie podejrzewał. Oczywiście jeszcze go nie złapali i udało mu się ocalić życie, ale wiedział również, że była to tylko kwestia czasu. Po kilkudziesięciu godzinach walenia głową w ścianę w celu uzyskania odpowiedzi, wciąż tkwił w martwym punkcie. Nie wiedział. Nie było żadnych błędów. Wszystko było dopracowane jak zawsze, niemal z pedantyczną i perfekcyjną precyzją. To było dla niego najgorsze i tego właśnie nie mógł zrozumieć.

Drugą sprawą był brak pomysłów na podjęcie kolejnego kroku. Strach, jaki trawił Sola powodował ciągłe uczucie niepokoju. Nic nie jadł od paru godzin, bojąc się nawet wyjść do sklepu. Nie wiedział czy powinien się ruszyć, czy też siedzieć w zamknięciu, w którym to miejscu mogą go namierzyć. Nie wiedział czy mają jakiekolwiek dane o nim, ani czy jego partner Derek uciekł, żył, czy został złapany i śpiewa na komisariacie na jego niekorzyść. Czuł, że powinien coś zrobić, ale póki, co, nie wiedział czy działać zgodnie ze szczegółowo opracowanym planem, czy też iść na żywioł i wybierać najbardziej nieprawdopodobne wyjścia, takie, które nie byłyby ani w jego stylu, ani nikt by się owych posunięć nie domyślił. Powinien przespać się z owym problemem, tak jak robił to zazwyczaj, i albo czekać na odpowiedź, którą mu udzieli jego podświadomość we śnie, albo świeżym umysłem o poranku, zastanowić się nad kolejnymi krokami.

Od feralnego skoku, minęły dwadzieścia cztery godziny. Sol włączył telewizor chcąc dowiedzieć się czegokolwiek. Wiedział, że złe wieści rozchodziły się najszybciej. To jedna z głównych prawd o życiu. Telewizja milczała. Sol spakował do małego plecaka najpotrzebniejsze rzeczy. Wszystko, co by mu się przydało na każdą ewentualność, jednocześnie niezbyt wiele, by torba mu ani nie ciążyła, ani nie przeszkadzała w takich okolicznościach jak ucieczka. Założył buty z płaską, wytartą podeszwą, by uniemożliwić rozpoznanie buta, jak i jego rozmiaru. Miał przy sobie białe skórzane rękawiczki i odpowiednio przygotowany strój, który trzymał poza domem, by w nim nie zostawić śladów materiałów, a po kolejnym skoku, tak jak poprzednio, palił w ognisku z dala od czyichkolwiek oczu. Do tego okulary i nakrycie głowy z przymocowaną peruką, na jego łysą głowę. Tych rzeczy była jeszcze masa, tak jak i patentów, których nie zdradzał absolutnie nikomu, nawet wspólnikowi, mając nadzieję, że ten okaże się amatorem i popełni jakiś błąd, przez który to Derek a nie Sol, zostanie złapany.

Był przygotowany na wszystko i pilnował się, żeby nie popełnić żadnego błędu. Nawet w kwestii tego, kim jest, co robi, jak się nazywa, każdemu nowo poznanemu wspólnikowi przedstawiał się jako ktoś inny, wyglądając jak ktoś inny. Będąc świetnym aktorem, naśladował swoje ulubione postaci w rolach tak dobranych, by odgrywanie ich, na co dzień, w ich towarzystwie, nie sprawiało mu żadnego problemu oraz uniknęłoby krępujących pytań. Dodatkowo wymyślał różne gadżety lub nawyki, mające być jego znakiem rozpoznawczym. Stroje dobierane były dla niego najważniejsze. W nich, odpowiednio dobranych, mógł uwierzyć, że jest kimś innym. Dlatego w razie wpadki ucieknie, nawet kosztem swojego partnera, a gdy ten będzie zeznawał, jego nie będzie w oczekiwanym miejscu od dawna, tak samo jak nie będzie przypominał dawnego siebie, jeszcze sprzed paru godzin. Po skoku, po podzieleniu się łupem, wyjeżdżał, co najmniej na trzysta kilometrów, zostawiając po sobie jedynie fałszywe ślady i wspomnienie kogoś, kto nie istnieje.

Tym razem jednak było inaczej. Był, co prawda przygotowany jak zawsze, jednak Derek, nie był zwykłym wspólnikiem, lecz kimś, kto robił w tym samym fachu, co on, ponadto, to dzięki niemu, stał się tym, kim jest. Znali się długo i byli w pewnym sensie przyjaciółmi. Jednak za diabła nie mógł uwierzyć, że to właśnie dzięki niemu akcja się źle potoczyła. Że mógłby go wyrolować, wkopać w coś lub wygadać się. Derek nie wsypałby go. Ufali sobie bezgranicznie. Sam go tego uczył. To było najważniejsze. Jednak teraz, gdy minęły ustalone, w razie kłopotów, dwadzieścia cztery godziny, miał dylemat, co zrobić dalej. Olać łup i ruszyć się, czy też zrobić wyjątek i pozostać, olewając tym samym nauki, mu wpojone.

W każdym razie, doba minęła, a on nie mogąc usiedzieć w jednym miejscu, postanowił uciec, jednak przed tym zamierzał wykonać krótki acz konkretny telefon, w celu chociażby próby dowiedzenia się czegokolwiek. Było to ryzyko, jak i kolejne złamanie zasady, jednak Derek złamał ją pierwszą. Najważniejszą. Nie współpracować z kimkolwiek, kto cię zna. Jeśli to robi, mawiał, to ma na celu albo zrobić przekręt, albo wkopać wspólnika, by ten poszedł siedzieć zamiast niego. Robi się to niepisanym prawem wtedy, gdy chce się odejść z biznesu, a najlepszym kozłem ofiarnym jest właśnie ktoś, kogo się zna. Obca osoba, nie będzie potrafiła powiedzieć czegokolwiek o swoim wspólniku, i nawet pod torturami, wykrywaczami kłamstw czy narkotykami, nie powie niczego.

Sol ustawił wieszak, na którym była powieszona bluza, centralnie przed oknem, by zmylała gapiących się w okno i zostawił włączone światło, oraz zamknięte drzwi, na wypadek wszelki, by jednocześnie zmylić tego, kto chce zrobić mu nieoczekiwaną wizytę. Szedł okrężnymi uliczkami, wyszukując najmniej oświetlonych oraz tych, które były poza zasięgiem systemów monitorujących ulice. Idąc, był coraz bardziej przekonany tego, że Derek wystawił go do wiatru. Nie widzieli się w zasadzie trzy lata, a to wystarczająco długi czas, by zmienić się w zupełnie inną osobę. Coraz bardziej czuł się oszukany, a gdy dotarł godzinnym marszem na obrzeża miasta, w miejsce, gdzie stał ostatni w rejonie miasta przystanek autobusowy, niedaleko sprawnej budki telefonicznej. To miejsce wykrył kilka dni przed skokiem i cieszył się, że nie powiedział o nim nikomu, nawet Derekowi, z którym to ustalił zupełnie inne miejsce, w którym mieli się spotkać i uciec w razie kłopotów.

Sprawdził odjeżdżające najszybciej autobusy, nie ważne, w jakim kierunku. Obok był numer na taksówkę, a za szybą bankomat, który dopełniał to miejsce tworząc z niej idealne miejsce do ucieczki. Przeliczył pieniądze, jakimi dysponował. Nosił ze sobą tylko grube banknoty, by monety nie dzwoniły mu po kieszeniach i nie przykuwały uwagi, ani mu nie wyleciały. Wokół nie było prawie żadnych domów, tylko zgaszone fabryki nie pracowały w tej dzielnicy na nocnych zmianach. Nawet samochodów było na tej trasie mniej. Miał dwadzieścia minut do autobusu do miasta Nija. Czekał z wykonaniem telefonu do ostatniej chwili, by w razie kłopotów, to jest, podsłuchu oczekującej policji w domu Dereka wraz z nim, nie mogli dojechać zbyt szybko do miejsca, w którym się znajdował, a on w tym czasie będzie mógł wsiąść do autobusu i odjechać niezauważony przez nikogo. Miał tylko nadzieję, że autobus się nie spóźni. Był zapobiegliwy i sprawdził sprawność linii autobusowej, by nie narazić się na przykre niespodzianki. Wszystko grało, jak na razie. Musiał się maksymalnie skupić, by jak najszybciej dokonać oceny sytuacji poprzez rozmowę, która nie mogła trwać dłużej niż minutę. Przygotował stoper, który miał włączyć zaraz po połączeniu. Policja przez minutę namierzała sygnał, lecz dopiero po jej upływie mogli go celnie namierzyć. Nim cokolwiek zrobią minie, co najmniej pięć minut, gdziekolwiek by nie byli a wtedy on będzie już daleko. Początkowo chciał iść do Dereka bezpośrednio pod budynek sprawdzić, co się dzieje, jednak bał się, że jego pech znów da o sobie znać. Swoim przeczuciom, niemal proroctwom, wierzył w pełni. Nie raz mu jego podświadomość, jakby pajęczy zmysł, podpowiadał, co należy robić a czego nie, i gdy się zdał na nią, nigdy go nie zawiodła. Oczywiście sprawdził parę razy swoje złe przeczucia, i okazały się trafne. To, co go dziwiło w tej sprawie, to pewien niepokój i brak owych złych przeczuć, przed podjęciem decyzji o współpracę z Derekiem.

