Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Za krawędzią strachu. Alternatywnie sensacyjna historia smoleńska - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 października 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Za krawędzią strachu. Alternatywnie sensacyjna historia smoleńska - ebook

Katastrofę na lotnisku w Smoleńsku przeżywa jeden z pasażerów. Jest nim Marek Darowski z Biura Ochrony Rządu. Ukrywa go Aleksander Karski, oficer FSB. Też Polak. Razem podejmują się misji. Jej celem jest ukaranie wszystkich winnych śmierci 95 pasażerów samolotu. A kara może być tylko jedna. We dwóch stają do walki z rosyjskim imperium, jak również — z władzami Polski. Czy mają jakieś szanse? Okazuje się, że mają. Bo Opatrzność jest z nimi…

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8189-209-4
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dedykuję Polakom - Tom Whiters

Prolog

Warszawa, 10 kwietnia 2010 r. godz. 8:20, gabinet premiera rządu R.P.

Ten telefon nie powinien zadzwonić, a jednak dzwoni.

Spojrzał na zegarek. 8:20.

Przecież jest na Karaibach, pomyślał. Umówiliśmy się, że stamtąd nie będzie dzwoniła…

A jednak…

— Sonia? Co się….

— Witaj, przyjacielu…!

To niemożliwe, pomyślał. To nie może być prawda! Ten numer telefonu zna tylko ona. Przecież, na miłość boską, tylko ona i ja wiemy, że taki telefon w ogóle istnieje…

— Halo! Kto…

— Nie poznajesz przyjaciół? Nieładnie…

— Jak to….panie premierze… to niemożliwe…

— Jaki panie, jaki premierze, Danek! Nie pamiętasz, że jesteśmy na ty?

— Panie… Borys! Ale… to niemożliwe… tego numeru nikt nie zna!

— Ty, Sonia i ja — to chyba więcej niż nikt…?

— Aaaaaa… le skąd…?

— A, skąd, to już całkiem inna sprawa… _Otlicznoje dieło…_ jak powiadają u nas… Ale nie w tym rzecz. Dzwonię bo mam dla ciebie dwie bardzo dobre wiadomości…

— ….?

— Pamiętasz, kiedy ostatni raz widzieliśmy się? No, pamiętasz…?

— Oczywiście, przecież nie tak dawno…

— Właśnie! A pamiętasz, jak zapytałem cię, jakie życzenia miałbyś, gdybyś złowił złotą rybkę?

— Tak… chyba coś…

— Przypomnę ci. Powiedziałeś, że nie miałbyś trzech życzeń jak w bajce, tylko dwa. I nie żeby coś dostać, tylko żeby to coś znikło… I jeszcze powiedziałeś, że oba twoje życzenia nazywają się tak samo, a różnią się tylko imionami…

— Coś pamiętam… Chyba trochę wypiliśmy i żarto…

— Źle pamiętasz, przyjacielu…! Ja nie piłem.

— Ale…

— No to ci przypomnę. Jak się rozkręciłeś i zacząłeś przemowę, to nie szło ci przerwać! Mówiłeś i mówiłeś… że stosunki między naszymi krajami moglibyśmy ułożyć na całkiem nowych zasadach. Że trzeba zakończyć lata wrogości, podejrzliwości, nienawiści… Że chciałbyś oprzeć naszą wspólną przyszłość na miłości… Czy nie tak powiedziałeś, przyjacielu?

— Borys, ja…

— A potem powiedziałeś, że przeszkodą w realizacji tego pięknego celu są tylko…

— Tak, tak, chyba coś takiego…

— …i gdyby tylko ich nie było…

— No tak…

— No to mam dla ciebie wiadomość Danek. Trzymaj się stołu! Złota rybka cię wysłuchała!

— Borys! Co ty… Nie żartuj tak. To może być nagrywane…!

— Nie panikuj, Danek… U was na pewno nie jest!

— Borys! Czekaj… O co chodzi? Co ty mówisz…?

— Słuchaj radia, przyjacielu. Albo oglądaj telewizję. A gdybyś chciał mnie o coś jeszcze zapytać, kontakt przez ministra spraw zagranicznych. Tak bezpieczniej.

— Co… Jak… J…j…ja nie znam twojego ministra spraw zagranicznych…!

— Nie rozumiesz, _durak!_ Nie przez mojego ministra, przyjacielu…

— Ale, Borys…! — zerwał się z fotela. W satelitarnym telefonie pozostało już tylko leciutkie brzęczenie.

Premier polskiego rządu osunął się na fotel.

Czy możliwe, że to jakiś kawał? Żart? Ale kto, jak…? Nie, to niemożliwe… To był on, to był na pewno jego głos! To był premier Federacji Rosyjskiej, Borys Dorogowoj… Z niedowierzaniem wpatrywał się w trzymany w ręku satelitarny aparat telefoniczny, o którego istnieniu miał wiedzieć tylko on i jego kochanka. O niej też nikt nie powinien wiedzieć…

Poczuł jak zimny pot spływa mu po kręgosłupie…Rozdział I

10 kwietnia 2010 r. godz. 8:37 czasu polskiego. Rosyjska przestrzeń powietrzna

Po półtorej godziny lotu silników już się nie słyszy. Wkrótce powinniśmy lądować -,pomyślał — chyba jeszcze zdążę…

Na wszelki wypadek lepiej się już teraz ubrać… — założył skórzaną kurtkę, poprawił kaburę. Przechodząc koło Magdy znacząco zmrużył oko. Odpowiedziała swoim ślicznym uśmiechem. Udając że się zachwiał lekko dotknął jej ramienia…

Byli ze sobą od sześciu miesięcy, a wciąż zapierało mu dech w piersiach, gdy na nią spojrzał. Była najpiękniejszą dziewczyną, jaką w życiu spotkał. Była nie tylko piękna, nie tylko zgrabna jak modelka, ale miała też w sobie jakieś ciepło, jakiś nieuchwytny czar, który powodował, że chwilami miał ochotę krzyczeć z radości, albo zrobić coś równie głupiego… Liczyła się tylko ona. Nie widział w samolocie ani prezydenta, ani ministrów, nikogo… Magda… Czasami trochę się nawet wstydził tego nieznanego wcześniej uczucia… Twardziel, który na pierwszym miejscu zaliczył ekstremalne sprawdziany w Fort Bragg i tu nagle jak jakiś pluszowy kotek…

Poczuł wstrząs i usłyszał stuknięcie wysuwanego podwozia.

Wracał już na miejsce, kiedy z głośników usłyszał komunikat pilota — „Podchodzimy do lądowania na lotnisku Siewiernyj w Smoleńsku. Proszę zapiąć pasy i ustawić oparcia foteli w pozycji pionowej”. W przejściu przepuścił generała, który uśmiechnął się do niego. Jeszcze kilka kroków i nie zapinając pasa przysiadł na swoim miejscu, tuż przy drzwiach wyjściowych z samolotu. Silniki TU154M Lux zwiększyły obroty. Tor lotu wyrównał się. Usłyszał podniesione głosy, prawie krzyk z kabiny pilotów, coś jak „Odchodzimy” i „Nie działa!”. Ton silników podniósł się raptownie… Samolot przechylił się lekko na lewe skrzydło… na prawe… znowu na lewe. Zza okna usłyszał wybuch, zaraz potem trzask i z przerażeniem zobaczył, że coś za nim przemknęło… Dalej nie było nic, tylko potworny krzyk i łoskot dartego metalu…Rozdział 2

10 kwietnia 2010 r. godz. 8:50 czasu polskiego. 150 metrów w prawo od pasa lotniska „Siewiernyj” w Smoleńsku

W uszach wyło mu tysiąc syren alarmowych. Zęby szczękały poza jakąkolwiek kontrolą… Coś ogromnego, lodowatego siedziało na piersi, uniemożliwiając zaczerpnięcie powietrza… Całą siłą woli otworzył oczy. Z kłębowiska wirów i chaosu zaczęły wyłaniać się jakieś stałe punkty… Usiłował skoncentrować wzrok… Liść… Zielony liść… Gałązka… Jakaś mgła… Zapach benzyny… Nie czuł rąk, nóg… Spróbował poruszyć palcami — nic… Głową — nic…

— Poleżę, nabiorę sił — pomyślał. I znowu wszystko znikło.

