Alef - Jorge Luis Borges - ebook + książka

Alef ebook

Jorge Luis Borges

3,9

Opis

Drugi (po opus magnum, Fikcjach) koronny zbiór skondensowanych, ale jakże pojemnych i zapładniających wyobraźnię opowiadań Borgesa. Dzięki nim zdobył miejsce w panteonie największych i najbardziej inspirujących pisarzy ubiegłego stulecia. Fikcje i Alef gromadzą wszystkie najistotniejsze Borgesowskie wątki i motywy, które gdzie indziej ulegają rozwinięciu czy przekształceniu, w myśl tezy, że liczba fabuł jest nieskończona. Tym razem Alefa prezentujemy po raz pierwszy w całości przełożonego przez człowieka, który całe życie oddał Borgesowi i bibliotece, a którego pierwszy polski przekład Borgesa ukazał się w 1966 roku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 247

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (17 ocen)
7
5
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kamia

Dobrze spędzony czas

Trudna lektura. Ciekawa ale trudna w odbierze. Przeskoki w czasie i bohaterach.
11

Popularność




TYTUŁ ORYGINAŁU:El Aleph (1949)
PROJEKT OBWOLUTY, OKŁADKI I STRON TYTUŁOWYCH: Frycz i Wicha
REDAKTOR PROWADZĄCY: Kamil Piwowarski
KOREKTA: Ryszarda Krzeska, Piotr Królak, Renata Kuk, Małgorzata Denys
SKŁAD I ŁAMANIE: Krystyna Liwanowska
Serdeczne podziękowania dla Hanny Jankowskiej, Ryszardy Krzeskiej i Piotra Pazińskiego
Wydanie pierwsze w tej edycji
Warszawa, 2020
Copyright © 1995, Maria Kodama All rights reserved Copyright © for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy 2020 Copyright © for the Polish translation by Andrzej Sobol-Jurczykowski
ISBN 978-83-8196-068-7
KSIĘGARNIA INTERNETOWA
www.piw.pl
POLUB PIW NA FACEBOOKU!
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
Konwersja: eLitera s.c.

Nieśmiertelny

Salomon saith: There is no new thing upon the earth. So that as Plato had an imagination, that all knowledge was but remembrance; so Salomon giveth his sentence, that all novelty is but oblivion.[1]

Francis Bacon, Essays, LVIII

W Londynie, w początkach lipca 1929 roku, antykwariusz Joseph Cartaphilus[2] ze Smyrny[3] zaoferował księżnej de Lucinge[4] sześć woluminów in quarto Iliady Pope’a[5] (1715–1720). Księżna je nabyła; odbierając książki, zamieniła z nim kilka zdań. Mówi, że był człowiekiem zniszczonym, o cerze ziemistej, szarych oczach i szarej brodzie, i wyjątkowo nieokreślonych rysach. Posługiwał się ze swobodą i ignorancją kilkoma językami; w ciągu kilku minut przeszedł z francuskiego na angielski, a z angielskiego na tajemniczą mieszankę hiszpańskiego z Salonik[6] i portugalskiego z Makau[7]. W październiku księżna usłyszała od pewnego pasażera „Zeusa”, że Cartaphilus zmarł na morzu, w drodze powrotnej do Smyrny, i że pochowano go na wyspie Ios[8]. W ostatnim tomie Iliady znalazła ten rękopis.

Oryginał zredagowany jest po angielsku i obfituje w latynizmy. Podajemy jego dosłowne tłumaczenie.

I

O ile pamiętam, moje trudy rozpoczęły się w pewnym ogrodzie w Tebach Hekatompyloi[9], kiedy cesarzem był Dioklecjan. Walczyłem (bez chwały) w niedawnych wojnach egipskich, byłem trybunem legionu, który stacjonował w Berenike[10], na wprost Morza Czerwonego: gorączka i magia trawiły wielu ludzi, którzy pożądali wielkodusznie szczęku żelaza. Maurowie zostali zwyciężeni; ziemię, dawniej zajmowaną przez buntownicze miasta, na wieki poświęcono plutonicznym bóstwom. Aleksandria, pokonana, daremnie błagała o miłosierdzie Cezara; nim upłynął rok, legiony odniosły triumf, ale mnie udało się zaledwie dostrzec oblicze Marsa. To pominięcie bolało mnie i być może w tym jest przyczyna, dla której rzuciłem się na poszukiwanie, przez zuchwałe i rozległe pustynie, tajemniczego Miasta Nieśmiertelnych.