Stojąc w budce tak, by mieć wzgląd na przystanek, przygotował jednocześnie stoper oraz mały zabawkowy syntezator mowy uniemożliwiający jakiekolwiek rozpoznanie głosu. Dodatkowo zmienił jego ton i sposób mowy. Pamiętał szyfry, jakimi miał się porozumiewać. Cały czas, nawet w domu miał na dłoniach rękawiczki. Jego pedantyczna perfekcyjność, którą doszlifował przez kilka lat, dawała mu pewność, że w domu nie znajdą ani peta, ani śliny, ani nawet jego włosa łonowego. By zmylić policję i detektywów, zostawiał im fałszywe tropy i ślady, nienależące do niego, przeczące wszystkiemu, jak na przykład karminowa szminka, albo gazeta religijna. Coś, co byłoby przewidywalne, ale tylko dla postaci, jaką odgrywał.

W słuchawce rozległ się znerwicowany drżący głos. Zaczął odliczanie.

— Słucham?!

— Tu Mickey Rourke. Czy pan Derek może?

— To ty… To ty prawda, losie?

Sol od razu znał rozpoznał żart, Derek często wypowiadał jego imię od tyłu, drwiąc przy tym z jego pecha, nazywając go losem.

— Zajęcza warga wgryza ci się w kable? — Obydwoje wiedzieli, że chodziło o podsłuch.

— Spokojnie. Nic nie mają, nic się nie dzieję, ale wszystko się pochrzaniło. Co się z tobą działo do chuja?! Czemu nie odbierasz pierdolonych telefonów?!

Sol zamilkł. Miał odpowiedź na swoją całodobową nerwówkę.

— Musieli mi odłączyć. Nawet nie wiedziałem. Mieszkam tam tydzień, wiesz o tym. Myślałem, że jest sprawny. — Głupia odpowiedź, ale jedyna sensowna, na jaką się odważył.

— Pierdolę, a nie przyszło ci do głowy żeby samemu zadzwonić? Gdzie jesteś?

— W bezpiecznym miejscu. W domu nie czułem się zbyt komfortowo.

— Dawaj do mnie, ale spokojnie. Obczajają wszystko, u mnie wszystko ci opowiem.

— Nie sądzę by to był dobry pomysł.

— A no tak, ty znasz tylko adres Beatrix. Ja też mam mieszkanie wypadkowe, o którym nie wie nawet ona. — Beatrix, no tak, pomyślał Sol, jego naprawdę seksowna dziewczyna.

— Przyjadę po ciebie, gdzie jesteś?

— Za dwadzieścia minut będę pod wiaduktem.

— Gdzie dokładnie?

— Pod starym antykwariatem.

— Dobra, do pół godziny będę.

— A jak nie?

— Zakładam margines spóźnienia do pięciu minut.

— Dobra. Gdy cię nie będzie, to spierdalam. Mam mnóstwo złych przeczuć. Mam nadzieję, że się nie sprawdzą.

— Nic się nie martw stary, zaraz będę, odliczaj czas.

Sol odłożył słuchawkę. Po dziewięciu sekundach zadzwonił alarm. Wyłączył go i ruszył przed siebie w ustalone miejsce. W prawej kieszeni jesiennego, skórzanego płaszcza trzymał małego gnata. Był czujny. Szedł pośpiesznym krokiem, by jak najszybciej dotrzeć do ustalonego miejsca, które było nie o dwadzieścia, lecz o ponad pół godziny oddalone od przystanku. Jego tempo chodzenia, wyćwiczone po latach praktyk, pozwalało mu na dotarcie tam o czasie. Idąc rozważał intensywnie czy przypadkiem nie olać Dereka i nie wrócić się na autobus. Przy normalnej akcji tak by pewnie zrobił. Po normalnej akcji nie musiałby tego robić, a ten skok nie był normalny. Jednak odczuwał niesamowitą chęć by zawrócić. Coś było nie tak i coś się kroiło. Jednak nie chodziło o policję, tego mógł być pewny. Nawet, jeśli to gdyby go złapali, może zawsze się wybronić, a i tak za ostatnią kradzież z włamaniem, jeśli oczywiście nie przyzna się on albo Derek do innych skoków, nie dostanie dużego wyroku. Sol był ostrożny na tyle, by nigdy nikogo nie zabić. Jednak nie wiedział, na ile opanowany był jego mistrz i czy nie szykował przypadkiem jakiejś brudnej sprawy, w dalszym ciągu mając poczucie, że ten chce mu podłożyć świnię. Jeśli zrobił coś nie tak, to będzie znaczyło, że uczeń przerósł mistrza, co go w tym momencie niespecjalnie podnosiło na duchu, mimo iż całe życie pracował nad tym, ile jego cholerny pech, został przeniesiony na niego. Jeśli tak, to powinien zawrócić.

Mknął przed siebie, szykując się psychicznie i mentalnie na najgorsze, podejmując jednocześnie plan, co należy zrobić w razie kłopotów oraz w ostateczności.

Październik zaczął się atakiem deszczów i ogólnego ochłodzenia, będąc przeciwieństwem poprzedniego miesiąca, który został określony, jak to zasłyszał w radiu parę dni temu „najcieplejszym wrześniem od niemal stu lat.” Było po dwudziestej drugiej. Godzina policyjna — zażartował Sol. Po tej godzinie zawsze policja wydawać się wykazywała wzmożoną czujność, co więcej zawsze pojawiała się w najmniej odpowiedniej chwili, w dodatku nadciągała zupełnie znikąd. Podjeżdżali oni zazwyczaj powoli i niemal bezgłośnie, by w najmniej nieoczekiwanym momencie porazić podejrzanego światłem.

Ulice był ciche i tchnęły niepokojem. Antykwariat pod którym czekał roztaczał brązową poświatę wokół. Nad wejściem skrzypiała drewniana tabliczka ozdobiona gotyckimi, zielonymi literami jego nazwę — „Relikt”. Godzina oficjalnego zamknięcia minęła, jednak sklep był dalej otwarty. Przez brudne szyby wystawowe upstrzone starymi rupieciami i zabytkami, próbował dostrzec kogoś wewnątrz. Dzięki odbiciu poprawił sztuczną fryzurę, która przez jego szybki chód trochę się przekrzywiła. Spojrzał na jeden z zegarów z kukułką i porównał godzinę ze swoim. Miał jeszcze maksymalnie piętnaście minut. Adrenalina go napędziła. Nie czuł już ani bólu mięśni ani zmęczenia po nieprzespanej dobie. Czas, który mu pozostał, dłużył się w nieskończoność, a im bardziej zbliżała się oczekiwana chwila, tym bardziej się denerwował, że coś będzie nie tak. W najgorszym razie, będzie uwięziony w tym miasteczku, którego nazwy nie potrafił nawet wymówić, a której nigdzie nie miał zapisanej, aż do rana. Do pierwszego autobusu za kwadrans piąta.

Gdy drzwi od antykwariatu uchyliły się z charakterystycznym dla horrorów klasy b skrzypnięciem, aż podskoczył. Zza drzwi wychyliła się postać niższego od niego mężczyzny w drucianych okularach na sznurkach i białą brodą, niczym święty Mikołaj. Spojrzał spod szkieł na Sola, którego zaskoczona mina musiała rozbawić nocnego sprzedawcę.

— Sądziłem, że jest zamknięte — powiedział bez zastanowienia, wsadzając dłoń do prawej kieszeni by zapchać pistolet bardziej w głąb kurtki.

— W zasadzie mieszkam nieopodal, jednak tutaj lepiej mi się czyta. Cierpię na bezsenność odkąd dziesięć lat temu umarła moja żona. Wejdź do środka, zapraszam.

— Czekam na kogoś, ma za chwilę tu po mnie być.

Mężczyzna, mogący mieć z sześćdziesiąt lat, przechylił nieznacznie głowę w bok

— Możesz zaczekać w środku, będziesz widział i słyszał, gdy podjedzie, przynajmniej się chwilę zagrzejesz. Dzisiejsza noc jest chłodna. — Mówiąc wszedł do środka zostawiając uchylone drzwi. Sol skonsternowany podążył niepewnie za mężczyzną. Gdy ten zamykał drzwi, starzec siedział już wygodnie w dużym miękkim fotelu.

— Rozgość się i nie krępuj się. — Mówiąc wziął fajkę do ust i zaczął palić, jednocześnie chwytając pokaźne tomisko, którego widział jedynie drugi trzon tytułu „sacrum”. Gdy zauważył, że starzec zerka na niego, odwrócił momentalnie wzrok, czując się lekko zawstydzony.

Sol podszedł do pokaźnego biurka, które robiło za kasę fiskalną i obserwował skryte pod zakurzoną szybą oryginalne przedmioty, których przeznaczenia nie mógł rozszyfrować. Były piękne same w sobie, a mechanizmy, które zawierały w sobie małe detale i elementy, będące małymi dziełami sztuki, niemal nie do uwierzenia, że wykonała je ludzka ręka.

— Mają ponad dwieście lat. — Powiedział starzec stojący za nim. Po raz kolejny Sol momentalnie się wyprostował. Spojrzał przelotnie na starca, który zapatrywał się w antyki, z miną, jakby miał zaraz się rozpłakać ze wzruszenia wywołanego uczuciami, których doznawał, gdy na nie patrzył. Solowi wpadł jednak w oko mały, zdobiony w prawdopodobnie prawdziwe małe czaszki kruków sztylet, zdobiony czerwono czarnymi barwami. Zupełnie jakby czytał w myślach, albo przez przypadek, starzec wskazał lewą dłonią właśnie na obserwowany przez Sola przedmiot — To jest niezwykła rzecz. Podobnie jak cała gablota, antyki te nie są na sprzedaż. Należą do mojej osobistej kolekcji. To jedyne okazy na świecie. Nawet nie chcę wiedzieć ile prywatni kolekcjonerzy mogliby za nie zapłacić. Może to i dobrze, bo może gdybym wiedział, jeszcze by się odważył to zrobić.

