Opowiadania o rewolucji kulturalnej w Tybecie - Bhum Pema - ebook + książka

Opowiadania o rewolucji kulturalnej w Tybecie ebook

Bhum Pema

3,8

Opis

Trzy składające się na niniejszy tom opowiadania  Pemy Bhuma, tybetańskiego pisarza i postaci legendarnej wśród diaspory – Oko, Sześć gwiazd z przetrąconym czubkiem oraz Doring ‒ to zjawisko unikatowe w literaturze. O ile opisy trwającego dekadę spektaklu chaosu i niszczenia, zwanego rewolucją kulturalną do rzadkości nie należą, o tyle relacje z jej przebiegu w Tybecie – już tak. A jeśli dodamy, że swoje dziecięco-młodzieńcze wspomnienia Pema Bhum przekuł na małe klejnoty literackie – otrzymamy rzecz arcyrzadką. Daleki od epatowania opisami okrucieństw, operując zręcznie absurdem i groteską (zza której wszak nieuchronnie wyłania się groza), Pema Bhum opowiada o czymś, co budzić musi przerażenie – jak niewiele w gruncie rzeczy brakowało, by język i kultura pewnego podbitego narodu zostały bezpowrotnie zniszczone.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 119

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (5 ocen)
1
3
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




TYTUŁ ORYGINAŁU:མིག་རྡེབ། (Mig rdeb)དྲན་ཐོ་སྨིན་དྲུག་སྐེ་འཁྱོག (Dran tho smin drug ske ‘khyog)དྲན་ཐོ་རྡོ་རིང་མ། (Dran tho rdo ring ma)
REDAKTOR PROWADZĄCA I OPIEKA REDAKCYJNA: Elżbieta Brzozowska
KONSULTACJA NAUKOWA I PRZYPISY KOŃCOWE: dr hab. Agata Bareja-Starzyńska
PROJEKT OKŁADKI I STRON TYTUŁOWYCH: Wiktor Dyndo
SKŁAD I ŁAMANIE: Agata Mościcka / biały-ogród.pl
Wydanie pierwsze
Warszawa, 2020
© Copyright by Pema Bhum © Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2020 © Copyright for the Polish translation by Adam Kozieł
Polskiego przekładu dokonano na podstawie angielskich tłumaczeń Tenzin Dickie i Lauran R. Hartley
© Copyright for the English translation of Wink © by Tenzin Dickie © Copyright for the English translation of Remembering Dorje Tsering © by Tenzin Dickie © Copyright for the English translation of Six Stars with a Crooked Neck © by Lauran R. Hartley
ISBN 978-83-8196-040-3
KSIĘGARNIA INTERNETOWA
www.piw.pl
POLUB PIW NA FACEBOOKU!
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
Konwersja: eLitera s.c.

༄ Oko

Nawet ptaki, które uwiły sobie gniazdo pod krokwią, a teraz przycupnęły na belce, zdawały się zmęczone deszczem. Przyglądały się wielkim kroplom, przekrzywiając łebki i cicho popiskując. Spływającą z okapu wodę słychać było na całym podwórku.

Kiedy Tenpa pchnął wrota, ptaki poderwały się do lotu. Pod kurtką niósł synka. Szedł boso z nogawkami spodni podwiniętymi do kolan. Unosząc najpierw lewą, potem prawą stopę, zmył błoto w lejącej się z dachu strudze.

„Zbadał go?”, spytała Lhamo, odrywając wzrok od przebieranego ziarna. „Wymiotuje!”, westchnął Tenpa, błyskawicznie cofając się na podwórko. Kulał. Kobieta zrozumiała, że odpowiedź nie będzie dobra. Wzięła Darmara na ręce i, otarłszy mu usta rąbkiem fartucha, posadziła na posłaniu z owczych skór. „Biedactwo – powiedziała, całując niebieskie żyłki na czole. – Apa i ama zabiorą cię do doktora i dostaniesz przepyszną słodką pigułeczkę”.

Tenpa wyjął z kołnierza igłę i zaczął wydłubywać drzazgę, która utkwiła mu w pięcie. „Kiedy usłyszał imię Darmara, wyciągnął do niego ręce. Ale zaraz je cofnął, bo mnie poznał”.

Chłopczyk zaczął płakać, Lhamo podsunęła mu więc czerwoną książeczkę i znaczek z podobizną Mao, którymi zawsze się bawił. Nie podziałały, więc otworzyła okładkę i pokazała mu zdjęcie przewodniczącego. Od razu ucichł. Wyciągnął rączki i zaczął ssać grzbiet oślinionymi ustami. „Może starczyłoby na lekarstwo, gdybyśmy sprzedali skóry, ale ten stary Chińczyk z zajęczą wargą przestał się tu pokazywać. Gdzie je zawieźć?”.