Ocknął się na odgłos strzału. Krzyk — „_Ubieżajet, sobaka! Strielaj!_” Dwa następne strzały. Krzyk: „_Nie strielat’, duraki!”…_

Kiedy znowu otworzył oczy, przez gałęzie krzaków w które leżał wciśnięty, zobaczył nachyloną nad sobą twarz i ciemne oczy pod zmarszczonymi brwiami. Nieznajomy, w wojskowej czapce rozgarnął gałęzie krzaków, przyłożył palec do ust i syknął „ciiiiii…”.

Gwałtownie zaczerpnął powietrza….

— Ciiii…. — powtórzył szeptem nieznajomy — Żyjesz?

Poruszył rękami, nogami… w porządku… Spróbował usiąść…

— Nie ruszaj się! — szepnął nieznajomy — Leż tu i ani piśnij. Niedługo wrócę. Nie przestrasz się, ale muszę … — z całej siły walnął dwa razy w ziemię trzymanym w rękach szpadlem, „Nie żyje!” krzyknął i znikł.

Leżał bez ruchu, na wznak, w gęstych krzakach jałowców i tarniny. Powoli odzyskiwał czucie, wzrok, słuch… Ból był wszędzie… Podniósł prawą rękę do oczu… poruszył palcami… drugą rękę… jedna noga… druga… Bolało jak diabli, ale wyglądało na to, że choć poobijany to nie tylko żyje, ale i jest w jednym kawałku…

I wtedy wróciła pamięć.

„Magda!” — to była pierwsza myśl, jak uderzenie obuchem. Samolot. Katastrofa. Krzyk. Ciemność. Strzały. Kto strzelał i do kogo? Kto krzyczał po rosyjsku „Ucieka, strzelaj!”? Kim był nieznajomy żołnierz, chyba oficer, który kazał mu czekać. Na co czekać? Tysiące pytań i żadnej odpowiedzi. I ten strach i straszliwe przeczucie… Magda… Prezydent… Żona prezydenta…

Cały czas słyszał jakieś głosy, choć nie rozróżniał słów. Oddalały się, cichły. Znowu nad nim pojawiła się twarz nieznajomego…

— Żyjesz? Możesz się poruszać? Możesz chodzić? — zapytał szeptem.

— Chyba tak… — własny głos wydawał się dobywać gdzieś spod ziemi — Tak… na pewno tak… — podciągnął nogi. Poczuł, że stopy ma bose…

— Jeśli ci życie miłe jak najszybciej przeczołgaj się w tamtym kierunku — nieznajomy wskazał ręką — po stu pięćdziesięciu metrach trafisz na opancerzony transporter. Nikogo w nim teraz nie ma. Wczołgaj się pod niego od tyłu, między kołami. Znajdziesz luk bagażowy. Otwórz, wejdź do środka, zamknij wejście, wciśnij się do samego końca i nakryj plandeką, którą tam znajdziesz. Nie odzywaj się ani nie ruszaj, dopóki nie przyjdę po ciebie. Zrozumiałeś?

— Kto… Co…

— Nie ma czasu! Milcz i zrób co powiedziałem. Na miłość boską milcz i rób co powiedziałem… — usłyszał oddalające się kroki nieznajomego.

Czołgał się, z bólu zagryzając wargi do krwi. Za sobą słyszał głosy, syreny karetek czy może straży pożarnej…

Ziemia była grząska, prawie bagno. Dziesięć metrów. Dwadzieścia. Sto. Jeszcze trochę… Jeszcze… Transporter był tam gdzie miał być. Oprzytomniał już na tyle, że wczołgując się pod spód, urwaną gałęzią zatarł swoje ślady, zostawione na pokrytej rosą trawie. Właz. Otwarty. Za nim przestrzeń bagażowa, częściowo wypełniona sprzętem. Plandeka… Wcisnął się w najdalszy kąt, naciągnął plandekę i czekał…

Minęła godzina, półtorej, a może tylko kilka minut. Usłyszał zbliżające się kroki wielu ludzi. Rozmowy po rosyjsku. Śmiechy. Przekleństwa… Nad głową tupot butów o metalową podłogę. Ktoś otworzył luk. Do wnętrza wpadły łopaty, drągi. Trzasnęły drzwi luku. Silnik zakrztusił się, zaskoczył i po przegazowaniu wszedł na równe obroty. Transporter ruszył, z początku kołysząc się na wybojach gruntowej drogi, by w końcu nabrać prędkości na asfaltowej nawierzchni.

Nie wiedział, ile czasu jechali. Zasnął, a może znów stracił przytomność. Z trwającej kilka godzin podróży zapamiętał tylko ciemność, warkot silnika wojskowego transportera i potworną twardość podłogi. Kiedy ocknął się na dobre, dookoła miał nieprzeniknioną ciemność. Cisza. Transporter stał. Nikt się nie odzywał, nikt się nie ruszał. Ostrożnie poruszył rekami. Lewa dłoń odpowiedziała straszliwym bólem. Prawą dłonią wyczuł opuchliznę jak bania i nienaturalne skrzywienie. Poruszył głową. Podkurczył nogi. Wyprostował. Sprawdził kaburę. Glock był na miejscu. Ułożył lewą, uszkodzoną rękę na piersi i starając się bezszelestnie oddychać, czekał….Rozdział 3

10 kwietnia 2010 r. Warszawa, gabinet premiera R.P. Danka Traska, godzina 8:59

Z dziwnego odrętwienia czy może szoku wyrwał go sygnał rządowego telefonu. Przez chwilę próbował uzmysłowić sobie, co się dzieje. Telefon wciąż dzwonił. Podniósł słuchawkę..

— Panie premierze, tu Radek Wróblewski — głos ministra spraw zagranicznych zdradzał skrajną emocję — Panie premierze. Była katastrofa. Samolot z prezydentem rozbił się na lotnisku w Smoleńsku…

— Co? Co ty mówisz? CO TY MÓWISZ???!!! — miał wrażenie, że ziemia usuwa się mu spod nóg — Co ty mówisz…?

— Danek! Słuchaj! Samolot z prezydentem rozbił się na lotnisku w Smoleńsku. Podczas lądowania. Przed chwilą telefonował do mnie nasz ambasador. Nie, nie znam szczegółów. On też nie wiedział. Jak tylko zadzwoni, dam ci znać… Jezu… Co za… — zakończył połączenie.

Premier polskiego rządu Danek Trask z niedowierzaniem, obiema rękami trzymając się za głowę, wytrzeszczonymi oczami patrzył na swoje biurko, nie widząc żadnego z leżących na nim przedmiotów… Nie widział nic, nie czuł nic, a słyszał jedynie powtarzające się jak katarynka słowa — „Złota rybka spełniła twoje dwa życzenia”.

I w tej otchłani lęku, wstrząsu, szoku, niedowierzania usłyszał jeszcze — „Rybka się pomyliła. W samolocie był tylko jeden z braci…”.Rozdział 4

10 kwietnia, lasy między Możajskiem i Moskwą, godzina 22:35

Na podświetlonej tarczy zegarka zobaczył godzinę 22:35, 10 kwietnia. Obliczył, że ponad dziesięć godzin musiał być nieprzytomny Transporter w tym czasie, na ile mógł to ocenić, jechał z szybkością 60 — 80 km na godzinę, a więc przejechali ponad 600 kilometrów. O ile dobrze pamiętał mapę, i jeśli pojechali na wschód, powinni być w okolicach Moskwy.

