Wspomnienia 1943-1989 - Marek Barański - ebook

Wspomnienia 1943-1989 ebook

Marek Barański

4,0

Opis

Marek Barański, profesor historii, znawca średniowiecza, drużynowy legendarnej drużyny harcerskiej Czarnej Jedynki z Warszawy, działacz opozycji antykomunistycznej internowany w czasie stanu wojennego. Ten przez całe życie niezwykle aktywny człowiek okazał się świetnym gawędziarzem o subtelnym poczuciu humoru i oku bystrego obserwatora. Pod jego piórem ożywa inteligencka Warszawa lat Gomułki i Gierka, a kończąca się stanem wojennym i upadkiem komunizmu. Spotkamy tu barwnie nakreślone postaci życia harcerskiego i opozycji tych czasów, w otoczeniu siermiężnej rzeczywistości materialnej i bujnego podskórnego życia intelektualnego. Wszystko z pierwszej ręki i z pierwszego szeregu wydarzeń. Lektura trudna do przecenienia.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 758

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zamieszczone zdjęcia pochodzą z archiwum autora, za wyjątkiem: 8.05, 8.06, 8.08, 8.09 – zbiory Mai Gąssowskiej; 8.07 – fot. Michał Karpowicz; 9.01 – fot. Andrzej Friszke; 9.02 – archiwum KARTA

Redaktor prowadzący

Michał Karpowicz

Redakcja

Joanna Gil-Siemińska

Korekta i indeks

Mirosława Kostrzyńska

Projekt okładki i stron tytułowych

Mimi Wasilewska kitsune.typo

© Copyright by Marek Barański, 2020.

© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2020.

Wydanie pierwsze

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

ISBN: 978-83-8196-137-0

Jan ŻarynMarek Barański, jakim go znam

Wspaniały gawędziarz, uroczy, duchem zawsze młody, obdarzony wyjątkowo subtelnym poczuciem humoru, które dostrzegali zapewne także jego wrogowie, jak choćby donosiciele rozpracowujący w tandemie z SB tego wybitnego historyka mediewistę. Jak notował na potrzeby SB KO (kontakt operacyjny) „G”, czyli doc. Andrzej Garlicki, w 1976 roku zastępca dyrektora Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego: „[Marek Barański] nigdy nie kłania się dziekanom ponieważ są oni przedstawicielami administracji związanej z obecnymi władzami politycznymi”1. Donosiciel jednak być może źle go ocenił: Markowi pogarszał się wzrok, a nie od razu zaczął nosić okulary. Kto zatem i dziś dojdzie prawdy? Jego zdolności dydaktyczne z kolei podkreślali zarówno donosiciele z czasów PRL, studenci uczestniczący w jego zajęciach w IH UW, jak i studenci z ostatnich lat jego naukowej aktywności z naszego wspólnego Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Uczył tam ku zadowoleniu nas wszystkich, a wśród studentów uchodził za dowód, że opozycja antykomunistyczna w PRL to nie legenda z czasów dla nich niemal przedpotopowych, a żywe biografie osób, z którymi mogą porozmawiać o niezwykłej historii najnowszej Polski.

Poznałem Marka, gdy byłem małym dzieckiem. Jego żona Zosia z domu Morzycka jest naszą daleką kuzynką, ze strony rodziny Olizarów. To właśnie w żoliborskim mieszkaniu Jadwigi i Władysława Olizarów, podczas imienin gospodarza, widywałem Marka wielokrotnie. Raczej skromny, wyciszony. Takim go zapamiętałem jako dziesięcio- czy dwunastolatek należy do pokolenia mojego najstarszego rodzeństwa, przedwojenno-wojennego, a zatem w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku był dla mnie dorosłym facetem. Nie było powodu, by się nim interesować, skoro były rower, wrotki, kapsle i podwórko… no i dziewczyny.

Poznałem jego życiorys opozycjonisty, gdy pod koniec lat siedemdziesiątych rozpocząłem studia historyczne na Uniwersytecie Warszawskim. Marka wyrzucono z uczelni za sprawą rektora Rybickiego w 1978 roku, formalnie nie przedłużając z nim umowy o pracę. Studenci i część kadry podpisali specjalną petycję do rektora, broniącą Marka; Marek jednak tak naraził się bezpiece, która od 1976 roku prowadziła wobec niego sprawę operacyjnego sprawdzenia, a potem rozpracowania (kryptonim „Marek”), że żadne wstawiennictwo niczego nie zmieniło. Dostał posadę w AGAD-zie, i miał się cieszyć, że nie wylądował na bruku. Bezpieka nie do końca go rozpoznała, my dziś wiemy o nim dużo więcej.

