Osiem cztery. Bombel. Bocian i Lola - Mirosław Nahacz - ebook

Osiem cztery. Bombel. Bocian i Lola ebook

Mirosław Nahacz

3,6

Opis

Trzy powieści Mirosława Nahacza zebrane w jednym tomie. Osiem cztery to autentyczny i barwny portret pokolenia, które bawi się, kocha, imprezuje i poszukuje sensu życia w halucynogennych doświadczeniach. Już swoim debiutem osiemnastolatek z Beskidu Niskiego złożył dowód absolutnego słuchu językowego.

Druga książka Nahacza, Bombel, to snuty na pustym przystanku autobusowym monolog wiejskiego pijaczka, zarazem dowcipna i przejmująco smutna opowieść o życiu i o świecie. „Bombel – to my! Jest w tym bohaterze takie zderzenie różnych krańcowości ludzkiej natury, taka żywotność i jednoczesna zgoda na samozatratę, taka nieumiejętność życia i umiejętność niezmożonego trwania, jakie znamy wszyscy z doświadczenia osobistego, narodowego, zbiorowego” – pisała Helena Zaworska.

Trzecia powieść, Bocian i Lola, powstała po przeprowadzce Nahacza do Warszawy i jest znakomitym literacko opisem wędrówki przez rzeczywistość, której istnienie wcale nie jest pewne. „Czym są zmieniacze czasu? Czy Lola istnieje naprawdę? Czy halucynacje wreszcie się skończą? A może koniec świata jednak nastąpił?” – pyta autor. Nahacz napisał książkę, którą – jak uważa Jarosław Lipszyc – zasłużył sobie na miano „polskiego Burroughsa”.

„Istnieje pewien oddzielny rodzaj prozy. Jego wyjątkowość polega mniej więcej na tym, że podczas lektury ma się wrażenie, że nie została napisana, ale ktoś to komuś podyktował. Po prostu czytając, słyszy się głos. Nie należy on wprawdzie do żadnej konkretnej osoby, ale jego brzmienie jest jak najbardziej żywe i niemal cielesne. Tak właśnie wygląda przypadek Mirosława Nahacza. Rzeczywistość nabrała ochoty na wypowiedź i w tym celu wybrała sobie Nahacza, a on zgodził się jej wysłuchać i zapisać. Tak, Szanowne Panie i Panowie, Mirosław Nahacz jest wybrańcem. Tutaj mam absolutną pewność. To się po prostu słyszy. Czegoś takiego nie można się nauczyć, ponieważ nie ma od kogo. To się najzwyczajniej posiada albo raczej jest się przez to posiadanym.” Andrzej Stasiuk

Wydanie jubileuszowe, opublikowane z okazji dwudziestopięciolecia Wydawnictwa Czarne, to hołd złożony przedwcześnie zmarłemu pisarzowi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 550

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (7 ocen)
2
2
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Mateusz Kołek

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Copyright © by Helena Nahacz, 2021

Korekta d2d.pl

Skład Alicja Listwan / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8191-211-2

Spis treści

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

OSIEM CZTERY

BOMBEL

Zwiastowanie

Słowacja, Cyganie, piękno i okolice

Krótko

Potop

Wieczne odpoczywanie

Pożar

Podwójne duble

Ryby

Złodzieje

Oszustwo

Pokój

Koniec

BOCIAN I LOLA

Część I

Część II

Część III (najkrótsza)

Przypisy

Kolofon

OSIEM CZTERY

Łąka była pusta, a dalej zaczynał się las. Powietrze zmieszało się z niebem, wszystko było szare z wyjątkiem wyblakłego miejsca tam, gdzie powinno znajdować się słońce. Deszcz padał albo nie, i tak wszystko było mokre i wilgotne. Od zapachu do trawy, po której chodziło się jak po rzece. Różnica tkwiła w dźwięku i kolorze. Wiał wiatr, bo tam zawsze piździło, lato, jesień, wiosna, zima. Tylko ja, Andrew i Patol szukaliśmy naprawdę, reszta, czyli Muko, Tępy i Euzubiusz, się opierdalała.

Z ziemi sterczały kępy zielonych źdźbeł, horyzont był pofalowany i mgła, jakby Pan Bóg całą noc jarał fajki. Las był ogromny, większy od wszystkiego, co zazwyczaj, większy od bloków, szpitala, banku i szkoły. Ponad nim zaczynała się góra, zupełny obłęd ogromności i monumentu, bardziej nawet niż socrealizm. Zbliżała się noc, a jak jest ciemno, nic się nie nazbiera. Właściwie było już szarawo, ale wtedy dzień różnił się od nocy tylko tym, że posiadał kształty, reszta, czyli brak kolorów, senność, marazm i powolność, była jak w nocy. Dzień stawał się na siłę, widać było, że nawet jemu nic się już nie chce.

Ale my byliśmy pełni sił, jak pionierzy w czerwonych chustkach albo harcerze szukający czegoś tam. Pełne skupienie, koncentracja, niewykorzystywane dotąd części naszych mózgów teraz na pełnych obrotach przeliczały dane, których dostarczały oczy. Nasze matki byłyby dumne, widząc nas tam na łące – jakich mają pracowitych i wytrwałych synów.

Andrew trzymał słoik, łaził pochylony, coraz bardziej chyba zrezygnowany.

– Nie ma, no kurwa, nie ma. Rano chwyta mróz, potem pada, potem świeci słońce, a tych jebanych nie ma. Wczoraj ciotka przyniosła do starej dwa kosze, tych, no, kurwa, pomarańczowych czy rudych, no, rydzów, a tych kurdupli nie ma. Już powinny być, wrzesień się kończy.

Wszyscy go słyszeli, ale tylko Patol nie olał.

– Jak to nie ma, jak muszą być, chodzisz czasami do kościoła, nie? To wiesz, że jak poszukasz, to znajdziesz. Gleba jest dobra, kępy zajebiste, barany srają, czas też jest dobry, więc tylko szukać. Może tu ktoś wyzbierał. Trzeba łazić.

Rosły najczęściej w rodzinach, po kilka sztuk, kolor się wahał w skali od miodowego po brązowy, były niewielkie i smukłe, a jak się ciągnęło za kapelusz, nóżka sama gładko wychodziła z ziemi. Kapelusz pęczniał od psylocybiny, wydawało się, że wystarczy go nakłuć, żeby halucynogenny płyn spływał w czystej postaci. Patol kiedyś wymyślił, żeby je włożyć do parowego sokownika, identycznego jak do produkcji soku z malin czy innych owoców, Soczek by nakapał i można pić z wodą albo sam, dla koneserów specyficznego smaku, tudzież jako syropek do herbatki. Ale on tylko tak mówił, nic nie zrobił, nie chciało mu się albo nie miał skąd skołować urządzenia. Szczytem był jakiś bigos czy zapiekanka, a najlepiej gdyby tylko niektórzy znali prawdziwe ingrediencje. Ludziom się wydawało, że mają fazę po alkoholu, a tu niespodzianka, darmowe halucynacje i odkrywanie pozapercepcyjnego świata. Z nimi można na wiele sposobów, dwie zapiekanki z niespodzianką, dwie bez, czary mary, która jest która? I tak wszyscy coś czują, choćby jedli tylko żółty ser, chleb i zwykłe pieczarki. Bo chcą tego, co jest ukryte z drugiej strony rzeczywistości, tego, co nawet ze zwykłego siedzenia w parku czyni niesamowitą przygodę, pełną dziwactw i niebezpieczeństw – można to potem wspominać, można o tym opowiadać, podwójne wypełnienie dziur.

Było ich mało, za mało do podróży, nie dojechałoby się na nich nawet do kolorków, a co dopiero mówić o wiotkich rękach, dwuwymiarze, świdrze czy halunach. Szukaliśmy dalej, nie mogąc uwierzyć, że może ich nie być. We wrześniu, kiedy pasą się barany, czasami pada, a rano są przymrozki, jest idealna pogoda dla grzybków. To było coś oczywistego, fundament realności, nie mogło ich nie być. Musiało się coś stać. Może było za wcześnie. Znaleźliśmy pięćdziesiąt kilka. Wszystkie trzymał Andrew. Zamknięte w słoiku wyglądały jak ślimaki. Były obłe i przypominały jakiś bliżej nieokreślony syf. Tylko Muko ich nienawidził, kiedyś zagrzybił się zbyt mocno, przesadził, i teraz już rzygać mu się chce na sam ich widok. Pamiętam, że biegał po parku, bo wymyślił sobie, że psylocybinę można wypocić. Ale umysł przecież się nie poci. Teraz plątał się powoli i wciąż mówił to samo:

– To rośnie w pobliżu baranich gówien, czasami na gównach, generalnie im bardziej zasrane, tym lepiej, może lepiej od razu jeść gówna, może to w nich jest cała zabawa, która przedostaje się do grzybów, nie wiecie o tym, bo nie żarliście gówien.

Robiło się coraz szarzej. Kształty powoli znikały, a trawa przybierała jednolity brunatny kolor. Na żadne grzybki nie było już szans. Mówiliśmy niewiele, bo żal ściskał nasze dupy. Jak w reklamie silników, „nic, nic, absolutnie nic”. Tylko Tępy nazbierał sobie około czterdziestu. Ale to były inne, podróbki. Zachowana była jedynie forma grzybka jako takiego, reszta się różniła. Ale Tępy się upierał, tonący chwyta się brzytwy, „że jak nie ma innych, to właśnie to muszą być te, różnią się, bo z innej łąki i trochę innych warunków atmosferycznych, inaczej na nie wiał wiatr, że z nimi to jak z limbą, i że to właśnie te, tylko trochę inne, a tak w ogóle to się odpierdolcie, bo i tak ich nie będziecie jeść”. Zastanawiałem się, kogo bardziej chciał przekonać, siebie czy nas, bo mówił jak jakiś nawiedzony świadek Jehowy o tym, dlaczego Królestwo Boże musi spełnić się na ziemi.

Rodzice Andrewa są lekarzami, jak ktoś chce mu dopierdolić, to wyciąga właśnie to. Że ma kasę, że jest rozpieszczony, że nie rozumie. Starsi Muka też przędą całkiem nieźle, jest zresztą jedynakiem. Nieźle go wkurwia, jak mówię, jak to ma dobrze, bo nie ma rodzeństwa. Dlatego nie wjechaliśmy w ten koniec świata jakimś polonezem czy fiatem 126P. To była terenowa toyota, samochód sprowadzany podobno ze Stanów. Ale teraz już nie robi takiego wrażenia, że coś jest ze Stanów. Peweksy umarły, my pamiętamy je jak przez mgłę, tamten świat nie jest nasz, nic z niego nie jest nasze, nam wolno prawie wszystko, myśleć, mówić, a w dodatku nic nie musimy, nie trzeba się bić, zresztą nie ma o co, nie ma żadnych idei, jak ktoś chce, może na siłę zostać harcerzem albo ministrantem, może odnajdzie sens i podobne duperele, nam to nie jest do niczego potrzebne.

