Wzgórze przyśnień - Arthur Machen - ebook

Wzgórze przyśnień ebook

Arthur Machen

3,4

Opis

Niepokojąca powieść walijskiego pisarza, debiutującego jako autor skandalizujących opowiadań grozy, a potem niesłusznie wtłaczanego w ramy tego gatunku, podczas gdy jego hipnotyczna, klarowna proza je przekracza. Znać tu fascynację antykiem i mroczną zmysłowością, a także wirtuozowską muzyczność języka. Bohater powieści w młodym wieku przeżywa dziwną inicjację, i to go naznacza. Jego późniejsze lata w Londynie, gdzie próbuje zostać pisarzem, to próba zrozumienia, co właściwie się stało, jaka siła go dotknęła i co owo dotknięcie znaczy. To jedna z opowieści, które wciągają aurą i stylem, nie fabułą. W świecie anglojęzycznym ma rangę zapomnianego klasyka i jest często wznawiana.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 348

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (9 ocen)
1
5
0
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




TYTUŁ ORYGINAŁU:The Hill of Dreams
PROJEKT OBWOLUTY, OKŁADKI I STRON TYTUŁOWYCH Frycz i WichaW projekcie obwoluty wykorzystano deseń Williama Morrisa (1834–1896)
REDAKTOR PROWADZĄCY: Kamil Piwowarski
OPRACOWANIE REDAKCYJNE: Agnieszka Papieska
KOREKTA: Renata Kuk, Piotr Królak, Małgorzata Denys
SKŁAD I ŁAMANIE: Anter-Poligrafia
Fragment polskiej edycji Wzgórza przyśnień miał swój pierwodrukna łamach „Literatury na Świecie” (9–10/2019)
Wydanie pierwsze
Warszawa, 2020
© for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2020 © for the Polish translation and Afterword by Maciej Płaza, 2020
ISBN 978-83-8196-084-7
KSIĘGARNIA INTERNETOWA
www.piw.pl
POLUB PIW NA FACEBOOKU!
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
Konwersja: eLitera s.c.

I

Na niebie jarzył się blask, jak gdyby otwarły się wrota wielkiego pieca.

Lecz już przez całe popołudnie jego oczy chłonęły różne wspaniałości; Lucian Taylor zabłądził w krainie baśni. Ferie miały się ku końcowi, a on wyszedł z postanowieniem, że się zagubi, że odkryje dziwne wzgórza i perspektywy, jakich nie widział nigdy dotąd. Powietrze było nieruchome, duszne, wyczerpane po ulewnym deszczu, chmury wyglądały jak ulane z ołowiu. Na wzgórzu nie wiał najlżejszy nawet wietrzyk, w głębi doliny nie drgnął ani jeden suchy liść, ani jedna gałązka nie zadrżała w ciemnym styczniowym lesie.

O jakąś milę od plebanii Lucian skręcił z głównego traktu w dróżkę, która obiecywała tajemnicę i przygodę. Był to stary, zaniedbany zaułek, nieledwie rów, wyżłobiony na dziesięć stóp głęboko przez zimowe roztopy i ocieniony przez wielkie, niestrzyżone żywopłoty, gęsto razem splecione. Po obu stronach płynęły mętne strumyki, gdzieniegdzie na dróżkę wylewały się też strugi wody, które podmyły brzegi. Zaułek był tak głęboki i ciemny, że Lucian zupełnie stracił z oczu okolicę, widział jedynie, że zstępuje coraz niżej, w jakąś niedomyślaną kotlinę.

Przeszedł może dwie mile między wysokimi ścianami zaułka, nim pochyłość dobiegła końca, ogarnęło go jednak ekscytujące poczucie, że dotarł bardzo daleko, ze znanych stron w zupełnie nieznane. Zszedł jakby na dno niecki między wzgórzami i czarny las odgrodził go od świata. Z drogi, którą zostawił za sobą, z drogi przed nim, z niewidocznych krynic pod drzewami spływały strumyczki i wpadały do głównego potoku, który na dole przecinał dróżkę. W martwym, zupełnie ogłuchłym powietrzu, pod ołowianymi, nieruchomymi chmurami dziwnie było słyszeć tak donośne szemranie i chlupotanie wody; Lucian przystanął na chwilę na chybotliwej kładce i patrzył, jak suche drewno, odłamane gałęzie i wiechcie trawy przemykają pod nim na oślep i wpadają w spiętrzony wysoko kłąb piany, który zgromadził się przed zwalonym pniem.

Potem ruszył dalej pod górę, szedł pomiędzy wapiennymi skałami, coraz wyżej i wyżej, aż szum wody ścichł do niewyraźnego szmeru, podobnego do brzęczenia pszczelich rojów w ulach letnią porą. Na jakiś czas teren się wyrównał, aż wreszcie pojawił się rozstęp w ścianach skalnych oraz przełaz, na który można było się wspiąć i wyjrzeć, co jest dalej. Lucian znalazł się, jak pragnął, na dalekim odludziu, zabłąkał się na nieznane, tajemne terytorium. Z wysokości dróżki, okalającej czoło wzgórza, ujrzał głębokie doliny i zarośnięte debry, a hen za drzewami jeszcze odleglejsze tereny, nagie, dzikie wzgórza i ciemne połacie lasu, stykające się z szarym, nieruchomym niebem. U samych jego stóp zbocze wzgórza, porosłe gęstą trawą i kępami uschłych paproci, tu i ówdzie upstrzone karłowatymi ciernistymi krzakami, opadało stromo w dolinę, niżej rosła gęsta kępa dębów, wszystko pogrążone w ciszy i bezruchu, dziewicze, jakby nietknięte dotąd ludzką stopą. Trawa, paprocie, krzaki i lasy, wszystko to rosło brązowe i szare pod ołowianym niebem; i Lucian zdumiał się tym widokiem, jak gdyby czytał cudowną opowieść, której sens odrobinę przekracza jego pojmowanie. Potem niczym bohater baśni ruszył dalej w drogę, zauważając gdzieniegdzie kolejne szczegóły niezwykłej okolicy, w jaką się zapuścił, i bardziej czując niż widząc, że w miarę jak dzień gaśnie, wszystko coraz bardziej szarzeje i posępnieje. Stopniowo zaczęły dobiegać go odgłosy wieczornej krzątaniny w gospodarstwach, muczenie krów, szczekanie pasterskich psów; ledwie słyszalny rozgwar z oddali. Robiło się coraz później i gdy cienie poczerniały, przyspieszył kroku, aż dróżka ponownie zaczęła zbiegać w dół, a potem, minąwszy ostry zakręt, z wyraźną ulgą, ale i odrobiną rozczarowania, znalazł się na znajomym terenie. Okazało się, że zatoczył niemal pełne koło i od tej strony zaułek jest mu dobrze znany: znalazł się niewiele ponad milę od domu. Żwawym krokiem zszedł ze wzgórza; powietrze było połyskliwe i nieprzejrzyste, przemieniało drzewa i żywopłoty w widmowe kształty, a ściany Białego Domku migotały na stoku, jak gdyby przemieszczały się ku niemu. Potem nastąpiła zmiana. Najpierw lekkie tchnienie wiatru przemknęło z suchym szelestem przez żywopłoty, aż poruszyły się nieliczne listki pozostałe na gałązkach, a jeden czy dwa zatańczyły szaleńczo, gdy zaś wiatr się nasilił i powiał z innej strony, odrętwiałe gałęzie drzew zaklekotały o siebie jak kości. Wzbierający powiew jakby oczyścił powietrze i ujął mu ciężaru. Lucian mijał właśnie przełaz, za którym biegła ścieżka do samotnej chatynki sędziwej pani Gibbon, stojącej pośrodku pól, w oddaleniu nawet od tego bocznego zaułka, i ujrzał jasnobłękitny dym z jej komina, unoszący się wyraźnie nad zmarniałym renklodowym sadem, na tle jasnego pasma nieba, które rozszerzało się wzdłuż widnokręgu. Gdy minął przełaz, z pochyloną głową i wzrokiem wbitym w ziemię, coś białego wychynęło nagle z czarnej ściany żywopłotu; w dziwnym półmroku, maźniętym teraz poświatą zachodu, wydało mu się, że to czyjaś postać przepłynęła obok niego i znikła. Światło było tak rozmigotane i niepewne, tak niepodobne do rzeczywistej atmosfery, jaka panowała tego dnia, że przez chwilę zastanawiał się, któż to może być, po czym uświadomił sobie, że to tylko Annie Morgan, córka starego Morgana z Białego Domku. Annie była od niego o trzy lata starsza i Lucian złościł się, że choć dopiero piętnastoletnia, od ostatnich wakacji letnich okropnie urosła. Wreszcie zszedł do podnóża wzniesienia i podniósłszy wzrok, ujrzał dziwne zmiany na niebie. Jasne pasmo rozszerzyło się w ogromny czysty przestwór wypełniony światłem, wyżej zaś ciężkie, ołowiane chmury rozpadały się i mknęły po nieboskłonie, gnane wiatrem. Lucian przystanął, by się temu przyjrzeć, i spojrzał też na wielki pagór, który wysuwał się spomiędzy wzgórz w głąb doliny. Była to formacja naturalna i swoim kształtem zawsze musiała przypominać fort, jej stromiznę jednak wzmogły ręce Rzymian; na wierzchołku wznosiły się wysokie wały, stanowiące dawniej, jak objaśnił ojciec Luciana, vallum obozu, a od północnej strony wykopany był głęboki rów, oddzielający pagór od reszty wzniesienia. Na tym szczycie wyrosły też dęby, dziwaczne karłowate drzewa o krzywych, powyginanych pniach i poskręcanych gałęziach; stały teraz czarne na tle rozświetlonego nieba. Po chwili powietrze znów się zmieniło: zorza nabrała intensywności, aż w stawie przy bramie pojawiła się jakby plama krwi, a wszystkie chmury obsypały się ognistymi punkcikami i cętkami płomieni; gdzieniegdzie wyglądało to tak, jak gdyby otwierały się wrota przeraźliwego pieca.