Moje trudy nastały, jak powiedziałem, w pewnym ogrodzie w Tebach. Przez całą noc nie mogłem zasnąć, gdyż coś walczyło w moim sercu. Wstałem na krótko przed świtem; moi niewolnicy spali, księżyc miał ten sam kolor, co nieskończony piasek. Jakiś jeździec, wyczerpany i zakrwawiony, przybywał ze wschodu. O kilka kroków ode mnie zwalił się z konia. Słabym, łaknącym głosem spytał mnie po łacinie o nazwę rzeki, która omywa mury miasta. Odpowiedziałem mu, że jest to Egipt[11] żywiony przez deszcze. Innej rzeki poszukuję – odparł smutno – tajemnej rzeki, która oczyszcza ludzi ze śmierci. Ciemna krew broczyła mu z piersi. Powiedział, że jego ojczyzną jest góra po drugiej stronie Gangesu i że na tej górze wieść głosi, iż jeśli ktoś będzie podążał na zachód, tam, gdzie kończy się świat, dotrze do rzeki, której wody dają nieśmiertelność. Dodał, że na drugim jej brzegu wznosi się Miasto Nieśmiertelnych, bogate w bastiony i amfiteatry, i świątynie. Zanim wzeszła jutrzenka, umarł, ja zaś postanowiłem odkryć miasto i jego rzekę. Kilku mauretańskich więźniów, przesłuchiwanych przez kata, potwierdziło relację podróżnego; ktoś wspomniał Pola Elizejskie, na krańcu ziemi, gdzie życie ludzi jest wiecznotrwałe; ktoś inny – szczyty, gdzie rodzi się Paktol[12] i gdzie mieszkańcy żyją wiek. W Rzymie rozmawiałem z filozofami, którzy uważali, że przedłużanie życia ludzi jest przedłużaniem ich agonii i zwielokrotnianiem ich śmierci. Nie wiem, czy uwierzyłem kiedyś w istnienie Miasta Nieśmiertelnych; sądzę, że wystarczył mi wówczas zamiar poszukiwania go. Flawiusz, prokonsul Getulii[13], przydzielił mi dwustu ludzi na to przedsięwzięcie. Zwerbowałem również najemników, którzy mówili, że znają drogi, i którzy później pierwsi zbiegli.

Dalsze wydarzenia zdeformowały w sposób nie do rozwikłania wspomnienie naszych pierwszych dni wyprawy. Wyruszyliśmy z Arsinoe[14] i weszliśmy w rozpaloną pustynię. Przebyliśmy krainę Troglodytów, którzy pożerają węże i nie umieją posługiwać się mową; krainę Garamantów, u których kobiety są wspólne i którzy żywią się lwami; krainę Augilów[15], którzy czczą jedynie Tartara. Nużyliśmy inne pustynie[16], gdzie piasek jest czarny, gdzie podróżnik musi uciekać się do godzin nocy, gdyż żar dnia jest nie do zniesienia. Z dala ujrzałem górę, która dała imię Oceanowi[17]: na jej zboczach rodzi się ostromlecz neutralizujący trucizny; jej szczyt zamieszkują Satyrowie, naród krwiożerczych i dzikich ludzi, którzy oddają się rozpuście. Wszystkim nam wydało się niepojęte, że te barbarzyńskie okolice, gdzie ziemia jest matką potworów, mogą kryć w swoim łonie sławne miasto. Posuwaliśmy się dalej, gdyż wycofanie się byłoby hańbą. Niektórzy śmiałkowie spali z twarzą wystawioną na działanie księżyca; strawiła ich gorączka; inni ze skażoną wodą cystern wypili szaleństwo i śmierć. Wówczas rozpoczęły się dezercje, niedługo później – bunty. Dla ich uśmierzenia nie zawahałem się przed wprowadzeniem surowej dyscypliny. Postąpiłem słusznie, ale pewien centurion ostrzegł mnie, że buntownicy (żądni zemsty za ukrzyżowanie jednego z nich) uknuli spisek na moje życie. Zbiegłem z obozu z garstką wiernych mi żołnierzy. Na pustyni zgubiłem ich wśród wirów piasku i rozległej nocy. Raniła mnie strzała z brązu. Błądziłem, nie napotykając wody, w ciągu wielu dni lub w ciągu jednego tylko, niezmiernego dnia zwielokrotnionego przez słońce, przez pragnienie i przez strach przed pragnieniem. Pozostawiłem wybór drogi woli mojego konia. O świcie dal najeżyła się piramidami i wieżami. W nieznośny sposób przyśnił mi się niewielki i przejrzysty labirynt: w jego wnętrzu znajdował się dzban; moje ręce niemal go dotykały, ale tak zagmatwane i niezdecydowane były zakręty, że wiedziałem, iż umrę, zanim go dosięgnę.

II

Gdy wydobyłem się w końcu z koszmaru, przekonałem się, że leżę ze związanymi rękoma w podłużnej kamiennej niszy, nie większej od zwykłego grobu, wykutej na zewnątrz stromego zbocza jakiejś góry. Ściany były wilgotne, wygładzone bardziej przez czas niż celowe działanie. Poczułem w piersi bolesne bicie, poczułem, że pali mnie pragnienie. Wychyliłem się i słabo krzyknąłem. U stóp góry toczył bezszelestnie swe wody brudny strumień, wstrzymywany przez nieczystości i piasek; na przeciwległym brzegu jaśniało w promieniach ostatniego, czy też pierwszego, słońca niewątpliwe Miasto Nieśmiertelnych. Ujrzałem mury, łuki, fasady i fora: fundamentem był kamienny płaskowyż. Setka nieregularnych nisz, podobnych do mojej, znaczyła górę i dolinę. W piasku znajdowały się niezbyt głębokie studnie; z tych niewielkich otworów (i z nisz) wyłaniali się ludzie o szarej skórze, o zaniedbanych brodach, nadzy. Wydało mi się, że ich rozpoznaję: należeli do bestialskiego rodu Troglodytów, który trapił wybrzeża Zatoki Arabskiej[18] i groty etiopskie; nie zdziwiło mnie, że nie mówią i że pożerają węże.