Andrew był najsmutniejszy, mnie powoli stawało się obojętne, jak dzisiaj w nocy pozbędę się tego świata, Patol miał swoją trawę, Muko wódkę, a Tępy pół setki podróbek. Co prawda mieliśmy jeszcze pięćdziesiąt parę oryginałów, ale nie wiadomo było, co się z nimi stanie.

Mieliśmy gdzie jechać. Cel był, i nie oznaczało to bezsensownego siedzenia w mieście, wiadomo było, że czas płynie i coś się dzieje, że rzeczywistość skonstruowana jest na zasadzie przyczynowo-skutkowej, że jest coś takiego, jak czas przyszły, że może zdarzyć się coś nowego, a to, co nastąpi, nie oznacza powtarzania tego, co już było. To miała być jedna z tych imprez, przed którymi, kilka dni naprzód, mówi się: „ale się, kurwa, spaćkam”; „napierdolę się jak chuj”; „ożeż kurwa, ale nic nie będę czuł”; „w dupę jebana, się porzygam”. Patol kończył osiemnaście. To dlatego.

Rodzice Andrewa kupili działkę koło wsi Rzehotyń, ważne, że w górach i na odludziu. Było już tam kilkanaście osób, mieli czekać, bo my wszystkim rządzimy.

Już mieliśmy wchodzić do auta, ktoś się kłócił o to, kto ma siedzieć z przodu. Mieliśmy mokre buty, spodnie, włosy i ręce. Papierosy się tliły, a dym kłębił, gryzł w oczy i dołączał do mgły. Patol popatrzył tak dziwnie, i ja już wiedziałem.

– Chłopaki, to jak, bakamy? No bo zimno i tak coś nie pierdolicie o niczym, może jakiego dopinga dla umysłu, co? Tak żeby, kurwa, obudzić podświadomość. Na początek. To jak, nabijać? Bo ja nie wiem, ale nabiję, kurwa, bo tak coś pada i mgła.

Patol jest dyslektykiem i z mową ma coś zjebane. Generalnie ekspresja mu nie idzie. Sylabizuje swoje myśli powoli i z wysiłkiem, często się od tego poci. Mam teorię, że on jara trawę, bo wtedy mu się lepiej rozmawia, ona go odblokowuje, a jak jest trzeźwy, to mu się pogarsza, może za kilka lat zupełnie przestanie mówić, to będzie nawet śmieszne, wszyscy będą myśleli, że jest niemową, a tu nagle jebudu, mistrz retoryki, erystyki i monologu. Patol ilustruje tę „równię pochyłą” i „drogę, na końcu której znajduje się tylko śmierć”, o której ciągle napierdalają w mediach. Ostatnio słyszałem, że „najlepszym wyjściem nie wchodzić”. Nie ma co, hasło zajebiste, Patol stwierdził, że to niemożliwe, że jakiś kolo ułożył je na trzeźwo, i że na pewno był zjarany. Patol jest zwolennikiem teorii, że marihuana odkrywa nowe horyzonty i przestrzenie myśli człowieka, że pogłębia przemyślenia i że w ogóle im więcej wypalisz, tym będziesz mądrzejszy, a najmądrzejszy na świecie był Bob Marley. Patol tylko jara, pije i okresowo je grzyby, jak my wszyscy, czasami tylko u któregoś włączy się moral i wtedy przez ileś tam dni nie pali czy nie pije, zaczynają się gadki o tym, że nie wolno, że z mózgu robi się nam papka, że trzeba się uczyć, bo przecież jest szkoła, że rodzice. Moral potrafi być upierdliwy, bo ktoś, kto go złapał, zaraz próbuje wyciągnąć z bagna innych, którzy akurat nie mają żadnych wyrzutów sumienia. Ale takie rzeczy mijają, bo potwornie głupio jest rozmawiać z pięcioma nafazowanymi kolegami, jak się jest trzeźwym, nic się nie rozumie, nie łapie się asocjacji, żadnych skojarów, siedzi się jak z obcymi. Dlatego mija, dosyć szybko zresztą, i człowiek znów nurkuje w cudowny świat używek umysłowych.

Tym razem było podobnie, symptomy morala pojawiły się u Andrewa.

– Nie, ja nie mogę, prowadzę, zresztą chyba nie mam ochoty, wolę się upić na miejscu, wiecie, zresztą, co się będę tłumaczył, nie chcę, kurwa.

Popatrzyliśmy na niego jak na wariata, nie ma co, był odważny. Bo w zasadzie boimy się morali, a strach wywołuje agresję. Pięciu na jednego i nie chodzi o siłę czy żeby go bić. Wszyscy równocześnie zaczęliśmy się na niego drzeć, że „jak to nie chcesz, jak chcesz, jak to nie, jak tak”, potem trochę spokojniej, niemalże przymilnie i lizusowato: „Aaandreew, no, Aaanddreew, noooo, trochę, no, potrzymasz tylko, weźmiesz dym do płuc, potrzymasz coś tam jakąś chwilę, wypuścisz i jak gdyby nigdy nic, wsiadamy, jedziemy, nooo”. W końcu się zgodził, chciał, żebyśmy już przestali do niego mówić, że zrobi wszystko, jak przestaniemy wrzeszczeć, psychika tego nie wytrzyma, zawsze, albo prawie zawsze, kiedy atak jest solidarny, kończy się sukcesem. To właśnie jest słynna „presja kolegów”.

Nabijanie lufy to rytuał, jedna z niewielu spraw, do których podchodzi się z pietyzmem. Najczęściej robi to Patol, bo to on załatwia bakanie, od Todka albo Połki. Todek jest skejtem, a Połka drechem, oni też załatwiają od kogoś, dawniej łaziliśmy do Abdula, ale on nas kroił, skurwiel, zresztą też skejt. Todek i Połka to koledzy Patola z ulicy, fajni i głupi jak buty, Todek może nie, ale Połka niemożliwie.

Patol wyciągnął z rastamańskiej torebeczki mały foliowy woreczek. Przyłożył do ust i wdmuchnął do środka to, co miał w płucach, zatrzaskując prawie równocześnie zamknięcie. Worek się nadymał. Patol potelepał nim trochę i włożył do środka szklaną lufkę. À propos lufek, gdyby zakazano sprzedaży lufek i bibułek, mogłoby to ograniczyć spożywanie owych substancji, chociaż nie, bo są papierosy, tak więc nie ma sposobu.

Kiedy naładował lufę, rozluźniły mu się mięśnie twarzy, nie był już skupiony. W szkole mówili, że jest nerwowy i nie potrafi się skoncentrować. Moglibyśmy zrobić mu zdjęcie, jak nabija lufę. Z twarzy emanuje spokój, jak na antycznych posągach, a ruchy połączone są ze sobą w jeden pięknie płynący ciąg, jak w tai-chi, nic się nie marnuje, nic nie wypada, trawę traktuje się jak świętość, nic nie może spaść na ziemię, tylko dla zasady, z żadnego innego logicznego powodu.

Zaczyna się. Permanentna cyrkulacja szklanego narzędzia. Wdech, czas nie płynie, wydech, zatrzymanie, i znów doganiamy spóźnione minuty, redukcja wymiarów, intensyfikacja kolorów, policz do sześciu, ja tylko małego, bo prowadzę auto, weź dużego, to polecimy, kurwa, na tę imprezę, ciepło w usta, pocałunek wycałowany, wyustowany w lufę, przerwa, take a break, śpiewamy, mówimy, bredzimy, mamrzemy, plączemy, uwięziony w okowach szarej rzeczywistości, zanurzony w brei zwykłej realności, pochłaniają mnie ciągłe wariacje samotności, semazjologia i hermeneutyka to mnie nie tyka moja muzyka moja miłości oda do radości. Przyspiesza i zwalnia, szybciej pal, czujesz już, trzymaj, trzymaj, trzymaj, nosem ci, kurwa, ucieka, ale się naćpałem, między rymem a rymem zaciągnę się dymem, patrzę na kalendarz dzisiaj jest wtorek naszła mnie ochota na mały zielony worek, bo my jaramy blanty w szkolnej ubikacji, dużo dużo dymu, mało wentylacji, chwiejemy się wszyscy razem, dwie sekundy normalności – Boże, co się, kurwa, dzieje, rodzi się w żołądku, zaraz przyjdzie, wybucha, cha, cha, płacz i zgrzytanie zębów, hamowanie rzeczywiste, uczepić się jakiejś myśli, nie przeskakiwać, stop.

– Ale się, kurwa, najebałem tym bakaniem. Jedziemy, Andrew, mam nadzieję, że nie jesteś w takim stanie pojmowania świata przedstawionego jak ja, bo jak tak, to się, kurwa, na pewno zabijemy, a stosunek podmiotu lirycznego do wspomnianego, kurwa jego mać, świata przedstawionego jest ambiwalentny.

Łatwo mi się mówiło, wszystko było łatwe, żadnych niejasności, traumatycznych wspomnień, wypaliliśmy niedużo, ale ja do narkotyku mam słabą głowę, wystarczy mi zapach, wsiedliśmy do auta, wydawało mi się niemożliwie wręcz wygodne i komfortowe, czułem się jak w limuzynie, dym powoli odpływał z głowy do pozostałych części ciała, do rąk – poczułem mrowienie, do żołądka – poczułem euforię brzuszną, do nóg – poczułem szczypanie i do kutasa – poczułem, że mi stoi. Prawie zawsze tak mam po trawie, nie myślę o żadnych tam, samo się robi. Czasami jak się zastanawiam, czy się nafazowałem, czy z rzeczywistością po prostu coś się stało, reakcje mojego wacka przyjmuję jako werdykt.

Nawet nie spostrzegłem, kiedy wsiedliśmy do auta, przez chwilę pomyślałem, co się będzie działo na imprezie, a potem Andrew zapalił i poczułem przyjemny odgłos silnika w brzuchu. Zrobiło się ciemno, tak w międzyczasie. Zazwyczaj zauważam, a wtedy dup i już, jak w tym kawale o dzieciaku, co zamknął się w kiblu z lufką i jaraniem, ściągnął macha i w pomieszczeniu zgasło światło, przestraszył się i ściągnął drugiego, wtedy ponownie się zapaliło, powtórzył jeszcze dwa razy cały cykl, siedzi skulony, w kucki, lekko roztrzęsiony, i słyszy, jak ktoś puka do drzwi kibla, machinalnie odpowiada: kto tam, i słyszy zdenerwowany głos matki, który pyta, co on robi w tym kiblu, dzieciak trochę się speszył i odpowiada równie machinalnie jak poprzednio, że sra, wtedy matka z krzykiem: Trzy dni!