Tenpa, który demonstrował właśnie wiarę w porzekadło, że rozgryziona drzazga drugi raz nie ukłuje, wypluł ją na ziemię i odrzekł: „Skąd miałbym wiedzieć, gdzie w Chinach handlują skórami? I na co mi to, skoro jako jeden z czterech elementów nie mogę się nawet wybrać na drugą stronę doliny”. Urwał, bo uchyliły się drzwi i stanął w nich Gonpo, brygadzista.

„Coś się dzieje”, pomyślał Tenpa. W dni świąteczne i wolne od pracy z powodu opadów śniegu lub deszczu osoby uznane za zły element pełniły rolę kurierów, przekazując ludziom informacje z brygady produkcyjnej. Jej kierownik nigdy wcześniej nie przestąpił progu tego domu.

Brygadzista Gonpo miał na sobie zieloną pelerynę i parę lśniących, czarnych kaloszy. „Ale leje! – wykrzyknął. – Jeszcze dwa dni takiej pogody i wszystko zgnije na polu. Snopki już są gorące”. Zdjął płaszcz i powiesił na ścianie.

Niezwykła była sama wizyta brygadzisty w takim domu. Przyjazny ton, jakim zwracał się do elementu, czynił ją zupełnie niepojętą. Tenpa i Lhamo patrzyli na siebie w osłupieniu, nie wiedząc, jak powinni się zachować. Nie wykrztusili nawet słowa powitania.

„Ściany trzymają się dobrze? – zagaił jeszcze raz brygadzista Gonpo. – U Aku Namgjala tak rozmokły, że jedna poleciała”.

Aku Namgjal był ojcem Lhamo. Tenpa nigdy nie odwiedzał krewnych żony, żeby nie zaszkodzić im swoim statusem. „Tak, tak – wyjąkał, odzyskawszy mowę. – Kobieto, podaj brygadziście herbatę”. Błyskawicznie wyciągnął dywan, prosząc siadać.

„Pogoda fatalna, mam za to dla was dobre wiadomości – powiedział brygadzista Gonpo, zapalając papierosa. – Od dziś jesteście towarzyszami, dołączacie do naszej rewolucji. Postanowiliśmy zdjąć z was czapkę czterech złych elementów”. Zastukał w klepisko, zapraszając Tenpę do zajęcia miejsca obok siebie.

Tenpa nawet nie śnił, że jego zbrodnia – użycie kartki z książki z myślami przewodniczącego Mao Zedonga do rozpalenia ognia – może pójść w zapomnienie po kilku krótkich latach. Czuł się nieswojo obok brygadzisty, przycupnął więc na skraju dywanu. Zapadła cisza, ale nie miał pojęcia, jak mógłby dziękować za taką łaskę.

W niczym nie przeszkadzało to brygadziście, który ciągnął dalej: „Grupa robocza odpowiedzialna za reedukację od sześciu miesięcy przyglądała się temu, co robicie i myślicie – zakasłał i splunął na ziemię. – Zaczęliśmy wierzyć w szczerość waszej skruchy, gdy daliście synowi na imię Darmar, Czerwony Sztandar”. Tenpa poczuł, że to może być właściwy moment na wspomnienie o lekarstwie dla dziecka. „Od kilku dni choruje – przerwał brygadziście drżącym głosem. – Nie mogliśmy go zabrać do lekarza, bo nie mamy pieniędzy. Czy teraz mogę prosić o lekarstwo?”. Gonpo najwyraźniej chciał jednak skończyć swój wywód: „Imię to przecież za mało, żeby zdjąć z was czapkę hańby. Zresztą sami wiecie. Wasi przodkowie wyzyskiwali masy pracujące. Doskonale pamiętacie wiece walki i reedukację”. Jego wzrok zatrzymał się na bliźnie na prawej skroni gospodarza.

Tenpa poczuł swędzenie w starej ranie z jednego z takich wieców. Nie wiedział, co mógłby powiedzieć. Deszcz dalej chłostał podwórko i spływał strumieniem z dachu. „Towarzyszu Tenpa – zaakcentował brygadzista – nie siedźcie tak ze smutną miną. Jutro obwieścimy to całej wsi”.

„Towarzyszu... przewodniczący – wykrztusił Tenpa. – Mój syn... od trzech dni”.

„Rozumiem, potrzebujecie lekarstwa – powiedział i naraz urwał, jakby olśniła go nowa myśl. – Przecież bez czapki hańby będziecie jak wszyscy. Nie musicie za nic płacić w szpitalu, jasne?”. Podniósł głowę i spojrzał w niebo. Nagle przestało padać.