Marek urodził się 19 kwietnia 1943 roku. Choć wojny nie pamięta, jak twierdzi, to przecież odznaczyła się w jego życiu historią jego ojca, powstańca warszawskiego, a potem jeńca stalagu Sandbostel. W 1956 roku zaczął uczęszczać do znanego warszawskiego liceum im. Tadeusza Reytana, gdzie wstąpił do 1 Warszawskiej Drużyny Harcerskiej im. Romualda Traugutta, słynnej Czarnej Jedynki. Współtwórcą powojennej drużyny 1 WDH był Andrzej Janowski, instruktor harcerski, wybitny pedagog, na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych jeden z autorów programu harcerskiego i komendant akcji „Warmia i Mazury”. Jak pisze w swej nocie biograficznej: „jedynej sensownej wielkiej akcji powojennego harcerstwa”. Po samorozwiązaniu Czarnej Jedynki w 1961 roku wraz z między innymi Jerzym Kijowskim Marek reaktywował drużynę już w następnym roku i do 1965 roku pełnił w niej funkcję drużynowego. Andrzej Janowski tak zapamiętał ten czas kryzysu Czarnej Jedynki i rolę Marka w jej reaktywacji: „Kryzys został zażegnany dzięki zdrowemu rozsądkowi i działaniom podjętym przez cztery osoby: Marka Barańskiego, Lesława Dmowskiego, Macieja Durkę i Jerzego Kijowskiego. W roku 1963 – ostatnim roku akcji »Warmia i Mazury« – drużyna znów bierze udział w akcji, organizując obóz w miejscowości Narty (Mazury). Komendantem jest Marek Barański. W roku 1964 znów obóz w Nartach, drużynę prowadzą Marek Barański i Jerzy Kijowski”2.