Ale ponieważ zazwyczaj zauważam takie rzeczy, zmartwiłem się, że jaranie robi ze mnie warzywo i że widać „pierwsze skutki spustoszenia, jakie trucizna poczyniła w moim mózgu”. Po chwili przestraszyłem się drugi raz, jeszcze bardziej, że dopada mnie moral. Potem zapomniałem o tym wszystkim.

Auto było bezpieczne, poza nim znajdował się świat, już nie tak bezpieczny jak ten wewnątrz. Szyby nas z nim łączyły, ale do tych obrazów, które przesuwały się na ekranach, mieliśmy taki dystans, jaki ma się normalnie do rzeczy oglądanych w wiadomościach czy jakimś innym programie telewizyjnym. Wiedzieliśmy, że to, co widać, jest bez wątpienia prawdziwe, jednak wnętrze samochodu swoją prawdziwością przytłaczało tamtą prawdę, bardziej od nas odległą. Na przednią szybę patrzyłem z wysiłkiem. Szosa zawijała się pod nas, jechaliśmy na bębnie, który zwija asfalt. Ciemność stała się odrębną materią, gęstą i odbijającą w sobie czas. Było widać, jak płynie.

– Olgiert, kurwa, nie łap doła, nie bój nic, zabawa trwa, świat się kręci, a my z nim, Olgiert, nie ma to i tamto też, ty musisz wiedzieć, ty musisz to zrozumieć – przerwał w połowie zdania, popatrzył na mnie superpustym wzrokiem, głupio się uśmiechnął i dokończył: – O kurwa (śmiech z głębi gardła, taki udawany, kiedy chce się pokazać, jakie coś jest śmieszne). Ale się nafazowałem, ale pierdolę, ale ty, Olgiert, wiesz. No! Ty mi tutaj nie żadne takie, szmakie. Siedzieć ładnie, łapać śmiechawy, pierdolić duperele, opowiadać kawały, a nie żadne wkontemplowywanie się w ciemności czy inne egzystencjalne brednie. Rozumiemy się. No!

Skąd on wiedział, że ja wtedy myślałem o ciemności, nie ma co, trafił zajebiście. Trochę mnie wybiła ta jego uwaga, i jak tu nie wierzyć w zjawiska parapsychologiczne, w telekinezę, biolokację i telepatię. Patol widzi UFO kilka razy w miesiącu. Muko jest jednak niezły. Poza tym on jeden z nas naprawdę coś potrafi, coś prawdziwego, bez udawania. I ma talent, nie tak jak my. Potrafi grać na perkusji i gitarze. Nie ma co, jak gdzieś się wybieramy, zawsze zabiera ze sobą gitarę. I kapelusz. On w ogóle chodzi ubrany jak kowboj albo twardziel z późnego peerelu, dżinsy Levi’sa, buty jakieś takie brązowe, skóra albo katana też Levi’sa, i na wyjazdach gitara oraz skórzany kapelusz. Polski, spóźniony James Dean. Ta gitara jest niesamowita do tworzenia różnych klimatów. Trzeba być troszeczkę zjaranym na wesoło, żadnych pseudofilozoficznych pierdół. Wystarczy, że zagra jakąś rosyjską melodyjkę, jakieś umta, umta jak Wysocki, w tej melodyjce zmieści się jeszcze Bułat Okudżawa, stare romanse, idealna synteza pieśni rosyjskiej. Tak samo na każdy temat, ten zarozumiały jedynak potrafi z każdej kultury wyciągnąć jej muzyczną esencję. Kiedy gra włoskie, czujemy się jak na zebraniu u Vito Corleone; jak rosyjskie, wszyscy się całują i wrzeszczą, że „Ja tebia liubliu”, nawet jak gra coś po eskimosku, to wiadomo, o co chodzi, i robi się zimniej. Na garach też wymiata. Nie widać rąk i nieźle dudni. On w ogóle jest jakiś spóźniony. W kółko słucha Zeppelinów, niczego innego prawie nie, ja rozumiem, Zeppelini są w porzo, ale przecież nie można ciągle, a on, kurwa, może. I jeszcze na złość nam, jak ma łokmena, to zawsze z Zeppelinami.

On też coś łapał z tego wszystkiego, on i Andrew. Wiedzieliśmy, że i tak kiedyś to się skończy żoną, rodziną, domem i uporządkowanymi duperelowatymi błędnymi kołami. Chyba że ktoś z nas wpadnie w syf, ale raczej nie. Wiedzieliśmy, że inaczej udaje się tylko nielicznym, że o tych nielicznych potem się opowiada, że to są legendy. Wiedzieliśmy też, że mimo wszystko jesteśmy tak samo głupi jak wszyscy, jak całe nasze rozpieszczone pokolenie, że samym gadaniem się nie wygra. Ale nie można przecież wygrywać, bo nie ma o co się bić. Zresztą to i lepiej, bo teraz nikomu by się nie chciało. Andrew był kasiasty, nikt z nas nie przymierał głodem, nigdy nie chodziło też tak naprawdę o to, że czegoś nam brakuje, albo że ktoś wyrządził nam krzywdę, że ojciec był alkoholikiem, że kogoś tłukli w domu. Sęk w tym, że często jest iluzorycznie normalnie. I że mimo wszystko coś jest nie tak w rzeczywistości, że jakiś jej komponent jest wyjątkowo zjebany. Coś się nie kręci tak jak powinno. Pewnie wyrośniemy z tego. Zapomnimy. Chuja. Jak nic się nie stanie, rozjebiemy w końcu tę planetę. Nawet głupio czasami o tym mówić, bo logika rzeczywiście jest przeciwko, przecież nie stało się nic, żadna wojna jak u Kolumbów, żaden prześladujący wolną myśl reżim jak u naszych rodziców, nic. Mamy co jeść, co prawda z pracą kruchawo, a co za tym idzie – z perspektywami, ale zagwozdka nie tkwi w formie rzeczywistości, tylko w niej samej, w jej podstawie, w budulcu może, sam już nie wiem, może demiurg coś spierdolił.

Mieliśmy częściową świadomość beznadziejności, mnie na okrągło chciało się rzygać, wcale nie od jarania, bo często robiłem sobie przerwy, zresztą paliłem najmniej spośród chłopaków. Jakoś mi się udawało. Objawy przypominały jakiś rodzaj permanentnej deprechy. Rano nie chce się wstawać i dopada absolutny bezsens wszystkiego, potem jakoś się telepie i znowu atakuje. Bóg nam robi kawał, żeby nie było za nudno, myśli sobie „wszystko macie w porzo, więc dopierdolę wam ciągłe egzystencjalne lęki, żeby nie było, że macie raj na ziemi”. I słodko, wszystko się toczy i kręci. Znajdziemy sobie żony, chude, grube, podziubdziamy w nich trochę, urodzą się śliczniutkie dzidziusie, pójdziemy do pracy i wszystko się ułoży. Amen.

Jazda się dłużyła, czas się popsuł. Utracił fundament swego niezawodnego działania, stałość i jednostajność. Przyspieszał i zwalniał, w jakiś sposób stał się zależny od pedału gazu, tyle że odwrotnie proporcjonalnie. Im szybciej jechaliśmy, tym wolniej płynął. Gdybyśmy się zatrzymali, pewnie nastąpiłaby teleportacja. Las się kończył, stawał się rzadki, a droga z kamienistej cudownie przemieniła się w asfaltową. Nie trzęsło już tak bardzo i dlatego zaczęliśmy rozmawiać, Patol zaczął: – Pamiętacie Star Treka, oni tam latali statkiem kosmicznym, mieli łorpowy napęd, odkrywali nowe światy i, kurwa, napierdalali się z tymi, no, klingonami. Mieli osłony i działa fotonowe, kapitan był łysy, a pilot ślepy. – Chyba nie zrozumieliśmy prawdziwego sensu tego, co powiedział, bo zapanowała cisza, nawet silnik przestał pracować, osoba Patola wsysała całe powietrze mogące przenosić dźwięki, zrobiło się duszno i gapiliśmy się na niego. Poczerwieniał: – A nieee, nic. – Skończył, a my zaczęliśmy się śmiać, trzymało nas z dziesięć minut non stop (z poprawką na ówczesną względność czasową), śmiech, który napędza się sam, śmiejesz się z tego, jak się śmiejesz, ile się śmiejesz, jak się śmieje ktoś inny i że on nie przestaje się śmiać. Euzubiusz się kiwał w tył i w przód, jakby miał chorobę sierocą. On jeden spośród nas był naprawdę chory, nic sobie nie wymyślał, nawet gdyby nie chciał, i tak byłby nieźle zjebany. Nie to, że nie był fajny, tyle że osobowość miał wybitnie neurotyczną. Nie zdziwię się, jak mu coś pierdolnie za jakieś dziesięć lat i na przykład kupi karabin i wyjdzie na ulicę strzelać do ludzi, do kobiet, dzieci, do ciężarnych, do babć, noworodków w wózeczkach, piesków i kotków. Ostatnio tłumaczył mi, jak można łatwo zaopatrzyć się w jakąś broń, z tłumikiem i amunicją, za jakąś osiągalną nawet teraz dla niego kasę. On to wszystko wie z internetu, ma założone na stałe, płacą rodzice, to sobie chłopina serfuje po różnych „Poradnikach dla młodych zabójców, trucicieli, podpalaczy i gwałcicieli”. Czasami jak łapię jakąś schizę, zaczynam się go panicznie bać. Raz wydawało mi się, że ma czarne oczy, Boże, mało się nie zlałem.