Lhamo wyszła z kuchni z herbatą dla Gonpo i męża. Z synem przywiązanym na plecach, w prawej ręce niosła termos, a w lewej dwa kubki. Miała zaczerwienione oczy, musiała słyszeć słowa brygadzisty. Darmar ślinił się i glamał.

Lhamo pochyliła się, nalewając herbatę kierownikowi brygady produkcyjnej. „Nie mamy ani jednej krowy”, szepnęła. „Żaden kłopot – przerwał jej Gonpo. – Czarna jest doskonała, zwłaszcza na taką pogodę”.

Kiedy przechyliła termos, z buzi dziecka wypadła mokra kulka i wylądowała między kubkami. To było zdjęcie przewodniczącego Mao z książeczki z jego myślami. Nie tylko oślinione, ale przedarte, bez oka i ramienia. Drugie oko wpatrywało się w brygadzistę Gonpo i Tenpę. Chłopczyk wyciągnął do nich rączki i radośnie zagulgotał. Wyglądał na zupełnie zdrowego.

Brygadzista zamarł na chwilę, a potem jednym ruchem zgasił papierosa, poderwał się i wyszedł. Zaraz cofnął się jednak, chwycił pelerynę i bez słowa zatrzasnął za sobą drzwi. Nad niedopałkiem ciągle unosiła się sina strużka dymu.

„Zabrałam mu książeczkę. Nie zauważyłam, że wyrwał zdjęcie i ciągle je ma”. Lhamo rozpłakała się i wylała herbatę brygadzisty na podwórko. Tenpa nie odpowiedział. Woda przestała spływać z dachu i zapadła cisza, mącona tylko cichym syczeniem bąbelków pękających w kałużach.

Tenpa nie spał, ale nie chciało mu się wstawać. „Która godzina?”, zapytał, zapalając fajkę. W migocącym świetle lampy Lhamo zawijała w gałganek trzy porcelanowe miski. „Trudno powiedzieć – odparła. – Przez chmury nie widać gwiazd. Ale koguty jeszcze nie piały”.

„Naprawdę musimy to robić? – zapytała, wkładając miski do torby. – Książeczek z myślami Mao jest już tyle, że niektórzy po prostu je wyrzucają”. „Wydaje się wam, że rzeczy, które uchodziły przed ogłoszeniem linii kampanii edukacji mas, są nadal dozwolone?! – wykrzyczał wiecowe hasło Tenpa. – Nie, nie są!”. Hałas obudził leżącego obok Darmara, który skrzywił się, jakby miał się rozpłakać, ale ojciec umilkł i położył na nim dłoń. Po chwili chłopiec znów spał, mamrocąc coś bezgłośnie.

„I dlatego ten łajdak tak stąd wczoraj wybiegł – ciągnął Tenpa ściszonym głosem. – Nie widziałaś jego miny? Nie słyszałaś, jak trzasnął drzwiami?”. Z każdym słowem mówił głośniej.

Lhamo wiedziała, że gdy mąż czuje, iż jego decyzje są kwestionowane, może nie skończyć się na podnoszeniu głosu. Zwykle wtedy milkła, ale teraz była przekonana, że jeśli uciekną, mogą zostać zupełnie z niczym. Nie wycofała się więc, dalej próbując wyperswadować mu ten pomysł.

„Oczywiście, że chętnie poszłabym do miasta, gdybym tylko miała pewność, że przyjmie go ta chińska lekarka”, powiedziała, ukradkiem przypinając do bluzki znaczek z podobizną przewodniczącego Mao. Miała nadzieję, że w ten sposób uda się jej zająć i uciszyć synka.

„Ty dalej swoje. Jak mnie zamkną, też będziesz pytała o lekarza dla dziecka?”. Lhamo wybuchnęła płaczem. W tej samej chwili obudził się Darmar i także zaczął szlochać. Tenpa nie mógł się dłużej gniewać. „Zanim mnie złapią, muszę znaleźć synowi lekarza”, głos uwiązł mu w gardle. I wtedy w oddali zapiał kogut, a zaraz po nim drugi i trzeci, po sąsiedzku.

Tenpa włożył fajkę do woreczka z tytoniem. Narzucił na ramiona ciężką kurtkę, która służyła im za kołdrę. „Niechaj strzegą nas lamowie i uchronią przed spotkaniem kogoś po drodze”, powiedział, wstając.