— Co to za przedmioty? Do czego one służą?

— Przeznaczenie ani to, kto je wykonał, jest nieznane przez nikogo. Próbowałem się rozeznać, wyczytać coś, nawiązać informacje od naukowców czy rzeczoznawców, ale wszystko na nic. Nikt nie potrafił ich rozszyfrować, a każda próba przebadania ich, kończyła się fiaskiem.

— Jak to?

— Przedmioty te, ilekroć ktoś próbuje je poznać, zdają się zmieniać lub zamykać w sobie, blokując dostęp do trzonu. Są w całości mechaniczne i zbudowane z naturalnych materiałów, ale są jakby sterowany przez coś, kogoś, trudno to określić. Zupełnie jakby skrywały w sobie moc, która nie chce być poznana. Krążą jedynie legendy i mity o nich, jednak nie można być niczego pewnym, ani tego, czy mówią one prawdę. Ten przedmiot na przykład — ponownie wskazał na sztylet — był narzędziem kultu religii Sadomasakrum.

— Nigdy nie słyszałem o takiej religii.

— Nie wiele też wiadomo o niej samej, jak i o ludziach, którzy ją praktykowali, ani o miejscu. Jeśli nawet, to są to jedynie historie, które są tak fantastyczne, że w żaden sposób nie można w nie uwierzyć. Jedynie co, to można marzyć o tej krainie i ludziach, którzy zbudowali owe cudeńka. Nie ma ani śladu po nich, ani po mieście zwane Dominatorium, które rzekomo zbudowali. Nauka i historia nie potwierdza ich istnienia.

— Skąd zatem wiadomo, że mają dwieście lat?

— Jedyne testy, jakie można było wykonać to te, na sprawdzenie wieku poszczególnych części. Tolerancja wynosiła od około pięćdziesięciu do dwustu lat. Zupełnie, jakby każdy z tych elementów był budowany przez bardzo długi czas. Przez całe ludzkie życie, niemal. Nieprawdopodobne, prawda?

— Tak. — Odpowiedział Sol jak zahipnotyzowany wpatrując się w połyskujące przedmioty, które wyglądały tak, jakby dopiero, co były stworzone. Nie miały one żadnej oznaki swojej wiekowości. Żadnych obtarć, pęknięć i obtłuczeń. — Sam chętnie bym poznał historię tych przedmiotów, gdybym wiedział, od czego zacząć.

— Historii o mitycznych lub zaginionych ludach, miastach, plemionach, jest masa na całym świecie. Nauka jednak traktuje je jedynie jako bajki. Przynajmniej w większości.

— Jednak dwieście lat to nie tak dawno temu. Czy aż tak trudno jest znaleźć jakieś informacje o tym miejscu? Chociaż jakieś wskazówki?

Starzec nie odpowiedział. Ukrywał coś, co Sol wyczuł, a pierwsze, co mu wpadło do głowy to książka, którą wcześniej antykwariusz próbował czytać. Czuł, że ma ona bezpośredni związek z całą sprawą. Niewątpliwie nie była to jedynie ekstrawagancja starego, zramolałego dziadka, który całymi dniami otaczał się przeszłością, lecz pasja, której się oddawał w każdej chwili swojego nie tak już długiego życia, próbując znaleźć odpowiedzi.

— Wracając do sztyletu, krąży legenda, że w owym mieście, państwie, czy cokolwiek to było, skazaniec, który miał zostać zabity za swoje zbrodnie, miał do wyboru albo śmierć na szubienicy, albo odebranie sobie życia za pomocą świętego sztyletu, którego moc uwalniała z jego ciała i krwi jego duszę, która przedostawała się do innego świata. Tracił on życie, jednak jego dusza z chwilą odejścia jego ciała, trafiała do innego wymiaru, w którym to mogła albo narodzić się na nowo, albo jeśli miała szczęście i potrafiła, mogła odnaleźć ciało, pozbawione duszy i je opętać. Jeśli takiego nie było, dusza mogła opętać także przedmioty lub miejsca, zamieszkując w nich tak długo, aż nie pojawi się w nich lub przy nich, kolejna pusta powłoka, którą mogliby zamieszkać.

— I jeśli taka dusza trafiła w taki wymiar, nie mogła z niego wrócić z powrotem?

— Tego nie wiem, podejrzewam, że tak, skoro w naszym świecie tyle historii się słyszy, przynajmniej słyszało o opętanych i nawiedzonych miejscach. Jednak podejrzewam, że dusze te, potępione wracały tutaj jedynie po to by się mścić na tych, którym przysięgli śmierć, za swoją. Możliwe, że są one uwięzione w tych przedmiotach przed nami.

— Czyli ludzie ci wierzyli, że jeśli samemu odbierze się życie tym sztyletem, trafiało się do innego świata, tak? A jeśli zawisłby na szubienicy to, co? Nie trafiłby do nieba lub piekła?

— Nie, trafiłby w otchłań, w której nie ma niczego ani nikogo, nawet jego samego. Była to jedyna alternatywa, by nie pozbawić się wiecznej egzystencji. Rzecz jasna to tylko legenda na podstawie wierzeń ludu, który nie wiadomo czy naprawdę istniał. — Mówiąc podszedł do gablotki i wyciągnął święty sztylet by pokazać mu go z bliska. Albo Sol, jak zawsze w jego przypadku, wzbudzał momentalnie zaufanie u innych, albo antykwariusz był głupi i naiwny na starość. Definitywnie brakowało mu towarzystwa i chciał podzielić się swoimi skarbami i historiami z kimkolwiek, kto tylko zechcę go słuchać.

— Zakładam, że nikt go nie testował by sprawdzić jego działanie — spytał, uśmiechając się na znak, że nie usłyszy odpowiedzi twierdzącej. Starzec odwzajemnił jednak uśmiech. — Podobno był tylko jeden przypadek, gdy jakiś śmiałek zdecydował się na to.

— Naprawdę? I co się z nim stało? — Oczy Sola utkwiły w połyskującym metalu, którym równie dobrze mogło być i prawdopodobnie było, szczere złoto. Sztylet był ciężki. Rękojeść, sygnalizowała, że nie był on stworzony dla ludzkiej ręki. Sol nie był świadom tego, że ma rozchylone usta, jak dziecko na widok słodyczy. Zapomniał już o pytaniu, które zadał. Sztylet w jego ręku powodował, że jego cała ręka drżała, zupełnie jakby wydobywała się z artefaktu nieznana, elektryczna siła ukazująca w ten sposób swoją potęgę.

Drzwi otworzyły się z hukiem a w nich stanął nie kto inny jak Derek, kipiący złością, która się pogłębiła na widok zaskoczonej miny partnera.

— Co ty tu robisz?! Miałeś czekać przed sklepem, a nie w nim, jebany idioto. Ruszaj się, nie mamy czasu!

Sol odwrócił głowę w stronę antykwariusza i spojrzał w jego zaskoczone oczy. Wyraz twarzy Sola momentalnie się zmienił. Powiedział głośniej by Derek go usłyszał:

— Idź, już wychodzę.

W odpowiedzi usłyszał zatrzaskujące się drzwi, z których o mało nie wyleciała szyba. Zbyt stara szyba, i zbyt stare miejsce, i zbyt biedny i skąpy starzec, by zamontować sobie system monitoringu, zresztą, gdyby był, dostrzegłby już go dawno. W takich miejscach nie ukrywano kamer, lecz stawiano je tak, by były na widoku, by każdy, kto chciał obrabować biednego dziadka, zniechęcił się, widząc je rozstawione po wszystkich kątach. Przycisk na ochronę przeciw napadowy był pewnie zbyt daleko. Nawet, jeśli był gdzieś nieopodal, to starzec nie da rady do niego dobiec. Wiek, strach i Sol nie pozwoliliby mu na to.

— Jak się pan nazywa?

— K… Klaus… — Mówił sparaliżowany strachem przez szczękające zęby.

— Ja jestem Sol. Sol Invictus. — Odpowiedział, przystawiając mu lufę do czoła. Powiedział jak ma naprawdę na imię. Teraz nie było odwrotu. — Przykro mi panie Klaus, ale swoje tajemnic będzie pan musiał zabrać ze sobą do grobu. Pana skarby należą teraz do mnie.

Starzec próbował jeszcze coś powiedzieć, ale cały dygotał. Sol nie miał czasu. Strzelił. Wystrzał był cichszy niż się spodziewał, ale dlaczego? No tak. Odwrócił się do tyłu. W tym samym momencie Derek pogonił go długim i denerwującym dźwiękiem klaksonu.

Momentalnie otworzył plecak i schował do niego nóż, małe prostokątne pudełeczko z gablotki, wyglądające jak pozytywka, oraz dwie inne rzeczy, których nie potrafił określić, a czasu na przyglądanie się nie miał. Nie tyle chciał jak najszybciej wyjść, ile schować artefakty przed wzrokiem Dereka. Jedyne co, to pozostała książka, gruba na ponad pięćset stron, wielkości szkolnego zeszytu zatytułowana „Sadomasakrum”. Rzucił do trupa pół głosem „kłamca”, a gdy rozległ się ponowne, jedne po drugim uderzenia w klakson, mógł przysiąc, że usłyszał w odpowiedzi „złodziej”. Spojrzał na trupa, na dłonie, które dalej były w białych rękawiczkach. Nie miał na sobie ani kropli krwi. Pistolet schował z powrotem do kieszeni. Cofał się powoli w kierunku wyjścia, aż znalazł się na zewnątrz. Do ostatniej chwili nie mógł oderwać wzroku od trupa.