Strasznie chciało mu się pić. Ból, poza lewą dłonią, właściwie ustąpił, a raczej przyczaił się gdzieś w pobliżu. Z kabury pod lewą pachą ostrożnie wyciągnął glocka. Pomagając sobie niesprawną lewą ręką, zębami, brodą zarepetował broń i odbezpieczył. Oparł prawą dłoń z pistoletem skierowanym na wejście do luku o podłogę przy prawym biodrze i czekał.

Nie wiedział, ile czasu minęło. Zresztą nie to było ważne. Szczęk otwieranych drzwi luku wyrwał go z odrętwienia. W oczy uderzyło światło latarki. Zamknął powieki…

— Przepraszam — powiedział nieznajomy ściszonym głosem. Nie chciałem cię oślepić!

— Nic się nie stało — odpowiedział. — Kim jesteś? Co się dzieje?

— Wszystkiego się dowiesz. Wkrótce. Chyba pamiętasz, że wasz samolot rozbił się na lotnisku Siewiernyj pod Smoleńskiem. Wszyscy zginęli. Ty też…!

— Jak to…?

— Nie mamy teraz czasu na wyjaśnienia. Jesteśmy na terenie bazy jednostki specjalnej, niedaleko Moskwy. Tak specjalnej, że jej oficjalnie nie ma! Sąsiadujemy z terenem osiedla, którego — poza innymi zajęciami — pilnujemy, a którego też oficjalnie nie ma i nigdy nie było. Podejdź tu bliżej…

Nogami naprzód, podpierając się zdrowa dłonią z pistoletem, wyczołgał się z luku. Księżyc i światło odległych o kilkadziesiąt metrów latarni rozjaśniało mrok. Nieznajomy spojrzał na pistolet.

— Na razie go nie potrzebujesz. Lepiej zabezpiecz i schowaj na lepszą okazję, bo najmniej nam teraz potrzeba przypadkowego strzału! Tu masz klucz z pilotem. Tam — wskazał ręką — w ogrodzeniu jest brama i obok niej furtka. Widzisz?

— Widzę.

— Ja muszę wracać jak najprędzej, zanim zauważą, że nie ma mnie za długo. Podejdź do furtki i z odległości nie większej niż 2 metry naciśnij górny przycisk pilota. Błyśnie zielona dioda i zamek się odblokuje. Będziesz miał 5 sekund na wejście przez furtkę, zamknięcie jej i ponowne naciśnięcie przycisku. Zamek się zablokuje, a alarm ponownie zaktywuje. Dalej masz prostą drogę. Idź prawym chodnikiem. Nie musisz się chować, bo teraz nikogo tam nie ma i nie przyjadą wcześniej, niż za miesiąc. Po prawej będziesz miał ogrodzenia z numerami przy wejściach. Znajdź 14C. Furtkę otworzysz i zamkniesz tym samym przyciskiem. Sto metrów w głębi jest dom. Drzwi otworzysz drugim przyciskiem i będziesz miał 10 sekund na wejście i ponowne naciśnięcie tego samego przycisku. To zaktywuje alarm, ale w środku nie ma żadnych czujników. Rolety na oknach są opuszczone, a więc możesz zapalić światło, ale tylko wtedy, kiedy będzie to konieczne. Zużycie prądu nie powinno za bardzo wzrosnąć. W dzień będziesz miał światło przez okna dachowe. Żaluzje odsuwają się automatycznie jak robi się widno. Znajdziesz tam wszystko, czego potrzebujesz. Rozejrzyj się ostrożnie, co i gdzie przechowują. Pod żadnym pozorem nie wychodź na zewnątrz. Przyjdę do ciebie tak szybko, jak będzie to możliwe i postanowimy, co dalej. Przed wejściem zapukam w drzwi dwa-trzy-dwa razy… Mam drugiego pilota, więc nie musisz mi otwierać. Może trochę potrwać nim przyjdę, ale czekaj. Przyjdę na pewno… Ruszaj! — nieznajomy klepnął go w ramię i znikł w ciemnościach.

Bez przeszkód otworzył i zamknął furtkę w ogrodzeniu wysokim na 2 metry. Gładkim, wilgotnym od deszczu chodnikiem dotarł do numeru 14C i zgodnie z instrukcją wszedł przez furtkę, zamknął ją, przeszedł podjazdem do domu, który w ciemności wydawał się ogromny. Drugim przyciskiem otworzył drzwi wejściowe, wszedł, zamknął drzwi, powtórnie nacisnął przycisk, usłyszał ciche piśnięcie. Światła we wnętrzu zapaliły się same. Stał, nie wierząc własnym oczom. Znajdował się w pałacu. No, może nie w pałacu, bo wnętrze było raczej nowoczesne, ale na pierwszy rzut oka widać było, że to co widzi musiało kosztować majątek

Nim ochłonął, światła zaczęły przygasać. Zauważył jednak włącznik na ścianie przy wejściu, oznaczony zieloną diodą. Przycisnął. Zapaliło się przyćmione światło, sprawiające wrażenie światła awaryjnego, ale wystarczające dla orientacji. Przeszedł kilka kroków po marmurowej posadzce. Hol wejściowy otworzył się na obszerny, dwupoziomowy salon, z grupami kanap i foteli rozmieszczonymi pozornie przypadkowo. Na niskim stoliku zobaczył kryształowe szklanki, przez szybę baru półki z butelkami. Wyjął litrową butelkę schłodzonej wody mineralnej Perrier, odkręcił nakrętkę i pił, pił, pił… Zakręciło mu się w głowie. Usiadł na pobliskiej kanapie, obitej delikatną, kremową skórą. Zmęczenie spadło nagle. Nawet nie wiedział kiedy zasnął, upuszczając na podłogę pustą butelkę po wodzie…Rozdział 5

11 kwietnia 2010. Osiedle pod Moskwą, którego nie ma. Willa nr 14C

Różne bywają przebudzenia. To okazało się najgorsze spośród wszystkich… Tak naprawdę obudził go okropny ból. Był wszędzie, głowa, żebra, ręce, nogi. Czuł, że leży w jakiejś dziwnej pozycji, że jest mu strasznie niewygodnie, że coś twardego uwiera go w policzek. Ostrożnie otworzył oczy. Tuż przed nosem miał białą, miękką skórę. Kątem oka, na puszystym białym dywanie zobaczył coś czarnego, na czym opierał głowę i co było kanciaste i strasznie twarde. Lekko uniósł głowę. Ból, jak uderzenie ładunku paralizatora przeszył całe ciało, od głowy po palce stóp. Z jękiem spróbował drugi raz. Zabolało, ale jakby trochę mniej. Odczekał chwilę i spróbował ponownie. Tym razem udało się unieść głowę i zobaczył, że w policzek uwierał go jego własny glock. Po kolei spróbował poruszyć… lewa noga… prawa…. prawa ręka… lew… i znowu okropny ból spowodował, że o mało nie zemdlał. Odczekał kilka sekund i spróbował przewrócić się na plecy. Udało się, chociaż z trudem, za trzecim razem. Leżał na podłodze pokrytej białym dywanem grubości chyba 10-ciu centymetrów, między fotelem i kanapą obitymi białą skórą, w jakimś olbrzymim pomieszczeniu ze szklanym sufitem, nad którym właśnie bezszelestnie rozsuwał się dach… Po chwili do mrocznego wnętrza wpadły promienie słońca, oświetlając salon wielkości sporego supermarketu, umeblowany nowocześnie, ale zarazem funkcjonalnie, wygodnie i ze smakiem. Podkurczył nogi i podpierając się jedną ręką usiadł oparty o kanapę. Lewą stopę miał bosą i podejrzanie siną na podbiciu. Prawa w skarpetce z której wychodziły zakrwawione palce. Butów ani śladu. Spodnie na obu kolanach rozdarte i upaćkane zaschniętym, ciemnobrązowym błotem. Sprawdzenie, czy to na pewno błoto postanowił odłożyć na później. Na prawo zauważył przewróconą butelkę po wodzie Perrier. Na wprost — kominek w którym mógł się zmieścić na stojąco, choć przecież mierzył ponad 185 cm. Lewa dłoń spuchnięta jak balon, ale palcami udało się poruszyć. Wciąż miał na sobie skórzaną kurtkę. Na koszuli brunatne plamy. Najwyraźniej krew. Być może z nosa, bo ten był zatkany i tak spuchnięty, że zasłaniał część pola widzenia prawego oka… Zebrał wszystkie siły i dźwignął się na fotel. Pokój zawirował, ale po chwili odzyskał równowagę…

I wtedy przypomniał sobie wszystko…

To było jak uderzenie obuchem. Jak w fotoplastikonie przesuwały się obrazy — start z Warszawy do Smoleńska, wnętrze samolotu, prezydent i jego życzliwy żart „Mam nadzieję, że to nie z mojego powodu w ciągu piętnastu minut dwadzieścia trzy razy oglądałeś się?”, uśmiech i porozumiewawcze mrugnięcie żony prezydenta, Magda, Magda. Magda….