Zerwał się dziki wiatr; wionął przez lasy z dźwiękiem podobnym do krzyku, a gałęzie wielkiego dębu przy drodze ocierały się o siebie z ponurym skrzypieniem. W miarę jak czerwień zalewała niebo, od ziemi i wszystkiego, co na niej, bił blask, nawet szare zimowe pola i nagie stoki wzgórz stały się karmazynowe, sadzawki zmieniły się w zbiorniki płynnego mosiądzu, droga się rozmigotała. Lucian stał oczarowany, niemal przelękły, w obliczu szkarłatnej magii wieczornej zorzy. Dawny rzymski fort ogarnęła pożoga; płomienie z niebios prażyły w jego mury, ciemna chmura płynęła nad nim niczym kłąb dymu, a wynędzniałe, pokręcone drzewa rysowały się czarne jak noc na tle czerni pieca.

Gdy Lucian dotarł do domu, przywitało go wołanie matki: – A oto i Lucian! Mary, panicz Lucian przyszedł, możesz nakryć do stołu. – Potem chłopiec opowiedział długą historię swoich przygód i powstydził się nieco, gdy się okazało, że ojciec jest doskonale zaznajomiony z przemierzonym przezeń zaułkiem, zna nawet nazwy dzikich lasów, które mijał z bojaźnią.

– Przypuszczam, że szedłeś koło Darren – stwierdził krótko. – Owszem, widziałem zachód słońca; zanosi się na burzową pogodę. Jutro w kościele nie spodziewam się tłumów.

Na kolację „z okazji ferii” były tosty z masłem. Zaciągnięto czerwone zasłony, wesoło zapłonął kominek, a stare, swojskie meble, nieco już sfatygowane, budziły urokliwe skojarzenia. W domu było o wiele przyjemniej niż w zimnej i obskurnej szkolnej izbie, znacznie milej było czytać „Chamber’s Journal” niż uczyć się geometrii Euklidesa; lepiej też gawędziło się z rodzicami, niż odpowiadało na odzywki w rodzaju: „Ej, Taylor, rozdarłem spodnie; ile sobie liczysz za zszycie?”, czy: „Lucy, skarbie, chodź no i przyszyj mi guzik przy koszuli”.

Nocą zbudziła go burza; przez chwilę przebierał rękoma po pościeli, po czym zerwał się, drżąc na całym ciele, nie wiedząc, gdzie jest. Przyśniło mu się, że jest w rzymskim forcie i odprawia jakieś mroczne okropieństwo, a wrota pieca stoją otworem i prażą weń płomienie z niebios.

W szkole Lucian pomału, ale bez ujmy, przechodził z klasy do klasy; od czasu do czasu zdobywał wyróżnienia, coraz mocniej też wciągały go bezużyteczne lektury i niecodzienne dziedziny wiedzy. Całkiem nieźle pisał elegie i jamby, choć wolał ćwiczyć się w rymowanej łacinie wieków średnich. Lubił historię, najchętniej jednak medytował o Brytanii opustoszałej po odejściu rzymskich legionów, o nielicznych chodnikach spękanych od mrozu, celtyckiej magii tlącej się wciąż na dzikich wzgórzach i w czarnych leśnych ostępach, o różanych marmurach z zaciekami od deszczów, o szarzejących murach. Nauczyciele nie zachęcali go do takich dociekań: ich zdaniem szczery entuzjazm powinny wzbudzać takie dyscypliny jak krykiet i piłka nożna, dilettanti mogli nawet bez wstydu grać w tenisa i czytać Szekspira, jednak krzepcy angielscy chłopcy nie powinni interesować się epokami dekadencji. Któregoś razu oskarżono Luciana, że namówił kolegę o nazwisku Barnes do czytania Villona. W swoim wypracowaniu domowym Barnes starał się podkreślić nieprzyzwoity charakter omawianego utworu, a ponieważ kiepsko znał francuski, popuścił wodze fantazji. Sprawa była poważna: dyrektor szkoły nigdy nie słyszał o Villonie, a winowajca bez skrupułów wyjawił, kto mu podsunął lektury. Luciana spotkała więc przykrość, a żałosny nieuk Barnes, któremu puszczono sprawę płazem, postanowił ograniczyć się w swych zainteresowaniach do Starego Testamentu, który akurat dyrektor znał dobrze. Lucian dalej ślęczał nad książkami i radził sobie przyzwoicie, czasem napisał coś bardzo porządną łacińską lub grecką prozą. Szkolni koledzy uważali go za pomyleńca i tolerowali go, właściwie nawet na swój barbarzyński sposób byli dla niego mili. W późniejszym życiu Lucian często przypominał sobie przejawy szczodrości i wielkoduszności, jakich zaznał od nędzników pokroju Barnesa, którzy nie mieli głowy do starodawnej francuszczyzny ani do nietypowych miar wierszowych, i te wspomnienia zawsze go wzruszały. Podobne opowieści snują czasem podróżnicy, którzy wylądowawszy na okrutnych brzegach zamieszkanych przez dzikie plemiona, spotkali się tam z niemałą serdecznością i gościnnością.