Przy całym swoim wariactwie Euzubiusz jest bardzo poczciwy, zawsze pomoże, i w ogóle, jest całkiem bezinteresowny. Jak nie świruje, jest całkiem do rzeczy. Tylko jeżeli już mu się coś ubzdura, to wtedy koniec. Pamiętam, byliśmy kiedyś na Słowacji, w okolicach Popradu, wynajęliśmy tani hotel, pięcioosobowe pokoje, paliliśmy afgana – plastelinkę, wyglądał jak czarna modelina. Trochę baliśmy się przekraczać granicę, ale co tam. Nawet nie chowaliśmy go specjalnie, po prostu w firmowym woreczku i w kieszeni, czy na dnie plecaka w czymś tam. Pokój był obskurny. Stół na środku z koronkowym obrusikiem, a na nim pięć kieliszków, w kątach cztery łóżka i jedno dodatkowe pomiędzy. Na ścianie pejzażyk akwarelą: góry, juhas, chata, chmurki, słońce, pełna kultura. Był jeszcze balkon, całkiem spory, z widokiem na Tatry, ale nie wychodziliśmy na niego, był zamknięty. W nocy się zaczęło. Siedzieliśmy przy stole, graliśmy w karty, piliśmy tanią słowacką i średnio dobrą wódkę. Każdy coś tam mówił, ale nikt się jakoś specjalnie nie angażował w słowa. Byliśmy już zmęczeni całym dniem jarania, w końcu umysł pracował na najwyższych obrotach, ciągle tworzył nowe fantasmagorie, urojenia i fenomeny. Pamiętam, że Euzubiusz chciał powiedzieć coś bardzo ważnego, a nikt nie miał ochoty go słuchać. Tak jakoś się zrobiło niekoleżeńsko. Noc była wietrzna i wiał halny, dziwny wiatr, każdy myślał o swoich problemach, zanurzał się w nich, problemy Euzubiusza nie były potrzebne nikomu. Pamiętam dokładnie, że ściągnął koszulkę, mówił coś o tym, że zacznie wpierdalać sterydy, że na siłownię będzie chodził, i po roku nikt mu nie podskoczy. Wiem, że strasznie się śmialiśmy, ja się nawet popłakałem. Chyba dręczył nas wszystkich lekki moral i szukaliśmy jakiegoś ujścia dla nerwów. Padło na śmiech i na Euzubiusza. Potem pamiętam średnio, Euzubiusz się wkurwił i poszedł na balkon. To było chyba dziesiąte piętro, w każdym razie na pewno z tych wyższych. Znikł. Nie pamiętam samego momentu, kiedy wyszedł. Nikt z nas tego nie pamięta. Do chwili, w której mówił, że idzie na balkon, jesteśmy zgodni. Potem nikt nic nie wie. Ciemna masa, czarna dziura. Minęło, nie wiem, piętnaście minut góra, kiedy zorientowaliśmy się, że jego naprawdę nie ma. Pewnie siedzi na balkonie. Nie wiem, co mnie tknęło, chyba wtedy wytrzeźwiałem, bo potem pamiętam już wszystko, ze szczegółami. Powiedziałem spokojnie: „może wyskoczył i się zabił”. O kurwa, co to była za cisza po tych słowach. Ja w życiu chyba takiej nie słyszałem, nawet najbardziej ujarany nie doświadczyłem czegoś takiego. Zazwyczaj cisza piszczy. Tamta była absolutna, wpadało się w nią, najpierw głową, potem szyją i całym ciałem, kręciła pokojem i zakrzywiała płaszczyzny ścian. To była zapaść wewnętrzna, leciało się w głąb siebie. Siedzieliśmy, a potem wstaliśmy tak całkiem nawet normalnie i wyszliśmy na balkon. Otrząsnęliśmy się z tej ciszy, bo Muko się spierdział. Rzeczywistość lubi być groteskowa. Ale dobrze, gdyby nie ten pierd, nie wiadomo, ile czasu wpadalibyśmy tak w siebie. Po tym impulsie fizjologiczno-fatalistycznym zmienił się sposób myślenia. „Nie, gdzie tam, Euzubiusz, zabić się, ochujeliście chyba”. Ale balkon był pusty. Drzwiami nie wyszedł na pewno, bo były zamknięte na klucz, zauważylibyśmy zresztą.

Ta myśl wypierała inne, była tylko ona, głośna, zaborcza i mdląca. „Euzubiusz się zabił”. Samo zestawienie słów: „Euzubiusz” i „się zabił”, wydaje się śmieszne, groteskowe, nawet surrealistyczne. Ale jego nie było, było za to jego niebycie – pusty balkon.

Czas się zatrzymał. Chwilę trwało, zanim ruszył, coraz wolniej i wolniej, jak lokomotywa z Tuwima. Wreszcie dotarł do tego miejsca, w którym Andrew miał po prostu spojrzeć za balustradę. Półtora metra niżej był rodzaj tarasu widokowego, a na nim kompletnie rozjebany Euzubiusz. Leżał na tym tarasie, jakby go coś tam jeszcze potrąciło. Problem był, żeby go stamtąd wyciągnąć, ale i to po wcześniejszych przeżyciach okazało się pestką. Przywiązaliśmy go potem do łóżka, bardziej dla zasady, bo spał snem niewinnego. Musiał być bardzo niewinny, bo nie obudził się, nawet jak go biłem po mordzie. Może tylko udawał, bo było mu wstyd. Nie mam pojęcia. Wiem, że większość ludzi zabija się po to, żeby zwrócić uwagę, ale daję głowę, że Euzubiusz nie wiedział o tym tarasie pod spodem. Ten głupi cap po prostu skoczył, i już. Do teraz nie mamy pojęcia, jak to z nim było, wiedział czy nie. Ale ja się kiedyś dowiem, weźmie go na zwierzenia, przestanę się bać, schleję go albo upalę, i wszystkiego się dowiem.

Teraz się kiwał i trochę się śmiał. Wydawało mi się, że jedziemy już kilka nocy, prawie przetrzeźwiałem, nie słuchałem nikogo, nie mówiłem nic, gapiłem się dalej na szyby, ale tak po prostu, chyba niewiele myślałem, było mi wszystko jedno. Patol rozmawiał z Maćkiem, a Stępień siedział na przednim siedzeniu. Nagle się zatrzymaliśmy, pomyślałem, że coś się zepsuło, kląłem już w duchu, że zawsze musi się coś spieprzyć. Ale nie, okazało się, że po prostu dojechaliśmy na miejsce. Boże, poczułem się jak Odyseusz po powrocie do Itaki. Znaczy wydawało mi się, że on wtedy musiał się czuć tak jak ja teraz. Czy coś w tym rodzaju.

Działka Andrewa to nie tylko kawałek pola plus szałas. Jest wojskowy namiot, duży, na metalowej konstrukcji, w środku urządzone jak klasyczny klimaciarski pokój w górach. Jakaś lekko rozjebana szafa, łóżko i mnóstwo koców, pościeli, jakaś pierzyna i poduszki. Stół zawalony mnóstwem kolorowych dupereli, kuchenka gazowa i jakaś szafeczka na inne duperele. W kącie pełno koszul flanelowych, lekki nieład. Obok zaparkowana przyczepa kempingowa, taka biała, model klasyczny, jak ktoś mówi: „przyczepa kempingowa”, to ludzie wyobrażają sobie właśnie taką, jaka stoi na działce Andrewa. Mogłaby być ideą wszystkich przyczep kempingowych. I jeszcze dom z drewna w stanie surowym. Kolejna zajebiście klasyczna budowla, może rodziców Andrewa fascynuje powszedniość, wzorce pojęciowe, schematy myślowe, idealizm i teoria idei. Dom też mógłby się załapać na hasło: „Nowoczesny dom z drewna w górach niewysokich”, wydaje mi się, że byłaby z niego zajebista idea.

Trzy auta oprócz naszego. Współczesna młodzież potrafi się bawić, ale nie było jakoś strasznie dużo ludzi, w założeniu miało być choć trochę kameralnie. Andrew mówił, że to będzie normalna impreza z chlaniem, jaraniem, rzyganiem i lizaniem się po kątach, ale nie wydawało mi się. Za mało dziewczyn, nie było też żadnych nieznanych, a chłopaki po iluś razach już się nauczyli, że jak się cośtam, cośtam z jakąś znajomą, to poranki są przejebane. Dorośleli i stawali się odpowiedzialni za swoje czyny. Nie wystarczy mówić, że się było najebanym i nic się nie pamięta. Emancypacja zrobiła swoje, już nie są takie głupie, tak się nie da, i już. Rano będą snuć plany, a jak się powie, że nie, to mogą zrobić złą reputację. W najlepszym wypadku rozgadają, że ci nie wyszło i tylko się pobrudziłeś. Wstyd, jak by na to nie spojrzeć. Lepiej sobie darować i beztrosko ślizgać się po rzeczywistości. Człowiek budzi się rano, jeszcze pijany, ale głowę zaprząta mu tylko kac, ewentualnie pęcherz, żadne tam dupy.

Wyszliśmy z auta, przestrzeń się otworzyła, stała się ogromna i nieskończona, człowiek górował nad ziemią i przyrodą, czuł w sobie moc. Paliło się już ognisko i było je czuć. Opadała mgła i rosa, zaczynało być zimno. Niezaprzeczalnie zapadła już noc. Wokół błąkały się jakieś cienie, przez chwilę nie bardzo wiedziałem, o co chodzi, ale potem wszystko sobie przypomniałem. Łącznie z tym, że mamy pięćdziesiąt parę grzybów. Tych prawdziwych. Mało mnie ciekawiło, co Stępień zrobi ze swoimi podróbkami.

– To jak, panowie, grzybimy, kurwunia kureweczka?

Jakoś nie pomyślałem o ilości grzybów względem ilości chętnych na nie ludzi. Ja, Andrew, Patol. Trzy. Ten ostatni ma urodziny, to musi, tak wypada, a co do Andrewa, to w sumie jego działka, więc też jakoś tak głupio. Pomyślałem, że jednak sobie nie przygrzybię, choć wtedy jeszcze nie wszystko było stracone, bo Andrew to dżentelmen, dobrze wychowany i w ogóle. Postanowiłem to chytrze wykorzystać.

– No tak, wiecie, o co chodzi, pięćdziesiąt na trzy równa się chuj do dupy. Albo dwie osoby lekko chociaż, albo trzy chujowo, czyli dwie. Coś trzeba wymyślić. – Patol spryciarz. Coś trzeba wymyślić. Myślałby kto. Doskonale wiedział, że mu się dostanie, bo ma urodziny. Ja nie chciałem mówić, żeby nie było, że jestem chamem. Czekałem na tłum. Muko się odezwał:

– Nie ma co debatować, Patol dostaje, bo ma urodziny, Andrew, bo to jego działka, a ty, Olgiert, się opijesz, i też będziesz zadowolony. Amen.

O kurwa, jak normalnie go lubię, tak się wtedy zdenerwowałem. Myślałem sobie „czekaj, chujku, jeszcze kiedyś przyjdziesz do mnie, to też ci, kurwa, powiem, że nie ma nad czym debatować”. Już byłem pewny, że gówno, choć jakaś tam nadzieja się we mnie tliła. Liczyłem na Andrewa, jako na ostatniego ze sprawiedliwych. Jak zaczął mówić, skoczyła mi adrenalina.

– Oldżi, wiem, że byś sobie grzybnął, chujowo, wiem, losujmy, dobra? Kurwa, to jest jakieś wyjście.

O Boże, pokochałem go wtedy, przez chwilę mógłbym mu nawet oddać te grzybki, ale potem się opamiętałem. Udawałem, że mi to w zasadzie lata.