— O Boże… — jęknął. Magda…!!! Ponownie usłyszał krzyki, strzały i już wiedział…

Na ścianie obok kominka zobaczył olbrzymi ekran telewizyjny Samsunga. Na niskim stoliku przed kominkiem leżał pilot. Też Samsung. Nacisnął „Power”… MTV… Przerzucił kanał… Koncert rockowy… Posłuchał chwilę. Tekst po rosyjsku… Kolejny kanał… CNN, informacje… Siedział jakby ściśnięty za gardło lodowatą dłonią. Pokazywali wszystko. Prawie wszystko. Nikt się nie uratował. Lista ofiar, fotografie, wśród nich Magda, i …. on sam!

Dziennikarka zapowiedziała, że pokażą film, zrobiony przez świadka tuż po katastrofie i umieszczony w internecie. Film był robiony ze sporej odległości, najwyraźniej telefonem. Komentatorzy różnili się w ocenie. Ten widział jakąś postać, inny nie. Ten widział kogoś siedzącego w białej koszuli, tamten w tym samym miejscu nie widział nic. Ale trzy strzały i okrzyki po rosyjsku nagrały się wystarczająco wyraźnie. Tyle że ktoś stwierdził, że mogły zostać dograne później. Jakiś ekspert zapewniał, że NASA będzie miała wszystko nagrane… Prześcigano się w wyjaśnieniu przyczyn tragedii — błąd pilotów, awaria, sabotaż…

— A ja wiem, pomyślał. Wy możecie zgadywać, a ja wiem. A wy wszyscy nie wiecie, że jest ktoś, kto wie. Wie na pewno…

Na ekranie premierzy Polski i Rosji … Kondolencje… Łzy w oczach… Smutek na twarzach…

Siedział jak sparaliżowany. Nie oceniał, nie był w stanie oceniać ani choćby próbować zrozumieć. Ale z otchłani bólu, szoku i jęku słyszał powtarzające się jak katarynka: ja wiem, ja wiem, ja przecież wiem…

Przerzucił kilka kanałów i zmartwiał. Wprost z ekranu patrzyła na niego Magda. Wiedział, że to musi być fotografia, zresztą za chwilę pokazano kogo innego, ale nie wytrzymał. Upadł na kolana przed telewizorem, zasłonił oczy dłońmi i zaczął się modlić.

„Wieczny odpoczynek racz im dać Panie…”. — Nie modlił się od dawna, ale słowa same go znalazły. Modlitwy, których nie odmawiał od dzieciństwa… Jezusie… Mario… Boże… I wtedy poczuł, że coś w nim pękło. Że jakaś potężna siła spływa na niego, każe odsłonić oczy, wyprostować się i patrzeć, patrzeć, patrzeć.. I nie wiedział, czy to on mówi, czy słyszy czyjś głos: — Boże, ty jesteś miłosierny, ty wiesz wszystko, ty rozumiesz wszystko, ty wybaczasz wszystko… Przepraszam Cię, ale inaczej nie mogę. Nawet za cenę wiecznego potępienia — nie mogę. Mam jednak nadzieję, że zrozumiesz i wybaczysz… Ślubuję na Ciebie i na wszystkie świętości, że zrobię wszystko, aby winni zostali ukarani. Żeby zostali ukarani i żeby kara ta była na miarę zbrodni… Tak mi dopomóż Bóg… Wiem, że grzeszę i proszę o wybaczenie, ale… Tak mi dopomóż Bóg!

Odetchnął głęboko, ściszył dźwięk z telewizora, wstał… Udało się, ból jakby trochę zelżał. Rozejrzał się. Po lewej stronie przeszkolone drzwi ukazywały szeroki korytarz, z drzwiami po obu stronach. Nacisnął klamkę najbliższych. Łazienka. O to właśnie chodziło, pomyślał. Jedną ze ścian było olbrzymie lustro. Spojrzał w nie i z trudem się poznał…

— Zacznijmy od porządków, mruknął pod nosem.

Odkręcił wodę w olbrzymiej wannie, ustawił temperaturę. Z trudem, unikając poruszania lewą ręką rozebrał się. Glocka położył pod ręką, na krześle obok wanny i sycząc z bólu powoli zanurzył się w gorącą pianę. Leżał bez ruchu, oddychając głęboko i czując, jak ból odchodzi, a siły wracają. Szorstką gąbką, używając sprawnej ręki umył się starannie, omijając skaleczone miejsca. Kiedy skończył, wygramolił się z wanny i stanął przed lustrem. Nie wierzył własnym oczom. Całe ciało miał jeśli nie fioletowe, to czerwone, jeśli nie czerwone, to żółto-zielone… Niemal wszystkie kolory tęczy.

— To jakiś cud, że nie mam nic złamanego, pomyślał. Pomijając, że żyję, co jest jeszcze większym cudem…

W szafce na ścianie zobaczył apteczkę. Znalazł prawie wszystko, czego potrzebował. Przede wszystkim opatrunek na rany w sprayu. Taki sam, jakiego używali po stłuczkach i kontuzjach na sparringach czy ćwiczeniach. Piekło, ale i przynosiło ulgę. Maść BenGay na stłuczenia… Plaster na spore rozcięcie pod brodą… Ze skrzywionym i spuchniętym nosem nie próbował nic robić.

— Zobaczymy, co będzie, jak zejdzie opuchlizna. Może nawet będzie lepiej niż było…?

Czuł, że wraca mu poczucie rzeczywistości i przymus działania. Robienia czegokolwiek. Wrzucił zakrwawione ubranie do wanny, założył jeden z kaszmirowych szlafroków wiszących na wieszakach i z glockiem w kieszeni ruszył w obchód domu.

„Sprawdź co tam mają” — przypomniał sobie słowa nieznajomego — „Nie używaj za dużo światła…”

— Kto to mógł być? — pomyślał. Na pewno oficer, na pewno z federalnych… Jaka to ranga? Kapitan? — nie mógł sobie przypomnieć stopni rosyjskiej FSB… Kazał czekać. No to poczekam. Najlepiej niech sam powie co i dlaczego…Rozdział 6

Willa 14 C w osiedlu, którego oficjalnie nie ma.

Ruszył dalej w obchód tego ni to pałacu, ni to rezydencji. Kolejne drzwi — kuchnia. Nowoczesna „wyspa” na środku, otoczona hookerami. Olbrzymi kombajn z wbudowanymi urządzeniami — lodówka, zamrażarka, kostkarka i młynek do lodu, zmywarka, mikrofalówka, piekarnik. Cała ściana urządzeń. Zajrzał do szafek, lodówki, zamrażarki. Zawierały wszystko. Zapasy jak na wielomiesięczne oblężenie.

— Co jak co, ale głód mi nie grozi… — pomyślał.