Natarczywość pragnienia uczyniła mnie zuchwałym. Obliczyłem, że jestem o jakieś trzydzieści kroków od piasku; stoczyłem się z zamkniętymi oczyma, z rękoma związanymi na plecach, w dół zbocza. Zanurzyłem zakrwawioną twarz w ciemnej wodzie. Zacząłem pić tak, jak poją się zwierzęta. Zanim zagubiłem się ponownie we śnie i w delirium, z niewiadomego powodu powtórzyłem kilka greckich słów: Lud bogatej Zelei, co pod Idą żyje i bystrego Ezepu czarne wody pije.[19]

Nie wiem, ile dni i nocy przetoczyło się nade mną. Obolały, niezdolny wrócić do jaskini, nagi na nieznanym piasku[20], pozwalałem, aby księżyc i słońce bawiły się mym nieszczęsnym losem. Troglodyci, dziecinni w swoim barbarzyństwie, nie pomogli mi przeżyć ani umrzeć. Na próżno prosiłem, aby zadali mi śmierć. Pewnego dnia, za pomocą jakiegoś ostrego kamienia, przeciąłem moje więzy. Innego podniosłem się i zdołałem wyżebrać czy też ukraść – ja, Marcus Flaminius Rufus, trybun wojskowy jednego z legionów Rzymu – moją pierwszą porcję znienawidzonego wężowego mięsa.

Przemożne pragnienie ujrzenia Nieśmiertelnych, dotknięcia nadludzkiego Miasta, prawie odbierało mi sen. Jak gdyby przeniknęli mój zamiar, nie spali również Troglodyci: początkowo sądziłem, że mnie śledzą; później, że zarazili się moim niepokojem, jak zarażają się psy. Aby oddalić się z barbarzyńskiej wioski, wybrałem najbardziej publiczną z godzin, początek wieczora, kiedy to niemal wszyscy ludzie wyłaniają się z jaskiń i ze studni i patrzą na zachód, nie widząc go. Zacząłem głośno się modlić – nie tyle żeby błagać o boską łaskę, ile żeby onieśmielić plemię artykułowanymi słowami. Przebyłem strumień, wstrzymywany przez mielizny i skierowałem się ku Miastu. Dwóch czy trzech mężczyzn podążyło niepewnie za mną. Byli oni (jak inni z tego plemienia) niepokaźnego wzrostu; nie napawali strachem, lecz obrzydzeniem. Musiałem okrążyć kilka nieregularnych wgłębień, które wydały mi się kamieniołomami. Zmylony wielkością Miasta sądziłem, że jest bliskie. Około północy stopy moje dotknęły najeżonego bałwochwalczymi formami czarnego cienia jego murów na żółtym piasku. Zatrzymał mnie rodzaj świętego przerażenia. Człowiek czuje taką odrazę do nowości i do pustyni, że ucieszyłem się, dostrzegłszy, iż jeden z Troglodytów szedł za mną aż do końca. Zamknąłem oczy i czekałem (nie śpiąc), aż rozbłyśnie dzień.

Powiedziałem już, że Miasto było założone na kamiennym płaskowyżu. Opadał on urwistymi ścianami, nie mniej stromymi niż mury. Na próżno nużyłem swoje kroki. Czarna podstawa nie odsłaniała najmniejszej nieregularności, niezmienne mury zdawały się nie dopuszczać ani jednej bramy. Siła słońca zmusiła mnie do schronienia się w jakiejś grocie; w jej głębi wykopano studnię, która schodziła przepastnie w dół ku głębokim ciemnościom. Zszedłem; przez chaos ponurych korytarzy dotarłem do obszernej, kolistej sali, ledwie widocznej. Było dziewięcioro drzwi w tym podziemiu; ośmioro z nich prowadziło do labiryntu, który zdradliwie docierał do tej samej sali, dziewiąte (przez następny labirynt) prowadziły do drugiej kolistej sali, identycznej z pierwszą. Nie znam liczby sal; moje nieszczęście i niepokój ją zwielokrotniły. Zalegała wroga i niemal doskonała cisza; nie było innego hałasu w tej głębokiej, kamiennej sieci, jak tylko podziemny wiatr, którego przyczyny nie odkryłem; bezszelestnie gubiły się między szczelinami wąskie strumyki rdzawej wody. W niewytłumaczalny sposób przyzwyczaiłem się do tego potwornego świata; wydało mi się niewiarygodne, by mogło istnieć cokolwiek innego niż podziemia wyposażone w dziewięcioro drzwi i podziemia podłużne, które się rozwidlają. Nie wiem, jak długi czas musiałem wędrować pod ziemią; wiem, że raz pomyliła mi się, w takiej samej tęsknocie, okrutna wioska barbarzyńców z moim rodzinnym miastem wśród winnic.

W głębi pewnego korytarza niespodziewany mur zamknął mi przejście, spadło na mnie jakieś odległe światło. Wzniosłem oślepione oczy: zawrotnie wysoko ujrzałem krąg nieba tak błękitny, że zdał mi się purpurowy. Kilka metalowych stopni wznosiło się po murze. Zmęczenie odbierało mi siły, ale wspiąłem się, przystając jedynie czasami, aby nieporadnie załkać ze szczęścia. Zacząłem dostrzegać kapitele i astragale, trójkątne frontony i kopuły, niewyraźne i okazałe formy z granitu i marmuru. W ten sposób było mi dane wydostać się ze ślepej okolicy czarnych, splątanych labiryntów ku oślepiającemu Miastu.