Lucian wyglądał ferii i wakacji nie mniej radośnie niż reszta. Barnes i jego przyjaciel Duscot opowiadali mu o swoich planach i oczekiwaniach; obaj wybierali się do domu, do swych braci i sióstr, i mieli grać w krykieta, potem znów w krykieta, lub w piłkę nożną i potem znów w piłkę, natomiast zimą czekały na nich przyjęcia i najróżniejsze inne atrakcje. Lucian z kolei zapowiadał, że zamierza uczyć się hebrajskiego, a może prowansalskiego, w ramach rozrywek na świeżym powietrzu będzie zaś wędrował po górskich pustkowiach, najchętniej w deszczowe dni. Po takich wyznaniach Barnes dzielił się z Duscotem swym mocnym przeświadczeniem, że ich kompan Taylor do reszty zbzikował. Życie szkolne było dziwaczne i zwariowane, zupełnie niepodobne do tego, jak przedstawiono je w Tomie Brownie[1]. Któregoś razu Lucian przyuważył, jak dyrektor głaszcze po głowie syna biskupa, mówiąc do niego „mój mały człowieczku” i uśmiechając się wstrętnie. Tego samego dnia odegrał groteskowo tę scenkę piątoklasistom, co spotkało się z dużym aplauzem, zaraz jednak zmarnował to uznanie, proponując kolegom dobrowolny kurs logiki scholastycznej. Któryś z barbarzyńców przewrócił go na ziemię, inny skoczył na niego, zrobili to jednak bardzo łagodnie. W szkole było też jednak kilka egzemplarzy znacznie gorszego sortu: bezczelni podlizywacze, zarozumialcy od najmłodszych lat przyuczani do zadzierania nosa, którzy już teraz „poważnie podchodzili do życia”, choć zarazem, jak mawiał dyrektor, byli to „radośni, męscy młodzieńcy”. Niektórzy z nich w swoich rodzinnych domach przebierali się do kolacji, a w styczniu, po powrocie z ferii, opowiadali o tańcach. Przedstawiciele tego jadowitego gatunku, na szczęście stosunkowo rzadkiego, w późniejszym życiu osiągali znaczne sukcesy. Biorąc swoje lata nauki jako całość, Lucian zawsze bronił szkolnego systemu, po latach z entuzjazmem wspominał mocne piwo wypijane w przydrożnej tawernie kawałek za miastem. Zarazem poczytywał publicznemu szkolnictwu za ogromny plus, że w bardzo młodym wieku nabrał zamiłowania do tytoniu.

Trzy lata po tym, jak odkrył wąski zaułek i przywidział mu się płonący fort, w pewien bardzo upalny dzień sierpnia Lucian przyjechał do domu na wakacje. Było to jedno z pamiętnych lat w dziejach pogody w Anglii, gdy cała ta wyspa na północnym morzu zdawała się spowita jakimś prowansalskim czarem, koniki polne cykały głośno jak cykady, wzgórza pachniały rozmarynem, a białe ściany starych gospodarstw lśniły w słońcu, jak gdyby znajdowały się w Arles, Awinionie czy sławnym Tarascon nad Rodanem.

Ojciec spóźniał się z przyjazdem na stację, Lucian kupił więc sobie Wyznania angielskiego opiumisty, które wypatrzył na stojaku z książkami. Gdy stara dwukółka wreszcie przyjechała, Lucian zauważył, że jest świeżo pomalowana ciemną farbą, a kucyk wydał mu się posunięty w latach.

– Obawiałem się, że się spóźnię, Lucianie – powiedział ojciec – choć popędzałem starą Polly, ile mogłem. Już miałem kazać George’owi zaprzęgać, gdy przyszedł młody Philip Harris, okropnie strapiony. Powiedział, że jego ojciec przewrócił się „jakoś tak nagle” na środku pola i nie mogą z niego wydobyć słowa, i spytał, czy mógłbym go obejrzeć. Musiałem pójść, choć nie mogłem dla tego biedaka nic zrobić. Posłali po doktora Burrowsa, ale obawiam się, że stwierdzi ostry udar słoneczny. Starzy ludzie mówią, że nie pamiętają takiego skwaru.

Kucyk biegł niespiesznym kłusem po sprażonym gościńcu, mszcząc się, że popędzano go w drodze na stację. Żywopłoty były białe od wapiennego pyłu, powietrze nad polami drżało od upału. Lucian pokazał ojcu Wyznania i zaczął opowiadać o pięknych fragmentach, które zdążyły już przykuć jego uwagę. Pan Taylor dobrze znał tę książkę, czytał ją wiele lat wcześniej. Doprawdy, równie trudno było go czymkolwiek zaskoczyć, jak owego bohatera powieści Daudeta, który wszelkie życiowe przypadki kwitował jedną formułą i gdy ujrzał utopionego akademika wyciągniętego z rzeki, stwierdził tylko: J’ai vu tout ça[2]. Proboszcz Taylor, jak nazywali go parafianie, kiedyś czytywał dobre książki i uwielbiał wzgórza i lasy, ale teraz już nic go nie zaskakiwało, ani przyjemnie, ani niemiło. Coraz trudniej było zarobić na życie, jego środki utrzymania skurczyły się niemal do zera, w takich okolicznościach wielki styl traci wiele ze swych subtelniejszych smaczków. Pan Taylor bardzo kochał Luciana i cieszył się z jego przyjazdu, wieczorem jednak znów ogarnął go smutek: siedział z głową podpartą na ręce, z wyrzutem w oczach wobec srogiego losu.

Nikt już nie zawołał: „A oto pan domu z paniczem Lucianem, można nakrywać do stołu!”, gdy kucyk dokłusował pod dom. Matka od roku nie żyła, domem zajmowała się kuzynka Luciana. Była to zacna osoba w średnim wieku, o nazwisku Deacon i niewyszukanych gustach; zgodnie z nimi podała na kolację zimną baraninę. Było też ciasto, ale wypieki nigdy nie wyrastały tak, jak zaklinała je panna Deacon. Na szczęście posiłek podano w umiłowanym „saloniku”, gdzie za otwartym oknem rozciągały się wzgórza i lesiste zbocza dolin, stare meble wciąż były przyjemne dla oka, a stare książki na półkach przechowywały liczne wspomnienia. W jednym z szacowniejszych foteli psuły się kółka i trzeba było go zmyślnym sposobem podeprzeć, ale po twardych szkolnych ławkach Lucianowi siedziało się na nim bardzo wygodnie. Po kolacji wyszedł z domu i przechadzał się po ogrodzie i sadach, zapatrzył się też ponad przełazem w stronę lasu, gdzie naparstnica, paprocie i żarnowiec splatały się z krzakami leszczyny, gdzie sekretne polany i dziewicze ustronia, zamaskowane gęstą tkaniną zieleni, od lat służyły mu za kryjówki do samotnych dumań. Każda ścieżka za domem, każde pole i każdy żywopłot pełne były drogich i przyjaznych wspomnień, a wiązówka pachniała piękniej niż kadzidło dymiące w słońcu. Lucian długo stał oparty o przełaz, póki daleki las nie zaczął oblewać się purpurą, póki w dolinie nie rozsnuły się białe mgły.

Przez cały sierpień każdy ranek i wieczór spowity był mlecznym oparem; każdego dnia ziemia skrzyła się w upale, a powietrze było dziwne, nieswojskie. Wędrując po zaułkach i spacerując przyjemnie chłodnym skrajem lasu, Lucian widział i czuł, że nic nie jest zwyczajne, takie jak zawsze, blask słońca przeobraził bowiem łąki i odmienił całą postać ziemi. Pod palącym prowansalskim słońcem wiązy i buki wyglądały egzotycznie, a wczesnym rankiem, gdy mgły były gęste, wzgórza przybierały nieziemski kształt.