– Nie no, spoko, nie ma ciśnienia, ja nie muszę jakoś koniecznie, mogę rzeczywiście się napić, zresztą są dwa wory, nafazuję się na pewno. – O kurwa, ale ze mnie hipokryta, było mi wstyd, ale tylko trochę, bo bardziej myślałem o tym, co się dzieje z człowiekiem pod wpływem grzybków. Przypominałem sobie tę euforię, gładkie ręce, fraktale i skomplikowane struktury, ciągłą zmienność świata.

– Ale możemy losować, nie będzie wtedy ani nawet minimalnej chujówki – powiedziałem to pod wpływem wspomnień, właściwie samo się powiedziało.

– W porzo, gramy w papier, kamień, nożyce, na trzy, cztery pokazujemy, dalej to już jasne.

Andrew to jednak prawdziwy kolega, co prawda skłaniałem się ku bardziej tradycyjnej grze losowej, w rodzaju ence-pence, w której rence albo orzełek czy reszka, ale nic to, jakąś szansę miałem, zdaje się, że dokładnie taką samą jak Andrew.

– Chodźmy do przyczepy, nie będzie tak piździło, lepsza akustyka, poza tym trzeba znowu coś spalić, bo jakby dochodzę do siebie – odezwał się Muko. Patol był cicho. On już myślał o grzybach i tylko o grzybach. Stępień się zastanawiał. Zapytałem go:

– No jak, próbujesz te podróbki? Przecież się nie zatrujesz, są za małe, a zresztą o to chodzi, żeby się zatruć, Stępień, pamiętaj, nie bądź cipa. Wiesz, że jak zadziałają, będzie święto. Możemy je nazwać Stępieńki, na twoją cześć, jeżeli się uda, oczywiście. – Wiedziałem, że to go połechce, każdy ma ambicje, nawet Stępień. To był zresztą dziwny człowiek. Może nie w tym sensie jak Euzubiusz – dziwny, bo pierdolnięty, ale jakiś taki kuriozalny. Mało mówił, przynajmniej do mnie. Chyba też miał permanentną depresję, po części przez chłopaków. Zrobili mu dowcip. Muko wiedział, że chłopina jest podatny na wpływy i ma słabą psychikę. Wymyślił chytry plan, żeby zarazić Stępnia miłością do Nirwany i Kombajna. Wiedział, jaką wywoła to reakcję, że wkurwi się jeszcze bardziej na świat i popadnie w ciągłą melancholię. Rezultat przekroczył oczekiwania wszystkich, nawet moje. Od początku wiedziałem, że to chujowy pomysł. Stępień tak zamknął się w sobie, że przestał się odzywać, tylko „no”, „nie” i parę innych monosylab niezbędnych do przetrwania. Dobrze, że dał mu tylko „Unpluget”, a nie jakieś inne koncertówki, bo mógłby popaść w katatonię. Ale wtedy już wychodził z dołka, mówił coraz więcej, czasami nawet się śmiał. On najbardziej z nas lubi grzybki, nie jaranie i picie, tylko grzyby.

– A chujowo, sam nie wiem, a jak się przekręcę, a jak to jakiś syf, a ja tam, kurwa, nie wiem, ale jak to będą te, to zajebiście, wszędzie rosną w tym roku, a chuj, spróbuję.

Stępień podjął decyzję akurat, jak wchodziliśmy do przyczepy, całkowita zmiana dekoracji.

W przyczepie nie było żadnych dupereli, panował ład i porządek, podłoga była czysta, a szafka cała. Łóżko i ławka. Spokojnie miejsce na cztery osoby do snu. Teraz było nas sześciu i przestrzeni wystarczało na wszystko, tlenu też. Usiedliśmy jak popadnie, ja w rogu, bo najbardziej lubię.

– Muko, nabijaj, a my zajmiemy się losowaniem. Ma ktoś jakąś zagrychę na grzybki? No to jedziemy, na trzy-cztery. Trzy, czte-ry.

Wyciągnął wyprostowaną dłoń, czyli papier. Nigdy nie lubiłem tej gry. Papier wygrywa z kamieniem, bo może go okleić, przegrywa natomiast z nożyczkami, bo nożyczki mogą go pociąć. Nożyczki przegrywają z kamieniem, wiadomo dlaczego. Ja miałem kamień, czyli zupełnie nie to, co powinienem. Na sekundę odechciało mi się pić, jarać, grzybić, wszystkiego. Ale zaraz się otrząsnąłem. Coś chyba mnie pojebało lekko. Lekka schiza. Przecież mogłem dzisiaj spokojnie bazować na alkoholu i trawie.

Znowu się zaczęło, ciągle się coś zaczynało. Ktoś zaczynał coś mówić, ktoś zaczynał coś pić albo palić papierosa, ktoś zaczynał przestawać palić, pić czy cokolwiek. Pamiętaliśmy tylko początki, wszystko się zaczynało, końce zawsze były daleko, nikt ich nie zauważał.

Picie się nie kończyło, tylko zaczynał się kac, tak było ze wszystkim. Początek i trwanie, coraz to nowe początki przyćmiewały stare zakończenia.

Patol nabijał lufę, a Andrew czekał na kogoś tam z soczkiem marchwiowo-bananowym, żeby zabić smak grzybów. Nie każdy lubi na surowo. Chciało się coś powiedzieć, słowa latały i zagęszczały się w przyczepie, trzeba było po nie sięgnąć i wypowiedzieć. Ale one nie chciały tak łatwo dać się złapać, trzeba było trzeźwości albo upojenia. Stan pomiędzy nie bardzo się nadawał. Byliśmy podenerwowani, dawaj, no, dawaj, szybciej, prędzej, jak wtedy, gdy strasznie chce się dostać prezent, a ktoś podaje go nam bardzo wolno i mówi jeszcze przy tym jakieś głupoty. On rozdrabniał, mieszał z tytoniem, wolno, był poza jakimkolwiek pospiechem. Zastanawiało mnie to, oni wszyscy mnie zastanawiali. Nocowałem kiedyś u Muka, przyszliśmy najebani w trzy dupy gdzieś po północy. Otworzył drzwi, weszliśmy cichuteńko, przynajmniej tak się nam zdawało. Poszliśmy spać i sza. A rano, Boże, film familijny prosto z Ameryki. Taki z nowoczesnym modelem, dwa plus jeden, i przyjaciel dziecka ze szkoły. A jak tam? co w szkole? może jeszcze serka na kanapusię? Mamusia, Tatuś i Muko. Coś mi nie grało w tym obrazku, bo ciągle pamiętałem go sprzed kilkunastu godzin, jak rzygał po drodze i dwa razy zaliczył rów. Totalna abstrakcja. Teraz tylko: tak, mamo, tato, no nie żartuj, już nie mówcie, ale było fajnie, tylko strasznie się zmęczyliśmy, bo trzeba było pomóc Adamowi sprzątać piwnicę.

Myślałem, że jego rodzice nie są chyba aż tak, no nie wiem, łatwowierni. Coś musieli wiedzieć. Chyba że standardowa procedura, rano przy gościu pięknie, a naprawdę to matka nie ma czasu, ojciec jest pojebany, a dziecko odreagowuje. „Sięga po alkohol”, jak mówią w telewizji. Jakoś nie nawykliśmy zwierzać się sobie z problemów rodzinnych, kogo to zresztą obchodzi.

Najlepsze, że wszyscy chodzimy do tej samej szkoły. Inaczej się nie da. Nie możemy po prostu jej olać. Chodzimy do szkoły, jakoś udaje się nam przechodzić z klasy do klasy, to się wszyscy odpierdolcie. Tak jest najprościej. Muko nie opuścił nigdy ani jednego dnia. To nie do pojęcia. Reszta już gorzej. To, że jakoś trwamy, jest skutkiem obojętności. Na prawie wszystko. Całkowita afirmacja życia. Tępy jest w niej mistrzem. Wszystko go jebie i jest mu obojętne. Facet nie do ruszenia. Szkoła to tabu, nigdy się o niej nie mówi, chyba że się całkiem upijemy albo jeżeli nie chcą się pojawić żadne inne tematy.

Dawniej często myślałem, że kiedyś rzucę wszystko i spierdolę, nie wiem, na Ukrainę albo do Rumunii. Takie wypielęgnowane marzenie. Największe. Nigdy tego nie zrobię, jestem za słaby, boję się, czyli tchórz. To by się zresztą nie udało, nie ma poezji w takich rzeczach. Za bardzo przywykliśmy do wygody, bo strasznie nam jest dobrze i mamy co jeść. Podane pod sam nos. Lepiej o tym tylko myśleć i nie przekładać na rzeczywistość, bo ta jest popsuta i nie działa.

Oczekiwanie potwornie męczyło, bo czas jak zwykle szwankował. Mogliby go kiedyś porządnie naprawić. Chciałem coś powiedzieć, ale czułem się tak, jakbym zapomniał wszystkich słów. W końcu się udało.

– A co tam pojutrze w szkole? – Na filmach tak się czasami zdarza, że wszyscy jednocześnie obracają głowę, żeby spojrzeć w to samo miejsce. Robią to szybko, ale wygląda tak, jakby robili powoli. No właśnie, bo szkoła to temat zabroniony, nigdy się o niej nie mówi, nawet nie wspomina, zwłaszcza na imprezach, a to, jak by nie patrzeć, była zajebiście duża impreza. Zgłupieli trochę, bo zrobiłem to bardzo perfidnie. Nie mogłem jeść grzybów, nie starczyło dla mnie, to proszę bardzo. Zaserwowałem im coś bardzo niemiłego – pamięć. Patol miał zdawkę z polskiego, a nigdzie nie było do kupienia trawy. Tylko hasz. Hasz jest cięższy i po nim Patol z odpowiedziami na polskim nie bardzo, wyszłyby za mądre, nawet dla polonistki. Musiał na żywca. Mógłbym tak wyliczać. Ludzi i przedmioty. Przez kilka sekund myśleli tylko o tym, próbowali się jeszcze śmiać, ale potem już się nie dało. Wyglądali jak zaszczuci. Zrobiło mi się ich szkoda, dlatego nie trzymałem ich długo w tym stanie.

– E tam, będzie jedzie spoko oko. Nie ma co się dupczyć, no nie? – To był jeden z tych zwrotów, które nie znaczą absolutnie nic, semantycznie doskonale puste. Ale przestali myśleć już o szkole, zapomnieli, to strasznie łatwo przychodzi.

Patol nabił, a ktoś wrócił z buteleczką rudego popychacza do grzybów. Przyczepa była idealnie zamknięta, hermetyczna i zdrowa. Na zewnątrz obco. Ciemność i mnóstwo nie wiadomo czego, bo nie widać, bo noc.