W tym czasie Marek podjął studia, najpierw na Politechnice Warszawskiej (1960–1965), a następnie – mimo niemal skończonych studiów technicznych – przerwał naukę na Politechnice i zaczął studiować historię na Uniwersytecie Warszawskim (1965–1971), gdzie uzyskał magisterium z historii. W marcu 1968 roku Marek brał udział w strajku na Uniwersytecie Warszawskim, a w następnym roku, pozostając w harcerskim kręgu przyjaciół, zainicjował wraz z Januszem Kijowskim (bratem Jerzego), Antonim Macierewiczem i Wojciechem Onyszkiewiczem krąg starszoharcerski Gromada Włóczęgów. W pracy programowej członkowie kręgu starali się wykazywać aktywnością i samodzielnością (organizowali dyskusje i wykłady), do minimum ograniczając kontakty z władzami organizacji. Marek należał do pokolenia młodzieży wyrastającej w warunkach PRL-owskiej rzeczywistości edukacyjnej i moralnej, choć jego grupa, w odróżnieniu od „komandosów”, podobnie przecież zobowiązanych moralnie do przeciwstawienia się złu, dania świadectwa, była oddalona od środowisk komunistycznych i alternatywna do nich. Jeden z twórców Gromady Włóczęgów, Antoni Macierewicz stwierdzał wielokrotnie, że należał do pokolenia millennium chrztu Polski, czyli ’66, a nie ’68. Podobnie, jak się zdaje, Marek; bunt młodzieńczy skierowany przeciwko reżymowi pozwolił w harcerstwie znaleźć otulinę organizacyjną. Może dlatego, że wbrew czynnikom rządowym, to właśnie w ZHP w latach sześćdziesiątych na obrzeżu oficjalnych zadań dyktowanych przez partię, szczególnie w warszawskim Hufcu ZHP Mokotów, tworzył własne; unosił się tu zatem silny duch Szarych Szeregów, powstańczego zrywu z lata 1944 roku i powojennej próby reaktywacji prawdziwej organizacji harcerskiej. Jak pisali Wojciech Hausner i Marek Wierzbicki, po 1956 roku coraz większą popularnością cieszyły się między innymi „obchody Dnia Świętego Jerzego (23 kwietnia), patrona skautingu i harcerstwa”, pielęgnowano przede wszystkim pamięć o Szarych Szeregach: „dlatego też kwatera batalionu »Zośka« na cmentarzu Powązkowskim w Warszawie była najświętszym miejscem dla tysięcy harcerzy i harcerek”3. W grudniu 1970 roku Marek wraz z innymi członkami Gromady podjął akcję oddawania krwi dla robotników rannych w starciach na Wybrzeżu. Od 1971 roku zaczął pracować jako asystent w IH UW, pozostając pod opieką naukową wybitnego mediewisty, profesora Benedykta Zientary. Nic dziwnego, że w latach siedemdziesiątych coraz mocniej angażował się w tworzenie nurtu opozycyjnego, opartego na szukaniu więzi między robotnikami a młodą inteligencją. Po wydarzeniach czerwcowych 1976 roku podpisał najpierw list protestacyjny przeciwko szkalowaniu robotników w mediach, a następnie tak zwany list 175, w którym domagano się powołania specjalnej komisji sejmowej ds. zbadania nadużyć MO i SB w tłumieniu manifestacji w Radomiu, Płocku i Ursusie. Po rozpoczęciu roku akademickiego 1976/1977 Marek publicznie wyrażał poparcie dla powstałego właśnie Komitetu Obrony Robotników zbierał także pieniądze dla rodzin represjonowanych robotników, włączył się w działalność Komitetu, a następnie wraz z Wojciechem Fałkowskim i Andrzejem Rosnerem od października 1977 roku kierował podziemną ekipą techniczną pisma „Głos”. Pismo to nawiązywało ideowo do swego dziewiętnastowiecznego poprzednika, redagowanego wówczas między innymi przez Józefa Karola Potockiego i Jana Ludwika Popławskiego, współtwórcę Ligi Narodowej. Redaktorem naczelnym dwudziestowiecznego „Głosu” był Antoni Macierewicz. Po rozłamie w redakcji Marek współtworzył z kolei znane wydawnictwo podziemne Krąg. We wrześniu 1978 roku podpisał deklarację założycielską Towarzystwa Kursów Naukowych i od tej pory włączył się w prace TKN. W czerwcu 1979 roku został ponadto sekretarzem i skarbnikiem Komisji Stypendialnej przy Kasie Pomocy Naukowej Towarzystwa4. Celem tej inicjatywy było udzielanie stypendiów doktoranckich osobom, które w warunkach PRL-u nie mogły liczyć na pozostanie na uczelni czy też w PAN-ie, w celu kontynuacji pracy naukowej. Działalność Marka nie uszła uwadze ani władz UW, które starały się go zdyscyplinować, ani tym bardziej SB, która jesienią 1976 roku podjęła wobec niego sprawę operacyjnego sprawdzenia, a następnie rozpracowania (kryptonim „Marek”). Teczka figuranta, prowadzona przez SB w latach 1976–1986, najpełniej została zanalizowana przez profesora Tadeusza P. Rutkowskiego5. Marka otaczali agenci i na ogół lękliwi szefowie, dbający przede wszystkim o spokój. Działania służb już w 1978 roku doprowadziły do wyrzucenia Marka z uczelni pod pretekstem nieprzedłużenia z nim umowy o pracę, a następnie do przymusowego zatrudnienia w AGAD-zie. Nie pomogły listy i protesty, wysyłane przez studentów i część kadry naukowej. Uległość władz UW wobec SB zaowocowała zresztą kolejnymi zwolnieniami, z IH UW musieli rozstać się także między innymi Wojciech Fałkowski, Jerzy Targalski i Andrzej Rosner. W AGAD-zie Marek musiał uczestniczyć w rozmowach dyscyplinujących, na ogół żenujących i świadczących o zaniku honoru dyrektora tej instytucji. Został natomiast serdecznie przyjęty przez innych pracowników AGAD-u. Gdy wybuchła Solidarność, najpierw zorganizował struktury Związku w AGAD-zie, a po powrocie na uczelnię – w Instytucie Historycznym UW. Nadszedł 13 grudnia 1981 roku. Funkcjonariusze SB stwierdzili, że Marek może być niebezpieczny, i podjęli decyzję o jego internowaniu (jako jednego z dwóch pracowników IH UW). Mimo interwencji profesora Juliusza Łukasiewicza, dziekana Wydziału Historycznego, Marka nie udało się zwolnić. Przebywał w Białołęce, Jaworzu i Darłówku. Zwolniono go 7 lipca 1982 roku. Represje, z którymi się spotykał, były tym bardziej bolesne, że SB postanowiła także zająć się żoną Marka, Zosią, która miała odczuć negatywne skutki działalności męża. Marek jednak nie tracił poczucia humoru. Po powrocie z internatu nadal pracował w IH UW. Jak mógł – pisała jego biografka – „występował w latach osiemdziesiątych w obronie studentów aresztowanych lub zatrzymanych przez milicję podczas demonstracji”6. Dalsza inwigilacja Marka przez SB owocowała między innymi kolejnymi rozmowami ostrzegawczymi; donosiciele także nie próżnowali. Jeden z nich, TW (tajny współpracownik) „Jaś” 7 marca 1984 roku notował: „jego wypowiedzi są zrównoważone. Głosi potrzebę rozsądku, umiaru w działaniach. Widać, że internowanie pozostawiło w nim spore ślady”7. Po strajkach sierpniowych 1988 roku władze zapowiedziały rozmowy z Lechem Wałęsą i Solidarnością, co zmieniło sytuację w zakładach pracy, szkołach czy uczelniach. Marek zainicjował zatem reaktywowanie w IH UW legalnej NSZZ „Solidarność”. Esbecy powoli stawali się bezbronni.