„Niechaj strzegą nas lamowie, niechaj strzegą nas lamowie, tylko tyle potrafisz powiedzieć”, syknęła Lhamo, zdejmując lampę z haka. Uważnie przyjrzała się twarzy synka. „Czy to nie ty mi tłumaczyłeś, że w mieście ludzie są tak postępowi, że nikt już nie prosi opieki lamów, tylko wszyscy modlą się do przewodniczącego?”.

Darmar otworzył na chwilę oczy, ale nie zbudził się na dobre i zaraz znów chrapał. Miał suche, spękane wargi. Niebieskie żyłki na czole delikatnie pulsowały. Na poduszce leżała mała drewniana papuga ze złamanym dziobem. Jedyna zabawka, jaką miał, zrobiona przez ojca z kawałka drewna. Choć kiedyś bawił się nią bez przerwy, odkąd zachorował, płakał, ilekroć ją zobaczył.

„Nie ma gorączki – powiedział Tenpa, dotykając wierzchem dłoni czoła synka – ale boję się, co będzie wieczorem”. Obudził chłopca i podał Lhamo, która owinęła go połą kurtki. Zaczął płakać, lecz przestał, gdy tylko podsunęła mu pierś.

Tenpa zdążył zjeść trzy garście przygotowanej przez żonę campy, gdy koguty zapiały po raz drugi. „Chodźmy, już czas”, powiedział, wstając i zarzucając na ramię torbę. Lhamo nie podeszła jednak do drzwi, tylko do półki. Wzięła dwie porcelanowe miski i jedną drewnianą, ustawiła je na piecu, włożyła do każdej grudkę masła i zalała gorącą jeszcze herbatą.

„Chodź już”, niecierpliwił się w drzwiach Tenpa. Lhamo patrzyła na rozpuszczające się masło i chciała coś powiedzieć, ale nie mogła wydobyć głosu ze ściśniętego gardła. Zanurzyła palec w sadzy i postawiła znak między brwiami syna, żeby ustrzec go przed złymi duchami. Zdmuchnęła płomień lampy i wyszła.

Po chwili z oddali dobiegło szczekanie. Nagle inny pies wychynął z mroku i ruszył prosto na nich. Darmar zapłakał, ale umilkł, gdy Lhamo położyła mu dłoń na ustach. Bezpański pies przestał warczeć, pomachał ogonem i zaczął ocierać się o ich nogi. Po chwili dołączyły do niego inne, równie przyjazne. „Biedactwa – powiedziała do siebie Lhamo. – Na pewno wiedzą, że przed nami bardzo daleka droga”.

„Jesteśmy na miejscu!”, krzyknął Tenpa na widok bezliku domów wyrastających pośrodku równiny. Lhamo nie odpowiedziała, może nie usłyszała albo nie chciała przekrzykiwać terkotu silnika. Siedziała na drugim końcu przyczepki, osłaniając syna przed piaskiem. Ale też jej odpowiedź nie była do niczego potrzebna. Traktor stanął, a obok wyrośli dwaj żołnierze Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, którzy na chwilę znikli w chmurze pyłu. Kiedy opadł, okazało się, że rozmawiają z kierowcą.

„Skąd wiedzieli, gdzie nas szukać?”, pomyślał Tenpa, zakładając, że ścigali uciekinierów. Lhamo uniosła synka i przytuliła do policzka. Chłopiec patrzył w niebo. Kropkę, którą rano postawiła mu między brwiami, rozmazał po całej twarzy. Kobieta napluła na rękaw i próbowała zmazać czarny ślad.

Jeden z żołnierzy podszedł do przyczepki i powiedział: „Zsiadać, zsiadać, idziemy”, wskazując kierunek palcem. Tenpa szedł pierwszy, Lhamo za nim, a z tyłu żołnierz z karabinem na plecach. Nie mieli pojęcia, gdzie ich prowadzi.

Tenpa obejrzał się za siebie. Traktor dalej stał bez ruchu, kierowca rozmawiał z drugim żołnierzem. Płacz Darmara momentami przechodził w wycie.

Ulica, którą szli – szeroka i bardzo prosta – była jedyną arterią miasta. Po obu stronach stały rządowe budynki. Z umocowanych na słupach głośników płynęła muzyka. Ani Tenpa, ani Lhamo nigdy wcześniej takiej nie słyszeli. Przechodnie mieli opuszczone głowy i nie odzywali się do siebie. Wszyscy nosili czarne opaski i przypięte do kurtek płócienne kwiaty. Wszędzie roiło się od wojska.