Wyszedłem na plac, czy raczej dziedziniec. Otaczał go jeden tylko budynek, o nieregularnej formie i niejednakowej wysokości; ów niejednolity budynek wieńczyły kolumny i kopuły. Uwagę moją przykuła starożytność konstrukcji niewiarygodnej budowli przed jakąkolwiek inną jej cechą. Poczułem, że była ona wcześniejsza od ludzi, wcześniejsza od ziemi. Ta rzucająca się w oczy starożytność (chociaż w jakiś sposób potworna dla oczu) wydała mi się właściwa dla nieśmiertelnych budowniczych. Początkowo ostrożnie, później obojętnie, wreszcie z rozpaczą zacząłem błądzić po schodach i posadzkach nierozwikłanego pałacu. (Po pewnym czasie przekonałem się, że szerokość i wysokość stopni nie były jednakowe, i zrozumiałem niezwykłe zmęczenie, jakie powodowały). Pałac ten jest dziełem bogów – pomyślałem najpierw. Badałem niezamieszkane wnętrza i poprawiłem się: Bogowie, którzy go zbudowali, umarli. Dostrzegłem jego szczegóły i powiedziałem: Bogowie, którzy go zbudowali, byli szaleni. Powiedziałem to, wiem na pewno, z niezrozumiałym potępieniem, które było niemal wyrzutem sumienia; z bardziej intelektualnym przerażeniem niż z wyczuwalnym lękiem. Do wrażenia niezmiernej starożytności dołączyły inne: wrażenie nieskończoności, okrucieństwa, złożonej niedorzeczności. Przebyłem labirynt, ale to przejrzyste Miasto Nieśmiertelnych przeraziło mnie i napełniło odrazą. Labirynt jest budowlą wzniesioną, aby zmylić ludzi; jej architektura, szastająca symetriami, jest temu podporządkowana. Architektura pałacu, który niedokładnie zbadałem, nie miała celu. Obfitował w korytarze bez wyjścia, wysokie, niedosiężne okna, okazałe drzwi wiodące do jakiejś celi czy studni, niewiarygodne, odwrócone schody, z odwróconymi w dół stopniami i balustradami. Inne, zawieszone w powietrzu, przylegające do boku monumentalnego muru, umierały, nie prowadząc dokądkolwiek, po dwóch czy trzech zakrętach, w ciemnościach górnych kopuł. Nie wiem, czy wszystkie obrazy, które opisałem, są precyzyjne; wiem, że podczas długich lat nawiedzały mnie w koszmarnych snach; nie mogę już wiedzieć, czy taki lub inny szczegół jest transkrypcją rzeczywistości, czy też form, które oszałamiały moje noce. To Miasto (pomyślałem) jest tak potworne, że samo jego istnienie i trwanie, nawet w środku tajemnej pustyni, plami przeszłość i przyszłość i w jakiś sposób zagraża ciałom niebieskim. Dopóki trwa, nikt na świecie nie będzie mógł być odważny czy szczęśliwy. Nie chcę go opisywać; chaos różnorodnych wyrazów czy ciało tygrysa lub byka, w którym by się potwornie kłębiły złączone, lecz nienawidzące się zęby, trzewia i głowy, dawałyby może o tym pojęcie.

Nie pamiętam etapów mojego powrotu wśród ziemistych i wilgotnych hipogeów[21]. Wiem jedynie, że nie opuszczała mnie obawa, iż po wyjściu z ostatniego labiryntu otoczy mnie ponownie ohydne Miasto Nieśmiertelnych. Niczego więcej nie mogę sobie przypomnieć. To zapomnienie, teraz nie do przezwyciężenia, było może dobrowolne; może okoliczności mojej ucieczki były tak niewdzięczne, że pewnego dnia, równie niepamiętnego, poprzysiągłem sobie je zapomnieć.

III

Kto z uwagą przeczytał opis moich trudów, przypomni sobie, że pewien człowiek z miejscowego plemienia szedł za mną, jak mógłby iść za mną pies, aż do nieregularnego cienia murów. Gdy wyszedłem z ostatniej piwnicy, spotkałem go u wylotu groty. Leżał na piasku, kreśląc na nim niezręcznie, i ścierał rząd znaków, widmowy niczym litery ze snów, które ktoś już-już pojmuje, a wtedy one zlewają się w jedno. Początkowo sądziłem, że to jakieś prymitywne pismo; później spostrzegłem, że jest absurdem wyobrażać sobie, iż ludzie, którzy nie posiedli mowy, mogliby posiąść pismo. Poza tym żadna z form nie była podobna do innej, co wykluczało lub oddalało możliwość, by były one symboliczne. Człowiek ten kreślił je, przyglądał im się i je poprawiał. Nagle, jakby zabawa go znudziła, starł wszystko dłonią i przedramieniem. Spojrzał na mnie, zdawał się mnie nie poznawać. Jednakże tak wielka była ulga, jaką mi sprawiał (lub tak wielka i przerażająca moja samotność), że zacząłem przypuszczać, iż ten prymitywny Troglodyta, który patrzył na mnie z dna groty, czekał na mnie. Słońce prażyło równinę; gdy podjęliśmy drogę powrotną do wsi pod pierwszymi gwiazdami, piasek pod stopami był rozpalony. Troglodyta szedł przede mną; tej nocy powziąłem zamiar, by nauczyć go rozpoznawania i, być może, powtarzania kilku słów. Pies i koń (pomyślałem) zdolne są do tego pierwszego; wiele ptaków, jak słowik Cezarów, do drugiego. Jakkolwiek prymitywny byłby umysł człowieka, jest on przecież wyższy niż nierozumnych stworzeń.