Przyszła wolna Polska. Marek przede wszystkim pozostał historykiem; ma dorobek naukowy i tytuły. Gdy poznawałem go coraz bliżej, mogłem także dostrzec jego talenty pedagogiczne i popularyzatorskie. Dostrzegam je do dziś; Marek od lat jest bowiem stałym felietonistą miesięcznika (obecnie dwumiesięcznika) „W Sieci Historii”, którego mam szczęście być redaktorem naczelnym. Pisze o polskich królach, królowych i królewnach. Marek przez lata był także profesorem w moim (naszym) Instytucie Nauk Historycznych UKSW. Ponownie, jak w PRL-u, prowadził zajęcia ze studentami i jeździł z nimi na objazdy naukowe. Studenci mieli szczęście przebywać i rozmawiać z legendą!

Dom Zosi i Marka jest dla nas – dla Małgosi i dla mnie – zawsze otwarty. Gospodarze organizują urocze spotkania w gronie kilkunastu osób. A każda z nich to wspaniała historia ludzkich postaw i dokonań, prawdziwej polskiej inteligencji. Ile jest takich domów w Polsce?

1 Tradycje

W dziewiętnastym wieku panowała w Polsce noc rozbiorowa. Przegrane powstania, represje ze strony zaborców – życie w tamtych czasach musiało być bardzo przykre. Z pewnością jednak nie brakło ówczesnym Polakom codziennych radości, prywatne życie toczyło się swoim torem. Powstawały wspaniałe dzieła kultury, snuto plany odzyskania niepodległości. Miną lata i zapewne również czas, w jakim przyszło żyć mnie, będzie się wydawał ponurą nocą. Wojna, straszna okupacja, a po niej – niewola komunistyczna. Z pewnością była to noc. Ale dla mnie był to zarazem piękny, beztroski czas dzieciństwa, a potem wspaniałej młodości. Byłem też świadkiem wydarzeń mających wielki wpływ na historię.

„Urodzony w niewoli, okuty w powiciu, ja tylko jedną taką wiosnę miałem w życiu”.

Tak pisał Mickiewicz. Tymczasem ja takich wiosen miałem kilka, kilka razy przeżyłem entuzjazm rodzącej się wolności, ale też – niestety – rozczarowanie po klęsce. Wspaniały był rok 1956 i nadzieje związane z zachodzącymi wówczas zmianami. A potem chwile entuzjazmu w 1968 roku. Wybuch marcowy już się kończył, gdy postanowiliśmy rozpocząć strajk. Świadomy przegranej szedłem na UW, aby wziąć w nim udział. Jednak gdy tylko minąłem bramę uniwersytecką, poczułem, że znajduję się w wolnej przestrzeni, na kawałku wolnej Polski. To była chwila, dla której warto żyć. Później był KOR i działalność opozycyjna. Spotkania, drukowanie, demonstracje. Dużo pracy, często strach. Potem nadeszła wiosna 1979 roku i do Polski przyjechał papież. W przeddzień mszy papieskiej szedłem ulicami Warszawy i czułem radość, czułem, że jestem wolny. Inni ludzie też byli radośni i szczęśliwi. W końcu – Solidarność. Te kolejne polskie wiosny nadawały sens życiu.

Ogromny wpływ na mnie miały rodzinne tradycje, w jakich się wychowywałem. Moje poglądy i postawę życiową kształtowała też drużyna harcerska, której byłem członkiem, szkoła, w końcu lektury. Poznałem wspaniałych ludzi, o których także muszę coś powiedzieć. Nie wszyscy z nich zachowali do dziś ideały naszej młodości; opiszę ich takimi, jakimi byli kiedyś.