Żołnierz doprowadził Tenpę i Lhamo – którzy nic z tego wszystkiego nie rozumieli – na plac, a właściwie łąkę z trzema budynkami pośrodku. Wojskowi musieli płoszyć zwierzęta, bo trawa była tu wyjątkowo długa i żółta. Przed budynkami stało kilkunastu mężczyzn. Tenpa miał wrażenie, że się nie znają. Jeden, trzymający postronek jaka, palił fajkę. Poczuwszy zapach dymu, bezwiednie sięgnął po woreczek z tytoniem.

„Zaczekajcie tu”, powiedział żołnierz, zostawiając ich przed drzwiami pierwszego budynku. Podnosił rękę, żeby w nie zapukać, kiedy się otwarły i wytoczył się z nich mężczyzna, który wyglądał na kompletnie pijanego i nie spuszczał oczu ze swoich butów. Drugi żołnierz wziął go pod ramię i doprowadził do grupki stojącej po prawej stronie.

Do wnętrza budynku nie docierała muzyka z głośników, za to syczał tu i grzechotał metalowy piec. Tenpa przypomniał sobie, że słyszał już ten dźwięk, kiedy kilka lat temu wszedł do jakiegoś domu z grupą chińskich handlarzy koni, którzy zatrudnili go do pracy przy zwierzętach.

Darmar znów zaczął popłakiwać i wiercić się pod matczyną kurtą. Lhamo próbowała go uciszyć, dając mu pierś, ale nawet ssąc, chlipał przez nos, zaciskając piąstkę na znaczku z podobizną Mao. Matka siłowała się z nim przez chwilę, ale wtedy zgubił sutek i zaczął wyć.

Za stołem siedział mężczyzna, który palił papierosa i uważnie się im przyglądał. Też miał czarną opaskę i biały kwiat na piersi. Musiał być oficerem, bo żołnierz, który ich przyprowadził, złożył mu krótki meldunek. Na ścianie za jego plecami wisiał pas z pistoletem w kaburze. Poniżej stało marmurowe popiersie Mao i cztery książki, zbiory pism i przemówień przewodniczącego. Figura zdawała się patrzeć na drewniany blat. Żołnierz mówił coś ściszonym głosem. Oficer spojrzał na kobietę. Miał tik, szarpiący policzek nerwowym skurczem. Lhamo zastanawiała się, czy Tenpa jest na nią zły za potajemne przypięcie znaczka. Nie wyglądało na to. Oficer wstał zza biurka i wolno do niej podszedł. Gwałtowne skurcze powtarzały się ze zdwojoną szybkością.

Tenpa ułożył już w myślach słowa „to ja”, żeby natychmiast przyznać się do przypięcia żonie znaczka jako zabawki dla dziecka. Spodziewał się wściekłego krzyku, więc osłupiał, słysząc ściszony głos oficera: „Dziś rano zmarł nasz niezrównany, najwspanialszy przywódca, przewodniczący Mao”. W pierwszej chwili pomyślał, że musiał się przesłyszeć. Przewodniczący nie mógł przecież umrzeć jak zwykły śmiertelnik.

Oficer wręczył im dwie czarne opaski i białe płócienne kwiaty. „To symbol żałoby po przewodniczącym. Jeśli zobaczą was bez nich na ulicy, zostaniecie tu przyprowadzeni ponownie. Drugi raz nie wypuszczę. Dołączycie do zatrzymanych, których widzieliście przed wejściem”.

Tenpa głęboko odetchnął, zrozumiawszy, że doprowadzenie do budynku nie ma nic wspólnego z ich ucieczką. Przypomniał sobie palącego człowieka z jakiem i znów machinalnie sięgnął po fajkę. Patrząc na opaskę i kwiat, zaczął się zastanawiać, czy element ma prawo do żałoby po przewodniczącym.

Kiedy chłopczyk znów zapłakał, Tenpie zdawało się, że budzi go z głębokiego snu. Oczy i usta dziecka otwierały się i zamykały w jednym rytmie. Wargi były spierzchłe i popękane.

„Biedny malec – powiedział oficer. – Patrzcie, jak kurczowo trzyma się przewodniczącego. Choć nie może jeszcze rozumieć słów, małe serduszko wie, że stało się coś strasznego”. Pogłaskał Darmara po głowie. „Kiedy zaczął to robić?”.

Tenpa przypomniał sobie wczorajszy wieczór i rozdarte, oślinione zdjęcie przewodniczącego. „Dziś rano”, odparł.

„Widzicie? Choć przewodniczący zmarł ostatniej nocy, tragiczną wiadomość ogłoszono dopiero w południe. Najwyraźniej wasz syn wiedział, że coś się stało, jeszcze przed oficjalnym komunikatem”. Twarz oficera przeszył kolejny raptowny skurcz.