— Odłamał kawał suchej kiełbasy i ruszył dalej. Kolejne drzwi. Sypialnia. Olbrzymie łóżko, kolejny ekran wielkości 2×1,5 metra na ścianie. Z sypialni drzwi do dwu łazienek, najwyraźniej męskiej i damskiej… Kolejna sypialnia, tym razem połączona w jedno z łazienką, z jacuzzi wpuszczonym w podłogę… Kolejne drzwi… Nacisnął klamkę…

Ze wszystkich ścian patrzyły na niego oczy. Szklane oczy wmontowane w wypreparowane łby wszelkiej możliwej zwierzyny. Pokój myśliwski, pomyślał. A raczej hala… Trofea zajmowały większość powierzchni ścian. Łeb niedźwiedzia. Olbrzymi. Żubr. Cała wataha odyńców. Wilki. Antylopy. Nosorożec…

— No nie…! — podszedł bliżej. Pomiędzy egzotycznymi, niezwykłymi trofeami wisiała cała skóra olbrzymiej krowy! Z łbem, rogami i otworami po kuli na wysokości komory… Oczy patrzyły na niego z prawdziwie „krowim” wyrazem… Gospodarz najwyraźniej miał swoiste poczucie humoru, a może wypił o jednego za dużo… Zajrzał pod spód. Skóra zakrywała kolejne drzwi. Tym razem proste, pomalowane na kolor ściany. Bez klamki, za to z otworami dwu skomplikowanych zamków.

— Ciekawe… — mruknął do siebie. Co tam może być? Na pewno coś szczególnie ważnego… Popchnął drzwi. Ani drgnęły. A może klucze są schowane gdzieś w pobliżu…? Rozpoczął systematyczne poszukiwania. Pod krowią skórą… Nic. Pod rogiem dywanu… Nic. W witrynie, na niej, pod nią… Nic. Skup się — pomyślał. Gdzie schował byś klucz, tak żeby był w pobliżu, a trudny do znalezienia…? Rozejrzał się po pomieszczeniu. Łeb tygrysa… Nie, paszcza zamknięta. Niedźwiedź… Olbrzymia, rozwarta paszcza, ostre jak noże zęby… Podszedł bliżej, ostrożnie zajrzał… coś mu mówiło, że to może być to, a jednocześnie coś ostrzegało… Uważaj… Wrócił do holu, ze stojaka na parasole wziął bambusową laskę… Wrócił do niedźwiedzia i niewiele myśląc wepchnął laskę w otwartą paszczę… Trzask zatrzaskującej się szczęki był tak głośny, że kieliszki ustawione na stoliku wraz z butelką Jacka Danielsa wpadły w rezonans… O k…… — wyrwało mu się. W ręku trzymał połowę laski.

— No ładnie! — powiedział na głos. Trzeba będzie uważać na inne takie figle. Kto wie, gdzie i jakie jeszcze pułapki zainstalowano. Podszedł bliżej do niedźwiedziego łba. Pysk zatrzaśnięty. Spróbował podważyć kawałkiem laski. Ani drgnie. — Ale przecież musi być jakiś sposób, żeby tę pułapkę ponownie zastawić… Ostrożnie nacisnął jedno oko, drugie. Nic. Spróbował przekręcić łeb na ścianie. Niemożliwe. Nacisnął oba oczy naraz… Trzask!!! Paszcza otworzyła się z metalicznym szczękiem i wypadł z niej odgryziony kawałek laski, a za nim — z brzękiem — dwa klucze na kółku…

— Eureka! — pomyślał. Ostrożnie potrącił klucze laską. Robiły wrażenie zwykłych, choć skomplikowanych kluczy. Nic nie wybuchło, nie zaświeciło… Podniósł klucze. Ich kształt odpowiadał otworom w drzwiach za krowią skórą.

— I co teraz? — zastanowił się. Spróbować, czy lepiej nie? Tam może być wszystko, od sprzężonych karabinów maszynowych czy kuszy z zatrutym bełtem po …cokolwiek…

— Kto nie próbuje, ten nie wie — zadecydował. Podszedł do ukrytych drzwi, włożył oba klucze w otwory, przekręcił… Hmmm… Pod ścianą zobaczył długi niski kufer — ławę. Na oko ocenił, że się nadaje. Postawił kufer na sztorc, opierając o nadproże nad drzwiami. Obok kuchni, w pralni i suszarni znalazł kłąb mocnego sznura. Wrócił do sali myśliwskiej, przywiązał sznur do nóżek kufra, znajdujących się na dole i rozwijając sznur wyszedł za drzwi wejściowe. Puknął w ścianę… Beton. Mam nadzieję, że wystarczy, pomyślał. Położył się za ścianą na podłodze i z całej siły pociągnął za sznur. Odruchowo skurczył się w sobie… Usłyszał łomot opadającego kufra i nic poza tym. Odczekał kilka sekund i ostrożnie zajrzał do wnętrza pokoju… Tak jak zaplanował, kufer osunął się z nadproża i przewrócił na drzwi, które otworzyły się do wewnątrz pomieszczenia… Pułapki niet! — mruknął. Nie czekając dłużej ruszył w kierunku otwartych drzwi. Wyciągnął przewrócony kufer na zewnątrz i wszedł do wnętrza. Znalazł przełącznik światła po prawej stronie drzwi. Był w pomieszczeniu bez okien, z przemysłową posadzką, wypełnionym różnego rodzaju stojakami, szafami, skrzyniami. Pierwsza rzecz jaką rozpoznał, to ułożone w skrzynce tuż przy drzwiach pociski do granatnika przeciwpancernego. Tuż obok, na stojaku, trzy granatniki. Najwyraźniej fabrycznie nowe. Obok, w oszklonej szafie broń myśliwska. Kilka dwururek, Holland&Holland, Purdey… dwa bocki, dwa pięciostrzałowe automaty kaliber 12 FN lub Browninga… Sztucery… Podszedł bliżej. Oświetlenie wnętrza szafy włączyło się automatycznie. Spojrzał na egzemplarz ostatni po lewej i oniemiał. Kiedy był na szkoleniu w Fort Bragg w USA wykładowca, podobno jeden z najlepszych snajperów w FBI, pokazał im taki właśnie karabin. Armalite AR-50A1. Tyle że ten, który stał przed nim miał jakby dłuższą lufę… Obok luneta i metalowe pudło… Marzenie każdego strzelca wyborowego. Najlepszy karabin snajperski na świecie, egzemplarz wyprodukowany na indywidualne zamówienie. Nie wierzył własnym oczom. Ile takich może być w użyciu? Instruktor mówił, że nikt nie wie. Ale kiedy zapytali o cenę, odpowiedział: powiedz jakąkolwiek i to będzie to… Potem długo rozwodził się o legendzie, jakoby wyprodukowano jeden egzemplarz, nie wiadomo na czyje zamówienie, który kosztował kilkaset tysięcy dolarów i podobno nazywał się Mach 2. Miał strzelać specjalną amunicją z pociskami zawierającymi rdzeń ze zubożonego uranu, a nazwa — też podobno — pochodziła od prędkości pocisku… Taki pocisk znowu podobno z łatwością przebijał opancerzenie lekkiego, a niektórzy twierdzili że każdego czołgu… Podobno miał mieć lufę o 20 cm dłuższą, wbudowany niezwykle skuteczny tłumik, komputerową korektę celu… Podobno ten jeden egzemplarz miał być, w odróżnieniu od „zwykłych”, czarnych Armalite, koloru szarego… I oto widział przed sobą legendarny egzemplarz… Wiedział już, co zawiera masywne, metalowe pudełko. Ręcznie wyprodukowane naboje z pociskami z rdzeniem ze zubożonego uranu… Ostrożnie wyjął Armalite’a Mach 2 z szafy. Był zadziwiająco lekki, a jednocześnie czuło się solidność wykonania. Wydawało się, że sam układa się w rękach… I że płynie od niego jakaś siła, jakaś pewność która sprawia, że czuje się gotów do walki. Walki na śmierć i życie. Walki z kimkolwiek, nawet z…Rozdział 7