Urodziłem się w czasie wojny, pod okrutną okupacją niemiecką. Jednak tamtych czasów nie pamiętam. Mimo to okupacja i powstanie, a także barbarzyństwo Niemców zawsze były obecne w mojej świadomości. Jedno z moich pierwszych wspomnień to zrujnowana Warszawa, ślady wojny, wszędzie widoczne. Wojna stanowiła tło opowieści moich rodziców. Ojciec mój walczył w powstaniu, wiele o nim opowiadał. Kiedyś szliśmy ulicą i pokazał mi drzewo, za którym schowany musiał długo leżeć, bo Niemcy strzelali. Świadkiem historii była też dziura w szybie mojego mieszkania między łazienką i małym pokoikiem. Powstała ona w czasie walk powstańczych, była zabytkiem i moi rodzice zachowali ją jako świadectwo przeszłości. Przeżycia mego ojca z powstania i niewoli poznawałem też, czytając jego dziennik pisany w czasie walk i późniejszego pobytu w obozie jenieckim, a także z napisanych już po wojnie wspomnień8. Pomocą służyły mi także materiały zebrane przez towarzysza broni mojego ojca, żołnierza pułku „Baszta”9 Waldemara Baczaka10. Zarówno dziennik powstańczy, jak i opowieści ojca i innych świadków wydarzeń wykorzystam w dalszym ciągu mojej opowieści.

Czasy wojny i walk z barbarzyńskimi Niemcami znam nie tylko z relacji moich rodziców. O powstaniu i okupacji opowiadały mi inne osoby, przede wszystkim najbliżsi moi krewni. Dlatego zarówno okupacja, jak i powstanie stały się dla mnie czymś naprawdę bliskim. Dzięki tym opowieściom było dla mnie oczywiste, że o wolność należało się bić. Identyfikowałem się z uczestnikami polskich powstań dziewiętnastego i dwudziestego wieku, a także z tymi, którzy pod dowództwem Piłsudskiego organizowali Legiony. Tych, którzy walczyli w czasie ostatniej wojny, znałem osobiście, to byli najbliżsi mi ludzie.

W ukształtowaniu mojej psychiki i poglądów mieli swój udział dziadkowie. Dziadek Wacław Barański wspominał swoje dzieciństwo spędzone we dworze koło Częstochowy, opowiadał też o walkach, w których brał udział podczas pierwszej wojny. Walczył w korpusie Dowbora-Muśnickiego. Niewiele zapamiętałem z tych wojennych historii. Jedną z zapamiętanych jest opowieść o  balu, jaki urządzili polscy żołnierze. Dziadek tańczył, gdy na salę balową wpadł jeden z jego kolegów i zawołał:

– Panowie, kto na bolszewika?

Dziadek zostawił pannę na środku sali i pobiegł po karabin. Potem, gdy szli ulicami miasteczka, usłyszeli strzały z broni maszynowej. Żeby się ukryć, wszyscy przeskoczyli przez jakiś bardzo wysoki płot.

Drugi dziadek, Władysław Muszyński, czas pierwszej wojny spędził w Warszawie. Gdy Rosjanie zostali wyparci, a do Warszawy weszli Niemcy, istniejący już Komitet Obywatelski powołał Zarząd Miasta Warszawy. W Warszawie panował entuzjazm – po rosyjskiej okupacji znowu mogły funkcjonować polskie instytucje. Dziadek, bardzo młody wówczas człowiek, został urzędnikiem. Zarząd Miasta Warszawy dostał lokal na swoją działalność. Były to tylko puste ściany, nie było mebli ani żadnego innego wyposażenia. Jak opowiadał mój dziadek, ludzie zaczęli przynosić, co kto mógł. Ktoś przyniósł stół, ktoś krzesło, kto inny kałamarz. Przyszedł też Żyd i wyjął z torby Orła Białego w Koronie do powieszenia na ścianie.