Rozdział 2. Godzina policyjna

Derek kurczowo trzymał kierownicę agresywnie skręcając i jadąc niemal na pełnym gazie, cały czas zaciskając zęby. Przy normalnych okolicznościach, Sol ponagliłby go, że w ten sposób zwraca na siebie przesadną uwagę, zwłaszcza po godzinie ciszy nocnej, w dodatku na ulicach miasteczka tak małego, że nie trudno w nim było znaleźć kłopoty. Torbę i książkę trzymał pod nogami tak by Derek nie zwracał na nie uwagi. Koncentrował się na jeździe, która pochłaniała jego całe skupienie. Sol tymczasem dochodził do siebie. Nie mógł otrząsnąć się po zdarzeniu, które miało miejsce jeszcze nie całe pięć minut temu. Zabił człowieka, nie wiedział dlaczego, wszystko było tak jak zawsze. Wiedział, że nie zostałby rozpoznany. Zadziałał instynkt. Musiał to zrobić. Wiedział, że inaczej, nawet jeśli zostawiłby go żywego, Klaus próbowałby za wszelką cenę odzyskać skradzione antyki. Nie mógł sobie na to pozwolić. Fakt morderstwa nie wstrząsnął nim jednak tak dobitnie jak sam fakt, którego był pewny i wiedział, że to nie był efekt szoku czy złego oświetlenia, ale spod trupa wyciekała krew, która miała kolor zielony. Ciemna zieleń. Gęsta i soczysta.

Rozmyślając, Sol nawet nie zauważył, że samochód nieznacznie zwolnił i, że Derek mu się przygląda z uwagą. Dojeżdżali. Sol stracił poczucie orientacji. Pozwolił sobie na błąd, który może być tragiczny w skutkach. Nie ważne jak bardzo pewna będzie sytuacja — zawsze sobie mówił, że będzie śledził drogę, chociażby po to, by mieć jakiś punkt zaczepienia w sytuacji awaryjnej. Gdy się zatrzymali, wyglądało na to, że żaden z nich nie miał zamiaru zbyt wcześnie wychodzić z samochodu.

— Czy teraz powiesz mi, co tam się do nędzy stało?

Sol przełknął ślinę. Zbierał rozbiegane myśli by wymyślić odpowiednie kłamstwo. Umiał kłamać w równie perfekcyjnym stylu, co grać różne postacie. Kątem oka spostrzegł niecierpliwie wyczekującego odpowiedzi, spoconego Dereka Baumana.

— Wystąpiły… Komplikacje. Starzec widząc mnie zaprosił do środka. Miałem jeszcze ponad dziesięć minut, więc wszedłem wraz z nim.

— Moment. Dobra, kapuję, ale czy ja czegoś nie rozumiem, czy może miałem omamy słuchowe, ale czy ty go do cholery puknąłeś?

Sol nie odzywał się przez kilka sekund.

— Musiałem. — W tym momencie dopiero spojrzał na niego.

— Dlaczego?!

Sol ważył słowa.

— Wiedział kim jestem.

Po jego słowach zapadła cisza. Derek odsunął się i oparł patrząc przed przednią szybę, odpalił papierosa, częstując go jednym. Sol wypowiedział ostatnie zdanie tak przekonywująco, że niemal sam w nie uwierzył. W zasadzie, po chwili zastanowienia, wierzył. Czuł, że tamten go skądś zna. Kim był?

— Znałeś go? — Spytał Derek, spoglądając na niego bezpośrednio.

— Nie. A ty?

— Pierwszy raz go widziałem na oczy. — Powoli zaczął się ogarniać — I niewątpliwie, jestem pewny, że widziałem go też po raz ostatni. Mam nadzieję, że nie spanikowałeś i nie spierdoliłeś czegoś.

— Nie. Wszystko tak jak zawsze. Sprawdziłem. Dlatego to tak długo trwało zanim wyszedłem.

— Zabrałeś coś?

— W sensie z antykwariatu, czy z domu?

— Z antykwariatu.

— Tylko ksiązkę. Nie miałem czasu.

— Ja pierdolę.

— Chcesz ją zobaczyć? Jest bardzo stara, może mieć z dwieście lat.

— Nie chcę nawet tego oglądać. Ciekawe jak teraz ją sprzedasz durniu. Skoro jest stara, to pewnie i rzadka, a skoro jest rzadka, to pewnie niewielu o niej wie, a jeśli o niej wie, to także o tym, kto ją posiada.

— Kto powiedział, że chcę ją sprzedać. — Zgasił papierosa o drzwi z drugiej strony, peta zmiótł i wrzucił do rynsztoka. — Zatrzymam ją dla siebie.

Derek uniósł ręce nad kierownicą, jakby w wahaniu czy je na nich położyć czy też nie, a jego twarz zdradzała niedowierzanie w to, co słyszy.

— Dobra. Chcesz się bawić w pieprzonego pana bibliotekarza, twoja sprawa. Schowaj ją pod siedzenie wraz ze wszystkim, co masz, tak żeby nikt nic nie zauważył. Pełno tu pierdolonych złodziei.

Sol uśmiechnął się nieznacznie na to oświadczenie. Mina mu zrzedła momentalnie w następnej sekundzie.

— Może zamiast pieprzyć od rzeczy powiesz mi, co to za gówno się porobiło i czemu skok na dom Clemensów okazał się niewypałem? Od czterech lat samodzielnie obrabiam domy i nigdy nie miałem żadnej poważniejszej akcji, ani jakichkolwiek podejrzeń, tym razem o mało nas nie złapali. Spodziewałbym się porażki z kimś, kogo nie znam, ale z własnym mistrzem? — Ostatnie słowo podkreślił bardzo wyraźnie, przez co zabrzmiało ono bardzo sarkastycznie. Derek mierzwił językiem przednie zęby, próbując powstrzymać się od komentarzy lub jakichkolwiek innych reakcji. Był tylko trzy lata od niego starszy, jednak wydawało się, że Derek zestarzał się w swoim fachu, stając się zbyt pewny siebie, przez co zrobił się nieostrożny. Chociaż mógł się mylić.

— Słuchaj Sol, wszystko poszłoby zajebiście, gdyby nie jedna rzecz.

— Jaka? Umieram z ciekawości.

— Beatrix.

Sol rozdziawił usta, nie za sprawą zaskoczenia, że to przez jego dziewczynę, lecz przez wyraz rozpaczy, jaka się malowała na jego twarzy, gdy wymówił jej imię. — W zasadzie nie bezpośrednio, jednak miała w tym swój udział. — Sol nie mógł wykrztusić słowa, chciał coś powiedzieć, ale nie wiedział co, ani w jaki sposób. Spojrzał na niego tak, by dać mu do zrozumienia, że oczekuje dalszych wyjaśnień. — To przez jej młodszą siostrę, Dolly.

— Beatrix wiedziała, czym się zajmujesz? — Derek wyłapał jego spojrzenie.

— Nie. Dlatego wysłała Dolly na przeszpiegi. Właściwie ta mała gotyk kurewka ją do tego namówiła. Od początku suka mnie nie lubiła i próbowała na mnie coś znaleźć.

— I jej się udało. Czyli co, gdy wyszedłeś z domu, ona poszła za tobą, a gdy zobaczyła nas oboje…

— Jest bystrzejsza od swojej siostry. Zrobiła nam fotki jak przeskakujemy przez płot, wchodzimy do domu i rozpoczynamy akcję. Gdy się w środku rozkręcaliśmy, ona zadzwoniła po gliny i się zmyła.

— Co ze zdjęciami?

— Aparat wraz z nim jest w domu. Nie zdążyła zanieść zdjęć na policję, jednak zdążyła je wywołać i pokazać Beatrix.

— I co teraz?

— Skonfiskowałem aparat i zdjęcia i zabrałem dziewczynki do wynajętego mieszkania, o którym nie miały pojęcia.

— A policja?

— Suka podała im moje dane. Zajebiście wyczerpujący opis. — Spojrzał na Sola — Żeby było śmieszniej, widziała cię tylko raz przez chwilę, gdy byłeś u mnie, jednak nie skojarzyła i nie rozpoznała cię podczas rabunku. Dzięki twojej manii przebieranek, jesteś czysty póki co, jednak oni wiedzą, że nie działałem w pojedynkę, więc uważaj. Zwłaszcza teraz jak wejdziemy. Wszystko może się zdarzyć. Jestem spalony.

— Jestem inaczej ubrany, sądzisz, że skojarzy mnie, albo twoja siostra?

— Nie sądzę.

— Jak je przewiozłeś do mieszkania? Jak się w ogóle dowiedziałeś?

— Beatrix rzuciła we mnie zdjęciami, znalazła cały łup, zrobiła awanturę, Dolly też tam była. Wtedy wyciągnąłem to. — I Derek wyciągnął zza paska pistolet i przytrzymał go w ręce, uśmiechając się przy tym perfidnie. — Spokojnie, to pistolet na strzałki ze środkiem usypiającym. Był dla mojego pieska, którym częstowałem nabojem, gdy ten robił się agresywny. Zapakowałem jedną a potem drugą w dywan i zniosłem do samochodu i w ten sposób znalazły się tam — pokazał palcem na dwunastopiętrowy budynek, na najwyższe piętro, niemal na strychu. Paliło się zielone światło jako jedyne w całym bloku. Zieleń ponownie zahipnotyzowała Sola. Trudno było mu określić, czy był to zły czy dobry omen.

Spojrzał na Dereka.

— Co teraz zamierzasz?