Moskwa, prywatne biuro premiera Rosji

Biuro premiera Borysa Dorogowoja w rzeczywistości składa się z dwu biur. Oficjalnego, imponującego w stylu dobrze znanym z komunistycznych czasów zastępowania dobrego smaku przepychem i tajnego, o którym wiedzą tylko najbliżsi współpracownicy. Wchodzi się do niego przez ukryte w intarsjowanej boazerii drzwi, otwierane pilotem, który istnieje tylko w jednym egzemplarzu i jest nie do podrobienia, bo odczytuje linie papilarne użytkownika, dla którego został wyprodukowany. To drugie wnętrze jest nowoczesne, funkcjonalne a nawet trochę futurystyczne. Posiada też wszelkie potrzebne ułatwienia, w postaci wygodnej kanapy, na której można się zdrzemnąć, luksusową łazienkę z kilkoma przyrządami do ćwiczeń, i — przede wszystkim — najnowocześniejszy sprzęt szyfrowanej łączności z kimkolwiek, kto cokolwiek znaczy na świecie. Całość jest ekranowana i zabezpieczona przed wszelkimi znanymi, jak również większością mających dopiero powstać rodzajów podsłuchu. Na ścianie, naprzeciw biurka wisi jedyne w tym pomieszczeniu dzieło sztuki — olejny obraz cara Piotra I…

Premier Borys Borysowicz Dorogowoj usłyszał pisk, sygnalizujący że do drzwi zbliżył się ktoś z prawem wstępu. Na displayu monitoringu zobaczył twarz najbliższego współpracownika, aktualnego prezydenta Rosji, Igora Michajłowicza Borsukowa. Nacisnął przycisk zwalniający blokadę drzwi i przeciągnął się, prostując zgarbione plecy.

— Witaj Boria! — Borsukow z wyciągniętą ręką podszedł do gospodarza. Ten wstał, uścisnął wyciągniętą rękę… Czasy „całusków” i „niedźwiedzi” na powitanie już od dawna przeszły do historii. Zarówno premier, jak i prezydent Rosji są nowoczesnymi, wykształconymi ludźmi. Obaj przyswoili sobie z Zachodu to co uznali za przydatne, ale i obaj zachowali z historii Wielkiej Rosji to, co stanowi, że Rosja zawsze była, jest i będzie Wielka: rosyjską, imperialną duszę, bezwzględność w dążeniu do celu, twarz zawodowego pokerzysty i te wszystkie pozostałe cechy, które wraz z wybitną inteligencją i bezgraniczną bezwzględnością tworzą z niektórych Rosjan najniebezpieczniejszych ludzi na świecie…



— Witaj Igorze! Siadaj. Napijesz się czegoś?

— Trochę wcześnie, nie uważasz…? Poza tym, Ty chyba nie…

— Normalnie byłoby za wcześnie, ale dzisiaj… Dzisiaj jest szczególny dzień! — Borys Dorogowoj rozlał solidne porcje mrożonego Smirnoffa do kryształowych szklanek. — Pozwól, że wzniosę toast. Igor, przyjacielu! Wypijmy za to że … Polska jest nasza!

Obaj wypili do dna.

— Jest nasza i to bez jednego strzału…

— Ejże, Borys — przerwał mu chytrze uśmiechnięty Borsukow — Jak słyszałem były trzy strzały…Rozdział 8

Warszawa. Kancelaria Prezesa Rady Ministrów. 15 kwietnia 2010 r.

Premier Danek Trask spojrzał w oczy siedzącemu naprzeciw Radkowi Wróblewskiemu, ministrowi spraw zagranicznych. Ten siedział rozluźniony, popijając sok pomidorowy, którym sam się poczęstował. Mina nie wyrażała nic, poza lekko kpiącym wyrazem oczu…

— Słuchaj, Radek! Chciałbym z Tobą poważnie porozmawiać. Borys Dorogowoj powiedział mi, że mam się z nim kontaktować przez Ciebie… — zawiesił głos, jednocześnie uważnie wypatrując jakich oznak zmieszania. Nic takiego nie zauważył. Wróblewski siedział uprzejmie uśmiechnięty, odwzajemniając spojrzenie bez mrugnięcia…

— Kim ty naprawdę jesteś, i dla kogo pracujesz…?

— Nie pytaj, bo gdybym odpowiedział, musiałbym Cię zabić… — Wróblewski głośno pociągnął kolejny łyk soku ze szklanki…

— Nie wygłupiaj się! Chcę wiedzieć, co tu się naprawdę dzieje! To mój kraj, mój rząd, a ty jesteś ministrem tego rządu! Albo powiesz mi natychmiast o wszystkim, albo…

— Albo…? — Wróblewski pochylił się do przodu i odstawił szklankę. — Albo co…? Poskarżysz się? Komu? Papieżowi? Obamie? Obaj siedzimy w tym po uszy i nie udawaj, że o tym nie wiesz! Mam ci wszystko przypomnieć…? Po kolei, od wyborów do Smoleńska…? Nie rżnij głupa i więcej mnie o nic nie pytaj. Jutro, a może jeszcze dzisiaj zadzwoni do ciebie rosyjski ambasador. Przyjmij go najprędzej, jak to będzie możliwe. Z tego co wiem albo domyślam się, powie ci, co masz zrobić w sprawie kontraktu z Gazpromem i Nord Streamem na podejściu do Świnoujścia…. I dobrze Ci radzę — nie dyskutuj z nim… — Wróblewski energicznie wstał, podszedł do wyjścia. Z ręką na klamce odwrócił się…

— Za dwie godziny odlatuję go Brukseli, potem do Madrytu I Moskwy. W razie czego dzwoń… — energicznie trzasnął drzwiami…

Premier Danek Trask nieruchomo, ze wzrokiem wbitym w drzwi, za którymi znikł Wróblewski, siedział za biurkiem. Co za skurwysyn! — pomyślał. W co ja się wplątałem?! Jeden głupi żart po pijaku, i teraz coś takiego… Co robić…? I już zadając sobie to pytanie, wiedział, że odpowiedź jest tylko jedna: nie ma żadnego wyjścia, i nic z tym zrobić nie może…

Z zamyślenie, czy raczej otępienia wyrwał go dzwonek wewnętrznego telefonu. Spojrzał na zegarek. Niemożliwe! — pomyślał. Od wyjścia Wróblewskiego minęły ponad dwie godziny, a on nie zdawał sobie z tego sprawy… Potrząsnął głową, wziął kilka głębokich wdechów i sięgnął po słuchawkę…

— Panie premierze, dzwoni Jego Ekscelencja ambasador Federacji Rosyjskiej… Mówi, że ma ważną sprawę…. Czy mam łączyć…?

— Proszę łączyć…

— Witam Panie Premierze…. Jak Pan sobie radzi w tych dramatycznych okolicznościach…? Spodziewam się, że nawał pracy i obowiązków… Przykro mi, że muszę niepokoić, ale chciałbym przekazać kilka osobistych próśb od Borysa Borysowicza… Tak, tak — pilnych… Pilnych i poufnych… Z przykrością nalegam, żeby najpóźniej jutro… Najlepiej byłoby u nas, ale nie wypada… To co, w Kancelarii o 12-ej…? Dziękuję panie Premierze, będę punktualnie… Tak, tak — jutro o 12-tej… I proszę, żeby Pan był sam…Rozdział 9

Kancelaria Prezesa Rady Ministrów R.P. 16 kwietnia 2010 r., godzina 9:00

— Dzień dobry, dzień dobry kochany panie Premierze! Jaka straszna tragedia! Po waszym spotkaniu w Smoleńsku Borys Borysowicz Dorogowoj podobno nie spał pół nocy…! Tak samo prezydent Borsukow…! Obaj nie spali! — ambasador Federacji Rosyjskiej w Warszawie z widocznym wzruszeniem w geście powitania wyciągnął ręce do Danka Traska — ...no cóż, nawet najlepszy pilot może popełnić błąd! Ale… — zauważył sekretarkę-tłumaczkę -…kto to jest? Po co? Przecież prosiłem o coś! — twarz ambasadora zmieniła się w kamienną maskę…

— To tylko tłumaczka. Zaprzysiężona… Mam do niej pełne zaufa…

— Proszę natychmiast ją wyprosić! Ale już! Wynoś się!