Pokora i nędza Troglodyty przywiodły mi na pamięć obraz Argosa, starego, konającego psa z Odysei, i nadałem mu imię Argos, i usiłowałem go nauczyć tego imienia. Ciągle doznawałem niepowodzeń. Wybiegi, stanowczość i upór okazały się całkowicie daremne. Nieruchomy, z bezwładnymi oczyma, zdawał się nie odbierać dźwięków, które usiłowałem wbić mu w pamięć. O kilka kroków ode mnie wydawał się bardzo odległy. Leżąc na piasku, podobny do niewielkiego i zniszczonego sfinksa z lawy, pozwalał, aby obracały się nad nim niebiosa, od zmierzchu dnia do zmierzchu nocy[22]. Wydawało mi się niemożliwe, żeby nie dostrzegł mojego zamiaru. Przypomniało mi się, że Etiopowie powiadają, iż małpy rozmyślnie nie mówią, aby nie zmuszano ich do pracy[23], i przypisałem milczenie Argosa nieufności lub obawie. Od tego wyobrażenia przeszedłem do innych, jeszcze bardziej fantastycznych. Pomyślałem, że Argos i ja należymy do różnych światów; pomyślałem, że nasze postrzegania są jednakowe, ale że Argos zestawia je w inny sposób i konstruuje za ich pomocą inne przedmioty; pomyślałem, że być może nie ma dla niego przedmiotów; jest tylko zawrotna i ciągła gra niezwykle krótkich wrażeń. Pomyślałem o świecie bez pamięci, bez czasu; rozważałem możliwość istnienia języka, który by nie znał rzeczowników, języka o bezosobowych czasownikach lub nieodmiennych epitetach. W ten sposób umierały dni, ale coś podobnego do szczęścia wydarzyło się pewnego poranka. Deszcz spadł z potężną powolnością.

Noce pustyni mogą być zimne, ale ta była ogniem. Śniło mi się, że jakaś rzeka Tesalii[24] (której wodom zwróciłem złotą rybę) przybywała mnie wykupić; słyszałem, jak się zbliża po czerwonym piasku i czarnym kamieniu; obudziły mnie chłód i uporczywy hałas deszczu. Pobiegłem nagi, aby go powitać. Kończyła się noc; pod żółtymi chmurami plemię, nie mniej szczęśliwe niż ja, poddawało się gwałtownej ulewie w czymś na podobieństwo ekstazy. Wydawali się korybantami[25], opętanymi przez bóstwo. Argos, z oczyma wzniesionymi ku niebiosom, jęczał; strumienie wody płynęły mu po twarzy; nie tylko wody, ale i (dowiedziałem się o tym później) łez. Argosie – krzyknąłem do niego – Argosie!

Wówczas, z łagodnym zachwytem, jakby odkrywał jakąś rzecz straconą i zapomnianą bardzo dawno temu, Argos wybełkotał te słowa: Argos, pies Odysa[26]. I później, również nie patrząc na mnie: Ten pies leżący na gnoju.

Łatwo godzimy się z rzeczywistością, może dlatego, że przeczuwamy, iż nic nie jest realne. Spytałem go, co wie o Odysei. Z trudem posługiwał się językiem greckim; musiałem powtórzyć pytanie.

– Bardzo niewiele – powiedział. – Mniej niż najbiedniejszy rapsod. Minęło już chyba tysiąc sto lat od czasu, kiedy ją wymyśliłem.

IV

Owego dnia wszystko stało się dla mnie jasne. Troglodyci byli Nieśmiertelnymi; strumień o piaszczystych wodach był Rzeką, której poszukiwał jeździec. Co do miasta, którego sława dotarła aż do Gangesu, minęło już dziewięć wieków od czasu, gdy Nieśmiertelni je zniszczyli. Z pozostałości ruin wznieśli w tym samym miejscu niedorzeczne miasto, które obszedłem: parodię czy przeciwieństwo miasta, a także świątynię irracjonalnych bóstw, które kierują światem i o których niczego nie wiemy, może to tylko, że nie są podobne do człowieka. Budowla ta była ostatnim symbolem, na jaki pozwolili sobie Nieśmiertelni; zamykała ona etap, w którym, przekonani, że każde przedsięwzięcie jest jałowe, postanowili żyć dla myśli, dla czystej spekulacji. Wznieśli budowlę, zapomnieli o niej i poszli mieszkać w jaskiniach. Pogrążeni w rozmyślaniach, prawie nie dostrzegali świata zewnętrznego.

O tych rzeczach opowiedział mi Homer jak ktoś, kto rozmawia z dzieckiem. Opowiedział mi również o swojej starości i ostatniej podróży, jaką odbył, kierowany, jak Odyseusz, zamiarem dotarcia do ludzi, którzy nie wiedzą, co to morze, nie jedzą solonego mięsa ani nie podejrzewają, co to wiosło[27]. Mieszkał przez wiek w Mieście Nieśmiertelnych. Gdy je zniszczono, doradził założenie drugiego. Nie powinno nas to dziwić; powiadają, że po opiewaniu wojny Ilionu[28] opiewał wojnę żab z myszami[29]. Był jak bóg, który stworzyłby kosmos, a następnie chaos.