Jedyną przygodą, jaką Lucian przeżył podczas tych wakacji, była ponowna wyprawa do rzymskiego fortu, na owo fantastyczne wzniesienie, gdzie trzy lata wcześniej ujrzał, jak strome wały i skarlałe dęby stają w płomieniach zachodzącego słońca. Od tamtego styczniowego wieczora odludna dolina nieustannie go kusiła. Przyglądał się zielonym umocnieniom i latem, i zimą, widywał, jak pagór piętrzy się niewyraźnie w przelotnym deszczu, w letnie wieczory widział, jak jego wierzchołek wybija się sponad śnieżnobiałych mgieł, obserwował, jak baśniowe szańce połyskują i nikną w ulotnym kwietniowym zmierzchu. W żywopłocie obok zaułka znajdowała się bramka, Lucian przystawał przy niej i spoglądał ku południu, gdzie wzgórze znienacka wystrzelało w górę; w letnie wieczory wierzchołek wzniesienia wyróżniał się nie tylko krągłością oszańcowań, ale też okalającym go wieńcem gęstej zieleni, czyli rosnącymi naokoło dębami. Z jeszcze wyższego odcinka dróżki, gdzie Lucian dotarł owego sobotniego popołudnia, po stronie północnej na stoku wzgórza bielały ściany gospodarstwa Morganów, po południowej natomiast znajdował się przełaz z widokiem na dym z komina staruszki Gibbon; z kolei gdy spojrzało się przez bramkę w głąb doliny, nie widać było ani śladu ludzkiej działalności prócz owych starożytnych zielonych wałów, gdzie krąg dębów strzegł rosnącego wewnątrz lasku.

W upalną sierpniową pogodę kolisko fortu przyciągało i fascynowało jeszcze mocniej niż zwykle. Gdy Lucian wystawał, czy też, jak powiedziałby dyrektor jego szkoły, „zbijał bąki” przy bramce i wpatrywał się w sekretną, zamkniętą dolinę, oczyma wyobraźni widział nad wzgórzem jakby ruchliwą płomienną aureolę. Któregoś popołudnia, gdy tak tkwił na swoim posterunku, strome zbocza i wydatne szańce zdały mu się czarowniejsze niż kiedykolwiek dotąd; krąg wielkich dębów stał na tle nieba nieruchomy i wyraźny jak na obrazku, i Lucian, choć nie miał w zwyczaju wdzierać się na cudzy teren, przelazł ukradkiem przez furtkę. Gospodarze i ich parobkowie zajęci byli przy żniwach na wyżej położonych polach, a zew przygody był nieodparty. Najpierw przekradł się wzdłuż strumienia w cieniu olszyny, gdzie rosły bujnie trawy i kwiaty podmokłych łąk; lecz gdy zbliżył się do celu i stromizna fortu wznosiła się już wprost nad jego głową, zupełnie przestał się kryć i zaczął wspinać się gorączkowo. Nie było nawet najlżejszego tchnienia wiatru, słońce prażyło w nagie zbocze, jedynym dźwiękiem było głośne cykanie pasikoników. Wspinaczka była stroma, tym bardziej stroma, im bardziej dolina zostawała w dole. Lucian obrócił się na chwilę i spojrzał w stronę strumienia wijącego się między olchami, który wydawał się teraz odległy; po drugiej stronie doliny drobne ciemne sylwetki przesuwały się po polu, od czasu do czasu dobiegał też stamtąd nikłym echem, jakby po drucie, wysoki śpiew. Lucian był mokry od skwaru; ocierał pot z twarzy, czuł strużki spływające po całym ciele. Zielone szańce wznosiły się jednak nad jego głową wyzywająco, a ciemny krąg dębów obiecywał chłód. Lucian parł więc coraz wyżej i wyżej, pod koniec czołgał się już na czworakach, chwytając się kęp darni i korzeni sterczących tu i ówdzie z rudego gruntu. Wreszcie zaległ, dysząc ciężko, na grzbiecie vallum.

W forcie panował półmrok i chłód, a teren był mocno zagłębiony, niczym dno olbrzymiej filiżanki. Z wnętrza wał wydawał się wyższy niż od zewnątrz, krąg dębów nachylał się do środka niczym ściana ciemnozielonego lochu. Fosa zarośnięta była gęstwiną wstrętnych pokrzyw, innych niż zwyczajne pokrzywy w zaułkach; gdy Lucian musnął niechcący jedną z nich, liść sparzył go jak ogień. Za fosą wznosiła się gęsta kępa zarośli i drzew, starych i przysadzistych, powyginanych i poskręcanych przez wiatry w dziwaczne, brzydkie kształty; buki, dęby, leszczyna, jesiony i cisy były tak zwichrowane, skarlałe i zniekształcone, że wraz z pokrzywami zdawały się należeć do jakichś niespotykanych gatunków. Lucian zaczął przedzierać się przez te wstrętne zarośla, potykając się, boleśnie chłostany krzywymi gałęziami. Kilka razy uderzył stopą w coś twardszego niż drewno i gdy spojrzał pod nogi, widział kamienie obielone trądem starości, lecz z widocznymi jeszcze śladami topora. Nieco dalej korzenie skarlałych drzew oplatały wysoki na stopę szczątek muru, a na okrągłym stosie odpadłych odeń kamieni krzewiło się nieznane ziele o trującej woni. Ziemia była czarna i mazista, stopy zapadały się z bulgotem i nie zostawiały śladów. W najciemniejszych miejscach, gdzie cień był najgęstszy, pęczniały kolonie obrzydliwych grzybów, napełniające nieruchome powietrze mdlącym, gnilnym fetorem; Lucian wzdrygał się, gdy stopa zapadała mu się czasem w tę szkaradną pulpę. Wreszcie zabłysło słońce, Lucian rozgarnął ostatnie gałęzie i wytoczył się chwiejnie na otwartą przestrzeń pośrodku obozu. Była to polana otoczona kręgiem rosochatych zarośli, porośnięta przyjemną, gęstą trawą, z czystą, twardą ziemią, na której nie pleniła się żadna nikczemna roślinność, w pobliżu środka sterczał tylko pniak ściętego cisu, zostawiony przez drwala. Lucian uznał, że miał on pewnie służyć za siedzisko: kręty konar, przez który płynęła jeszcze odrobina soków, dawał oparcie plecom, przysiadł więc, by spocząć po niedawnym mozole. Siedziało się tam jeszcze mniej wygodnie niż w szkolnej ławce, ale i tak był rad, że znalazł jakąś namiastkę krzesła. Odpoczywał, dysząc jeszcze po trudach wspinaczki i przedzierania się przez wilgotną, dżunglowatą gęstwinę, miał też wrażenie, że jest mu coraz goręcej; piekła go ręka oparzona pokrzywą, palące mrowienie zdawało się rozchodzić po całym ciele.

Nagle Lucian uzmysłowił sobie, że jest samotny. Nie tak zwyczajnie sam, jak często bywał w lesie i w głębokich zaułkach; teraz było to zupełnie inne i bardzo dziwne wrażenie. Pomyślał o dolinie wijącej się daleko za wałami fortu, o łąkach nad strumieniem, zielonych, spokojnych i nieruchomych, bez dróg ani ścieżek. Przemierzył je, wspiął się na niemal pionowe wzniesienie i przedarłszy się przez wydatne zielone szańce, krąg dębów i rosochaty gąszcz, dotarł do centralnego miejsca. Po drugiej stronie, wiedział o tym, ciągnęły się liczne odludne pola, dzikie niczym błonia, nietknięte ludzką stopą, nienawiedzane przez nikogo. Był zupełnie samotny. Gdy tak siedział na pniaku, robiło mu się coraz goręcej, w końcu wyciągnął się jak długi na miękkiej trawie i poczuł, jak fale upału przebiegające przez jego ciało pomału się uspokajają.