(1.01)  Aleksander Ceglarski, pradziad Marka Barańskiego

(1.02)  Jadwiga Ceglarska, prababka Marka Barańskiego

(1.03)  Władysław Muszyński, dziadek Marka Barańskiego

(1.04)  Wanda Muszyńska, babka Marka Barańskiego

Niejednokrotnie słuchałem opowieści o czasach międzywojennych. Dla moich rodziców i ich znajomych były to wspaniałe czasy. To oczywiste, rodzice byli wtedy młodzi. Ale też Polska była niepodległa i szybko się rozwijała, a życie było normalniejsze od późniejszej egzystencji w komunizmie. Nie tylko ja byłem wychowywany w kulcie Polski przedwojennej. Gdy chodziłem do szkoły podstawowej, słowo „przedwojenny” było synonimem określenia „bardzo dobry”. Pamiętam, jak ktoś przyniósł do szkoły kawałek przedwojennej bibuły. Tu może wyjaśnienie, co to była bibuła. Otóż w czasach mego dzieciństwa bibuła to nie był synonim nielegalnej gazetki, tylko kawałek bardzo chłonnego papieru, którym suszyło się kartki zeszytu po zapisaniu strony stalówką maczaną w atramencie. Takie to były czasy. Spróbowaliśmy, jak osusza zapisaną kartę bibuła przedwojenna. Okazało się, że doskonale chłonie atrament, w przeciwieństwie do mało wydajnej bibuły powojennej. Wszystkie przedwojenne rzeczy wydawały się lepsze. I na ogół były.

(1.05)  Władysław Muszyński z synem Władysławem, Kraków, druga połowa lat trzydziestych dwudziestego wieku.

Z opowiadań rodziców znam fragmenty przedwojennej rzeczywistości, a także okropności niemieckiej okupacji. Nadciągały też czarne chmury komunizmu. Ale jednocześnie wspaniały był mój świat dziecięcych zabaw. Nie przeszkadzała mi wtedy szarość życia i bieda. Jako dziecko tego nie widziałem, świat wydawał mi się piękny, miałem normalne, szczęśliwe dzieciństwo i młodość. Taki obraz świata był niewątpliwie zasługą moich rodziców.

(1.06)  Władysław Muszyński z córką Irminą, matką Marka Barańskiego i z synem Stanisławem, Krynica, druga połowa lat trzydziestych dwudziestego wieku.

(1.07)  Irmina, matka Marka Barańskiego z braćmi Stanisławem i Władysławem, druga połowa lat trzydziestych dwudziestego wieku.

Moja mama rok przed wojną rozpoczęła studia w Szkole Głównej Handlowej, natomiast ojciec skończył szkołę średnią w 1939 roku. Po maturze pojechał rowerem nad morze na ostatnie przedwojenne wakacje. Jechał przez Gdańsk, który wtedy był wolnym miastem. Wolnym, ale coraz mocniej opanowywanym przez Niemców. Gdy przejeżdżał przez miasto, zatrzymał go policjant i poradził, aby jak najszybciej wyjechał z Gdańska. Była to rada życzliwego człowieka, który wiedział, że Polak może być zaatakowany przez niemieckie bojówki.

Ostatnie przedwojenne wakacje ojciec mój spędził w Wielkiej Wsi11, gdzie od kilku lat wyjeżdżał na lato wraz z rodziną. Mógł jednak pozostawać nad morzem tylko w lipcu, w połowie sierpnia musiał natomiast wraz z innymi, którzy w tym roku zdali maturę, zgłosić się do podchorążówki. Skierowano go jednak nie na ćwiczenia wojskowe, tylko do pracy przy budowie umocnień na granicy z niemieckimi wówczas Prusami Wschodnimi.

Chłopcy budowali betonowe bunkry. Odcinek granicy, na którym pracowali, nie został zaatakowany przez wojska niemieckie i praca trwała jeszcze przez kilka dni po rozpoczęciu wojny. Raz tylko zetknęli się z działaniami zbrojnymi. Nad Polskę nadleciały trzy niemieckie samoloty. Pilnujący granicy żołnierze zaczęli do nich strzelać z karabinów. Strzały okazały się skuteczne, jeden z samolotów zapalił się i musiał wylądować na pobliskiej łące. Podbiegli do niego wszyscy chłopcy pracujący przy bunkrach, a żołnierze wzięli pilota do niewoli. Budujący umocnienia młodzi ludzie wpadli w euforię.

Niestety, niedługo potem sytuacja pogorszyła się, dla mojego ojca i jego kolegów zaczął się odwrót w kierunku Wilna, gdzie jeszcze istniała Polska. Oddam teraz głos ojcu, on najlepiej opowie, co robił na jesieni 1939 roku.