— Muszę ogarnąć wszystko i uciec, uprzednio dając tym dwóm pizdom nauczkę, którą zapamiętają do końca życia.

— Są nieprzytomne?

— Teraz pewnie już nie, ale uwierz mi, cholernie dobrze je związałem i zakneblowałem, a tej młodszej ustawiłem mały prezencik na wypadek wszelki gdyby przyszły jej do głowy głupie pomysły.

— Co masz na myśli?

— Zobaczysz. Przygotuj się. Możesz dzisiejszego wieczora zobaczyć jeszcze co najmniej jednego trupa.

— W zasadzie to, po co jestem ci potrzebny? Masz kontakty. Możesz wyrobić sobie fałszywe papiery i załatwić wywózkę za miasto. Skoro udało ci się zawlec dziewczyny na górę, to równie dobrze będziesz mógł je stamtąd znieść.

— Zrzucić. Z dwunastego piętra. Będą ładnie lecieć. Patolog nawet się nie skapnie i nie będzie grzebał w plamie krwi na chodniku. W sumie masz rację. Nie jesteś mi do niczego potrzebny.

— Mogłeś od razu powiedzieć, o co chodzi. Sądzę, że sam byś sobie poradził. Tak to możemy się wpieprzyć oboje.

— A co z łupem? Jest wspólny. Gdybym się nie odezwał, pomyślałbyś, że cię wyrolowałem.

— Ale teraz skoro znam sytuację… No… Zabierz go sobie. Będziesz potrzebował trochę gotówki. Ja jestem ustawiony. To była fucha na zasadzie przyjacielskiej przysługi. To twój skok. Nie miej do mnie żalu, pomogłem ci najlepiej jak umiałem, ale w takiej sytuacji każdy dba o własny tyłek. — Obydwoje zamilkli.

— No tak. Sam cię tego nauczyłem. — Rzucił od niechcenia odpalając kolejnego papierosa i częstując partnera.

— Jeśli naprawdę mnie potrzebujesz to w porządku, pójdę z tobą, by ci pomóc uprzątnąć ten bajzel, jednak w razie kłopotów, zrobię to, co uważam za słuszne. Wiesz, o co mi chodzi. — Derek przytaknął wolno — sam zrobiłbyś to samo, gdybym to ja wpadł w gówno.

— Sądziłem po prostu, że chcesz się zabawić. — Powiedział uśmiechając się szyderczo, niczym chochlik, mający zbereźne myśli w głowie. — Widziałem jak patrzysz na tą małą. Na Beatrix także. Było to ukradkowe spojrzenie, ale wystarczyło. Znam cię i wiem, kiedy cipka na ciebie działa.

Sol zacisnął zęby wykrzywiając usta, chcąc się wydrzeć na niego, powiedzieć cokolwiek. Jedyne, na co ostatecznie się zdobył, to nieoczekiwany nawet przez niego wybuch salwy śmiechu, do którego dołączył Derek. Ze śmiechem zaczęli wychodzić z wozu, wyglądając pewnie z daleka jak para dzieciaków, którzy narajali się trawki i teraz nie mogą powstrzymać śmiechu. Sol wziął ze sobą plecak, książkę natomiast zostawił wewnątrz. Po zamknięciu drzwi i usłyszeniu sygnału uzbrojonego alarmu, zaczęli iść.

— Dobra stary, mam tylko cholerną nadzieję, że nie wprowadzasz mnie na minę i że miejsce jest absolutnie czyste i bezproblemowe.

— Spokojnie stary, to prawie strych, żaden dźwięk z niego nie niesie, sprawdziłem. W dodatku ściany i drzwi wyjściowe są wyścielone jakimś dźwiękoszczelnym płótnem. Masz pistolet.

— Mam i nie zawaham się go użyć przy pierwszej chwili, która wyda mi się problematyczna.

— Mam tylko nadzieję, że nie jesteś zbytnio narwany.

— Kto tu jest narwany? Trzeba było siebie zobaczyć jak wpadłeś do antykwariatu. Miałeś mordę jak te pojebane pomidory, które zabijały ludzi w tym starym filmie.

— Tak, tak. Jasne. Trzymaj. — Podał mu kluczyki do samochodu — w razie problemów, i byś nie myślał sobie o mnie nie wiadomo czego. Jest chill out. — Sol przypiął klucze do sprzeczki od paska i wsadził je do kieszeni, by nie dzwoniły. Czuł na sobie wzrok Dereka, bacznie go obserwującego.

*

Windą śmierdzącą moczem i z poobklejaną gumami świetlówką dojechali na sam szczyt.

— Proszę państwa, penthouse. — Powiedział, i zaprosił wyćwiczonym gestem boya hotelowego swojego partnera na korytarz.

— Nawet sam Ritz Carlton nie zrobiłby tego lepiej. — Rzucił uśmiechając się szeroko. Przeszli na sam koniec korytarza, w którym to już miejscu nie było światła. Minęli, co prawda kilka pomieszczeń, ale wydawało się, że żadne nie było zamieszkane i traktowane były przez lokatorów jako składzik lub faktyczny strych.

— Jak się potkniesz o jakiegoś najebanego menela, który ułożył sobie z papierów leżankę, to nie wydzieraj się na pół bloku. — Powiedział w ciemnościach.

— Jasne.

Derek szedł z przodu. Usłyszał chrobot przekręcającego zamka. Z mieszkania wylała się równie soczysta zieleń jak krew Klausa. Osłaniając się przez chwilę ręką przed światłem wkroczył do mieszkania, od razu zauważając minę Baumana, który nie wyglądał na zadowolonego.

Pokój, w którym były więzione dziewczyny był pusty poza paroma półkami, pewnie po poprzednich lokatorach. Łupem w kącie, radiu, i wspomnianymi płótnami tłumiącymi dźwięk, na które ściany, podłogę i sufit Derek okrył bardzo dokładnie przeźroczystą folią, pod którą podłożył gazety. Musiało mu to zająć, co najmniej pół dnia. Pieprzony świr — powiedział w myślach i powoli zaczynał przypominać sobie, że to właśnie przez to nie polubił nigdy Baumana. Był przekonany, że jest zupełnie na odwrót. Derek wyciągnął z aluminiowego wiadra, wypełnionego wodą z lodem butelkę z piwem i podał jedną otwartą. Sol przyjął nie protestując, chociaż bał się pić na pusty, od ponad doby, już żołądek.

Obydwojgu nie było jednak do śmiechu. Beatrix przyglądała się zaszklonymi oczami Solowi, zastanawiając się czy go zna, czy też nie. Widać było niepewność. Całą twarz miała wilgotną i cała się trzęsła, z zimna, strachu i z wycieńczenia skrępowanych mięśni. Sol przebiegł wzrokiem po ciele leżącej na podłodze wraz z krzesłem, do którego była przywiązana Dolly, z już zakrzepłą dziurą w głowie. Spojrzał na sznurki przymocowane do krzesła i ściany, aż po zakończenie, pistolet. Sol spojrzał niemal w gniewie na Dereka, który nie patrzył na niego, lecz na nogi martwej Dolly. Uśmiechnął się, lekko roześmiał i wziął tęgi łyk zimnego piwa.

— Ostrzegałem ją, że do jej krzesła przymocowana jest spluwa, która wystrzeli jej prosto w ryj, gdy tylko będzie próbowała ruszyć wraz z krzesłem.

Sol przysiadł na ziemi. Spojrzał ukradkiem na Beatrix, jednak zaraz spuścił wzrok. Zastanawiał się. Palił i pił w milczeniu analizując obecną sytuację, próbując podjąć jakieś sensowne kroki. Chciał dopić piwo i wyjść. Nie był tu jemu do niczego potrzebny. Przy odrobinie szczęścia, nie złapią go. Derek był głupcem, a tacy zawsze mają szczęście, nie mogąc tego powiedzieć o sobie. Wiecznym pechowcu. Próbował być spokojny, jednak sytuacja była napięta. Derek włączył radio. Spojrzenia Beatrix i Sola znowu się zderzyły, lecz tylko na krótki moment. Sol musiał coś zrobić. Miał kilka opcji, ale jedyną, której nie chciał wybierać to ta, w której miał po prostu wyjść zostawiając Beatrix z tym psychopatą, który jak gdyby nigdy nic zasłuchiwał się i bujał, podśpiewując z przymkniętymi oczami i piwem w dłoni kawałek Mungo Jerry’ego „In the summertime”.

— Derek. Pokażesz mi zdjęcia?

— Co? — Spytał i podniósł się, ściszając radio jednocześnie.

— Pytałem, czy pokażesz mi zdjęcia. Masz je tutaj?

Derek wyszczerzył zęby jak małpa. Beatrix próbowała coś powiedzieć przez knebel w ustach, wyraźnie czymś przejęta. Bauman uciszył ją gestem dłoni, tak jakby uciszał małe dziecko, próbujące naśladować słowa.

— Nie mam. Pozbyłem się ich rzecz jasna. — Odstawił piwo — Pokażesz mi swoje łupy?

— Nie chcę. Tych ze skoku też mi nie pokazuj. Nie mam ochoty dzisiaj na to patrzeć.

— Co, aż tak to, co masz w plecaczku jest żenujące? — Wyraźnie chciał go sprowokować. Jednak Sol znał tę zabawę. Musiał zrobić wszystko by ten ich nie zobaczył.

— Powiedzmy, są tam głównie moje rzeczy, najważniejsza jest książka.

Z przekomarzającą miną, Derek ponownie oparł się o ścianę przytakując głową, spojrzał na Beatrix, całą czerwoną i z nienawiścią patrzącą na Dereka.