A potem zaczął marzyć, pozwolił, by jego dziewiczy umysł pofolgował sobie w nie do końca określonych, rozkosznych rojeniach. Skwarne powietrze zdawało się uderzać w niego namacalnymi falami, sparzona przez pokrzywę skóra piekła go i swędziała nieznośnie; był sam na baśniowym wzgórzu, wewnątrz wielkich umocnień, w kręgu dębów, w samym sercu rosochatej gęstwiny. Pomału, nieśmiało, niezdarnymi ruchami zaczął rozsznurowywać buty, nie spuszczając wzroku z ohydnych, zniekształconych drzew okalających polanę. Ani jedna gałąź nie była prosta ani wolna, wszystkie skręcały się i oplatały nawzajem, a tuż nad ziemią, gdzie zrakowaciałe odrosty łączyły się z wystającymi korzeniami, zdarzały się formy imitujące kształty ludzkie oraz twarze i powyginane członki, które zdumiały Luciana. Zielone mchy przypominały krótkie włosy, w szarych porostach wyraźnie było widać dłuższe pukle, poskręcane korzenie rozdymały się w kształty rąk i nóg, w zagłębieniach spróchniałej kory majaczyły ludzkie maski. Lucian wpatrywał się jak zahipnotyzowany w tę drzewną mimikrę, nie widząc własnych rąk, aż nagle okazało się, że leży w promieniach słońca, piękny ze swą oliwkową skórą, ciemnowłosy, ciemnooki, lśniący cielesny zwid zbłąkanego fauna.

Bystre płomyki rozedrgały się w materii jego nerwów, półodsłonięte tajemnice i sekrety życia przemykały z drżeniem przez jego mózg, przeszywały go nieznane żądze. Gdy wbijał wzrok w gęstwinę naokoło polany, wydało mu się, że słońce świeci dosłownie na zielono, a kontrast między jasnym blaskiem zalewającym trawę oraz czarną ścianą zarośli wytworzył dziwnie rozmigotane światło, w którym wszystkie groteskowe sylwetki z konarów i korzeni zaczęły się poruszać; las ożył. Murawa pod nim zapadała się i unosiła niczym głęboko falujące morze. Leżąc bez ruchu na trawie pośrodku gęstwiny, Lucian zapadł w sen.

Później uznał, że musiał spać ponad godzinę. Gdy się zbudził, inaczej padały cienie; w okamgnieniu odzyskał świadomość, usiadł gwałtownie, kompletnie osłupiały zagapił się na swoje nagie ciało. Pospiesznie ubrał się i zasznurował buty, nie mogąc pojąć, cóż za szaleństwo go opętało. Potem, gdy stanął niezdecydowany i zdezorientowany, z głową pełną rozszalałych myśli, roztrzęsiony, z drżącymi rękoma, nagle sobie przypomniał; i było to jak porażenie prądem. Policzki zapłonęły mu rumieńcem, całe ciało skręciło mu się z podniecenia. W chwili jego przebudzenia w zakątku rosochatej gęstwiny przemknął nikły powiew, coś też błysnęło, może promień słońca zajaśniał nagle wśród cieni, a gałęzie zaszumiały i zaszeleściły przez chwilę, być może poruszone wiatrem.

Lucian wyciągnął ręce i krzyknął do tego, kto go nawiedził, by wrócił; wołał błagalnie do ciemnych oczu, które nad nim lśniły, i szkarłatnych ust, które go całowały. A potem serce ścisnęła mu paniczna trwoga i rzucił się na oślep do ucieczki przez las. Wdrapał się na vallum i wychylił, przykucnięty, by nikt nie spostrzegł go z dołu. Zmieniły się tylko cienie, znad strumienia ciągnęło też chłodniejsze powietrze; na łąkach panował spokój i bezruch, w dali czarne sylwetki ciągle krzątały się przy żniwach, a wieczorny wiatr niósł słabe echo rozśpiewanych wysokich głosów. Po drugiej stronie strumienia, w szczelinie wzgórza naprzeciwko fortu wznosił się spiralny słup błękitnego drzewnego dymu z komina staruszki Gibbon. Lucian zaczął zbiegać na łeb na szyję po stromym zboczu i nie zatrzymał się, póki nie znalazł się przy swojej bramce w zaułku. Gdy obejrzał się za siebie, ku południu, i ujrzał po drugiej stronie doliny groźną stromiznę wzgórza, wydatne zielone szańce i ciemny krąg dębów, słońce zdawało się okalać fort aureolą tańczących płomieni.

– Gdzieś ty się tyle czasu podziewał, Lucianie? – spytała kuzynka, gdy wrócił do domu. – Wyglądasz, jakbyś był chory! Chybaś zwariował, żeby łazić przy takiej pogodzie. Aż dziw, żeś nie dostał udaru. Herbata już chyba całkiem wystygła. Nie mogłam dłużej czekać ze względu na ojca, sam rozumiesz.

Lucian mruknął tylko, że jest bardzo zmęczony, i zasiadł do herbaty. Nie wystygła jeszcze, bo imbryk był otulony ocieplaczem, natomiast, jak ostrzegła kuzynka, była czarna i mocna. Gorzki napar wykrzywiał usta, ledwie dawał się przełknąć, ale dobrze mu zrobił, i Luciana naszła ogromnie pocieszająca myśl, że w forcie po prostu sobie przysnął i nawiedziły go przedziwne koszmarne sny. Zdecydowanie powściągnął wodze fantazji i uznał, że całe to kłębowisko niewiarygodnych wspomnień uroiło mu się w głowie wyłącznie za sprawą odosobnienia i palącego słońca, być może też oparzenia pokrzywą, które wciąż obrzydliwie go swędziało. Przypomniał sobie zresztą, że zaraz po tym, jak poczuł ukłucie, chwycił pokrzywę przez złożoną grubo chustkę do nosa, urwał długi kawałek i włożył do kieszeni, by pokazać ojcu. Pan Taylor niemal okazał zainteresowanie, gdy wrócił ze swej wieczornej przechadzki po ogrodzie i zobaczył okaz.

– Gdzie udało ci się coś takiego znaleźć, Lucianie? – spytał. – Nie byłeś chyba w Caermaen?

– Nie. Zerwałem ją w rzymskim forcie przy błoniu.

– Ach, twyn[3]. W takim razie musiałeś przejść przez cudze pola. Wiesz, co to jest?

– Nie. Wygląda inaczej niż zwykłe pokrzywy.

– Tak, to pokrzywa rzymska, Urtica pilulifera. Rzadka roślina. Burrows twierdzi, że można ją znaleźć w Caermaen, ale nigdy nie udało mi się na nią trafić. Muszę ją dodać do spisu flory naszej parafii.

Pan Taylor zaczął kiedyś sporządzać taki spis, miał mu też towarzyszyć hortus siccus[4], lecz oba kurzyły się, zarzucone, wysoko na półkach. Odłożył pokrzywę na biurko, zamierzając umieścić ją w zielniku, lecz po jednym czy dwóch dniach kuzynka sprzątnęła ją stamtąd, zwiędłą i uschniętą.