Po 10 dniach trudnych robót wykończeniowych przyszedł rozkaz wycofania się do Nowogródka, gdzie mieliśmy przejść do podchorążówki. Wędrowaliśmy nocą lasami, by nie zaatakowały nas niemieckie samoloty. 17 września 39 r. nad ranem, niedaleko naszego celu zatrzymała nas wiadomość o wejściu wojsk sowieckich do Polski i zajęciu przez nie Nowogródka. Nowy rozkaz skierował nas do Lidy leżącej blisko. Byliśmy tam około 7 rano i widać już było chaos po najnowszych wiadomościach. Znów zmiana decyzji, dojście do stacji. Po zmontowaniu pociągu pojechaliśmy do Wilna, gdzie byliśmy o 10-ej. Tu widać już było pełną ewakuację biur, urzędów, zamykanie sklepów, ruch na ulicach. Nasza jednostka zatrzymała się w pustych koszarach, by odpocząć i ustalić, co dalej. Ja z piątką kolegów wymknęliśmy się do miasta, by zobaczyć, jak wygląda Wilno. Około południa nad miasto nadleciał samolot – awionetka i niespodziewanie zaczął rozsypywać ulotki z wiadomościami: Hitler zabity, wojna przerwana, armia sowiecka wycofuje się! Te wiadomości rozeszły się gwałtownie i miasto się zmieniło. Zamknięte sklepy otwarto, ruch na ulicach rósł z minuty na minutę. Kina otworzyły kasy, lokale restauracyjne i kawiarnie zabłysły światłami, a my chodziliśmy urzeczeni miastem, zabudową, zabytkami, zielenią. Mijając otwarte kino nie mogliśmy się oprzeć filmowi Wstań i walcz z Wallace’em Beerym, no i poszliśmy. Sala nie była pełna, ale film to jedna nieprzerwana walka, prawie ciągłe strzelaniny. Film się skończył, widzów było już bardzo mało, a strzały nie ucichły. Tyle że nie z filmu, tylko z zewnątrz, z niedalekiej odległości. Wyszliśmy z kina, a tu jak przed południem, sklepy ciemne i pozamykane, ludzi bardzo mało, tylko przemykali się ciemnymi ulicami. Widać było błyski i wybuchy, a także odgłosy strzałów z niedalekiej odległości. Rzeczywistość inna niż w ulotkach. Szybko pobiegliśmy do koszar. Brama była zamknięta, wleźliśmy więc przez uchylone okno parteru i pobiegliśmy na I piętro. Jednak w koszarach nikogo nie było! Nasze plecaki leżały tam, gdzie je zostawiliśmy, przy jednym z nich leżała kartka: „Ewakuujemy się nad granicę do Zawis i dalej przez Litwę na Łotwę i chyba potem do Szwecji. Śpieszcie się!”. Wyskoczyliśmy na ulicę i pytaliśmy osób stojących w bramach, kiedy nasi opuścili koszary i którędy poszli do Zawis. Pokazano nam kierunek, a przebiegający policjant zawołał: „Chodźcie ze mną, ja też tam uciekam!”. Poszliśmy więc, a marsz w tłumie ludzi takich, jak my, trwał do świtu. W końcu dobrnęliśmy do granicy. Tu już był natłok ludzi i przeróżnych pojazdów wojskowych. Były one uzbrojone, uzbrojenie leżało też w rowach. Na granicy, po stronie litewskiej, stali żołnierze na warcie i chcących przejść przepuszczali. Zaczęliśmy w tym tłumie szukać swoich i ich znaleźliśmy. Ale co dalej, iść na Litwę, czy nie?

Mój ojciec postanowił sprawdzić, co może spotkać Polaków po drugiej stronie granicy. Przeszedł na stronę litewską, doszedł do obozu internowanych, a potem wrócił na stronę polską. Litewscy żołnierze nie przeszkadzali mu przy przechodzeniu granicy. Gdy powrócił na stronę polską,