Być nieśmiertelnym nie jest rzeczą niezwykłą; wszystkie stworzenia oprócz człowieka są takie, gdyż nie znają śmierci; rzeczą boską, rzeczą straszną, rzeczą niepojętą jest wiedzieć, że jest się nieśmiertelnym. Zauważyłem, że przekonanie to, na przekór licznym religiom, jest niezwykle rzadkie. Izraelici, chrześcijanie i muzułmanie głoszą nieśmiertelność, ale cześć, jaką składają pierwszemu wiekowi, dowodzi, że wierzą jedynie w niego, jako że przeznaczają wszystkie pozostałe, w nieskończonej ilości, na wynagradzanie go czy karanie. Bardziej rozsądny wydaje mi się krąg niektórych religii Hindustanu[30]; w kręgu tym, który nie ma początku ani końca, każde życie jest skutkiem poprzedniego i rodzi następne, ale żadne nie określa całości... Nauczona przez praktykę wieków republika ludzi nieśmiertelnych osiągnęła doskonałość tolerancji i niemal obojętności. Wiedziała, że w nieskończonym czasie każdemu człowiekowi zdarzają się wszystkie rzeczy. Dzięki swym przeszłym czy przyszłym cnotom każdy człowiek jest godny wszelkiej dobroci, ale również zasługuje na wszelką zdradę za niecne uczynki z przeszłości czy przyszłości. Podobnie jak w grach zależnych od przypadku liczby parzyste i liczby nieparzyste dążą do równowagi, tak też znoszą się wzajem i przydają wzajem wartości spryt i głupota; i być może nieskomplikowany poemat o Cydzie jest przeciwwagą jednego tylko epitetu z Eklog czy jednej sentencji Heraklita. Najbardziej przelotna myśl posłuszna jest niewidzialnemu rysunkowi i może ukoronować czy zapoczątkować jakąś tajemniczą formę. Słyszałem o takich, którzy czynili zło, aby okazało się ono dobrem w przyszłych wiekach, lub okazało się nim w wiekach już minionych... W ten sposób rozpatrywane, wszystkie nasze czyny są słuszne, ale i obojętne. Nie istnieją zasługi moralne czy intelektualne. Homer ułożył Odyseję; jeśli założymy nieskończoną ilość czasu, z nieskończonymi okolicznościami i wariantami, jest rzeczą niemożliwą nienapisanie, choćby jeden raz, Odysei. Nikt nie jest kimś, jeden człowiek nieśmiertelny jest wszystkimi ludźmi. Jak Cornelius Agrippa[31], jestem bogiem, jestem bohaterem, jestem filozofem, jestem demonem i jestem światem, co jest nużącym sposobem powiedzenia, że nie istnieję[32].

Pojęcie świata jako systemu doskonałych kompensacji wywarło rozległy wpływ na Nieśmiertelnych. Nade wszystko uczyniło ich nieczułymi na potrzeby litości. Wspomniałem o starożytnych kamieniołomach, które przecinały pola drugiego brzegu; jakiś człowiek wpadł do najgłębszego; nie mógł zrobić sobie krzywdy ani umrzeć, ale paliło go pragnienie; zanim rzucono mu linę, minęło siedemdziesiąt lat. Nie interesował ich również własny los. Ciało było uległym zwierzęciem domowym i wystarczała mu, co miesiąc, jałmużna kilku godzin snu, odrobiny wody i ochłapa mięsa. Niechaj nikt jednak nie pragnie zniżyć nas do ascetów. Nie ma bardziej złożonej przyjemności niż myślenie, i oddawaliśmy się jej. Czasami jakiś nadzwyczajny bodziec zwracał nas światu zewnętrznemu. Na przykład owego poranka – starożytna, pierwotna radość z powodu deszczu. Takie chwile zdarzały się niezmiernie rzadko; wszyscy Nieśmiertelni byli zdolni do doskonałego spokoju; pamiętam jednego z nich, którego nigdy nie widziałem stojącego: jakiś ptak uwił gniazdo na jego piersi.

Wśród konsekwencji doktryny mówiącej, że nie ma rzeczy, która by nie była zrównoważona przez inną, istnieje jedna o niewielkim znaczeniu teoretycznym, ale to ona skłoniła nas, pod koniec czy na początku X wieku, do rozproszenia się po powierzchni ziemi. Da się ona wyrazić w tych słowach: Istnieje rzeka, której wody dają nieśmiertelność; w jakiejś krainie musi znajdować się inna rzeka, której wody ją odbierają. Liczba rzek nie jest nieskończona; nieśmiertelny podróżnik, który przemierza świat, napije się w końcu z nich wszystkich. Postanowiliśmy odkryć tę rzekę.