Tej nocy Lucian rzucał się i krzyczał we śnie, a gdy zbudził się rano, było to w pewnej mierze powtórką wrażeń z przebudzenia w forcie. Wrażenia nie były już jednak tak silne i w swojskim domowym otoczeniu wydały mu się jedynie fantasmagorycznym urojeniem. Po południu Lucian musiał udać się do Caermaen: pani Dixon, żona wikarego, „zarządziła”, że ma przyjść na herbatę. Pan Dixon, choć niski, gruby i gładko ogolony, rumiany na twarzy, był człowiekiem ostrożnym, nie miał skrajnych poglądów na żaden temat. „Potępiał” wszelkie ostre spory i uważał, że w umiłowanym Kościele bardzo potrzebne jest godzenie, łagodzenie, a przede wszystkim, jak to wymawiał, „końsolidacja” stanowisk. Pani Dixon była kobietą wysokiej, wspaniałej postury i ze swoimi zaletami, które błyszczałyby nawet w pałacu, doskonale pasowała do Kościoła episkopalnego. Córki państwa Dixonów studiowały literaturę niemiecką i uważały, że Frances Ridley Havergal[5] uprawia poezję; Lucian jednak nie obawiał się ich, bał się za to ich braci. Wszędzie powtarzano, że to tacy porządni chłopcy, męscy i uprzejmi, dobrze wychowani, i na pewno świetnie poradzą sobie w życiu. Gdy przekazano mu łaskawe zaproszenie, Lucian prychnął z wielką gwałtownością: – Do licha! – jednak nie mógł się wymigać. Panna Deacon zrobiła, co mogła, by go stosownie wyszykować; wszystkie krawaty Lucian miał tak haniebnie brzydkie, że musiała wynagrodzić ten niedostatek wąską wstążką w błękitnym odcieniu; uczesała go też, a robiła to tak długo i brutalnie, że Lucian zrozumiał, czemu koniom zdarza się ugryźć lub kopnąć tego, kto je zgrzebli. Wyruszył między godziną czternastą i piętnastą, w ponurym nastroju; wiedział aż nadto dobrze, co oznacza popołudnie spędzone z zacnymi, męskimi chłopcami. Rzeczywistość okazała się jeszcze okropniejsza, niż się spodziewał. Chłopców zastał na łące, a pierwsze ich słowa, gdy go ujrzeli, brzmiały:

– Czołem, Lucian! Ile chcesz za ten krawacik? – Inny, nieznany mu chłopak spytał: 

– Podwędziłeś go kotkowi z koszyka?

Potem urządzili mecz krykieta i w pierwszej serii rzutów ustawili Luciana z kijem przed bramką. W drugiej serii zgodnym chórem zarządzili, że został wyeliminowany, bo piłka trafiła go w nogę, i przez resztę popołudnia musiał grać w polu. Arthur Dixon, chłopak z grubsza w jego wieku, kompletnie zapomniał o nakazach gościnności i gdy Lucian nie złapał piłki, nagadał mu, że jest parszywym partaczem, mimo że rzut był naprawdę trudny. Nie wyłapał kilku rzutów i wyglądało na to, że trudność sprawiają mu nawet takie, które, jak stwierdził Edward Dixon, złapałby byle głupek, nawet małe dziecko. W końcu grę przerwano, jak zgodnie orzekli, wyłącznie wskutek nieumiejętności Luciana. Edward Dixon, trzynastolatek o nabrzmiałej czerwonej twarzy i wyłupiastym oku, chciał się z nim bić za zepsuty mecz, a gdy Lucian odmówił bójki, uznano, że wykręcił się jak ostatni strachajło. Dziwny obcy chłopak, na którego mówiono De Carti, co oznaczało, że musi być dalekim krewnym lorda De Carti z M’Carthytown, stwierdził bez ogródek, że w jego stronach chłopcy nie zdzierżyliby takiego tchórzostwa. Popołudnie upływało więc w zaiste przemiłej atmosferze, aż przyszła pora wejść do wikarówki na słabą herbatę, domowe ciasto i niedojrzałe śliwki. Gdy wreszcie Lucian odzyskał wolność i wychodził przez furtkę, usłyszał pożegnalną uwagę De Cartiego:

– My tam u nas lubimy się dobrze ubrać. Jego pryncypał musi być biedny jak mysz kościelna, że wypuszcza go tak z domu. Widzieliście, jakie ma wystrzępione spodnie pod kostkami? Czy stary Taylor jest w ogóle dżentelmenem?

Popołudnie było doprawdy iście dżentelmeńskie, na szczęście Lucian poczuł pewną ulgę, gdy zostawił wikarówkę daleko za sobą, a wieczorne dymy miasteczka, ongiś wspaniałej stolicy Sylurii, zawisły niczym obłoki nad kanciastymi dachami, mieszając się z nadrzeczną mgiełką. Patrzył z wysokości drogi na stłoczone domy, widział, jak punkciki światła rozbłyskują znienacka w chatach na stoku wzgórza za miastem, wpatrywał się w długą, urokliwą dolinę niknącą w półmroku, aż wreszcie zapadła ciemność i widoczny pozostał jedynie posępny skraj lasu. Przyjemnie było iść dostojną, wonną dróżką, wyłuskując wzrokiem okolicę z mroku, poprzez lasy i łąki osnute nieokreśloną tajemnicą nocy. Ciepły wiatr przynosił zapach wiązówki znad potoku, od czasu do czasu przeleciał spóźniony żuk lub pszczoła, bucząc basowo jak dalekie organy, a od strony lasu dobiegało pohukiwanie sów, dziki i dziwny dźwięk mieszający się z terkotem i grzechotem lelka skrytego w gęstwinie. Księżyc, opływany błonami mglistej chmury, wisiał w powietrzu niczym wspaniała złota latarnia, w ciemnych ścianach żywopłotów pojawiały się zielone ogniki świetlików. Lucian szedł niespiesznie, chłonąc ten religijny widok, i myślał sobie, że wiejska okolica jest nie mniej mistyczna i cudowna niż spowite w półmroku wnętrze katedry. Zupełnie zapomniał o „męskich młodzieńcach” i ich sportach, i gdy wszystko dokoła zaczęło skrzyć się i lśnić w blasku księżyca, marzył jedynie, by umieć przedstawić ten przecudny widok za pomocą słów lub barw.

– Jak tam, Lucianie, miły miałeś wieczór? – spytał ojciec na powitanie.

– Tak. Przyjemnie mi się wracało do domu. Po południu graliśmy w krykieta. Nie przykładałem się zbytnio. Był tam taki jeden chłopak, De Carti; przyjechał do Dixonów. Gdy szliśmy na herbatę, pani Dixon szepnęła mi na ucho: „To daleki kuzyn lorda De Carti”. Miała tak poważną minę, jakby była w kościele.

Wielebny uśmiechnął się smętnie i zapalił swoją wysłużoną fajkę.

– Pradziadek barona De Carti był adwokatem w Dublinie – powiedział. – Nazywał się Jeremiah M’Carthy. Uprzedzeni ziomkowie mówili na niego Nieuczciwy Zarządca, jak w Biblii, albo Parszywy Adwokat. Okrzyk „do diabła z M’Carthym” był, zdaje się, dość popularny w okresie uchwalania unii.

Pan Taylor był człowiekiem rozlegle i nieregularnie oczytanym, miał też doskonałą pamięć; często zastanawiał się, dlaczego nie zaszedł wyżej w Kościele. Któregoś razu opowiedział panu Dixonowi osobliwą i drolatique[6] anegdotę dotyczącą studenckich lat biskupa i potem nigdy nie udało mu się dowiedzieć, dlaczego prałat nie ukłonił się, jak to miał w zwyczaju, gdy przy następnej wizytacji wyczytano nazwisko Taylora. Niektórzy twierdzili, że chodziło o zapalone świece, ale to niemożliwe: wielebny i czcigodny Smallwood Stafford, syn lorda Beamysa, sprawujący posługę duszpasterską w mieście katedralnym, znany był z tego, że palił mnóstwo świec, a mimo to biskup pozostawał z nim w najlepszych stosunkach. Podczas wizytacji zatrzymał się nawet w Coplesey Hall (wymawianym „Copsey”), siedzibie lorda Beamysa w zachodniej części diecezji.