— Tak kochanie, powiedział książkę. Niedługo Sol będzie okradał biblioteki i sprzedawał książki na aukcjach internetowych. Podobno to świetny biznes. Jak płyty winylowe.

Sol po raz kolejny zbył szykanującą go uwagę.

— Coś ty taki poważny? Umarł ci ktoś? — Zaśmiał się pełną gębą — może koleżanka? Śmiech tym razem był donośniejszy. Sol rzucił w niego zmiętą paczką po fajkach.

— Oj. Niektórzy nie mają poczucia humoru. — Odstawił butelkę na podłogę i wstając potknął się o nią — idę do kibla moje gołąbeczki, bądźcie grzeczni. Gdy oboje usłyszeli jak Derek leje i śpiewa przy tym fałszując, Beatrix próbowała mówić przez knebel. Sol niepewnie podszedł do niej i rozluźnił uścisk.

— Masz tak zamiar siedzieć i nic nie zrobić?

— A co mogę zrobić?

— Masz pistolet w kieszeni, użyj go kretynie, nie mamy czasu, musimy ją stąd zabrać jak najszybciej.

— Ona nie żyje dziewczyno, nic dla niej nie zrobimy.

— Do cholery, nie wszystko jest w życiu takie, jak się na pierwszy rzut oka wydaje, prawda? Pospiesz się, oni już tu idą.

— Kto? Policja?

Dźwięk spuszczanej wody, obrzydliwe beknięcie i łomot otwieranych drzwi. Nim Derek się wtoczył do pokoju, zastał obydwoje w takiej samej pozycji, w jakiej ich zostawił. Bauman zresztą nie mógł wiedzieć wszystkiego. Beatrix ponagliła go raz jeszcze spojrzeniem by dać mu pewnego rodzaju pewność siebie. Spojrzał na Dereka, wciąż pijącego i za cholerę nie wiedział, co ma zrobić.

— Co z nią zrobimy? — Spytał Sol zniecierpliwiony nieróbstwem. Derek poderwał się nieco rozbudzony i zawiesił wzrok na nim następnie przeniósł go na Beatrix. Wykonał wystudiowany grymas, jakby nie miał pojęcia, co tak naprawdę zamierza.

— Nie wiem Sol. Co proponujesz?

Sol chciał by ją wypuścił, ale nie odważył się tego powiedzieć na głos. Chyba dlatego tutaj był. Chciał ochronić dziewczyny przed tym maniakiem. Znał dobrze Dereka, by wiedzieć, że jest nieobliczalnym świrem, zdolnym do wszystkiego. Sam nie musiał się w zasadzie niczego bać, był dobrzy ukryty, jak zawsze, podczas gdy Derek był na straconej pozycji, jednak nie wyglądało na to, żeby tak naprawdę się tym przejął.

Sol podszedł do Beatrix targany nagłym poczuciem pewności siebie i zdjął knebel z ust dziewczyny. Była wściekła i zniecierpliwiona, jednocześnie piękna. Jej policzki zdążyły już wyschnąć. Przeniosła wzrok na Dereka i rzuciła tylko „ty skurwysynie” łamiącym się głosem. Przeniosła wzrok na Sola posyłając mu ponaglające spojrzenie. Sol wyczuł powiew powietrza i ruch za sobą. Momentalnie się odwrócił nie wiedząc, czego się spodziewać.

— Hej, co do cholery robisz?! — Derek otwierał jego plecak i wyciągnął pierwszy z brzegu przedmiot. Trzymał go w ręce delikatnie, zaaferowany nim do głębi, oglądał z każdej strony. Przedmiot wyglądał jak piramida o połyskującej, złotej powierzchni, z licznymi nacięciami na nich, po których Derek delikatnie sunął palcami. Wyglądał jakby momentalnie wytrzeźwiał.

— Sukinsyn z ciebie, że trzymasz takie rzeczy przede mną.

— Nie muszę ci się z niczego tłumaczyć. Ty masz swój łup, ja mam swój.

Derek przykucnął i położył obok piramidę i zajrzał głębiej do torby.

— Mógłbyś nie grzebać w moich rzeczach?

Derek oderwał się na chwilę od torby.

— Ty ruszasz moje rzeczy, ja twoje. — Gestem głowy wskazał na Beatrix, wydająca się być jeszcze bardziej podminowaną uwagą.

— Rzeczą?

— Powiedziałem zostaw to. — Tym razem Sol wstał i podszedł do Dereka wyrywając mu plecak z rąk i podnosząc piramidę, błyskawicznie ją chowając. Derek Bauman wstał momentalnie i pchnął Sola otwartą dłonią w ramię.

— O co ci chodzi człowieku, nie mogę już zobaczyć, co żeś nakradł?

— Czy ja kontroluję to, co ty nakradłeś?

— Mogłeś zobaczyć, nawet nie wiesz, co zwędziliśmy.

— I nie chcę wiedzieć. Jesteśmy kwita.

— Czyżby?

— To dzięki mnie znalazłeś się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie, gdyby nie ja nie przyszłoby ci do głowy by obrabować antykwariat, i to akurat ten.

— To ja podjąłem decyzję i ja nacisnąłem na spust — w tym momencie Sol oddał pchnięcie Derekowi, który zbliżył się i zagroził mu palcem, niemal wsadzając mu go do oka.

— Uważaj koleś, gdyby nie ja…

— Gdyby nie ty, dawno już opuściłbym to syfiaste miasto i był już gdzieś indziej, bez kłopotów i przypałów, przez które cały czas mam, właśnie gdyby nie ty.

— Uważaj. Moje nerwy są na krawędzi.

— Sam chciałeś bym tu przyszedł, jak na razie tylko siedzimy bezczynnie a ja patrzę na trupa, związaną dziewczynę i ciebie upijającego się. Teraz wychodzę i radź sobie sam.

— Nigdzie nie idziesz, koleś, przegiąłeś tym razem.

— Ja przegiąłem? To ty sam na własne życzenie wpakowałeś się w gówno, a dzięki tej tam — wskazał na Dolly — ugrzęzłeś w nim tak, że nie ma sposobu by cię z niego wyciągnąć.

— Dlatego jesteś mi potrzebny. Nie raz ja cię wyciągałem z gówna, pora na rewanż.

— A więc to tak, chcesz się mną posłużyć, żeby zwalić winę na mnie i uciec ze wszystkim, czyż nie o to chodzi?!

— Zaczynasz mnie wkurwiać.

— Dlatego wychodzę.

— Wyraziłem się chyba jasno, nie? Nigdzie nie idziesz. — Bauman wyrwał Solowi plecak. Nagłym przypływem adrenaliny Sol wymierzył mu pięść prosto w policzek. Derek zatoczył się wypuszczając plecak z rąk, by zahamować upadek. Z niego wypadł sztylet i piramida. Derek szybko się poskładał i gdy Sol schylił się by pozbierać łupy, Derek rzucił się na niego ze zwierzęcym rykiem. Oboje upadli prosto na Beatrix, przewracając krzesło. Szarpali się i przewracali po całym pokoju, podczas gdy Beatrix próbowała przesunąć się wraz z krzesłem i próbować wyrwać z więzów na nadgarstkach.

Derek siedział na torsie Sola, przytrzymując jego ręce dobite do podłogi kolanami, lewą ręką trzymając go za prawe ramię, wbijał w nie palce, a swoją prawą wymierzał mu kolejne uderzenia pięścią w twarz. Za którymś razem Sol wygiął się i uderzył go najsilniej jak tylko mógł, kolanem w plecy. Uścisk zelżał, Sol momentalnie wyrwał prawą rękę i targany spazmami uderzył go pięścią w sam środek twarzy, czując i słysząc jak jego nos się łamie. Z krzykiem Bauman wygiął się do tyłu, a jego klatka stała się kolejnym celem uderzenia Sola. Gdy ten się zgiął, Sol zrzucił go z siebie. Derek przeturlał się trzymając jedną ręką za brzuch, drugą za krwawiący nos. Wstając, Sol wymierzył mu kopnięcie w brzuch, poderwał się do leżącego sztyletu, otworzył go i podbiegł do Beatrix, rozcinając jej więzy na nadgarstkach.

— Uważaj! — Beatrix ostrzegła go, ale było już za późno. Derek uderzył Sola kantem piramidy w czoło rozcinając mu je. Krew zalała mu momentalnie twarz. Zamroczyło go na kilka sekund, zbyt długich by uniknąć kolejnego ciosu. Beatrix rozwiązała więzy przy nogach i potykając się podbiegła do krzesła na którym wcześniej siedział i popijał piwo. Chwyciła butelkę i rzuciła ją w Dereka. Nie trafiła. Butelka rozbiła się o ścianę, skupiając przy tym całą uwagę Dereka. Opuścił ręce i wlepił w nią obłąkany wzrok.

— Ty szmato. — Upuścił piramidę na ziemię i rzucił się na Beatrix powalając ją na ziemię i zaciskając swoje dłonie na jej szyi, próbując ją udusić. Nie robiły na nim żadnego wrażenia jej uderzenia, jednak gdy rozorała mu twarz paznokciami, przerwał uścisk i wymierzył jej cios w twarz otwartą dłonią i kolejny, kantem dłoni. Dziewczyna jęknęła i zaczęła kaszleć, próbując złapać powietrze i uwolnić się z uścisku jego dłoni zaciśniętych na jej szyi. Szamotaninę przerwało głuche uderzenie wyrywające go z szału. Wciąż trzymał dłonie na jej szyi, jednak uścisk zelżał.