Śmierć (lub aluzja do niej) czyni ludzi cennymi i patetycznymi. Są oni wzruszający, gdyż są widmami; każdy czyn, jakiego dokonują, może być ostatnim; nie ma twarzy, która by się nie rozpłynęła jak twarz z jakiegoś snu. Wśród śmiertelnych wszystko ma wartość czegoś bezpowrotnego i zależnego od przypadku. Wśród Nieśmiertelnych każdy czyn (i każda myśl) jest echem innych, które go (ją) poprzedziły w przeszłości, bez dostrzegalnego początku, lub dokładną zapowiedzią innych, które w przyszłości będą go (ją) zawrotnie powtarzać. Nie ma rzeczy, która by nie była jakby zagubiona wśród niezmordowanych zwierciadeł. Nic nie może wydarzyć się jeden tylko raz, nic nie jest bezcennie wątpliwe. To, co uroczyste, brzemienne w znaczenie, co ceremonialne, nie odnosi się do Nieśmiertelnych. Homer i ja rozstaliśmy się u bram Tangeru[33]; mam wrażenie, że się nie pożegnaliśmy.

V

Przebyłem nowe królestwa, nowe cesarstwa. Jesienią 1066 roku walczyłem pod Stamford Bridge, nie pamiętam już, czy w szeregach Harolda[34], który wkrótce znalazł swoje przeznaczenie, czy w szeregach owego nieszczęsnego Haralda Hardrady[35], który zdobył sześć stóp ziemi angielskiej, a może trochę więcej. W siódmym wieku hidżry[36], na przedmieściach Bulaku[37], przepisywałem powolnym, kaligraficznym pismem, w języku, który zapomniałem, alfabetem, którego już nie znam, siedem podróży Sindbada[38] i historię o Mieście z Brązu[39]. Na dziedzińcu więzienia w Samarkandzie[40] często grałem w szachy. W Bikanerze uprawiałem astrologię, również w Czechach. W 1638 roku byłem w Kolozsvárze[41], później w Lipsku. W Aberdeen[42], w 1714 roku, dokonałem subskrypcji na sześć woluminów Iliady Pope’a; wiem, że wracałem do nich często z rozkoszą. Około 1729 roku dyskutowałem na temat pochodzenia tego poematu z pewnym profesorem retoryki, który zwał się, o ile pamiętam, Giambattista[43]; jego racje wydały mi się nie do odparcia. Czwartego października 1921 roku „Patna”[44], która wiozła mnie do Bombaju, musiała zakotwiczyć w pewnym porcie wybrzeża Erytrei[45][1*]. Wysiadłem na ląd; przypomniałem sobie inne, bardzo dawne poranki, również nad Morzem Czerwonym, kiedy byłem trybunem Rzymu, a gorączka i magia, i bezczynność trawiły żołnierzy. W okolicy dostrzegłem obfitość jasnej wody; spróbowałem jej powodowany przyzwyczajeniem. Gdy wspinałem się na brzeg, kolczaste drzewo skaleczyło mi krawędź dłoni. Dawno niedoświadczony ból wydał mi się bardzo dotkliwy. Z niedowierzaniem, spokojny i szczęśliwy, obserwowałem cenne formowanie się powolnej kropli krwi. Znowu jestem śmiertelny – powtarzałem sobie – znowu jestem podobny do wszystkich ludzi. Tej nocy spałem aż do świtu.

...Przejrzałem, po upływie roku, te stronice. Przekonałem się, że odpowiadają prawdzie, ale wydaje mi się, że w pierwszych rozdziałach, a nawet w niektórych rozdziałach dalszych, dostrzegam coś fałszywego. Dzieje się tak, być może, za sprawą nadużywania rysów okolicznościowych; to metoda, której nauczyłem się od poetów i która wszystko kala fałszem, jako że mogą obfitować w nie fakty, ale nie ich wspomnienie... Jednakże mam wrażenie, że odkryłem głębszy powód. Opiszę go; nieważne, że zostanę uznany za fantastę.

Historia, którą opowiedziałem, wydaje się nierealna, gdyż mieszają się w niej wydarzenia z życia dwóch różnych ludzi. W pierwszym rozdziale jakiś jeździec chce poznać imię rzeki, która omywa mury Teb; Flaminius Rufus, który wcześniej dał miastu epitet Hekatompyloi, mówi, iż rzeka zwie się Egipt; obie te nazwy pasują bardziej do Homera, który wyraźnie wspomina w Iliadzie Teby Hekatompyloi, w Odysei zaś ustami Proteusza i Odysa mówi niezmiennie o Nilu – Egipt. W rozdziale drugim Rzymianin, pijąc nieśmiertelną wodę, wymawia jakieś słowa po grecku; słowa te należą do Homera i można je znaleźć przy końcu słynnego katalogu okrętów[46]. Później, w zawrotnym pałacu, mówi o „potępieniu, które było niemal wyrzutem sumienia”[47]; słowa te pochodzą od Homera, który spłodził tę okropność. Te anomalie zaniepokoiły mnie; inne, o charakterze estetycznym, pozwoliły odkryć prawdę. Zawiera je ostatni rozdział; jest tam napisane, że walczyłem pod Stamford Bridge, że przepisywałem, w Bulaku, podróże Sindbada Żeglarza i że dokonałem subskrypcji, w Aberdeen, na angielską Iliadę Pope’a. Czytamy tam inter alia: „W Bikanerze uprawiałem astrologię, również w Czechach”. Żadne z tych świadectw nie jest fałszywe; zastanawiający jest fakt podkreślania ich rangi. Pierwsze z nich zda się odnosić do człowieka wojny, ale później dostrzegamy, że narrator nie kładzie nacisku na sprawy wojenne, lecz na losy ludzkie. Te, które następują później, są bardziej interesujące. Niejasna, elementarna przyczyna zmusiła mnie do ich odnotowania; uczyniłem to, wiedziałem bowiem, że są patetyczne. Nie są takimi w ustach Rzymianina Flaminiusa Rufusa. Są takimi w ustach Homera; dziwne byłoby, gdyby ten ostatni kopiował, w XIII wieku, przygody Sindbada, drugiego Odysa, i odkrywał, po obróceniu się wielu wieków, w jakimś północnym królestwie i w jakimś barbarzyńskim języku, formy swojej Iliady. Co do zdania, które zawiera nazwę Bikaneru, widać, że zostało ono zredagowane przez literata, pragnącego, podobnie jak autor katalogu okrętów, wykazać się znajomością dobrze brzmiących nazw[2*].