Premier polskiego rządu zbladł i gwałtownie zaczerpnął powietrza. Zagryzł wargi.

— Proszę wyjść, pani Anno — wykrztusił głosem bliskim załamania.

— Tak, i powiedzieć, żeby nam nie przeszkadzano — dodał ambasador — i radzę zapomnieć, że pani tu była…

Drzwi za sekretarką zamknęły się. Ambasador ponownie przybrał demonstracyjnie życzliwy wyraz twarzy i usiadł w fotelu po po drugiej stronie biurka.

— No tak, pogadali, pogadali a teraz do roboty… — z teczki wyciągnął kartkę i nic nie mówiąc położył ją na biurku przez Traskiem, jednocześnie palcem na ustach nakazując milczenie… Trask podniósł kartkę do oczu i zaczął czytać… — Co to...Co to takiego…?

— Ciiii! — ambasador wymownym gestem pokazał, że ściany mają uszy. Wyjął długopis, napisał „Przeczytałeś?” i podsunął kartkę Traskowi. „Tak. Ale to niemożliwe! Kontrakt na 30 lat i po cenie prawie dwa razy wyższej…” — odpisał Trask.

— „Borys Borysowicz kazał przekazać, że bez dyskusji. Jak nie podpiszesz, to…” Premier polskiego rządu zwiesił głowę — Jak mam to załatwić?.

— Wyślesz do Moskwy wicepremiera Slimaka. On już wie co ma robić. A jak wróci ogłosicie wielki sukces…”. Ambasador zebrał zapisane kartki i schował do teczki.

— Aha… Bym zapomniał… — Wziął kolejną kartkę, napisał: „W sprawie Nord Stream i blokady portu w Świnoujściu możesz protestować jak ci wygodnie. Tak dla picu. Załatwione, że kanclerz Niemiec odpowie i coś tam obieca. To też możesz sprzedać jako sukces” — zabrał kartkę, zamknął teczkę i bez pożegnania wyszedł.Rozdział 10

16 kwietnia 2010. Osiedle pod Moskwą, którego nie ma. Willa nr 14C

Z pięciu dni które minęły pamiętał jedynie jakieś strzępy informacji telewizyjnych.

Koszmar fałszu i setek kłamstw. Wielka solidarność Polaków. Trumny. Wawel. Większość czasu przespał, choć tak naprawdę niczego nie był pewny. Cały świat zmienił się w chaos bólu, zmęczenia, nieszczęścia, wspomnień, majaków… Tajemniczy oficer który go uratował nie pojawiał się… Budził się zlany potem i znowu zapadał w sen. Na szczęście w apteczce znalazł dość środków przeciwbólowych, a nawet więcej niż przeciwbólowych… Mówiąc prawdę „apteczka” była co najmniej nie wystarczającym określeniem. „Apteka” zresztą też…

* * *

Sypialnia willi nr 14C. Może sen, a może majak nie sen, koszmar a może...nie wiadomo

_„Siedział na rodzaju półki na porośniętej krzewami skarpie. Od moczarów w dole zaciągnęło chłodem. Pierwszy nieśmiały podmuch nie miał w sobie nic niezwykłego — ot, jak to nad wodą pod wieczór… Drugi jednak, a za nim trzeci i czwarty niosły już w sobie przeczucie czegoś groźnego: mrozu, niezwykłego jak na tę porę roku, czy też innego niebezpieczeństwa…_

_Nagle zobaczył w dole bezkresne, pokryte śniegiem stepy. Lodowaty wiatr, przesypując zaspy śniegu z miejsca na miejsce, odkrywał co chwila sterty dziwnych przedmiotów. Przecieranie oczu nie pomagało: raz była to sterta butelek „Beaujoleux Noveaux”, a raz — puszek Holstein Bier, zarówno jedno jak i drugie w wielkich ilościach, zamarznięte na kość. Nawet kruki i wrony, polatujące w mroźnych szkwałach, nie były w stanie udziobać jednej butelki bądź puszki. Trwało to dobrą chwilę i wydawało się, że tak już na wieki pozostanie, gdy nadzwyczaj silny podmuch odkrył kształt zgoła odmienny: regularny, uporządkowany czworobok, wokół którego lód jakby topniał, a jeśli nawet nie topniał to najwyraźniej miał taki zamiar Z tajemniczego czworoboku płynęła ukryta w nim siła i wewnętrzne ciepło. Wielka Armia mogła tu zamarznąć, czołgi SS Herman Goering odmówić posłuszeństwa, a ten jasny oddział parł naprzód i naprzód, aż do zajęcia Stolicy. Pobędzie tam ile potrzeba i powróci w ordynku, zawsze gotów do podobnych cudów. Oddział ten składał się z jednakowych, przejrzystych elementów, wypełnionych do połowy szyjki. Napisów na etykietach nie mógł dostrzec, zakrętki natomiast bez wątpienia były metalowe. Nawet bez napisu, jaśniejącego na unoszącej się nad horyzontem zorzy polarnej alegoria była jednoznacznie czytelna. Napis natomiast głosił: „Nie sztuka — przybyć. Sztuka — wrócić!” A pod nim, mniejszymi literami: „Od przyjaciół Moskali”…_

— _Taka tam alegoria… Jakoś tak samo mi wyszło — męski głos zza jego pleców powiedział to z ujmującą skromnością — Pomyślałem, że dobrze byłoby ukuć jakąś syntezę współczesnej historii w nawiązaniu do jakże konstruktywnej uwagi: „Narody, które na meandrach polityki skierowane były przeciwko sobie, tutaj zademonstrowały swoją bliskość”._

— _Pięknie spuentowane! — usłyszał inny głos — Jest wielka potrzeba przypomnienia, żeście nie tylko pawiem i papugą…!_

Spróbował się obejrzeć, ale nie mógł. Poza tym przecież za plecami miał tylko trawiaste, strome zbocze, o które opierał się plecami, a więc nikogo tam nie mogło być… Sen — nie sen, włosy zjeżyły mu się na głowie… Próbował coś powiedzieć — nie mógł… A jednocześnie poczuł tchnienie niezwykłego ciepła, czegoś nadzwyczaj przyjaznego i życzliwego…

— _A co z Angelą Merkel? — zainteresował się Głos Pierwszy._

— _Nic. Wygląda na to, że historia Niemiec zakończyła się na Kohlu — odparł Głos Drugi. — Przynajmniej chwilowo._

— _O Jezu… — mruknął Głos Pierwszy._

— _Nie mów do mnie „Jezu”, przynajmniej tutaj. Tyle razy prosiłem…_

— _O mój Boże…_

— _Tym bardziej…! Mówiłem Ci, Dżejpitu, kiedy jesteśmy w Universum analogowym musimy liczyć się z błędami systemu. I ktoś — na przykład — może nas słyszeć…_

— _To jak mam do Ciebie mówić?_

— _Powiedzmy: „Dżejsiejcz”…_

Bezskutecznie próbował pokręcić głową. To co słyszał, lub też to co wydawało mu się, że słyszy, było niewyobrażalne…

— _Przepraszam Dzejsiejcz! Chodzi mi o zaznaczenie pewnej odrębności w ramach Wspólnej Europy Ojczyzn…_

— _Europa Ojczyzn? Jesteś dobre 12 lat do tyłu… Tak było w 1998-mym…_

— _Ale tylko my wróciliśmy stamtąd dobrowolnie i o własnych siłach!_

— _No, tak…_

— _No to może pozwolisz temu tu przydzielić choć jednego Anioła Stróża…?_

— _Dżejpitu! Tyle razy klarowałem, że nie wolno nam ingerować… Że taka ingerencja może zachwiać całą uniwersalną koncepcją… Wiem, że Ty ciągle w połowie jesteś tam, ale…_