Lucian umyślnie wspomniał o De Cartim i może nieco przesadnie opisał respekt, z jakim mówiła o nim pani Dixon. Wiedział, że podobne incydenty bawią ojca, który nigdy nie odnosił się do takich spraw z należytym szacunkiem i jak powiadano, pozwalał sobie czasem na uwagi dziwnie brzmiące w ustach duchownego. To nienabożne podejście do poważnych spraw współtworzyło mocną więź między nim i Lucianem, lecz zarazem pogłębiało izolację ich obu. Ludzie mówili, że chętnie zapraszaliby proboszcza na pikniki, podwieczorki czy inne skromne poczęstunki, gdyby nie był takim dziwakiem i nie miał tak skrajnych poglądów. Rok wcześniej pan Taylor wybrał się na piknik na zamku w Caermaen i tak się podśmiewał z ostatniego orędzia biskupa o misjach w Portugalii, że Gervase’owie, Dixonowie i inni, którzy to słyszeli, bardzo się zdumieli i rozzłościli. Poza tym, jak zauważyła pani Meyrick z Lanyravon, czarny płaszcz pana Taylora dosłownie pozieleniał ze starości; ogólnie biorąc, Gervase’owie nie mieli więc ochoty zapraszać go ponownie. Nikomu też nie zależało na wizytach jego syna; pani Dixon, jak wyznała mężowi, zaprosiła go ze zwykłej uprzejmości.

– Boję się, że tam u siebie rzadko jada normalne posiłki – stwierdziła – więc pomyślałam sobie, że raz na jakiś czas mógłby się porządnie najeść. Ale ten chłopak to grymaśnik, zjadł tylko jeden kawałek pysznego biszkoptu i wmusiłam w niego ledwie dwie śliwki. Były naprawdę zupełnie dojrzałe, a chłopcy zwykle przepadają za owocami.

Lucian był zatem zmuszony spędzać wakacje głównie we własnym towarzystwie i objadał się, ile mógł, dojrzałymi brzoskwiniami w południowej części ogrodu za plebanią. W kącie muru był zakątek, gdzie sierpniowy skwar wydawał się zagęszczony, jak gdyby odbijał się to od jednej, to od drugiej ściany. Lucian lubił tam przesiadywać z rana, gdy mgły w dolinach były jeszcze gęste; „zbijał bąki”, medytował, przechadzał się od pigwowca do nieszpułki i z powrotem wzdłuż kruszejących murów z wyblakłej cegły. Był przepojony zadziwieniem i bojaźnią, nie bez domieszki osobliwego uniesienia, i coraz bardziej pragnął być sam, by móc rozmyślać o tamtym cudownym popołudniu w forcie. Mimo wszystko jednak owe wrażenia bladły; Lucian nie pojmował już, czemu ogarnęło go wtedy tak szaleńcze, paniczne przerażenie, że popędził na oślep przez zarośla i w dół stromym zboczem wzgórza; najwyraźniej jednak doświadczył cielesnej hańby i brzydził się siebie, przypominał sobie, że przez kilka chwil po przebudzeniu na widok własnego ciała wzdrygał się z odrazy, jak gdyby doznał najgłębszego upodlenia. Miał przed oczyma wizję dwu postaci: fauna o swędzącym, piekącym ciele, leżącego wyczekująco na słońcu, oraz stojącego chłopca, nieszczęsnego i zawstydzonego, o drżącym ciele i niepewnych, trzęsących się rękach. Wszystko zlewało się ze sobą; zamazane obrazy, budzące to zachwyt i ekstazę, to przerażenie i wstyd, przemykały w świetle, które było zupełnie widmowe i nierzeczywiste. Od tamtego dnia Lucian nie ośmielił się zbliżyć do fortu; przystawał tylko na drodze do Caermaen, omijającej wzgórze od tyłu w odległości jednej mili, oddzielonej od wyniosłych umocnień dzikimi łąkami i pasmem lasu. Gdy pewnego razu zapatrzył się tam ponad bramką, zwątpiały i zadumany, nagle usłyszał za sobą ciężkie kroki; obejrzał się szybko i ujrzał starego Morgana z Białego Domku.

– Dzień dobry, panie Lucianie! – zagadnął Morgan. – U pana Taylora wszystko w porządku, mam nadzieję? Idę właśnie na chwilkę do domu, ludzie na polu chcieli jeszcze odrobinę cydru. Nie chcielibyście, panie, skosztować kropelki? Daję słowo, to naprawdę pyszny cydr.

Lucian nie miał ochoty na cydr, ale uznał, że przyjmując zaproszenie, sprawi panu Morganowi przyjemność, odparł więc, że owszem, bardzo chętnie skosztuje. Morgan był krzepkim, krępym starszym mężczyzną starego chowu; rygorystycznie pobożny, na śniadanie jadał regularnie tłusty bulion i ser caerphilly, jak dawniej jego przodkowie; w zimowe wieczory popijał gorącą korzenną nalewkę z dzikiego bzu, a w dni świąteczne dżin. Morganowie uprawiali własną ziemię, ich farma zawsze była własnością rodziny. Gdy Lucian wszedł za gospodarzem przez dębowe drzwi do głębokiego ganku, a stamtąd do długiej, ciemnej kuchni, odniósł wrażenie, że czas zatrzymał się tam w siedemnastym stuleciu. Światło wpadało tam jedynie przez szprosowe okno osadzone głęboko w pochyłej ścianie, o kwaterach z grubego szkła, pełnych spirali i kręgów, które sprawiały, że dygocząca na zewnątrz gałąź różanego krzewu oraz ogród i pole widoczne były w zniekształceniu. Sufit podtrzymywały dwie grube krokwie, dębowe, ale pomalowane na biało; w przepaścistym palenisku migotał słaby ogienek, kłąb błękitnego dymu ulatywał do szerokiego komina. Był to najprawdziwszy piec z czasów naszych ojców, z ławami po obu stronach, gdzie można zasiąść wygodnie w grudniowy wieczór, w ciepłym i wesołym blasku ognia, i nasłuchiwać, jak na zewnątrz szaleje burza, a w kominie syczą płatki śniegu. Tylna ściana paleniska wyłożona była wielkimi, poczerniałymi kaflami z wypukłymi inicjałami i datą: I.M. 1684.

– Zasiądźcie, panie Lucianie, zasiądźcie sobie – powiedział Morgan. – Annie! – zawołał przez jedne z licznych drzwi. – Przyszedł pan Lucian, syn proboszcza, chciałby kapkę cydru. Przynieś no dzbanek, ale szybko!

– Już się robi, ojcze! – odezwał się głos z obórki i po chwili weszła dziewczyna, wycierając trzymany w ręku dzbanek. Lucian na swój chłopięcy sposób czuł się ogromnie skrępowany w jej towarzystwie; gdy w niedziele patrzył na nią ze swej ławki w kościele, na widok jej skóry, osobliwie bladej, jej warg, które wydawały się pomalowane jakimś wspaniałym barwnikiem, jej czarnych włosów i rozmigotanych czarnych oczu przychodziły mu do głowy osobliwe fantazje, którym ledwie umiał nadać kształt. W ciągu trzech lat Annie wyrosła na kobietę, a on ciągle był chłopcem.

Annie dygnęła z uśmiechem.

– Dzień dobry, panie Lucianie. Jak się miewa pan Taylor?

– Doskonale, dziękuję. Mam nadzieję, że panienka także.

– O tak, świetnie, dziękuję. Ależ ładnie pana głos brzmi w kościele, panie Lucianie! W niedzielę mówiłam o tym tatkowi.

Lucian uśmiechnął się z zakłopotaniem. Dziewczyna postawiła dzbanek na okrągłym stole i wyjęła szklankę z kredensu. Nalewając zielonkawy, oleisty cydr, pachnący sadem, nachyliła się nad nim; gdy przelotnie dotknęła ręką jego ramienia, powiedziała z wielkim wdziękiem: – Och, przepraszam pana! – Lucian chłonął wzrokiem jej twarz. Czarne oczy, nieco owalne w kształcie, błyszczały, usta uśmiechały się. Przez głowę znów przemknęła mu widmowa, bezcielesna fantazja. Annie dygnęła ponownie, wręczając mu cydr, a gdy podziękował, odparła: – Ależ proszę uprzejmie.