Kiedy zbliża się koniec, nie pozostają już obrazy wspomnień; zostają jedynie słowa. Nic dziwnego, że czas pomieszał te, które kiedyś reprezentowały mnie, ze słowami będącymi symbolem losu kogoś, kto towarzyszył mi przez tyle wieków. To ja byłem Homerem; w niedługim czasie stanę się Nikim, jak Odyseusz[48]; w niedługim czasie stanę się wszystkimi: umrę.

Postscriptum z 1950 roku. Wśród komentarzy, jakie wywołała przytoczona relacja, najciekawszy, bo z pewnością nie najbardziej uprzejmy, nosi biblijny tytuł A Coat of Many Colours[49] (Manchester 1948) i jest dziełem zawziętego pióra doktora Nahuma Cordovero. Obejmuje jakieś sto stronic. Mówi o kompilacjach greckich, o kompilacjach późnołacińskich, o Benie Jonsonie[50], który określał swoich współczesnych, posługując się cytatami z Seneki, o utworze Virgilius evangelizans Alexandra Rossa[51], o pomysłach George’a Moora i Eliota, i wreszcie o „opowiadaniu przypisywanemu antykwariuszowi Josephowi Cartaphilusowi”. Ujawnia, w pierwszym rozdziale, krótkie interpolacje z Pliniusza[52] (Historia naturalis, V 8); w drugim – z Thomasa De Quincey[53] (Writings, III 439); w trzecim – z pewnego listu Kartezjusza[54] do ambasadora Pierre’a Chanut[55]; w czwartym – z Bernarda Shawa[56] (Back to Methuselah, V). Wnioskuje z tych wtrąceń, czy kradzieży, że cały ten dokument jest apokryfem.

Moim zdaniem konkluzja taka jest niedopuszczalna. Kiedy zbliża się koniec – napisał Cartaphilus – nie pozostają już obrazy wspomnień; pozostają jedynie słowa. Słowa, słowa niestosowne i okaleczone, były ubogą jałmużną, jaką pozostawiły mu godziny i wieki.

Dla Cecilii Ingenieros[57]

Nieboszczyk

Żeby jakiś człowiek z przedmieścia Buenos Aires, żałosny cwaniaczek bez innych zalet niż zaślepienie odwagą, zapuścił się w konne pustynie na pograniczu Brazylii i został szefem przemytników, wydaje się rzeczą z góry niemożliwą. Tym, którzy tak sądzą, pragnę opowiedzieć o losie Beniamina Otálory, o którym, być może, nie przetrwało żadne wspomnienie w dzielnicy Balvanera i który zginął, tak jak powinien, od kuli, na krańcach Rio Grande do Sul. Nie znam szczegółów jego przygody; gdy zostaną mi one objawione, będę musiał poprawić i poszerzyć te stronice. Chwilowo może będzie przydatne to streszczenie.

Beniamin Otálora liczy, około 1891 roku, dziewiętnaście lat. Jest chłopakiem o niskim czole, szczerych, jasnych oczach, o silnej, baskijskiej budowie; szczęśliwy cios sztyletem uświadomił mu, że jest człowiekiem odważnym; nie niepokoi go śmierć przeciwnika ani natychmiastowa konieczność ucieczki z Republiki. Parafialny kacyk daje mu list do niejakiego Azeveda Bandeiry, w Urugwaju. Otálora wsiada na statek, rejs jest burzliwy, statek trzeszczy; następnego dnia włóczy się po ulicach Montevideo z niewypowiedzianym, i może nieuświadomionym, smutkiem. Nie udaje mu się odnaleźć Azeveda Bandeiry; około północy, w jakiejś tawernie w Paso del Molino[1], jest świadkiem sprzeczki między poganiaczami bydła. Błyska nóż; Otálora nie wie, po której stronie jest racja, ale sam smak niebezpieczeństwa pociąga go, jak innych karty czy muzyka. W czasie bójki odparowuje cios sztyletem wymierzony przez jakiegoś poganiacza Metysowi w ciemnym kapeluszu i ponczo. Potem okazuje się, że jest to Azevedo Bandeira. (Otálora, kiedy się o tym dowiaduje, drze list, gdyż woli zawdzięczać wszystko samemu sobie). Azevedo Bandeira, chociaż krzepki, sprawia wrażenie, że jest zdeformowany; w rysach jego twarzy, ciągle nazbyt bliskiej, jest obecny Żyd, Murzyn i Indianin; w jego postaci – małpa i tygrys; blizna, która przecina twarz, jest dodatkową ozdobą, podobnie jak szczeciniaste, czarne wąsy.