– To jemy i palimy, i kto co ma, bo potem trzeba do ogniska, się integrować. Zresztą są flaszki i trzeba pić.

Powiedział i wziął ogromnego bucha, potem poprawił i jeszcze raz. Aż dziw, że wszystko się tam mieści. Andrew podał mu słoik. Patol wysypał wszystko na blat małej szafki i podzielił na pół. Jedną część włożył do ust on, a drugą Andrew. Żuli długo i na koniec popili soczkiem. Pozostawało czekanie. Mnie to nie obchodziło, trzymałem lufkę w ręce. Z mojego planu, żeby najpierw się ujarać, potem upić, a na koniec zagrzybić, nie wyszło nic. Ale miałem lufkę, a Stępień mnie poganiał, bo Euzubiusz akurat teraz nie palił. Powiedział mi jeszcze, żebym nie wypalił sobie dziury w swetrze. Stępień niezależnie od swojej wiecznej deprechy jest jak dobra matka. Zawsze się martwi, przykryje kocykiem, odprowadzi do domu, posprząta. Kiedyś dostanie wrzodów. Wziąłem i poprawiłem dwa razy, bo omne trinum perfectum.

O co chodzi, jak się siedzi, małe koło, przestrzeń hermetyczna, skąd mamy pewność, że za ścianą przyczepy istnieje jakikolwiek świat, póki tego nie sprawdzimy?

Za drugim razem moment oderwania był znacznie krótszy, postanowiłem wyjść, nagły atak klaustrofobii i pęcherza.

Otwarte drzwi mnie wyssały. Przez sekundę ciemność była zupełna, potem zarysowały się kształty; kolory, jak to w nocy, były schowane. Poruszyłem dłonią przed oczyma. Rozejrzałem się wokół. Oddaliłem się od wszystkich. Zostałem sam i było słychać, jak oddycham, i moje serce. Linia horyzontu nie istniała, niebo i ziemia stały się tożsame. Pomyślałem, że mam zbyt pompatyczną i emfatyczną fazę. Ale nic, gapiłem się dalej. Wiatr schował się w ciemnym, a ziemia twardo wciskała się poprzez podeszwy w moje stopy. Było prosto i nie chwiejnie. Nie byłem przytłoczony paleniem, myśli miałem trochę dziwne, ale odczuwanie normalne. Księżyc był trochę niestabilny. Zastanowiło mnie, dlaczego go widać, jeżeli są chmury. Przestrzeń była ogromna, zajmowałem jej tylko trochę, nic nie ograniczało ruchów. Z radości o mało nie pociekły mi łzy. Każdą odrobinę powietrza wypełniała wilgoć, przy ziemi była gęstsza, bo opadała rosa. Zachłystywałem się głębokim oddechem. Krople zostawały na podniebieniu i języku. Były trochę słodkie albo słonawe. Raz tak, raz tak. Rozpiąłem rozporek i zacząłem sikać. Jakby strumień przepływał mi przez głowę, robił tam kilka serpentyn i wracał, meandrując, poprzez tors i prawą rękę do wacka. Szybko wsiąko w ziemię. Pomyślałem, ile przestrzeni jest nade mną, i aż zakręciło mi się w głowie. Postanowiłem wracać, bo to nie była jeszcze pora na samotne siedzenie i gadanie do siebie. Powietrze rozstępowało się przede mną, nic nie stwarzało oporu i klasycznie płynąłem. Brakowało gwiazd i ciągle myślałem, jak to jest, że księżyc widać, a gwiazd nie. Wgramoliłem się do przyczepy po drabince. Chłopaki rozmawiali, czy raczej mówili o tym, jak dawniej bywało, o minionych imprezach, o podróżach. Wszystko im się mieszało. Idealizowali przeszłość, to częsta praktyka. Wszyscy tak robią. Ja tam nie pamiętam socjalizmu, ale nie wydaje mi się, żeby było fajniej niż teraz. Każda impreza sprzed roku była niesamowicie wręcz udana i interesująca, wydarzenia obrastały bohaterskimi legendami i zmieniały się w magiczne przygody. Przekrzykiwali się nawzajem, każdy coś dopowiadał, a że rzadko ktoś jeden pamiętał całość, historie okazywały się zadziwiające dla wszystkich. Pewne rzeczy każdy widział inaczej, o niektóre fakty kłócili się jak zawsze. Przypominało to zwykłe siedzenie w normalne dni. Na trzeźwo, jak na nic nie ma pieniędzy. W ulubionej knajpie, w sercu parku. Muzykę puszczają taką, jaką się przynosi. Choćby dlatego można tam ciągle tkwić. Ta knajpa jest obskurna i trochę śmierdzi nie wiadomo czym. Stęchłym piwem i fajkami może, ale w zasadzie subtelnie. Tępy uważa, że pachnie. Ona połyka czas. Wchodzi się, jest dzień, wychodzi, jest noc, abrakadabra. Czas zostaje w domu, świadomość o nim też, przychodzi się zmęczonym i nagle kop w dupę. Jutro do szkoły, tyle do zrobienia, najlepiej jest iść od razu spać, żeby nie myśleć. Naczelny szef knajpy to rodzina którejś z mend, więc nie było problemu z piciem alkoholu. W innych się zdarzały. Wpadał jakiś kolo i legitymacja albo dowód, zaraz. Nie, że to jakiś problem dla nas, ale dwie knajpy już zamknęli. A tu nic, jak się prosi o piwo, to barman tylko pyta, duże czy małe. Są piłkarzyki do grania, w końcu clubbing teraz jest w modzie. Muko zawsze opowiada, że jak gra ujarany, to za każdym razem, kiedy strzeli gola, słyszy, jak szaleją trybuny i wydaje mu się, jakby ktoś robił mu zdjęcie. Wirtualna rzeczywistość bez prądu. Mamy zresztą takiego kolegę, co siedzi ciągle przed komputerem i gra. Mówi, że nigdy nie chce mu się spać. Wystarczy, że poprzysypia sobie przed monitorem. Jest od tego zdrowo pierdolnięty, jak się z nim dłużej rozmawia, nie ma chuja, z pewnością zahaczy o gry i jakiś sprzęt komputerowy. Ale i tak jest fajny, ma mózg. Jest niezły z chemii, choć gówno się uczy. Napierdala w kółko w te ludziki i resztę. Choć w zasadzie jest czysty, ma takie oczy, jak gdyby zamiast papierosów palił blanty. Wychodzi, że media mają rację, komputer też uzależnia.

To siedzenie w knajpie jest czystym marazmem i zanikiem czasu. Nic się nie robi. Telewizor znów mówi prawdę, pijemy alkohol i jaramy, bo się nudzimy, nie potrafimy zorganizować sobie wolnego czasu. Amen.

Wspominali, a ja powoli dostawałem mdłości, ciągle to samo, że Muko po pijaku lizał się z panienką, a rano okazało się, że ona miała dwadzieścia pięć lat, nadwagę i na imię Krystyna, dla znajomych, czyli Muka, Krycha, że Patol raz tak naćpał się bielunia, że potem grał na grze telewizyjnej ze swoimi nowymi kolegami: Murzynem, Japończykiem i jakimś gościem ze Skandynawii, śpiewał przyśpiewki ludowe w każdym w ich ojczystych języków, a na koniec przedstawił ich mamie, i wiele innych. Znali wszystko na pamięć, każde słowo, nie rozumiałem, ale i tak się śmiałem razem z nimi.

Andrew i Patol czekali. Szukali w rzeczywistości pierwszych śladów psylocybiny. W płaszczyznach i kolorach dopatrywali się falowania. Poszukiwacze głębi i kalejdoskopowego ruchu. Rozglądali się za najmniejszym odchyłem, najmniejszą irracjonalnością. Wpadało się jak w sen. Nie było momentu. Nie było powolnego przechodzenia. Po prostu w pewnej chwili dochodziło się do wniosku, że widzi się więcej niż jest naprawdę. Pamiętam moją pierwszą porcję. Na granicy polsko-słowackiej, zaraz przy przejściu granicznym. Czekaliśmy na kolegę, który pojechał do najbliższego miasta po buty, jakąś tanią podróbkę adidasów czy najków. Zjadłem i po półgodzinie przestałem wierzyć, że stanie się cokolwiek. Potem był Dzień Niepodległości. Jak w tym filmie. Niebo przysłonił latający spodek, później zamienił się w Syrenę, taką jak w Warszawie, następnie w Nike, też ze stolicy, a potem wszystko i nic. Płakałem, że już nie chcę. Ale i tak jadłem jeszcze kilka razy. Wtedy na imprezie też chciałem. Sam nie wiem, o co chodzi. Wcześniej próbowałem grzybów, niż jarałem, to był pierwszy inny świat, po którym miałem największego morala w życiu. Z tym moralem poszedłem do pierwszej klasy szkoły średniej.

Już chyba znajdowali się w środku, Patol i Andrew. Inaczej patrzyli, przez takie źrenice nie można patrzeć tak samo. Siedzenie stawało się nijakie, w oczy rzucał się brud w prawym górnym rogu, nie mogłem go już znieść, chciałem wyjść, uciec, ogarniał mnie szał, chciałem, żeby oni przestali być, mówić i cieszyć się. Ale nic po sobie nie pokazałem, śmiałem się dalej.

Czułem, że nie ja się śmieję, że to powłoka cielesna, a ja jestem w środku, i ona po prostu się zablokowała, coś się w niej zacięło, akurat gdy się śmiałem, dlatego nie mogłem przestać. Przestraszyłem się, aż zobaczyłem swoje przestraszone oczy i twarz, potem popatrzyłem na resztę chłopaków jak na wariatów, co oni robią, przecież zaraz się pozabijamy, zaczną się kłócić i ktoś wyciągnie ukryty nóż, i wbije go w czubek mojej głowy, potem zapyta „co ja zrobiłem?”, ale będzie już za późno, ze schizami nie ma żartów, albo rzucimy się na kogoś, sam nie wiem, coś się stanie, coś może się stać, za dużo napięcia, które trzeba wyładować. I wtedy Euzubiusz gdzieś poszedł, a Andrew zaczął śpiewać mantrę, modulował głos, i wiedziałem, że to jest cholernie głupie, wstydziłem się swojego głosu, tego, co robię i jak się zachowuję, przestraszyłem się, że może usłyszeć mnie mama, co jej wtedy powiem, potem zrozumiałem, że nie jestem w domu i że nikt nie przyjdzie, ale bać się nie przestałem, bo to tak działa, że strach zostaje i się zbiera, i dalej śpiewałem, i ściany drgnęły, bałem się cholernie, to się zbliżało, zaraz się miało stać, coś ogromnego, największego, Bóg i Szatan razem wzięte, na skórze czułem obecność i w przeponie, wielkie, ogromne, dalej śpiewaliśmy, doganiając ciągle uciekającą melodię.