— _Chociaż jednego, proszę…_

— _Nie proś!_

— _Proszę…_

— _No dobrze, ale ostatni raz! Przyrzekasz?_

— _Tak, tak…_

— _No to zgadzam się na Anioła Stróża dla tego tu młodego człowieka!_

— _Ale takiego z mieczem?!_

_Głos Drugi westchnął ciężko… — Niech będzie… Anioł Stróż z mieczem…_

_Powierzchnia bagna uniosła się lekko, opadła, znowu uniosła… Wychynęła spod niej metalowa, zagięta na końcu rura. Zanurzyła się na chwilę, aby ponownie pokazać nad powierzchnia grzęzawiska, po drugiej stronie. Obróciła wkoło, ponownie schowała, a w jej miejsce wynurzyła się zardzewiała nadbudówka z napisem „ABPOPA” — Atomowyj Wojennyj Ruskij Obronno-Rewolucyjnyj Awtomobil …_

— _Patrzcie Państwo! Sam Ałganow przypłynął…!_

— _Nie mów do mnie „Państwo” — napomniał Głos Drugi._

_Z luku okrętu wystawiono transparent: „Wmiestie k sojedinionnoj Jewropie” oraz „Medialnyj sponsor BIESIADY — Łubianka Telewidienje International Limited, Cyprus”._

(*)Tu autor musi wtrącić się w akcję: Otóż po namyśle zdecydowałem się przez środek bagna przerzucić kładkę. Bagno to rozpościera się pomiędzy Lewicą (Dyskoteką), Srednicą (Niczym) i Prawicą (Miastem), a więc obejmuje pełne Spectrum. Kładka jest wykorzystywana jako waga rzeczy wielkich, co już przynajmniej raz miało miejsce, choć z różnym skutkiem. Powiem krótko: Swięty Wojciech. Aktualnie więc na jednej szali wagi znajduje się ksiądz Tadeusz Rydzyk, na drugą zaś rzucane są największe, najcięższe, najcenniejsze Skarby: Lis, Niesiołowski, Wojewódzki, Olejnik, Owsiak, Paradowska, Senyszyn, Środa, Vincent, Bartoszewski, Nergal, Doda, Grodzka… długo by wymieniać. Skarby, rzucane jak Szamienie na Kaniec! I co? I nic! Ojciec Rydzyk wciąż przeważa! Kogóż więc więcej mieli by rzucić na szalę, na stos? Rzucają Adasia — wciąż mało, a nawet wagi jakby ubyło… Czyżby musieli aż… No nie…! Tylko nie ON…! Wyobraźnia szaleje, dramaturgia narasta… A może Ty, Czytelniku, wiesz już, kogo należało by dołożyć?

— Dołożycie?

— Dołożymy! — odpowiedziało Echo, ale zamiast głosować — przełączyło na inny kanał…

_...atomowy okręt podwodny „ABPOPA” zacumował po lewej, tuż koło Dyskoteki. Właz otworzył się ze zgrzytem. Nic, cisza...Nagle z luku wychynęła nieduża paczka, najwyraźniej owinięta w gazetę i popłynęła nad pokładem w kierunku Dyskoteki, aż znikła we mgle. Za nią pojawiła się druga, trzecia, dziesiąta… Tym razem usłyszał tupot nóg, biegnących po pokładzie okrętu, ale osoba pozostawała niewidoczna… Równocześnie Dyskoteka zaczęła się zmieniać: w najdziwniejszych miejscach zaczęła obrastać w różnego rodzaju przybudówki — kantory, pralnie, banki, firmy leasingowe, agencje ochrony, centrale handlowe, koncerny wydawnicze i medialne… Zrobiło się bogato, dostatnio, kulturalnie… Tymczasem na okręcie paczki zaczęły wędrować w obie strony: część płynęła do Dyskoteki, ale coraz więcej i więcej — wracało… Dało się też zauważyć, że paczki noszą jakieś postacie, ciągle słabo widoczne, ale coraz bardziej kojarzące się z konkretnymi osobami…_

…z głębokiego snu obudziło go głośne pukanie do drzwi sypialni. Dwa, trzy, dwa… Natychmiast oprzytomniał.

— Kto tam? — krzyknął, sięgając po glocka.

— Przyjaciel — usłyszał w odpowiedzi.

— Wejdź powoli, z rękami na głowie…

Drzwi uchyliły przepuszczając młodego mężczyznę. Wysoki, szczupły ale widać, że niezwykle sprawny i poruszający się jak kot… Na oko koło trzydziestki. Jeansy, czarna, skórzana kurtka, pod nią T-shirt. Ciemne, krótkie, potargane włosy, czarne brwi. Oczy — niespodzianka — jasnoniebieskie…

— Cześć! Mogę opuścić ręce?

— Tak, tak… Przepraszam, ale… — Odłożył glocka.

— Dziękuję! — nieznajomy przyglądał mu się uważnie przez chwilę — Wyglądasz ciut lepiej, niż kiedy się ostatnio widzieliśmy…!

— Pozwól, że się przedstawię — podszedł z wyciągnięta ręką — porucznik Aleksander Witoldowicz Karski, jednostka OXON…

— Porucznik Marek Darowski, Biuro Ochrony Rządu… — przyjął wyciągniętą rękę i mocno uścisnął. — I...dziękuję za wszystko!

— Z tym poczekajmy, aż naprawdę będzie za co… Usiądźmy tam — wskazał wejście do salonu — mamy trochę czasu, ale i dużo do omówienia. Przede wszystkim — jak się czujesz?

— W porządku. Ciągle trochę czuję potłuczenia, ale najważniejsze, że ręka nie była złamana… Za dwa-trzy dni nie będzie śladu…

— To dobrze, bo najważniejsze teraz to ustalić, jak stąd zwiać…! A zwiewać musimy jak najprędzej…Rozdział 15

Moskwa. Prywatne biuro premiera Rosji Borysa Dorogowoja. 17 kwietnia 2010 r. godz. 10:00

— Macie jakiś pomysł? — Dorogowoj spojrzał na Borsukowa i Unadynę. Milczeli. Chwilę zastanawiał się. Wcisnął klawisz głosowego połączenia z sekretariatem. — Znajdźcie mi natychmiast dowódców FSB i OXOM. Powiedziałem, natychmiast! Tak, Bortnikowa i Patruszewa… Niech przyjadą tu tak szybko, jak mogą! — przerwał połączenie.

— Załóżmy najgorsze, czyli że ktoś przeżył — Dorogowoj spojrzał na generał Unadynę — to jak możemy to sprawdzić? Czym dysponujemy…?

— Są protokóły rozpoznań ciał przez rodziny… — Unadyna chwilę myślała — Odrzućmy wszystkie pozytywne weryfikacje i zobaczymy, co zostanie…

— Dobry pomysł! Proszę polecić przysłanie nam tego materiału.

— Rozkażę przysłać natychmiast bezpieczną linią — Generał Unadyna wyszła do sekretariatu. Po kilkunastu minutach wróciła z kilkoma kartkami papieru.

— Mam tu wszystko co wiemy. Pozytywnie na 100% rozpoznano 90 ciał. Prawdopodobnie — 5. Jednego rozpoznania nie było, bo nikt się nie zgłosił… Tak tu mam napisane…

— Nazwisko jest?

— Tak, to jakiś Marek Darowski, chyba ktoś z ochrony… — Premier i prezydent Rosji spojrzeli po sobie…

— Job twaju… Borowik! — wycedził Borys Dorogowoj. — To może być to! Każcie sprawdzić wszystko jeszcze raz pod tym kątem! — zwrócił się do Unadyny — Rzeczy osobiste, telefony, wszystko… Przesłuchać lekarzy, czy któryś przypomina sobie takie ciało… Albo cokolwiek co w jakikolwiek sposób dotyczy czy jakoś wiąże się z Markiem Darowskim, funkcjonariuszem BOR który leciał tym samolotem…

Dzwonek telefonu. Dorogowoj podniósł słuchawkę. — Niech wchodzą…

— Nareszcie! Bortnikow i Patruszew zaraz tu będą…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: