Czas powrotów - Joanna Kruszewska - ebook + audiobook + książka

Czas powrotów ebook i audiobook

Joanna Kruszewska

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Na Podlasiu wreszcie w pełni rozkwita wiosna.
Iwona i Leszek na jakiś czas muszą zamienić się rolami. Starsza pani poświęca się pracy zawodowej, a jej mąż musi przejąć wszystkie obowiązki związane z zajmowaniem się domem. Zawsze wszystko podstawiano mu pod nos, teraz jednak musi nauczyć się przygotowywać domowe obiady i posiąść wiele innych, tajemniczych dotąd, umiejętności.
Córka Leszka, Małgorzata, natomiast powoli odnajduje spokój i stara się pogodzić z przeszłością.
Tymczasem Lena mimo wielu przeciwności losu z werwą i zapałem dalej prowadzi uroczą cukiernię.
Wszak musi pokazać dzieciom, że wszystkie kłopoty można przezwyciężyć.
Nic nie jest straszne, gdy wokół nas jest kochająca rodzina i prawdziwi przyjaciele.
W tym zawsze można odnaleźć siłę i szczęście.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 297

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 21 min

Lektor: Agnieszka Krzysztoń

Oceny
4,0 (20 ocen)
9
6
2
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Miroska561

Z braku laku…

🤔
00
Martamanka

Nie oderwiesz się od lektury

Super🚴🌹
00
Marzenabw

Nie polecam

nie
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

Za ścianą zegar wybijał pełną godzinę. Metaliczne, donośne dźwięki z łatwością wypełniały ciszę sąsiednich mieszkań i usłużnie informowały o upływie czasu. Miarowe uderzenia dzwonka zdawały się zapewniać, że mimo wszystko minuta za minutą pełznie, jednocześnie zadawały kłam złudzeniu, że oto czas stanął w miejscu, a jeśli nie zatrzymał się całkiem, to wyraźnie zwolnił, rozciągając minuty do tego stopnia, że ten i ów gorączkowo zaczynał się zastanawiać, czym jeszcze można je wypełnić.

Wszyscy w okolicy wiedzieli, że jeśli jakikolwiek czasomierz odmówi posłuszeństwa, pan Boguś jest w stanie doprowadzić urządzenie z powrotem do stanu używalności. Nieważne, czy chodziło o banalną wymianę baterii, czy o głębszą reanimację zużytego mechanizmu. Nieistotny dla Bogusia był również wiek zegara, ani nowe, ani te starsze modele nie były w stanie ukryć przed jego czujnym okiem swoich tajemnic. Małgorzata początkowo bała się tego starszego pana, przede wszystkim jego nienaturalnie powiększonych szkłami dziwacznych okularów oczu. Dopiero później przekonała się, że szeroki uśmiech poniżej był szczery, a Boguś z takim spokojem i precyzją dłubał w maleńkich kopertach zegarków, że jego obecność była ledwie wyczuwalna. Czy ktoś taki mógł budzić lęk?

Ile wtedy miała lat? Sześć?

Nie. W wieku sześciu lat już powędrowała do szkolnej zerówki, czyli pewnie około pięciu. Nie pamiętała teraz wyjaśnień mamy, dlaczego w ogóle miała miejsce ta sąsiedzka pomoc w opiece nad dzieckiem, dlaczego mała Gosia nie została wysłana do państwowej placówki. Pamiętała natomiast, jak codziennie rano przed pracą mama prowadziła ją do klatki obok, całowała w czubek głowy, czasami lekko mierzwiła włosy, popychała delikatnie w głąb mieszkania sąsiadów i znikała na długie godziny. Małgorzata pamiętała również miłą twarz Wiesi. Kajzerki z „różową polędwiczką”, czytane cichym i spokojnym głosem baśnie, cepeliowski bieżnik na ławie. Pamiętała, jak jego ozdobne kwiaty potrafiły wybrzuszać kartkę, czyniąc praktycznie niemożliwym jakiekolwiek rysowanie czy kolorowanie. Kredka, nawet najmocniej dociskana dziecięcą ręką, zagłębiała się w miękkich zwojach włóczki, na kartce zostawiając jedynie dziury po desperackich próbach postawienia choćby kreski. Mama tłumaczyła jej, jak ważne jest, żeby była grzeczna, żeby nie sprawiała sąsiadom kłopotu, bo tak naprawdę to są oni dla małej Gosi i jej mamy jedyną deską ratunku. Co to właściwie ta deska jest, tego Gosia wtedy raczej nie wiedziała, dotarło do niej wyraźnie, że podczas tych pobytów nie powinna nikomu robić problemów. Biedziła się więc z nieszczęsnym bieżnikiem, nie ważyła się go przesunąć choćby o centymetr. I to właśnie ręka Bogdana, Bogusława, czy jak się tam naprawdę zwał, usłużnie któregoś dnia tę nieszczęsną ozdobę usunęła.

Cztery… pięć.

Przez chwilę jeszcze rozbrzmiewało metaliczne echo ostatniego dzwonka. Wzięła kota na ręce i podeszła do okna. Promienie wiosennego słońca rozpanoszyły się po całym podwórku, w nielicznych ogródkach przy mieszkaniach na parterze zaczęły pojawiać się już różnokolorowe kwiaty, a zieleń z chwili na chwilę stawała się coraz bardziej soczysta. Małgorzata otworzyła okno.

– …PROSIMY, ABY POZOSTAĆ W DOMACH…

Zamknęła je natychmiast. Docisnęła na wszelki wypadek klamkę, bo wydawało jej się, że monotonny i budzący grozę komunikat rozbrzmiewa dalej, nie bacząc na uszczelniane niedawno okna i niechęć słuchających. Wciska się w głowę, pozostaje w niej niczym fraza uczonego na pamięć wiersza, gdy zabrzmi jej początek, musi również wybrzmieć i koniec. Konsekwentnie.

Po jaką cholerę jeździli i dodatkowo straszyli ludzi i tak już niemal śmiertelnie przerażonych? Zamkniętych każdy w swoich czterech ścianach, traktujących wyjście po zakupy czy wyniesienie śmieci jako nie lada przedsięwzięcie, poprzedzone minutami przygotowań, poszukiwaniem maseczki, rękawiczek, czegoś do zdezynfekowania rąk i zastanawianiem się, czy aby na pewno jest to konieczne. Wyjście, ma się rozumieć, bo wszelka dezynfekcja była świętym obowiązkiem. Ulice świeciły pustkami, na placach zabaw huśtawki był w stanie rozkołysać jedynie wiatr, dyndały, cicho skrzypiąc, i jak im się człowiek dłużej przyglądał, zaczynał odnosić nieodparte wrażenie, że zupełnie przez przypadek trafił na plan jakiegoś filmu grozy, z nadzieją wypatrywał reżysera, który raczy wreszcie zakończyć tę scenę. Że za chwilę pojawi się tłum roześmianych statystów z kubkami kawy w dłoniach, poklepią się radośnie po plecach, przede wszystkim jednak pojawi się coś, co pobudzi tę irracjonalną scenerię do życia. Nic z tego jednak – pomiędzy blokami uparcie zalegała złowróżbna cisza, przerywana jedynie automatycznie wypowiadanymi przez policję komunikatami.

Zerknęła na zegar. Trzy po piątej. Siedemnasta zero trzy. Subiektywne pojęcie upływu czasu a zakłamywanie rzeczywistości. Mogłaby przysiąc, że od momentu, gdy zegar skończył wybijać ostatnie uderzenie, upłynęło mniej więcej dziesięć minut, co spożytkowała na spacer do okna, otwarcie go i jeszcze szybsze zamknięcie, chwilę zadumy nad tym, co mimo zmieniającej się pogody niezmiennie można było obserwować w okolicy. Refleksję nad staczającym się po równi pochyłej światem.

Trzy. Minęły zaledwie trzy minuty. Ruszyła powoli w stronę kuchni. Kot, jakby zdając sobie sprawę, że nadeszła właśnie pora karmienia, wyraził zdecydowane życzenie pochylania się już nad miską i drapnął z głośnym miauknięciem Małgorzatę po dłoni.

– Dziad jesteś, wiesz? – mruknęła pod nosem. Postawiła zwierzaka na podłodze i obserwowała, jak szybko pomknął w kierunku kuchni. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie kazać mu za karę trochę dłużej poczekać, doszła jednak do wniosku, że nie pora na lekcje wychowawcze. Trzeba się było zająć tym nieco wcześniej, a Małgorzata sama przed sobą musiała przyznać, że od początku kotka cieszyła się jej względami na tyle, że pozwalała jej właściwie na wszystko.

Aby tylko była. Aby można ją było wziąć na ręce, wtulić nos w miękkie futro i szukać pocieszenia w tej małej bliskości. Pogłaskała delikatnie rudawą sierść i wzięła do ręki telefon.

– Cześć, Małgosiu.

– Jak się czujesz, tato?

– Dobrze, zważywszy na to, jak się czują wszyscy ci, o których nadają w wiadomościach, to można powiedzieć, że jestem szczęśliwym okazem zdrowia.

– To dobrze.

– A co u ciebie? Chodzisz jeszcze do pracy?

– Chodzę. Raz albo dwa razy w tygodniu, resztę załatwiam w domu. – Przykucnęła na podłodze, sięgnęła po popielniczkę z parapetu i zapaliła papierosa, oparłszy wygodnie plecy o szafkę.

– O widzisz, może to i lepiej?

– Nie wiem. Rzadziej widuję ludzi, to raczej niekoniecznie, z drugiej strony…

– Ciężko się zmobilizować? – W słuchawce coś donośnie stuknęło i usłyszała jęk zawodu i ciche przekleństwo. – Przepraszam.

– Co się stało?

– Stłukłem kolejny talerz, ma… Eeee, Iwonka mnie prześwięci. Córeczko, zadzwonię później, dobrze? Muszę to jakoś ogarnąć, nie daj Boże ktoś wlezie i bieda gotowa, a teraz wszelkich bied trzeba unikać. Całuję. Pa.

– Pa – powiedziała w przestrzeń cicho. Odłożyła telefon i wyłuskała kolejnego papierosa z paczki, Amba prychnęła cicho i umknęła z kuchni, dym papierosowy zdecydowanie jej nie odpowiadał.

Chciał powiedzieć „mama”. Ojciec dość często miał problem ze znalezieniem właściwego określenia Iwony w rozmowach z drugą córką, najchętniej używał trzeciej osoby liczby mnogiej, co według Małgorzaty brzmiało co najmniej dziwacznie. „Proszą mnie tutaj”, „proponują mi film”, „napisali mi listę na zakupy”, jakby co najmniej podlegał jakiejś organizacji, której pion nadrzędny stanowiło liczne grono zarządców. Razem wydawali komendy tonem nieznoszącym sprzeciwu, a Leszek miał je bez szemrania wykonywać. To określenie nijak pasowało do drobnej postaci Iwony, która owszem, potrafiła być apodyktyczna, nie uosabiała jednak całej kadry zarządczej.

Małgorzata zgasiła papierosa, przez chwilę obracała telefon w dłoni, po czym z rezygnacją odłożyła go z powrotem na stół. Objęła ramionami kolana, przysunęła je pod brodę i zupełnie nieświadomie zaczęła się lekko kołysać.

Nie ma nikogo.

Zupełnie.

Złudzenie, że ojciec jest jej bliski, z dnia na dzień zaczynało blaknąć, tracić na wyrazistości i przemieniać się w przekonanie, że wysiłkiem woli możemy zmieniać mrzonki w coś realnego. Coś, co nam wyjątkowo pasuje, sprawia wrażenie komfortu. Telefony były coraz rzadsze, kolejne rozmowy coraz krótsze. Płytsze. Leszek wrócił do żony, ona teraz stanowiła jego codzienność, Małgorzata natomiast… Cóż, element dodatkowy.

Sama.

Robert dał jej nadzieję, po czym bezceremonialnie i bardzo szybko tę nadzieję zabrał. Czy rzeczywiście zdążyła się w nim zakochać przez tych kilka tygodni ukradkowego i gorącego romansu? Ostatnio, sprzątając mały pokój, znalazła za biurkiem dwie kartki, uśmiechał się z nich nieco pogniecionym skrzywieniem papieru, przez oko biegła niewyraźna smuga rozmazanego tuszu, ale patrzył z uwielbieniem. Przez chwilę przyglądała się obu zdjęciom, otarła łzę zdradliwie toczącą się po policzku i bez chwili wahania zgniotła kartki, wyrzuciła do kosza. Lena była ważniejsza. Jej przyrodnia siostra, której, można to powiedzieć jasno i wyraźnie, Małgorzata na chwilę zabrała męża. Lena, która od urodzenia miała pełną rodzinę, później założyła własną, przede wszystkim jednak miała ojca na wyłączność.

Plan doskonały zakładał, że Małgorzata wróci do Białegostoku i odzyska rodzinę. Plany niestety mają to do siebie, że doskonałe nigdy nie są, zawsze pojawi się element zaskoczenia, wypłynie coś, co misterną układankę obróci wniwecz, a efekty działań okażą się żałosne i niewarte wysiłku.

Jest więc sama.

Mamo.

Cisza otulała ją z każdej strony, wszystko wokół zamarło. Małgorzata przycisnęła dłonie do skroni, podniosła się ciężko i wysunęła szufladę z lekami. Przekładała małe opakowania w poszukiwaniu ibupromu. Czego jak czego, ale leków przeciwbólowych w tym domu było pod dostatkiem, pozostałość po chorobie mamy – tylko brać, wybierać i zabijać nawet najbardziej uciążliwy ból głowy. Pozostać w amoku, nie myśleć trzeźwo, bo z tego myślenia niczego dobrego nie było.

Czy do tego też w tych ostatnich dniach służyły mamie leki? Czy oprócz bólu fizycznego pozwalały otumanić również myśli, otulały głowę lekką chmurą, odbierając przynajmniej część uciążliwej świadomości? Świadomości odchodzenia, pożegnania, rezygnacji z tego, co jeszcze mogło się wydarzyć, żalu za tym, co było, i tego, że trwało tak krótko. Nie miały okazji o tym rozmawiać. Z upływem czasu Małgorzata zdawała sobie sprawę, że ostatnie tygodnie, zwłaszcza te spędzone u boku mamy w hospicjum, zmarnowała. Na swoje mrzonki, na gonitwę za bezsensowną zemstą, na realizację idiotycznego planu, który miał zniszczyć rodzinę Leszka, a jego samego przybliżyć do nowo poznanej córki. Mama leżała blada, wychudzona, obolała, a Małgorzata jak zwykle skupiała się tylko na sobie. Uciekała od rozmów, nie dopuszczała myśli, że tak naprawdę powinna poświęcić się bez reszty matce, łudziła się bzdurną nadzieją, mimo jasnych deklaracji lekarzy, że ktoś wkrótce ot, tak zaraz, znajdzie cudowne lekarstwo, które przywróci Urszulę do życia. Z powrotem zarumieni policzki, pobudzi wiecznie umęczone, bezładnie leżące na kołdrze dłonie i sprawi, że znowu zaczną żywo gestykulować podczas rozmowy.

Zmarnowała ten czas.

Długo później też. Rzuciła się do ucieczki. W romans z Robertem, w zabawę w dom z ojcem, wtedy gdy przeprowadził się do niej. Iwona nie mogła znieść świadomości, że oto pojawiła się na świecie po kilkudziesięciu latach nikomu nieznana córka, więc wydelegowała męża z domu.

A może sam się wydelegował? Małgorzata zmarszczyła brwi, usiłowała sobie przypomnieć, ale pamięć jak zwykle w takich chwilach odmawiała posłuszeństwa. Uciekła. Tyle że od niektórych rzeczy uciec się nie da. Można zadzierać wysoko spódnicę, wyciągać nogi, biec do zadyszania, braku oddechu i wyraźnego kłucia w klatce, a i tak zza któregoś rogu wysuwało się powoli bezlitosne przeznaczenie, z wyrazem politowania rozkładało ręce i skazywało na to, co nieuniknione.

Przeznaczenie. Rzeczownik, rodzaj nijaki.

Guzik prawda.

Facet. Jak nic. Jawił się Małgorzacie jako wielki, silny mężczyzna, którego twarz wykrzywiał zawsze ironiczny wyraz, dawał wszystkim do zrozumienia, że czego by nie robili, jak bardzo się nie starali, mogą co najwyżej na chwilę tylko czmychnąć, coś nieznacznie przesunąć w czasie, nigdy natomiast uciec.

Nie da się. Koniec. Kropka.

Powoli układała pastelowe pudełka jedno nad drugim wzdłuż krawędzi stołu, aż utworzyły jasny, równy pasek. Czytała obco brzmiące napisy.

Nie myśleć. Im dłużej myślała, tym większy wstręt czuła do siebie samej, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że zrobiła świństwo największe z możliwych, że pragnąc bliskości, odepchnęła ją od siebie jak najdalej, bez chwili wahania, bez zastanowienia, nie bacząc na konsekwencje. A przede wszystkim nie pożegnała się należycie z mamą.

Otworzyła pierwsze pudełko, na stół wysunął się prawie pełny tabletek blister. Małgorzata przycisnęła lekko palcem jego krawędź, jakby w zadumaniu, i przesunęła powoli opuszek. Listek zakołysał się, a w ciszy wyraźnie dało się słyszeć grzechot uwięzionych tabletek, tak jakby chciały się wydostać. Przycisnęła jeszcze raz. I znowu. Wreszcie wycisnęła jedną z różowych drażetek na dłoń, przechyliła głowę w zastanowieniu, wzięła niewielką pigułkę w dwa palce i obracając ją, delikatnie przysunęła do oka.

Jaki to wszystko ma sens?

Świat turla się ku zagładzie, mniej lub bardziej świadomie, ale widocznie w dół, coraz szybciej. Obstawiała, że raczej nie będzie miał możliwości się zatrzymać. A nawet gdyby mu się to udało, w jej życiu nic się nie zmieni. Pozostanie sama. Pusta. Albo inaczej, po brzegi wypełniona żalem i złością do samej siebie. Podeszła do odtwarzacza.

Don’t explain. Chantal odezwała się spokojnym głosem. Małgorzata powoli wsunęła tabletkę do ust, po chwili wahania przełknęła. Wyjęła z szafki wino, wzięła pierwszy lepszy kubek i nalała po brzegi. Z powrotem usiadła przy stole, położyła na nim dłonie, płasko, tak że stykały się kciukami. Świeżo pomalowane paznokcie błyszczały na czerwono, nawet pasowały do zawartości kubka.

Listka z tabletkami też.

Do niej pasowały.

Wszystko powoli zdawało się wskakiwać na swoje miejsce, a ona z każdą popijaną winem tabletką zaczynała odczuwać ulgę. Jedna z ostatnich w miarę trzeźwych myśli dotyczyła kota. Amba siedziała w wejściu do kuchni i mrużąc oczy, przyglądała się swej pani. Koty są mięsożerne, ale padliny raczej nie tykają.

Są łowcami.

 

 

 

 

 

 

 

– A właśnie, że ty urośniesz. Będziesz wyglądał jak należy, a wszędzie w środku mają pojawić się pęcherze powietrza. Zrozumiano? – Lena stała w kuchni naprzeciwko półki z przyprawami.

Palec jednej dłoni, kategorycznie wyprostowany, wyciągała w kierunku litrowego słoika z brązową zawartością, w drugiej zaś trzymała telefon i od czasu do czasu zerkała na wyświetlacz, porównując to, co stało przykryte ścierką na kuchennej półce, ze zdjęciem. Jak na razie można się było dopatrzeć zbyt wielu różnic, od wielkości i kształtu słoika począwszy, poprzez kolor ścierki, którą był przykryty, na jego zawartości zaś kończąc. Podobno nie jest to trudne, mieszanina bakterii i drożdży, odpowiednio traktowana sobie rośnie, fermentuje i można by rzec, staje się kolejnym domownikiem, bo z tego, co Lena wyczytała na różnego rodzaju forach, gospodynie domowe miały zwyczaj przemawiać do swoich zakwasów, zachęcać tym samym do szybkiego, ładnego rośnięcia i broń Boże niełapania pleśni.

To już trzeci. Jak mawiają: do trzech razy więc sztuka. Westchnęła cicho, świadoma, że jej zakwas jeszcze nawet nie zdążył zacząć pracować, a ona już mu wydaje polecenia tonem nieznoszącym sprzeciwu. Obróciła słoik w dłoniach i po chwili zastanowienia odstawiła na jedną z wyższych półek. Wyższych, bo bezpieczniej, poza zasięgiem rąk Dawida oraz jego ciekawskich oczu, chociaż tak na dobrą sprawę nic nie mogło zagwarantować słoikowi bezpieczeństwa. Pięciolatek miał mnóstwo energii, jeszcze więcej zaś zupełnie nieprzewidywalnych pomysłów, za którymi ona i Robert raczej nie nadążali. Panie z przedszkola najprawdopodobniej już odliczały dni do momentu, kiedy to chłopiec opuści progi ich placówki, zwarte i gotowe pomachać mu gorączkowo na do widzenia. Prawdę powiedziawszy, Lena wcale a wcale im się nie dziwiła, zwłaszcza teraz, gdy chłopiec całymi dniami siedział w domu i nagromadzona energia nijak nie potrafiła znaleźć ujścia, a pomysły realizacji. Dochodziła do wniosku, że do tej pory większość swojego temperamentu Dawid miał możliwość zaprezentować w przedszkolu. Do domu wracał po południu, wyhasany, wykrzyczany, wybawiony po uszy. A i wtedy na brak energii raczej nie narzekał, biegając do późnego wieczora, zdawałoby się, bez chwili przerwy.

Przerzucali się z Robertem spojrzeniami, w których zawarte było niemal wszystko. Zdumienie, niezrozumienie, złość, rezygnacja i coraz bardziej wyraźna porażka. Bo nie potrafili pojąć, w którym momencie życia Dawida popełnili błąd, kiedy dopuścili się niewielkiego niedopatrzenia, które teraz z dnia na dzień wydawało coraz potężniejsze owoce.

Lena dobrze pamiętała wczesne dzieciństwo starszej córki, spokojnej, cichej i posłusznie kiwającej głową na każde polecenie rodzica. Kamila potrafiła godzinami siedzieć cichutko w pobliżu, bawiła się lalkami albo kolorowała, w każdym razie swą obecnością prawie wcale nie absorbowała dorosłych. Dawid natomiast był żywiołem.

Albo inaczej. Czterema żywiołami w jednym małym ciele. Westchnęła, obracając telefon w dłoni. Nie dalej jak wczoraj chłopiec wpadł na pomysł, żeby rodzice pograli z nim w „ciepło-zimno”, bo pani Aldonka w przedszkolu często się w to bawi i wtedy jest wesoło.

No i było. U nich w domu też. O siódmej rano, kiedy to ani prośbą, ani groźbą Dawid nie dał się przekonać, że tacie jednak laptop jest potrzebny do pracy, że musi, po prostu musi powiedzieć, gdzie go schował. Dawid jednak zacisnął małe usta i pokręcił przecząco głową, po czym poinformował zwięźle, że wtedy to nie będzie zabawa. Że muszą sami znaleźć, jak on mówi „ciepło”, to znaczy, że już blisko, jak „zimno”, to znaczy, że się od laptopa oddalają. To proste. Tak więc chodzili, potykając się o własne nogi, to sięgając wysoko, to pełzając na kolanach, reagowali odpowiednio na komendy wydawane przez pięciolatka.

Lena zagryzła wargi. Nie tak to powinno wyglądać, to po pierwsze. Zabawa zabawą, ale posłuszeństwo, przynajmniej jakiekolwiek, choćby i najmniejsze, również powinno być. Poza tym od wczoraj zaczęła pojawiać się i natrętnie wracać niezbyt przyjemna myśl, że Dawidem kierowała złośliwość. Perfidna chęć pokazania rodzicom, kto tu rządzi, wybicia im z głów bzdurnego pomysłu, że oni.

Telefon odezwał się cicho, zerknęła na wyświetlacz, po czym z lekkim grymasem niechęci uniosła słuchawkę do ucha. Przytrzymała ją ramieniem, sięgnęła po kubek i włączyła ekspres.

– Tak, Małgosiu? Cześć. – Lena patrzyła, jak wyświetlacz powoli się rozjaśnia, przesunęła palcem kubek głębiej. Robert najczęściej wstawiał ten kubek byle jak i później na metalowej kratce było pełno zacieków. A po co szorować, skoro wystarczy chwila uwagi i należyte przesunięcie naczynia do końca ścianki ekspresu, tak żeby stykał się z nią, nie dając możliwości nakapania brązowej cieczy tam, gdzie nie należało. Zmarszczyła brwi i zerknęła na telefon, brak odzewu i przeciągająca się cisza po drugiej stronie nasunęła przypuszczenie, że przez przypadek Lena się rozłączyła, ale nie. Czerwona słuchawka pulsowała tuż poniżej numeru przyrodniej siostry.

– Halo? Gosiu?

W drzwiach pojawił się Robert, uniósł lekko brodę, jakby chciał zapytać, co się dzieje. Lena zauważyła, że dłonie wcisnął głęboko w kieszenie porozciąganych dresów. W dni, kiedy zostawał w domu, miała szczerą ochotę nim wstrząsnąć. To, że nie jechał do biura czy na zakupy, w jego pojęciu najwyraźniej znaczyło, że o wszelkich czynnościach higienicznych może również zapomnieć. No przecież nie będą go widzieli ludzie, w sensie obcy, w sensie tacy, przed którymi należało stanąć porządnie ogarniętym. Uch. Stał teraz naprzeciwko niej, potargany, ze zbyt długimi już i wyraźnie przetłuszczonymi włosami, z widocznym na brodzie zarostem i sprawiał wrażenie człowieka, któremu zupełnie nagle ktoś odciął dostęp do wody i któremu „wyszły” z szafy wszystkie czyste ubrania. Z niesmakiem zauważyła ślad wczorajszego gulaszu na koszulce. Lena westchnęła i rozłożyła ręce.

– Nic nie mówi – rzuciła w stronę męża, po chwili zaś głośno powtórzyła: – Gośka, halo, stało się coś?

– Może przez pomyłkę wybrała numer – podpowiedział usłużnie Robert i przysunął się bliżej, razem ze swoim wczorajszym albo i przedwczorajszym zapachem. Lena skrzywiła nos. Jednocześnie wyłowiła po drugiej stronie milczącego do tej pory telefonu cichy jęk.

– Halo? GOSIA! Jesteś tam? Co się dzieje?!

Zastygli w oczekiwaniu na najdelikatniejszy choćby odzew, telefon jednak milczał jak zaklęty, choć połączenie trwało. Robert przegarnął włosy, rozejrzał się nerwowo po kuchni, wreszcie wyjął aparat z dłoni żony.

– Jedź tam – rzucił krótko, popychając ją w stronę drzwi.

– Oszalałeś? – Lena początkowo bezwolnie pozwoliła się zaprowadzić do przedpokoju, teraz jednak dotarło do niej kuriozum propozycji męża. Propozycji, no bo raczej należało to nazwać zdecydowaną dyspozycją. Zatrzymała się teraz jednak i podparła pod boki, unosząc brodę. W zamierzeniu miała dać do zrozumienia całą swoją postawą poparcie dla wypowiedzianych przed chwilą słów. Na niewiele to się jednak zdało. Robert pakował jej do torebki telefon, rzucił się do swojej kurtki i drżącymi palcami usiłował odczepić jeden z kluczy, wreszcie rzucił niewymyślną „kurwą” i wcisnął jej cały pęk.

– Ten z żółtą kropką jest od mieszkania. Klatka raczej bywa otwarta. Nie patrz tak na mnie, ubieraj się.

– A skąd ty właściwie masz klucze od mieszkania Gośki? – zainteresowała się nagle.

– Jezu, czy to ważne? – Robert zaczął wciskać jej ręce w rękawy kurtki. – Woziłem przecież ojcu różne rzeczy, zakupy i takie tam. Jedź już.

– Robert, o co ci chodzi? To nienormalne, może się pomyliła, może źle wcisnęła klawisz wybierania.

– Może, może, a jeżeli coś się stanie, to weźmiesz za to odpowiedzialność? Przecież ona jest tam sama! – krzyknął. W ciszy, która zapadła, przerzucali się przez chwilę nierozumiejącymi spojrzeniami, w jego oczach jednak dostrzegła niemą, niemal desperacką prośbę. Westchnęła. Czas na wyjaśnienia przyjdzie później, swoją drogą co ta zakichana pandemia wyrabia z ludzką psychiką, to się w głowie po prostu nie mieści.

Udzielił jej się niepokój Roberta, na tyle, że po drodze wyobraźnia wyrysowała już kilka na tyle nieciekawych wizji, że z każdym kilometrem wciskała mocniej pedał gazu, a każde zielone światło traktowała niemal jak błogosławieństwo. Aby tylko zdążyć. Schody na klatce pokonywała już prawie biegiem, do drzwi załomotała jedynie raz, gdzieś na obrzeżach świadomości pojawiła się w miarę racjonalna myśl, że za chwilę Gosia stanie w progu z wyrazem zdumienia na twarzy, podkreślonym przez ułożone idealne brwi wzniesione wysoko, tuż pod linią jasnych włosów. Nikt jednak nie otwierał, Lena wygrzebała klucz, drżącą ręką udało się go wreszcie wpasować, szybko przekręcić. Jezu, co ja wyprawiam, pomyślała jeszcze. Gdy zaś wpadła do mieszkania, na myślenie i wątpliwości nie było już czasu.

Pierwsze, co rzuciło jej się w oczy, to wąskie stopy, na jednej skarpetce „BE”, a na drugiej, wykręconej w nienaturalny sposób „HAPPY”, obok telefon i dłoń. Blada, z pomalowanymi na jaskrawoczerwony kolor paznokciami. Ten kolor zlewał się z pomiętym łazienkowym dywanikiem, przez chwilę mogło się wydawać, że dłoń zaczyna się wtapiać, spajać z podłożem, stanowić jedno. Trzeba by się było uważnie przyjrzeć palcom, gdzie kończyły się kłykcie, a gdzie zaczynała jasna, kremowa terakota. Lena rzuciła torebkę i podbiegła do siostry.

Pierwsza pomoc. Co robić? Rozszerzonymi ze strachu oczami rozglądała się dookoła. Czy Gośka upadła? Uderzyła się głową? Nigdzie nie było widać śladów krwi, w powietrzu unosił się kwaśny, charakterystyczny odór wymiocin. Dochodził z otwartej muszli klozetowej, rzut oka wystarczył, żeby stwierdzić, że Gośka próbowała pozbyć się czegoś z żołądka albo coś jej zaszkodziło. Odór nieważny, pochyliła się nad siostrą, lekko szarpnęła ją za ramię.

– Gosiu, Gosiu, słyszysz mnie?

Dwa wymiary, w jednym czas leci beztrosko, wlecze się minuta za minutą, każda wydaje się pozbawiona głębszego znaczenia. Prozaiczne czynności, hodowanie zakwasu, muśnięcie więdnącej rośliny, przegarnięcie palcami krzywo leżących serwetek na stole, myśli chwilami bezładnie przepływające, bez żadnego zaczepienia. Złość na czyjeś niedbalstwo.

Bez sensu.

Marnotrawstwo.

Na kłótnie, na nieistotne drobiazgi. Tutaj, obok wanny, na zgniecionym łazienkowym dywaniku upływające minuty miały zupełnie inny wymiar. Liczyła się każda ich sekunda, goniły szybko i wyznaczały płytki oddech, jeszcze jeden, następny. Czy znowu rozlegnie się ten ledwie dosłyszalny dźwięk świadczący o heroicznej próbie złapania powietrza? Czy zapadnie cisza?

Czas wydawał się ciągnąć w nieskończoność, zanim Lena usłyszała ciche stęknięcie. Powieki Małgorzaty lekko zatrzepotały, usiłowały się unieść, ale najwyraźniej przekraczało to możliwości ich właścicielki. Delikatny ruch gałek pod żyłkowaną cienką skórą świadczył o tym, że Gosia próbuje odzyskać przytomność. Rzęsy jednak leżały niemalże nieruchomo, ani myślały choćby drgnąć. Nie dały rady.

Do cholery. Ona nie może spać, nie może zasnąć. Chyba. Skąd do licha Lena miała wiedzieć, co się właściwie stało? Poczuła się bezsilna, miała najszczerszą ochotę ułożyć się obok i czekać na jakikolwiek sygnał. Nieważne od kogo. Zacisnęła pięści. Myśl, myśl. Gdzieś w mieszkaniu obok odezwał się zegar, wydzwaniał równą godzinę. Zebrała się w sobie i lekko uderzyła Gośkę w policzek, po chwili jeszcze raz, zdawała sobie jednocześnie sprawę, że każde kolejne uderzenie jest coraz silniejsze, każde wyraża tą narastającą mocą bezmiar wewnętrznej bezsilności, która ją w tej chwili wypełniała. Zdawałoby się. – bez reszty.

– Gosiu, proszę, proszę cię. Obudź się. – Szarpnęła ją za ramiona. – Powiedz, co się stało.

Małgorzata poruszyła się lekko, a jej ciałem wstrząsnął lekki dreszcz, usta uchyliły się gwałtownie, jakby próbowały złapać haust powietrza, tak jakby coś uparcie tkwiło w jej gardle, ona zaś usiłowała za wszelką cenę się tego pozbyć. Tej przeszkody torującej drogę zbawiennemu powietrzu. Lena złapała leżącą pod ramiona, gdzieś w czeluściach jej torebki po raz kolejny rozdzwonił się telefon. Robert ze swoimi pytaniami i cholerną intuicją. Chrzań się. Stęknęła cicho, uniosła Małgosię i przewróciła na bok. W momencie gdy zabrzmiał dzwonek do drzwi, Lena była już naprawdę gotowa kłaść się obok siostry i gorzko zapłakać. Najpierw jeden, później drugi, kolejno pojawili się ratownicy medyczni. Usunęła się.

– Co się stało? – Seria pytań wyrzucana błyskawicznie do wtóru równie natychmiastowo podejmowanym działaniom. Mężczyźni porozumiewali się właściwie bez słów, najwyraźniej nie było ani sekundy do stracenia, celowane i pełne precyzji ruchy towarzyszyły próbie przeprowadzenia wywiadu.

– Nie wiem, przyjechałam… – Nie kończyła. Nie było sensu, bo nikt jej nie słuchał. Błyskawicznie dokonywali oględzin, sprawdzali parametry życiowe.

– Zabezpieczenie drożności. Wentylacja. Jaka ilość i postać? – Znowu do niej. Pytające spojrzenie, tym razem lekarza.

– Czego? Nie wiem. – Lena wyłamała palce. Czy to możliwe, żeby Gośka nałykała się leków? Jakich? Odzyskała przytomność na tyle, żeby ruszyć na szybki obchód mieszkania, na kuchennym stole znalazła opróżniony prawie do połowy blister, bez zastanowienia chwyciła go i po chwili pokazywała już lekarzowi.

– Nie wie pani, jak dawno to zażyła?

Korciło, żeby odpowiedzieć, że nie. Zerknęła jednak na wyświetlacz telefonu, sprawdziła godzinę połączenia. Ile mógł jej zająć dojazd, a przede wszystkim ta bezsensowna przepychanka z Robertem? Dwadzieścia minut? Coś koło tego. Wcześniej Małgorzata musiała zadzwonić na pogotowie, bo jeszcze była w stanie powiedzieć im, pod jaki adres powinni przyjechać.

– Około godziny? Może trochę mniej.

– Zabieramy. Proszę dzwonić, wojewódzki dzisiaj ma dyżur, dowie się pani wszystkiego. Odwiedzin nie ma.

Zamknęła drzwi, oparła się o nie czołem i odetchnęła głęboko. Po chwili w jedyny znany i wypraktykowany nieraz sposób próbowała uspokoić nerwy, poukładać myśli w należytym szeregu, nie dać się ponieść emocjom.

Nie pozwolić na to, żeby nią zawładnęły, wycisnęły niepotrzebne nikomu i zupełnie bezproduktywne łzy. Należało działać. Stwierdziła, że zanim wyjdzie z mieszkania, trochę je przewietrzy, nieco ogarnie łazienkę, tak żeby Małgośkę po powrocie nie powitał zatęchły zapach. Znalazła rękawice, odpowiednie środki czyszczące i pochyliła się nad sedesem, zawzięcie szorowała muszlę, pucowała wewnątrz i na zewnątrz, sterta papierowych ręczników rosła z każdą chwilą, ale Lena tym razem wyjątkowo nie zwracała uwagi na to, że postępuje niezbyt zgodnie ze swoimi zasadami. Proekologiczne zachowania zeszły na dalszy plan.

– Chryste! – Podskoczyła nagle.

Stos zużytych ręczników poruszył się, przechylił lekko na lewo, później na prawo, nieco się wzniósł, po czym spojrzał na Lenę jasnymi oczami. Aż przysiadła, chwytając się za gardło i z głośnym sykiem wypuściła powietrze, gdy ukazała się reszta zwierzęcia. Amba przyglądała się uważnie intruzowi, od niechcenia machając ogonem.

– Przestraszyłeś mnie, kocie. No chodź, podejdziesz do mnie? Nie bój się, nie gryzę, jestem siostrą twojej pani, co prawda trochę dalszą, ale jednak. No chodź. – Wystawiła rękę, kot po chwili wahania podszedł i wpasował swój łeb w zagięcie dłoni, pozwolił jej przesunąć się po grzbiecie i miauknął cicho. – No śliczny jesteś, śliczny. Tutaj już skończone, wiesz? – Lena dźwignęła się z kolan. Zabrała ręczniki i ruszyła do kuchni, kot podążał za nią. – Kosz pewnie znajdę gdzieś tutaj, prawda? Ano jest. Nawet nie taki pełny, wszystko nam się pięknie zmieści.

Zerknęła przelotnie na wrzucone tam kartki, dorzuciła śmieci i po chwili wahania zamknęła szafkę z powrotem. Na razie niczego się nie będzie ruszać, zobaczymy, co czas pokaże. Gdyby zaistniała potrzeba posprzątania wszystkiego dokładniej, mają klucz. Rozejrzała się w poszukiwaniu czegoś jeszcze do zrobienia, ale nawet najbardziej wymagający wzrok perfekcyjnej pani domu nie mógłby znaleźć żadnego najmniejszego punktu zaczepienia. Blaty szafek co prawda nosiły widoczne ślady używania, lśniły jednak czystością, poza tym były zupełnie puste. Na wierzchu nie widziała chlebaka, żadnego stojaka z kubkami, puszek z herbatą czy kawą, przypraw. Obok lodówki stał wypucowany elektryczny czajnik, mały, o pojemności zaledwie jednej szklanki. Zabierali podobny na wyjazdy, kłócąc się zawsze o to, kto będzie pierwszy korzystał z przywileju picia porannej kawy czy herbaty do kolacji.

Czajnik turystyczny.

Mały. Podręczny. Dla jednej osoby. Żadnego sztućca na wierzchu. Nic.

Jeden kubek.

Nawet ścierki brak.

Lena opłukała naczynie, postawiła na krawędzi zlewu i pokiwała głową.

Smutne.

 

 

 

 

 

 

 

Nie musiał jechać do biura. Teoretycznie nawet nie powinien, zalecenie prezesa było wyraźne – brać robotę do domu, co tylko się da opracowywać zdalnie, a w siedzibie firmy pojawiać się tylko w sytuacjach absolutnie tego wymagających. Początkowo wszyscy wzięli sobie do serca odgórne wytyczne, tym bardziej że sam zarząd firmy świecił chwalebnym przykładem. Próżno było szukać któregokolwiek ze wspólników w normalnych godzinach pracy, oba gabinety były zamknięte na głucho i jedyny kontakt, jaki wchodził w grę, to telefoniczny, ewentualnie mailowy. Robert jednak po kilku pospiesznych i chaotycznych rozmowach z szefem doszedł do wniosku, że ten najwyraźniej boi się zarazić również i tą drogą, odpowiadał półsłówkami, pozostawiając decyzje pracownikom. Albo się ta firma rozleci z hukiem, albo zacznie lepiej prosperować, chociaż możliwe też, że siłą rozpędu i przyzwyczajeń dotoczy się bez najmniejszego szwanku do upragnionego końca pandemii. Na to Robert stawiał, tym bardziej że większość pracowników powoli decydowała się jednak na pracę w biurze, najczęściej okazywało się, że nauczanie zdalne, którym obarczono dzieci, ale chyba w większej mierze rodziców, przekraczało najwyraźniej możliwości dorosłych. Możliwości fizyczne i psychiczne. Nie wiadomo w sumie, które w większym stopniu. Sytuacje, kiedy dzieci pojawiały się nieoczekiwanie na monitorach komputerów podczas zebrań czy konferencji, też nie należały do rzadkości, do przyjemności również. Człowiek siedział zestresowany, zerkał co chwila na drzwi, czy czasami nikomu z domowników nie zechce się czynnie uczestniczyć w połączeniu, zabrać głos, niekoniecznie na temat, zaistnieć choć na chwilę w sieci. Robert nie potrafił się skupić, cały czas w stanie czuwania i prognoz, co też na przykład może strzelić Dawidowi do głowy, w jaki sposób może skompromitować go przed oczami klientów lub kolegów. Z podobnych powodów większość pracowników niewielkiego biura nieruchomości po jakimś czasie również wolała pojawić się w pracy.

Błogosławiona cisza.

Spokój.

Możliwości skoncentrowania się na tym, co ważne.

Przerwy wtedy, kiedy człowiek potrzebował, a nie wtedy, kiedy musiał.

Ostatnio Lena wsunęła się cicho do pokoju i szepnęła, żeby dopilnował ziemniaków, bo ona akurat musi coś załatwić.

Nie miało znaczenia, że akurat opracowywał ofertę, że był na etapie kalkulacji i przedstawiania kosztorysu klientowi. To absolutnie nie było istotne. Najważniejsze okazało się to, żeby ziemniaki nie wykipiały i żeby później, nie daj Boże, nie trzeba było szorować kuchenki. Zacisnął wtedy zęby, powoli dokończył rozmowę, rozpaczliwie szukając jakiejś sensownej wymówki. Wieczorem zapytał Lenę, czy gdyby był w pracy, to również zadzwoniłaby do niego i poprosiła, żeby przyjechał popilnować ziemniaków.

– Ale jak to?

– Normalnie. Czy kazałabyś mi wracać do domu, rzucać wszystko i przyjeżdżać.

– Oczywiście, że nie. Skąd takie pytanie? – Nie rozumiała go, w ogóle go nie rozumiała.

– Ano stąd, że ja b y ł e m w pracy.

– Pracowałeś, ale byłeś w domu przecież.

– Jaka to różnica według ciebie?

– Boże kochany, zasadnicza. – Nawet miała czelność się zdenerwować. – Jesteś na miejscu, więc możesz łaskawie przejść parę kroków do kuchni i dopilnować tych cholernych ziemniaków. Nie mówię przecież, żebyś zrobił cały obiad, nie każę ci tłuc kotletów czy peklować kurczaka, nie każę ci później sprzątać. Proszę tylko o sekundę. Robert, nie zapominaj, że ja też pracuję.

Nabrał kilka oddechów, głębokich, nakazał sam sobie spokój, bo nieoczekiwanie doszedł do wniosku, że jakiekolwiek tłumaczenia rozpędzą tę dyskusję do punktu, z którego oboje, szamocząc się, będą usiłowali znaleźć wyjście, wiedział jednak, że bezskutecznie.

– Wiem – powiedział w końcu. – Dlatego musimy ustalić jakieś zasady. Masz rację, jestem w domu, mogę przypilnować czego tam trzeba, z drugiej strony jednak musisz też zrozumieć, że są chwile, kiedy nie jestem w stanie przerwać akurat wykonywanej czynności. Źle – poprawił się natychmiast, widząc marszczące się z pretensją brwi małżonki. – Jestem, tylko że później muszę zaczynać wszystko od początku, znowu jestem w punkcie wyjścia. Nie zawsze oczywiście, ale często. Czy możemy się umówić, że zamknięte drzwi będą jasnym sygnałem o takiej właśnie pracy? Lekko uchylone natomiast, że w razie czego jestem do dyspozycji, bo nie robię aktualnie niczego wymagającego skupienia?

Bał się, że Lena zaprotestuje. Zupełnie nieoczekiwanie jednak ona również wzięła kilka głębszych wdechów, po czym przystała na jego propozycję, oczekując dokładnie tego samego w odniesieniu do swojej pracy. Sypialnia była jej azylem, on ustawił biurko w dużym pokoju, monitorem do okna, tak żeby podczas jakiegoś spotkania w kadrze nie znalazł się ewentualny przypadkowy gość. Jakoś funkcjonowało. Czy nadużywał nowej zasady? Oczywiście, że tak. Tłumaczył sobie jednak, że kawałek, albo najlepiej cały odcinek ulubionego serialu, bardzo dobrze zrobi mu na psyche, że owszem, może i nie będzie teraz w niczym służył pomocą, ale później pojawi się między członkami rodziny zadowolony, zrelaksowany i gotów podjąć się nawet wykonania najbardziej absurdalnej pracy plastycznej, ot, w ramach pomocy dla starszej córki. Są korzyści? Są. Tak więc z czystym sumieniem rozgrzeszał się, powtarzając po cichu za mieszkańcami północy, że oto winter is coming.

Dzisiaj jednak opracowany w miarę zgodnie układ nie wchodził w grę.

Potrzebował ciszy. Bezwzględnej. Zajęcia się w spokoju czymś, co uspokoiłoby myśli, czymś, co zabrałoby mu sprzed oczu siedzącą na kuchennej podłodze w kucki Lenę, raz po raz wybierającą kolejne numery do szpitala. Po to, żeby dowiedzieć się o stan zdrowia Małgorzaty. Z charakterystycznym dla siebie uporem i absolutną pewnością, że za którymś razem wreszcie się uda, Lena konsekwentnie kończyła jedno bezowocne połączenie i bez chwili zastanowienia czy rezygnacji rozpoczynała kolejne.

Jemu kilkakrotnie przyszło do głowy, żeby również sięgnąć po telefon, ba, miał go nawet w dłoni, patrzył na znajomy numer do momentu, dopóki nie zgasł wyświetlacz. Tylko po co? Po co dzwonić, skoro i tak nie odbierze? Lena poinformowała go, że u Gosi cały czas włącza się poczta głosowa, więc sobie darował.

Sięgnął teraz po kubek, napił się kawy i wsłuchiwał w ciszę, która oplatała nie tylko budynek od środka, ale i na zewnątrz. Rzadko kiedy dało się słyszeć na ruchliwej od zawsze ulicy Mickiewicza silnik samochodu. Robert przejechał palcem po monitorze komputera.

Dlaczego próbowała skontaktować się z Leną? Nie z nim, tylko właśnie z Leną? Próbowała się rozgrzeszyć? Chciała opowiedzieć ze szczegółami, jak to pożyczyła sobie męża siostry i spędzała z nim całkiem rozkoszne chwile w łóżku? W ostatnich chwilach życia postanowiła się nagle wyspowiadać, może nawet uzyskać rozgrzeszenie? Skrzywił się z grymasem niechęci, przezornie jednak nie próbował dociekać, w kogo ta niechęć była wymierzona. Istniało duże prawdopodobieństwo, że w niego samego, a tego świadomie nikt nie chciałby sobie serwować. Pełnego przekonania, że udało mu się kogoś skrzywdzić, po czym w zupełnie irracjonalny sposób obwiniać o to skrzywdzonego. Nie, należało uruchomić wszystkie mechanizmy obronne, miały zadziałać jak niezawodna maszyna, posłuszna jedynie woli właściciela, a jej jedynym zadaniem było nie dopuścić, żeby do gardła podeszła dusząca fala obrzydzenia.

Obrzydzenia do samego siebie.

Ani to łatwe, ani przyjemne.

Należało samego siebie we własnym przekonaniu niemalże ozłocić, albo inaczej, nadać zachowaniu cechy nieskazitelnego kryształu. Wtedy człek lubił. Sam siebie. Wtedy zaś było dobrze, lub też znowu inaczej, stwarzało się całkiem wiarygodne pozory, że jest dobrze. Pozory, w które wiara pozwalała jako tako funkcjonować, pozwalała patrzeć w lustrzane odbicie z podniesioną brodą i bez pogardy w szeroko otwartych oczach.

Dlatego też Robert stał teraz i, patrząc na opustoszałą ulicę, prześlizgiwał się niewidzącym wzrokiem po jaśniejących świeżą zielenią gałęziach drzew. Wbijał zaciśnięte dłonie w kieszenie i wściekał się na Małgorzatę. Nie mógł powiedzieć złego słowa na jej wcześniejsze zachowanie, było, można by rzec, bez zarzutu. Uśmiechy, zalotne spojrzenia, dyskusje, które ciągnęły się w nieskończoność, te realne i te za pośrednictwem internetu. No i seks. Szalony, namiętny, taki, o którym można pamiętać przez całe życie.

Zacisnął zęby.

A dlaczego niby do tego wszystkiego doszło? Bo ona uknuła jakiś plan, chory, który jego, jako mężczyznę, uwzględniał jako marginalną zaledwie jego część. Przyjemny dodatek, bonus, którego może nawet wcześniej nie przewidywała. A później? Później przecież Lenę nagle położyło, kręgosłup domagał się odpoczynku, więc on nie miał absolutnie żadnej możliwości porzucenia rodziny, dwójki dzieci przecież, i frunięcia na skrzydłach miłosnych w ramiona Gośki. Najwidoczniej tego nie zrozumiała. Co prawda obeszło się bez scen zazdrości, zapadła jednak złowroga cisza, później dowiedział się o Marcinie. Gdy więc Lena poczuła się lepiej, nie było już do czego wracać, tak zwyczajnie i po prostu.

Rozdział zamknięty.

Tyle że czasami leżał bezsennie w nocy, wpatrywał w migoczące na suficie światła, wsłuchiwał w spokojny oddech śpiącej obok żony i wyobrażał sobie inne ciało, długie nogi, delikatną linię szczupłych ramion. Nie musiał wysilać wyobraźni, czuł pod palcami gładką skórę, czuł wgłębienie obojczyka, ciężar piersi. Istniała pamięć dotyku, wyraźna, wydawałoby się, że nie do zatarcia. Możliwe, że palce zapomną. Stykać się będą dzień po dniu z całą masą powierzchni, załamań, krzywizn. Zapach uleci i może kiedyś jakaś nuta złoży się w cały obraz, prawdopodobnie wzbudzi tęsknotę, ale obraz będzie już niezbyt wyraźny. Z biegiem czasu wyblaknie, stanie się jedynie ulotnym wspomnieniem.

Dupa. Mruknął do siebie wściekły. Przede wszystkim za to, że jak zwykle, gdy w grę wchodziły myśli o Małgorzacie, początkowa złość nie wiadomo kiedy w magiczny sposób przeistaczała się w bolesne marzenia, wspomnienia, które zdecydowanie sprawiały przyjemność.

A nie powinny.

Koniec. Kropka.

Czy ona też chciała to zakończyć?

Czy akurat w taki sposób? Ostateczny, definitywny i na pewno skuteczny?

– O, jesteś. – Zamaskowana twarz Karola pojawiła się niepewnie w drzwiach.

Robert odetchnął z ulgą. Nigdy chyba jeszcze widok przyjaciela nie sprawił mu takiej radości.

– Jasne. – Zatarł ręce. – Zabieramy się do roboty?

– A tam od razu do roboty. – Karol położył niewielką teczkę na swoje biurko i zdjął maseczkę. – Kawa, chwila rozmowy, może dwie. Robota poczeka, a moje zdrowie psychiczne ostatnio stoi pod wielkim znakiem zapytania. – Uniósł w dramatycznym geście palec. – Można by rzec, jest poważnie zagrożone.

– Marzenka? – Robert roześmiał się szczerze. Niedawno poślubiona małżonka Karola i bez pandemii potrafiła być wręcz niemożliwie wymagającą osobą, zwłaszcza w stosunku do męża. A teraz…

– Nie śmiej się tylko z mojej żony. To naprawdę jest złota kobieta, ale trochę tego kruszcu teraz się z niej obsypało.

– To znaczy?

– To znaczy, że czego bym nie zrobił, na pewno będzie źle. – Karol potarł w zamyśleniu czoło, po czym uprzedził przyjaciela. – Wiem, wiem, prawie zawsze tak było, ale w chwili obecnej to już ludzkie pojęcie przechodzi. Kupię ciastka – źle, bo jej dupa urośnie, nie kupię, to natychmiast wyciąga w moim kierunku palec i stwierdza, że uważam, iż jest gruba, dlatego nie kupuję jej żadnych słodyczy. Stary, chwilami można oszaleć. Do tego dochodzi jeszcze śledzenie doniesień medialnych, dasz wiarę, że ona ogląda wszystkie możliwe wiadomości?

– Będzie miała rozległą wiedzę.

– Guzik, a nie rozległą. Mętlik będzie miała w głowie, i tyle. Już ma – dodał po chwili i wyciągnął w stronę Roberta dłonie. – Patrz, ja już prawie nie mam skóry. Przez cały czas, czego bym nie dotknął, ona natychmiast biegnie i mnie odkaża. Powiedz, czy to normalne?

– Nie, raczej nie. – Robert roześmiał się głośno. Otworzył drzwi i wskazał dłonią korytarz. – Chodź po tę kawę.

W kieszeni odezwał się dźwięk SMS-a. Lena.

„Wypisują Gośkę ze szpitala”.

Tyle w kwestii zapomnienia, a tak się cieszył, że przynajmniej przez chwilę spróbuje żyć czyimiś problemami, że chociaż na moment zapomni o swoich.

Się nie da najwyraźniej.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

Copyright © by Joanna Kruszewska, 2021

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2022

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek

formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także

fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem

nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2022

 

Zdjęcie na okładce: © Ri_Zhevlakova/Shutterstock

 

Redakcja: Marta Akuszewska

Korekta: „DARKHART”, RedKor Agnieszka Luberadzka

Skład i łamanie: „DARKHART”

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8195-900-1

 

 

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.