– Kurwaaa, nie wytrzymam, co my robimy, kurwaaa, cicho. – To Muko, zawsze wiedziałem, że on potrafi czytać w myślach. Próbował moich i nie mógł ich znieść. Cisza i wszyscy dyszeliśmy. Przestraszeni, czekaliśmy na śmiech, ale nie przychodził. To znak, że na razie koniec palenia. Coś mówili, ale nie pamiętam co, włączyłem się, dopiero jak przyszedł po nas chwiejny Euzubiusz.

– No co, idziemy świętować? Brat Patola was woła, bo będzie piekł kiełbaski i trzeba pomóc. Ognisko się pali, ruszać się, ćpuny zajebane.

Jezu, wybiłem się z myślowego bagna. Dzięki kiełbaskom z powrotem do kochanej realności, trochę pozakrzywianej w środku i na bokach. Euzubiusz mnie uratował, Euzubiusz i kiełbaski. Nie mogło być nic bardziej normalnego, wyobraziłem je sobie, nie byłem głodny, ale kiełbaski widziałem w myślach, tak jakbym strasznie chciał jeść, umiejscowiłem je sobie w ciągu, kilka zdjęć, najpierw na desce do krojenia całe, potem pokrojone i suche, potem pokrojone na ruszcie i smażone. Wróciłem na dobre. Pogardzałem sobą trochę, że tak łatwo wpadłem w paskudną schizę, teraz się z niej śmiałem w duchu. Wszyscy czekali, spoglądali na siebie nawzajem, kto pierwszy się ruszy. Pomyślałem wtedy dodatkowo o widelcu i talerzu, to mnie zebrało na dobre.

– No to spadamy, gównarzeria, idziemy bawić się w starych ramoli i pić wódkę – powiedziałem, a po chwili, jako że czasami lubię być trochę wredny, dodałem melodyjkę:

– Ama ama ra ra ra. – Wyczułem pobudzone napięcie i strach, to pociąga, panować nad emocjami innych, ale to kumple, więc szybko zakończyłem zabawę. – Idziemy jeść kiełbaski, kiełbaski. – Zaufałem sile słowa, liczyłem na to, że im też ono pomoże i wyzwoli całkowicie spod władania schizy. Udało się, pojęczeli, że zimno, i wyszli gęsiego, za Euzubiuszem i za mną. Znów noc i przestrzeń. Tylko Patol, zdziwiony, powiedział do Andrewa coś w stylu „o kurwa mać”, wskazując palcem na namiot. Andrew popatrzył chwilę, nie mogąc uwierzyć, i równie zafascynowany dodał: „ja pierdolę”. Trzymałem się Euzubiusza, szedłem pewnie i odważnie. Stępień wziął swoje czterdzieści podróbek, zajrzał do przyczepy, czy nikt niczego nie zapomniał, i ruszył za nami. Szliśmy kilka sekund, do innego świata, ludzie rozmawiali ze sobą, obcy jacyś, inni niż my. Zmiana kasety wideo, inny klimat, wszystko inne, zapomniałem od razu o wszystkim, co było wcześniej, o całej schizie i przyczepie. Coś podejrzanie dużo myślałem o kiełbaskach, ale wytłumaczyłem sobie, że jestem głodny, bo człowiek wszystko potrafi sobie wytłumaczyć. Z namiotu dolatywała muzyka z magnetofonu, jakieś regularne umta tididi umta, zapętlające się w sieć skomplikowanych permutacji. Stępień musiał coś majstrować, bo tylko on i Patol lubią techniawki, a Patol był zagrzybiony.

Obok namiotu stał długi stół i dwie ławki, dalej ognisko i wiatrochrony z patyków z każdej strony, ale na chuja, bo od lasu przecież nie wieje. Postanowiłem zapytać o to Andrewa. Przy stole siedział Raku, brat Patola, Patol nie podchodził, bo resztki świadomości, czy może raczej instynktu, nakazywały mu nie pokazywać się w takim stanie przed jakąkolwiek rodziną, instynkt to instynkt, trudno wymagać precyzji. Stali z Andrewem naprzeciwko namiotu, pokazywali coś sobie i zastanawiali się. Obok Raka, który dawniej był skinem, a teraz jest tylko kibicem, siedziała dziewczyna, o której Raku mówił, że jest jego. Jak się na nią patrzyło, szczególnie na oczy, czoło i usta, myślało się jedno – głupota. Ona ją uosabiała, aż sam się dziwiłem, że można tak bardzo. Widziałem, że Muko też się dziwi, ale on się do takich rzeczy nie przyznaje. Patol też był skinem, mieszkają po prostu na takiej ulicy. Teraz chodzi ubrany normalnie, tyle że w żółto-zielono-czerwonej czapce z wełny, czyli bliżej mu do rastamanów. Ale zawsze mówi, że nie jest. Można się fajnie bawić z Patolem. Pokazywać mu hajhitla i mówić do niego per Führer. To go wkurwia i jest się z czego śmiać.

Muka miałem po prawej stronie, a Euzubiusza po lewej. Tego drugiego byłem mniej pewny, ale i tak czułem się bezpiecznie. Noc wypełniał szum wielu ludzi. Bo ktoś siedział jeszcze obok Raka, albo klęczał przy ognisku, i wielu wypychało namiot. Pachniało rzeczywiście kiełbaskami, a ja, jako że wydawało mi się, że jestem głodny, zacząłem ich poszukiwać. Od kilkunastu chwil nic się nie działo i potwornie się nudziłem. Wydawało mi się, że Muko też, więc postanowiłem zabawić go rozmową. Moją i Raka. Trochę się bałem, bo w stosunku do obcych czasami jestem tchórzliwy, a Raku na pewno nie był moim kolegą. Właściwie go nie znałem. Z wyglądu był brutalny, duży, grubawy, a cerę miał poharataną przez trądzik. Ale przy dziewczynie wyglądał jak wykładowca fizyki jądrowej albo badacz pisma. Zacząłem bezpiecznie i neutralnie.

– No i jak tam, słyszałem, że pieczesz kiełbaski. – No trudno, stało się, pomyślałem, kiedy usłyszałem to, co powiedziałem. Pozostało czekanie. Niecierpliwiłem się, bo sam byłem ciekaw tego, co usłyszę, jak otworzę usta. Prawie tak bardzo, jak słów Raka. On już chyba był nieźle pijany, bo wyjebał od razy z grubej rury, żadnych kiełbasek, tylko poważne pytania, bo i osoba poważna, i starsza od nas o jakieś trzy lata.

– Ty wiesz, jakie są cztery zasady najważniejsze w życiu? – miał gruby i przytłumiony głos. Pomyślałem, że może się myliłem co do jego osoby, że może wszystko zaraz się skończy, bo będę już wiedział, może nawet założę jakąś sektę albo zamieszkam w pustelni, jeśli prawda zbyt mnie dotknie.

– Po pierwsze, nigdy nie odmawiaj zaproszeń, po drugie, patrz rozmówcy zawsze prosto w oczy, po trzecie, jeżeli cierpisz, to znaczy, że było warto, i po czwarte, nigdy nie nadużywaj gościnności.

Powiedział i nie zaczął się śmiać. Ja też jakoś wytrzymałem i Muko, i Euzubiusz. Reszta nie słyszała, a dziewczyna Raka przytuliła się do swego mądrali. Udałem zamyślonego i usiadłem obok ogniska. Euzubiusz i Muko zrobili to samo, więc stałem się podejrzliwy. Nigdy nic nie wiadomo, może właśnie dostawali jakiejś schizy.

– O kurwa, skąd on to zna, pewnie z internetu, www.zasady.pl. Albo z książki. Zasady są zajebiste, nie ma co – Muko lubił się podniecać. Gapiłem się w ogień. Cały się poruszał i wił, języki podnosiły się, zrywały do podróży, końcówki się odrywały, iskry odlatywały, rozpuszczając się po chwili w czerni. Czasami spadały komuś na ubranie i wtedy wypalały dziurę, bo szybkość reakcji ciągle spadała. Biele były dwie. Dym i mgła. Obie przytłumione i z domieszką nocy. Mgła to świeżość, a od dymu nie można oddychać, wdziera się do płuc, jest taki gęsty, że zlepia tam wszystko i nie starcza już miejsca na tlen.

W ogień łatwo można wpaść myślami. Wystarczy gapić się bezmyślnie. Na początku, bo potem płomienie przywołają wspomnienia, wszystko się przypomina, chwile z gatunku tych najważniejszych, czasami aż chce się ryczeć. Albo człowiek tak poważnieje, że robi mu się niedobrze od całej imprezy. Widzi całą beznadzieję, całą bezsensowność wszystkich rozmów. Megamoral. Chce się gdzieś iść, spierdalać najszybciej, jak tylko można, albo żeby ktoś przyszedł, ktoś inny, trzeźwy, bez pierdolenia o niczym, żeby usiadł obok i nic nie mówił, bez chwiejącej się głowy i wiotkiej szyi, ktoś, sam, kurwa, nie wiem kto. Ogień robi sieczkę. Jest jak modlitwa, zaczyna się rozumieć wszystkie błędy i od razu chce się wszystko naprawiać. Tak z marszu. Iść i reperować. Od zaraz zacząć się uczyć i poważnie myśleć, nie olewać i lubić rzeczywistość, wszystko, niektóre rzeczy nawet pokochać, przyzwyczaić się i mieć spokój. Uśmiechać się i na ulicy wszystkim znajomym mamy i taty krzyczeć „dzień dobry”. Rozumieć błędy. Kupić sobie w chuj kwiatuszków, kolorowych, poprzystrajać nimi dom, świat, nosić koszulkę z napisem „Jezus jest zajebisty” i nie myśleć o niczym, tylko o tym, co trzeba, nie chcieć myśleć, niech nic nie przychodzi do głowy, bo po co.

Muko klepnął mnie po ramieniu:

– Co ty, kurwa, zwariowałeś, będziesz się tak gapił, to zaraz się przekręcisz. Zimno, trzeba porozszerzać naczynia krwionośne, że tak powiem, biologicznie. Kielonek zaraz się znajdzie, zapojka też, pełna kultura.

Ale mnie nie tak łatwo było wyrwać, bo przy ognisku siedziałem już zupełnie sam. Ciepło ogrzewało twarz, a spodnie tak się nagrzały, że nie mogłem się ruszać, bo materiał parzył w skórę. W plecy trochę marzłem. Leciałem dalej, coraz głębiej i głębiej, wspominanie, marzenie, myślenie, o miejscu najwięcej, tym, w którym jesteśmy, o chodzeniu po nim rano i siedzeniu w nim, kiedy jest ciemno, że nic nie widać, ale i tak jest inaczej niż gdzie indziej.