Trunek był naprawdę dobry; nie za słaby, nie za słodki, tylko krągły, pełny i szczodry. Gdy podniosło się szklankę do światła, w zieleni skrzył się żółty płomyk, niczym zbłąkany promień słońca pełgający po trawie w głębi sadu. Lucian wypił ze smakiem całą szklankę, potem dolewkę, i szczerze pochwalił napój. Pan Morgan był uszczęśliwiony.

– Widzę, panie, że wiecie, co dobre – powiedział. – Smakowita rzecz, nie powiem, choć przecie mojej roboty. Mój dziadek posadził jabłonie jeszcze w latach wojny, a w tamtych czasach i w jego pokoleniu mało kto się tak znał na jabłkach. A jak umiał szczepić! Jak zaszczepił jabłonkę, to potem pień był gładziuteńki, bez wybulwień, nic. Teraz ludzie chwalą Jamesa Morrisa z Penyrhaul, ale jak on mi pięć lat temu zaszczepił redstreaki, to wszystkie są powybulwiane pod zrostami. A blenheima byście nie chcieli skosztować, panie Lucianie? Zostało mi chyba jeszcze parę na strychu.

Lucian odparł, że z wielką chęcią, i gospodarz wyszedł przez inne drzwi. Annie została w kuchni i opowiadała. Powiedziała, że niedługo przyjedzie do niej na kilka dni pani Trevor, jej zamężna siostra.

– Ona ma takie śliczne dzieciątko! A jakie rozumne, choć ma dopiero dziewięć miesięcy. Mary chętnie by pana poznała, panie Lucianie, gdyby był pan tak miły i wstąpił kiedyś do nas; o ile to nie kłopot, ma się rozumieć. W szkole na pewno świetnie panu idzie, prawda?

– Całkiem nieźle, dziękuję – odparł chłopiec. – W ostatnim półroczu byłem najlepszy w klasie.

– Ojej! To ci dopiero! Słyszałeś, tatku, jaki z pana Luciana prymus?

– Daję głowę, że gramatykę ma w małym palcu – stwierdził gospodarz. – Wdaliście się, panie, w swojego ojca; zawsze powtarzam, że nikt nie prawi tak dobrych kazań.

Pomarańczowy blenheim nie smakował Lucianowi tak bardzo jak cydr, ale spałaszował go, chwaląc głośno, i z podziękowaniem przyjął drugiego na drogę. Wstając od stołu, raz jeszcze podziękował gospodarzom. Annie odparła grzecznie, że nie ma za co, dygnęła z uśmiechem i życzyła mu dobrego dnia.

Wychodząc z domu, Lucian posłyszał, jak ojciec mówi do dziewczyny, że wyrasta na naprawdę wytwornego młodego dżentelmena; idąc potem drogą, myślał sobie, że Annie jest naprawdę prześliczna, i zastanawiał się, czy miałby odwagę ją pocałować, gdyby spotkali się w ciemnym zaułku. Był pewien, że zaśmiałaby się tylko i zawołała: – Och, panie Lucianie!

Przez wiele miesięcy od czasu do czasu nachodziły go jeszcze wspomnienia z fortu, zarówno zimne, jak gorące; jednak w miarę upływu czasu te straszliwe i rozkoszne obrazy coraz bardziej się zacierały, aż w końcu odeszły do owej magicznej krainy, ku której młody człowiek spogląda wstecz ze zdumieniem, nie pojmując, czemu ta czy inna rzecz budziła w nim niegdyś przerażenie bądź radość. Po zakończeniu każdego szkolnego półrocza Lucian przyjeżdżał do domu i za każdym razem zastawał ojca nieco bardziej przygnębionego, coraz trudniej było go choć na chwilę rozweselić. Tapeta na ścianie i meble stawały się coraz bardziej spłowiałe i sfatygowane. Dwa koty, stareńkie, kochane zwierzaki, które Lucian pamiętał od małego, nim jeszcze poszedł do szkoły, jeden po drugim nieszczęśliwie zakończyły swój żywot. Stara Polly, ich kucyk, w końcu przewróciła się w stajni, osłabła ze starości, i trzeba było ją dobić na miejscu; rozchwierutana stara dwukółka przestała jeździć po swojskich zaułkach. Trawnik porósł wysoką łąkową trawą, a wypielęgnowane dotąd drzewa owocowe przy murze całkiem się zapuściły. W końcu, gdy Lucian miał siedemnaście lat, musiał zrezygnować z dalszej nauki; ojca nie było już stać na opłacenie czesnego. W taki oto smutny sposób skończyły się wielkie nadzieje Luciana, marzenia o tym, że ukończy szkołę z wyróżnieniem i dostanie się na studia, że zdobędzie honory, których biedny proboszcz zawsze mu życzył. Gnieździli się we dwóch w zapyziałej izbie, każdy po swojej stronie przygaszonego kominka, rozmyślając o minionych dniach i udaremnionych planach, i czarno widzieli nadchodzące lata. Któregoś razu pojawił się cień szansy, że pewien daleki krewny przybędzie Lucianowi z pomocą; było już nawet postanowione, że przyjedzie do Londynu z zamiarem wykonania konkretnych posunięć. Pan Taylor przekazał dobrą wieść swym znajomym – jego płaszcz był już zbyt zielony, by mógł ich nazywać przyjaciółmi – a Lucian zdradził ją lekarzowi Burrowsowi, panu Dixonowi i jeszcze jednej czy dwu osobom. Cały plan jednak poniósł fiasko i proboszcz z synem zostali zasypani wyrazami współczucia. Ludzie oczywiście tylko z obowiązku mówili, że im przykro, w rzeczywistości przyjęli złe wieści z uciechą, podobną do tej, z jaką patrzy się na kamień, który stacza się po stromym zboczu, a na dole odbija się ostatni raz i wpada do sadzawki. Pani Dixon usłyszała radosną nowinę od pani Colley, gdy ta przyszła do niej porozmawiać o zbliżających się zebraniach komitetu matek oraz ligi wstrzemięźliwości. Pani Dixon bawiła właśnie małego Æthelwiga, czy jak też miał na imię, i czyniła żarliwe spostrzeżenia, że ogólnie rzecz biorąc, świat jest jednak słusznie urządzony. Rozczarowanie, jakie spotkało biednego Luciana, zdawało się wręcz wzmacniać jej wiarę w boski porządek, jak gdyby znalazła na to przykład w Analogii Butlera[7].

– Ten Taylor ma naprawdę skrajne poglądy, nie sądzisz? – spytała męża tego samego wieczoru.

– Obawiam się, że masz rację – padła odpowiedź. – Bardzo się zmartwiłem, gdy zabrał głos na ostatnim synodzie diecezji. Nasz dobry stary biskup wygłosił odezwę na temat spowiedzi na ucho; wiesz, po tym, co się stało, był zmuszony to zrobić, i muszę przyznać, że nigdy nie czułem się bardziej dumny z naszego kochanego Kościoła.

Pan Dixon przedstawił homerycką opowieść o synodzie, przytaczając co lepsze wypowiedzi dyskutantów, potępiając jednych, chwaląc drugich. Okazało się, że ksiądz Taylor miał czelność powołać się na autorytety, które biskup nie bardzo umiał pokonać w dyskusji, mimo że byli jawnie przeciwni „bezpiecznemu” stanowisku episkopatu.

Pani Dixon oczywiście się zmartwiła; „smutno” było myśleć, że duchowny mógł się tak haniebnie zachować.

– Ale wiesz, mój drogi – stwierdziła – myślałam sobie ostatnio o tym nieszczęsnym młodym Taylorze i jego porażkach, no i po tym, co mi teraz powiedziałeś, jestem pewna, że obu dosięgła jednak jakaś sprawiedliwość. Czy pan Taylor już zapomniał, co przysiągł na święceniach? Powiedz sam, mój drogi, czy nie mam racji, że został pokarany zgodnie z zasadą, że synowie pokutują za grzechy ojców?