— Co to kurwa było? — Spojrzał w sufit, z którego miejsca wydobył się dźwięk. Poczuł ruch za sobą, oderwał ręce od szyi. Rozpędzony i zakrwawiony Sol ze sztyletem w ręce pędził na niego. Derek krzyknął i jedyne co mógł zrobić to zasłonić się rękami, odsuwając się i złażąc z ciała Beatrix. Dziewczyna pospiesznie próbowała odsunąć się z linii ataku, gdy dostrzegła broń w rękach Sola, zareagowała:

— Nie rób tego! — Jednak było już za późno. Ostrze przejechało po wygiętej szyi Baumana, który odgiął się jeszcze bardziej do tyłu, rękami próbując zatamować głębokie cięcie i rozszalałe rozpryskującą się wokół niego krew. Sol odsunął się i patrzył na konającego partnera ze sztyletem zaciśniętym kurczowo w dłoni. Derek leżał. Beatrix z szeroko otwartymi oczyma, jak zahipnotyzowana patrzyła na Dereka, z którego ulatywały resztki życia.

— Miałeś rację, że Klaus nie będzie jedynym trupem tej nocy. — Spuentował Sol.

Beatrix spojrzała na niego w strachu. Nerwowo przełykał ślinę, jak sparaliżowany patrząc na zwłoki Baumana.

Gdy rozległ się kolejny, jeszcze bardziej donośne uderzenia w ściany, tym razem dochodzące ze strony okna. Sol poderwał się do działania. Spojrzał na Beatrix, która wstała jak wystrzelona ze sprężyny, pochwytując wzrok przerażonego Sola.

— Oni już tu są! Szybko! Nie mamy czasu!

— Kto do cholery!

— Nie ma czasu! Szybciej! Bierz Dolly, ja wezmę twoje rzeczy!

Beatrix na której prawym policzku rozkwitał fioletowy rumieniec, rzuciła się na piramidę i wyrwała sztylet z rąk Sola, wszystko błyskawicznie pakując do jego plecaka. Gdy Sol rzucił się do ciała Dolly, podnosząc jej zwłoki zauważył, że dziewczyna przetrząsa trupowi swojego byłego kochanka kieszenie, przeklinając siarczyście.

— Co szukasz?

— Kluczyków od samochodu.

— Ja je mam. Dał mi je zanim tu weszliśmy.

Beatrix spojrzała na niego i wstała. Sol podniósł ciało i przewiesił je sobie przez ramię.

— Musimy ją brać — to nie było pytanie. Beatrix spojrzała na niego tak, jakby znał odpowiedź. Zza ściany dobiegły kolejne dźwięki przypominające wiertła. Wydawało mu się, że całe mieszkanie drżało. Beatrix pędem rzuciła się do drzwi otwierając je na oścież. Sol momentalnie rzucił się w pogoń za nią, rzucając ukradkowe spojrzenie w stronę ściany z której odpadał tynk i która pękała. W jednym miejscu widział jak przedostaje się przez ścianę wiertło. Cofnęło się momentalnie a w dziurze pojawiło się oko o białej źrenicy z żółtymi błyskawicami wokół kwadratowej źrenicy. Sol poczuł jak z twarzy odpływa mu krew. Gwałtowne szarpnięcie nie pozwoliło mu zemdleć.

— Chodź do cholery — pociągnęła go i oboje wybiegli na korytarz. Biegnąc słyszeli, jak po lewej i prawej stronie, zza ścianami wydobywają się odgłosy wiertarek. Nad nimi goniły rozlegały się goniące ich dźwięki armii młotów pneumatycznych. Sol chciał tylko wiedzieć co to było. Beatrix momentalnie się zatrzymała. Spod podłogi prawie pod sufit wystrzeliło potężne ostrze, cienkie jak żyletka. W ostatniej chwili je wyminęli. Ostrze błyskawicznie się cofnęło pozostawiając dźwięk, jakie wydaje nóż podczas ostrzenia. Ruszyła dalej przed siebie wybiegając na betonowy korytarz, cały czas ponaglając Sola, który z każdym krokiem czuł ciężar dziewczyny. Strach i adrenalina wystarczająco silnie pobudzały jego krew, by olać to.

Beatrix była już przy windzie i naciskała raz za razem guzik windy, jakby miało to wpływ na to, by przyspieszyć jej działanie. Sol stał już przy niej. Dźwięki dobiegające z korytarza były coraz intensywniejsze. Z sufitu sypał się tynk, coś uderzało, coraz głośniej, niewątpliwie ich goniąc. Jedne drzwi któregoś z mieszkań otworzyły się, a mężczyzna w piżamie krzyknął „co jest kurwa?”, lecz kiedy zobaczył ostrze potężnego tasaka, wielkie jak samochód i ostre jak papier, ze strachem zatrzasnął drzwi i zablokował je na kilka zamków. Jeśli chciał opieprzyć kogoś za to, że ktoś go obudził, to nie będzie miał już z tym problemu ani tej nocy, ani żadnej innej.

Gdy winda się otworzyła Beatrix krzyknęła:

— Szybko ciało włóż do windy! Pospiesz się!

Zrobił tak jak kazała.

— A my?

— Schodami! Szybciej! Kurwa!

Kolejny raz posłuchał jej. Beatrix nacisnęła guzik parteru i zamknęła drzwi. Oboje ruszyli w pogoń. Sol próbował dotrzymać jej kroku. Była szybsza od niego. Zbiegali raz za razem, przeskakując co kilka stopni, dotrzymywali tempo zjeżdżającej windzie, a po minucie prześcignęli je. Na którymś piętrze, w okno uderzyło coś, co wydawało się być kablami. Uderzały w szybę jak baty, rozbijając je z tak ogromną siłą, że te wypadały z futryn. Biegli po potłuczonym szkle, potykając się i ślizgając, cały czas trzymając się poręczy, udało się żadnemu z nich nie upaść. Gdy byli już na parterze, na szczęście pustym, w tym samym momencie zjechała winda. Sol rzucił się na drzwi i otworzył je z taką siłą, że skrzypnęły. Wszedł do środka i pochwycił Dolly ponownie przerzucając ją sobie przez ramię. Wtedy coś uderzyło w dach windy. Sol obejrzał się do tyłu, drzwi się zamykały, a cała winda drżała. Beatrix potknęła się i nie zdążyła złapać zamykających się drzwi. Winda ruszyła w górę, jednak ze znacznie zwiększoną prędkością niż zjeżdżała na dół. Sol próbował wcisnąć guzik stopu i alarmu w windzie, ale żaden nie reagował. Bez przemyślenia pobiegł na górę. Po kilku sekundach dogonił ją na czwartym piętrze. Kopniakiem otworzył drzwi, uderzając w coś co było za drzwiami. Nie czuł bólu i nie zważał na krew. Drzwi się odbiły i o mało nie zamknęły ponownie. Winda zadrżała a ze świetlówki poleciały iskry. Sol błyskawicznie analizując, uznał, że nie chce ani chwili dłużej przebywać w windzie.

Gdy wybiegł spojrzał w co uderzył. Mężczyzna ubrany w ciemno niebieski garnitur podnosił się i prostował. Jego głowa była nienaturalnie przekręcona w bok. Dwoma rękami przekrzywił ją tak, by trafiła na swoje miejsce, dźwięki towarzyszące temu procesowi, skrzypiały jak rozdzierany metal. Oczy jak obiektyw kamery, tworzący podobne dźwięki, próbowały złapać ostrość. Świeciły bielą. Sol powoli wycofywał się w stronę schodów. Postać mężczyzny przechyliła głowę do przodu i jak zwierzę przybrała minę obłąkanej furii wyszczerzając zęby — metalowe automatyczne tryby zaciskały się i rozwierały. Rękaw jego lewej ręki zaczynał drzeć rytmicznie i zaraz wydobyło się z niego potężne wiertło zamiast niej. Sol rzucił się po schodach, oglądając za siebie. Postać była tuż za nim, z drugiego rękawa poleciały iskry i wydobyły się liczne kable, poprzecinane przy końcówkach i tryskające białymi iskierkami. Podczas gdy Sol zbiegał, kable z jego rękawa, mające nieskończoną długość, nie wiadomo skąd się wydobywające, podążały za nim jak inteligentne węże. Postać wolno schodziła po schodach, stawiając niepewne ruchy, jak małe dziecko, które ma trudności i nie umie po nich schodzić.

Nabierając prędkości, uciekając przed goniącymi go kablami oplątującymi poręcz, próbowały na oślep złapać go za nogi. W połowie budynku wpadł i o mało nie przewrócił spieszącej mu na pomoc. Wzięła od niego Dolly i zaczęła biec. Sol wyciągnął pistolet, jednak nie sądził by w tej sytuacji mu pomógł. Po chwili kable zgubiły się i zatrzymały wyszukując ofiary. Uderzenia z różnych stron wokół próbowały ich dogonić. Po chwili byli już na dole.

— Daj mi kluczyki! — ponagliła go. Przeszukiwał kieszenie. Wpadł w panikę tak silną, że o mało nie wybuchnął płaczem. Znalazł. Beatrix wyrwała mu je z ręki. — Bierz ją. — Oddała mu Dolly i rzuciła się pod ścianę, zabierając plecak i naciągając go na plecy. Stojąc przy drzwiach, odwrócili się na pół sekundy, słysząc zbliżające się, coraz głośniejsze dźwięki. Otwierali drzwi. Z windy, wydobył się grzmot mogący rozbić cały budynek. Pojawiła się winda, nienaturalnie powyginana i połamana, rozniecająca pył i jej szczątki na cały korytarz. Kolejna fala rozdzieranego metalu i kolejne głuche uderzenie. Coś spadło na szczątki windy. Spojrzeli po sobie i ruszyli przed budynek. Sol będąc z tyłu potknął się i upadł wraz z ciałem na chodnik. Beatrix krzyknęła i rzuciła się by pomóc mu wstać, coś pociągnęło jednak Sola w głąb budynku. Przewrócił się na plecy. Wokół kostki miał obwiązany kabel, próbował wyrwać się w panice, ale jedyne co mu się udało, to ściągnąć but.