Wokół było pomarańczowo; im dalej od ogniska, tym bardziej barwa płowiała i dematerializowała się. Muko coś mówił, Euzubiusz też, chyba coś im odpowiadałem, ale tak naprawdę siedziałem w sobie, między nimi a mną było za dużo dymu, żebyśmy mogli się porozumieć. Stawałem się autystyczny i nieobecny. Euzubiusz z Tępym rozmawiali o Dragon Balu. Kojarzyło mi się to z gotowaniem i przyprawami. Ciągle o jakiejś Wegecie. I kto jest lepszy, Songo czy Wegeta, kto ma większą moc i kto kogo lepiej zabił. Przedłużenie dziecięcych pierdoleń z gatunku Ford jest lepszy od Volvo. Ta japońska bajka działała na nich jak pierwsze telenowele na moją matkę i jej koleżanki. Niewolnicę Izaurę oglądali zresztą wszyscy, kiedy ją puszczali w telewizji, ulice były puste, jak w poniedziałek była powtórka jednego z ważniejszych odcinków, odwołali nam lekcje. W pokoju nauczycielskim ustawili sobie telewizor, cwaniaki. Byliśmy gówniarzami, nie rozumieliśmy powagi sytuacji. Potem taką furorę zrobiła tylko Dynastia, ale to już nie było to, bo po którejś setce w fabułę wmieszali kosmitów. Zresztą Dynastia była serialem politycznym. Specjalnie ją wprowadzili, żeby pokazać, jaki zajebisty jest kapitalizm, popatrzcie na Aleksis, ma pięćdziesiąt lat, a i tak jest laską, to od lepszego, nowoczesnego jedzenia, limuzyny, pałace, trąbki w czołówce, faceci w drogich garniturach, wszystko amerykańskie, a nie z peweksów, cuda. Nawet podobało mi się tamto życie, mimo że warstwa ideologiczna znajdowała się jeszcze poza zasięgiem. Wnuk Blejka Karingtona jeździł po swoim domu małym samochodem, który wyglądał jak prawdziwy. To był strzał w dziesiątkę, scenarzyści mieli w sobie pierwiastek geniuszu, bo takie małe auto było marzeniem prawie wszystkich dzieciaków. Z nami zresztą mieli największy problem. Nie tak łatwo zastąpić Janka Kosa i Szarika albo Wilka i Zająca. Ale i tak im się udało. Spajdermen, Batman i Supermen. Współczesna wersja Boga. Ale wprowadzenie superherosów było dosyć ryzykownym krokiem, bo rzeczywistość w tych bajkach i komiksach jest jeszcze realniejsza niż w Dynastii. Pokazywały syf, brud i przestępczość, nie do końca same cukierki. Dobrze, że u nas dorośli nie czytają komiksów, bo socjalizm mógłby nie upaść.

Potem te obrazy straciły wyrazistość i przez to stały się symbolami. Pokolenie Koła Fortuny, Ulicy Sezamkowej i gum Turbo. Ikony z autami zbierali wszyscy, najrzadszy był niebieski peugeot i pomarańczowy pontiac, srebrne alfy romeo walały się wszędzie. Ktoś kupił antenę satelitarną, kolory, bajki i Ameryka.

Dalej napierdalali o tym samym, kłócili się o treść jakiegoś odcinka, jakiś szczegół. Zdawało mi się, że powoli wracam. Pozwoliłem sobie nawet na niewielką konwersację z Mukiem, który łaził i namawiał do picia. Wiedziałem, że chcę go zagadać, czekałem tylko, aż przyjdzie. Wyglądał już nieźle chwiejnie, ale ma długie nogi i łatwiej mu się utrzymać. To działa na tej samej zasadzie co zabezpieczenia przed trzęsieniami ziemi w Japonii – budują tam podobno tylko wysokie budynki, bo coś tam, i dzięki temu trudniej się zawalają, jak ziemia zaczyna świrować. Trzymał flaszkę, kieliszek i pomarańczową zapojkę o smaku identycznym z naturalnym. Sprawiał wrażenie, jakby go lekko rozwaliło. Jego zdjęcie, jak jest pijany i nieogolony, z zarostem, który jeszcze nie bardzo chce rosnąć, mogłoby wisieć w poradniach psychologiczno-wychowawczych jako ilustracja iluś tam procent młodzieży, która permanentnie się upija w czasie wolnym od nauki.

– Mam jakieś schizy, kurwunia, co to było za jaranie, jakieś takie dziwne, cholernie dziwne, nie wiadomo za bardzo, o co chodzi, może jak się upiję, to mi przejdzie, może to dobrze, że nie grzybiłem, a może wieje halny i wszystko się jebie, Boże, czuję się jak Pan Młody w Weselu, mówię ci, Muko, dziwną mam fazę, jacyś ludzie chodzą, łażą i mówią, a ja nic nie łapię. Polej mi, może się naprawi – powiedziałem o wiele więcej niż miałem zamiar. Otwieranie ust stawało się niebezpieczne, nie wiadomo, co jeszcze mogłem powiedzieć, nie hamowałem się, samo się mówiło, tak jak wcześniej. Wziął i nalał.

– No i co ci mam powiedzieć, kurwa, wydziwiasz po prostu, pierdolisz smutki, bawić się, bo i tak jest chujowo, masz i pij, pośpiewamy trochę szlagiery, to ci przejdzie – oczekiwałem wyrozumiałości, a spotkałem się z odrzuceniem. Podał mi kieliszek i zaczął śpiewać klasyczną pijańszczyzną Deszcze niespokojne. Przyłączył się Raku, wstał jako honorowy kibic, Euzubiusz też śpiewał i Patol z Andrewem. Też się darłem, żeby nie pomyśleli, że nie potrafię się bawić. Nie chciałem, to oczywiste, ale automatycznie mi się śpiewało. Wychodziła niby jedna melodia, ale nie całkiem. Po trawie i wódce każdy chce być indywidualistą. Mukowi jako muzykowi zachciało się improwizacji, Euzubiusz robił to samo, bo on często powtarza, Stępień po prostu się darł, a Raku wkładał w to tyle uczucia i patosu, jakby śpiewał co najmniej Rotę albo hymn państwowy. Był taki zadowolony, wypiął pierś do przodu i na baczność. Pomyślałem, że może mu się wydawać, że jest właśnie na stadionie, a jego drużyna strzeliła gola, albo bramkarz obronił karnego i teraz śpiewa w podzięce. Ale drugiej piosenki na razie nie chciało się nikomu. W międzyczasie przyszli inni, pojawił się Połka, Todek, Hajdi, która jest dziewczyną, Patol, który w końcu przestał bać się brata, Andrew, jakiś dziwny kolo ze swoją panienką, inny dziwny kolo i jeszcze jeden. Potem straciłem rachubę, a Tępy gdzieś zniknął. Jednym słowem, tłok. Taki błyskawiczny, jak gdyby kieszonkowcy chcieli mnie okraść. Aż wydało mi się, że wcale nie siedzimy na dworze, tylko w jakimś pomieszczeniu. Od wódki ciepło stało się równomierne.

Muko dalej chodził i namawiał ludzi do picia, nie uznawał odmowy, stał nad kimś tak długo, jęczał, klął, póki nie osiągnął celu. Znowu podszedł do mnie i zaczął ruszać rękami.

– Co tak, kurwa, ruszasz rękami? – zapytałem całkiem adekwatnie do sytuacji.

– A bo mi się nie chce nic mówić.

– To od fazy. Nic się nie chce, tylko patrzeć i nic.

– Trochę miałeś racji, dziwne to wszystko, normalnie to się gada, a teraz wszystko takie, no nie wiem, niemożliwie irracjonalne, kurwa.

Chciałem go jeszcze wypróbować, na ile jest sobą, a na ile zawładnęła nim faza.

– Muko?

– Co?

– Ale chujowo, no nie?

– Jasne, że chujowo.

Zdał i byłem spokojniejszy, przyszedł Andrew, też jakoś podejrzanie normalny.

– Dziwne te grzyby, niby wszystko się rusza, niby widać i czuć zresztą też, ale myślę dosyć normalnie, chyba, kurwa, nic nie wiem. Ale impreza super, nie?

– Impreza super, ale ogólnie chujowo.

– Ogólnie to wiem, dlatego zapytałem o imprezę.

Mogliśmy tak bardzo, bardzo długo. Żeby naprawdę zacząć rozmowę, coś musiało zaskoczyć, niekoniecznie alkohol czy coś w tym rodzaju. Na trzeźwo też się zdarza. Po trawie w gruncie rzeczy najrzadziej, bo wtedy wszyscy tylko myślą. Najczęściej chyba jednak po alkoholu. Lubiliśmy się delektować taką wymianą spostrzeżeń, tak odzywają się wszyscy dookoła, ale nie wszyscy to zauważają.

– Ale zimno i ciemno. Noc – zacząłem grę. Andrew się zaśmiał, tak jak to on potrafi.

– No, zimno. Ale pali się ognisko i trochę ciepło. – Niezły jest, trzeba przyznać. Ale i tak wszystko przed nami, grunt to dopatrzeć się czegoś najbanalniejszego i najoczywistszego w czasie teraźniejszym.

– Trochę, ale rosa opada, ludzi dużo, stoją i siedzą przy stole.

– Stoją, stoją, na przykład Muko i Tępy, bo Raku z dziewczyną siedzą.

– Raku siedzi, bo łatwiej mu ją macać pod tym stołem.

– Zaś stół jest z drewna, a grill z żelaza, dobrego i mocnego żelaza.

– No, żelazo jest gorące od ogniska, jak się dotknie, to poparzy.

– Masz rację, poparzy, bo gorące, lepiej nie dotykać.

– Dlatego właśnie nie kładę na nim ręki, bo mogłoby zaboleć.

– Jak boli, to jest nieprzyjemnie.

– No fakt. Jak jest zimno, to też nie.

– Ale na szczęście ognisko się pali, daje ciepło i nie jest tak zimno jak wtedy, gdyby go nie było.

– Pali się drewno, jak się dużo dołoży, będzie cieplej.

– Ale jak zacznie padać deszcz, to zgaśnie, i będzie nieprzyjemnie, bo zimno.

– Lepiej, żeby teraz nie padało i było ciepło.

– Ale obok stoi namiot, jak się rozpada, wszyscy się do niego schowają.

– No i przyczepa. Do przyczepy albo do namiotu.

– Namiot jest większy od przyczepy.

– Przyczepę można zapiąć do samochodu, a namiot nie.

– Namiot można złożyć, tak samo jak nie można go zapiąć do auta.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.