Sol próbował strzelić. Beatrix wyciągnęła sztylet i przecięła kabel, który jak żywe ciało poderwał się i zaczął wycofywać, roztaczając drażniący dym i iskry, chowając się do wnętrza budynku. Sol wstał, zapominając o bucie. Podniósł Dolly i pobiegł za dziewczyną, która otworzyła już drzwi i uruchomiła silnik próbując odpalić wóz. Sol rzucił Dolly na tylne siedzenie, samemu zajmując przednie, a zamykając drzwi, nacisnął blokady.

Samochód ruszył raptownie zarzucając i wycofując się. Sol przerażony obserwował drzwi do budynku i dach, na którym widział kilka postaci na tle księżyca w pełni. Ruszyli pędem. Do ostatniej chwili Sol nie spuszczał wzroku z drzwi, w których gdy już odjeżdżali stanęła ponownie postać, o bladej, niemal białej twarzy. Stała i obserwowała jak odjeżdżają. Sol drżącymi rękami trzymał kurczowo w prawej dłoni pistolet, który wypuścił dopiero, gdy krew z rany na czole zalała mu oko, a w momencie, gdy adrenalina odpuszczała, jego zmysły odpłynęły. Samochód pędził przed siebie. Sol zapadł się w totalnej utracie świadomości, która dopiero pozwoliła mu na wypuszczenie broni z dłoni.

Rozdział 3. Relikwie

1

Śmierć Klausa była dla Inkuba Mokosza wielką stratą. Trudno mu było pogodzić się z nieodwracalnym procesem jego śmierci, po tak długiej, pięćdziesięcioletniej, niemal przyjacielskiej znajomości. Inkub wiele mu zawdzięczał. Nie był może dobrym nauczycielem, jednak potrafił człowieka sprowadzić na dobrą drogę. Teraz zapewne, trafił z powrotem w łono Raji, drzewa życia które spłodziło ich wszystkich. Przynajmniej miał taką nadzieję. Swoją drogą powinni prócz zaklęć pozostawić z nim kogoś jeszcze do pilnowania antycznych relikwii, skoro te miały dla Panteonu takie wielkie znaczenie. Dosyć, że był poza granicami Niji, gdzie moc ich prawowitych mieszkańców albo słabła, albo w ogóle zanikała, to Panteon zareagował zbyt późno, nie wiedząc co go zaatakowało, przez co stracili wiele cennego czasu, który mógł mu uratować życie. Mogli wysłać kogoś, by przynajmniej zabrał ciało i czym prędzej zawlekł je do Niji. Teraz już nie było czego zbierać. Dali mu znać zbyt późno. Prawdopodobnie specjalnie by od razu ruszył w pogoń za, jak je nazywał, gadżetami oraz Beatrix, nie wiadomo z jakich powodów będąca w to zamieszana. Klaus jako rodowity Nijiczyk, zginął śmiercią naturalną. Naturalną w sensie, jego ciało po wydobyciu z ciała ostatniego tchnienia, uwalniając duszę i jaźń, roztaczając rodowitą zieloną krew, tężało i przybierało jeden z całkowicie naturalnych procesów występujących w naturze lub wykorzystując jeden z żywiołów. Ich ciała po śmierci, po określonym czasie, praktycznie znikają rozwiane, roztopione, skamieniałe lub spalone, trafiając z powrotem poprzez ziemię w korzenie Świętego Drzewa. Ciało Klausa skurczyło się jak folia wrzucona do ognia, po którym zostały tylko ślady na dywanie i resztki jego ubrań. Jego śmierć była idealnym odzwierciedleniem jego strachu przed obliczem śmierci w ostatnich chwilach swojego życia. Jednak, czego Inkub był pewny i co wyczuwał, to to, że zabił go człowiek. Jego charakterystyczny smród znał aż za dobrze. Wokół wyczuwał też słabą woń innych istot, ale równie dobrze mogło być to złudzenie lub wspomnienie zawieszone w materii.

Antykwariat Klausa był naznaczony licznymi zaklęciami, klątwami i piętnami, wypełniony nimi tak, by tłumiły sygnały i moc, które artefakty z siebie wydobywały, a które odebrać mogły istoty obdarzone ponadnaturalną mocą. Dzięki pieczęciom i za pomocą magii, miejsce było idealnie ukryte, poza ich wpływami i jakimkolwiek śladem, którego nie mogli wytropić, nie wiedząc o nim niczego. Magia była ukryta, więc nie wyczuwali ani jej, ani obecności Klausa, zważywszy również na fakt, że relikt mieścił się poza Niją. Gdy tylko relikwie zostały wykradzione, od razu ruszyli w to miejsce, wyłapując jedyny w swoim rodzaju sygnał, odbierany tylko przez nich. Same artefakty zaś jak i ich przeznaczenie oraz przede wszystkim niesamowita żądza posiadania ich przez Exhumantrixy, były nieznane. Przynajmniej dla Inkuba.

Exhumanty mogły jedynie być w pobliżu, bezpośrednio nie zaszczycając obecnością tego miejsca. Żałował, że tak jak oni, nie wyczuwał ich, tylko właśnie te obrzydliwe potwory. Wyszedł na zewnątrz antykwariatu i próbował wyłapać coś w powietrzu. Irytowała go myśl, że nikt w tym momencie się do niego nie odzywał. Nie mógł nawiązać w dalszym ciągu żadnego kontaktu z Beatrix, ani z tym jej podejrzanym chłopakiem, którego nie polubił od pierwszego dotknięcia jego skóry. Coś było z nim nie tak, a on nie wiedział co, i to go frustrowało. W każdym razie, nie będzie więcej narażony na jego obecność. Jej siostra Dolly także nie rozniecała w przestrzeni, jak zazwyczaj niezwykle silnej woni, co go niepokoiło najbardziej. Zawsze, gdy tylko przyjeżdżał do Ohlau załatwiać sprawy dla Panteonu, wyczuwał jej zapachy i barwy, które roztaczała zabarwiając przestrzeń, już na kilka kilometrów przed miastem.

Obok Mokosza, wysokiego, ogolonego, z bródką, w cylindrze i długim czarnym płaszczu, niemal płynnymi ruchami zjawił się demon na czterech łapach, sięgający Mokoszowi do kolan. Rozpostarł czarno-białe skrzydła jak u jastrzębia. Gdyby nie one to niemal można byłoby go uznać za prawdziwego, najzwyczajniejszego psa. To, co go rozróżniało od innych to nadzwyczajna gadatliwość.

— Już po wszystkim. Spóźniliśmy się. — Powiedział demon, oblizując swoje łapy i mrucząc przy tym gardłowo. — Panteon pyta się, czy za każdym razem robisz to specjalnie.

— Co niby?

— Spóźniasz się i gubisz ślady. — Demon przysiadł na tylnych łapach, by lepiej widzieć twarz swojego pana. — Domyślasz się, że już po wszystkim, dlatego nic nie czujesz. Beatrix, Dolly oraz ktoś jeszcze są już w drodze do Niji.

— Kto jest tym trzecim?

— Nie wiem, ale to nikt z naszych. Tak przy okazji, wskakuj, muszę ci koniecznie coś pokazać odnośnie pana Baumana, co może nie tyle poprawi ci humor, ale wyda ci się niezmiernie interesujące.

— Ja pierdolę. Paskud.

— No co? Musimy się spieszyć. Policja lada chwila tam będzie. Tu zresztą też. Nie słyszysz syren? Zbliżają się. Niezły burdel. Połowa budynku jest zniszczona przez Exhumantrixy. Wiele osób je widziało. Tym razem się nie cackają i najwyraźniej zależy im na tych artefaktach do tego stopnia, że nie zawahają się rozpieprzyć połowy budynku.

— Chyba nie mówisz poważnie. — Inkub spojrzał na niego z niedowierzaniem. — Posunęły się aż tak daleko?

— Wskakuj. Sam się przekonasz.

Inkub wyciągnął piersiówkę i pociągnął z niej tęgi łyk. Paskud wydobył z siebie odgłos zażenowania. Inkub oderwał się od butelczyny z cmoknięciem.

— Ani słowa. Nawet nie próbuj komentować.

— Ruszymy się stąd wreszcie?

— Czego się rzucasz, jesteś strażnikiem korzeni Drzewa Życia, twoim priorytetem powinno być trzymać blisko niego. Swoją drogą, z tego co pamiętam to sam wymagałeś, żeby twoją obrzędowością magiczną, ku twej czci był taniec i libacja.

— Musisz mnie wkurzać? Ty też nie jesteś lepszy. Wielki egzorcysta zepsutych telewizorów, wysłannik i obrońca uciśnionych zwieraczy, walczący z demonami, sam nim będąc. Ja przynajmniej nie jestem hipokrytą.

— Z tobą nie walczę.

— Jasne, walczysz nie tyle ze mną ile ze sobą, za każdym razem kiedy wyciągasz butelkę.

— Hej, ja tylko próbuję sobie w ten sposób zyskać twoją życzliwość.

— No tak, ale raz w roku, na święto, ty raz w roku nie urządzasz libacji, to jest święto, a i tak nie wiem jak ci się udaje wytrzymać tyle czasu.

— Zazwyczaj wtedy raz do roku śpię całą dobę żeby odespać.

— Całe twoje życie to tylko taniec, rozpusta, pijaństwo i libacja.