pojawił się ksiądz z jednostki wojskowej i zaczął nawoływać wszystkich, by nie uciekali, ale się zebrali i uzbroili. Są samochody, należy jechać nimi do Grodna, które broni się przed bolszewikami. To wystarczyło, zaczęło się zbieranie broni, szukanie dobrych pojazdów. Już zastanawiano się, jak jechać. Wtedy nadjechał motocykl z oficerami, którzy oznajmili, że za nimi jadą już jednostki sowieckie. Do Grodna można dostać się przez Troki nad jeziorem, potem wzdłuż granicy litewskiej i wejść do miasta od północy. Tak ruszyliśmy. Po bezdrożach pojazdy musiały jechać bez ludzi, więc wszyscy musieli iść pieszo. Noc przesiedzieliśmy nad jeziorem po przeciwległej stronie miasteczka. Od świtu dalsza wędrówka na zachód. Nasze samochody gdzieś się zgubiły, kolejną noc spędziliśmy w wiosce tuż nad granicą litewską. Pobudka o wschodzie słońca i szykowanie się do dalszego marszu. Niespodziewanie z lasu od strony południowej zamiast oczekiwanych samochodów wyjechały dwa czołgi sowieckie, a w otwartych włazach ukazali się skośnoocy żołnierze wołając do nas po rosyjsku „nie strelajtie, tawariszczy!”. Zaskoczyło to nas tak, że uciekać nie było gdzie. Żołnierze z czołgu kazali rzucać broń. Oficerowie nasi, którzy nie zdążyli zerwać naramienników i rzucić czapek, byli od razu odłączeni od nas i zabrano ich do wsi. A my musieliśmy czekać. Jeden z naszych, znający język rosyjski, zaczął rozmawiać z Mongołem. Mówił, że idziemy do Warszawy, więc niech nas puści. Żołnierz zastanawiał się chwilę i czekał na coś, a za chwilę wyskoczył z czołgu, rozejrzał się i zawołał, byśmy szli do lasu. Ruszyliśmy spokojnie rowem przy drodze, a wchodząc w las daliśmy nura w krzaki, byle dalej. Niedługo zobaczyliśmy nasyp kolejowy idący ze wschodu na zachód i poszliśmy wzdłuż niego na Warszawę. Do Grodna dostaliśmy się po dwóch dniach, było już zajęte przez bolszewików. W mieście było dużo wojska, patrole na ulicach sprawdzały ludzi, wielu zatrzymywano. Na noc zatrzymaliśmy się w klasztorze. Siostry dały nam do spania pusty lokal szkolny na ostatnim piętrze, ale spać było trudno. Na wprost naszych okien był teren komisariatu policji z dojściem z równoległej następnej ulicy. Całą noc wjeżdżały i wyjeżdżały samochody z przywożonymi ludźmi, w większości z mężczyznami. A od czasu do czasu rozlegała się salwa w policyjnym podwórzu, a po niej odjazd samochodów z rozstrzelanymi. I tak minęła noc. Jak się rozjaśniło, przyszła siostra dyżurna z jedzeniem dla nas i prośbą, byśmy możliwie szybko opuścili klasztor, bo tu grozi nam aresztowanie. Podziękowaliśmy jej i siostrze przełożonej za pomoc, spakowaliśmy się, a za kilka minut siostra wypuściła nas pojedynczo na pustą jeszcze ulicę. Poszliśmy w kierunku dworca kolejowego. Tu już było tłoczno, bo wisiało ogłoszenie, że dziś odchodzi pociąg do Białegostoku i zabierze zgłaszających się. Zgłosiliśmy się, wpuścili nas na peron, gdzie stał już pociąg gotowy do odjazdu. Wyglądał niecodziennie. Połowa wagonów to osobowe, reszta – towarowe, a za nimi wagony-platformy załadowane szynami, podkładami i pełnymi workami. Jeszcze dwa wagony osobowe i dwie duże lokomotywy, jedna na przedzie, druga na końcu, obie były już w rozruchu. Mając jeszcze trochę czasu siedliśmy na ławce i zabraliśmy się do otrzymanego od sióstr śniadania. Koło południa weszli żołnierze sowieccy i ustawili się wzdłuż pociągu. Oni weszli do pociągu ostatni. Jeszcze trochę i pociąg ruszył z peronu ku krawędzi wysokiej skarpy, by wjechać na pierwsze przęsło długiego mostu kolejowego nad rzeką. I tu zauważyliśmy dziwną rzecz. Pociąg jechał wolno, a wagony dziwnie chwiały się na boki. Patrząc przez okna zobaczyliśmy, że cały most jest czarny, osmalony. Był podpalony przez wycofujące się wojsko polskie, a ten załadowany pociąg był próbą, czy się zawali. Pierwsza lokomotywa zjechała już na nasyp przybrzeżny z drugiej strony rzeki i przyśpieszyła. Gdy cały pociąg zjechał z mostu, dwie lokomotywy już pracowały wspólnie. Jednak nie trwało to długo, gdyż jeszcze nie minęliśmy łąk, by wjechać w las, a już stanęliśmy i kazali nam wysiadać. Okazało się, że wycofujący się pociąg z wojskiem polskim nie tylko podpalił most, ale także kotwicą na łańcuchu zaczepioną o podkłady między szynami zrywał tor. Po 10–15 metrach kotwica była przekładana na tor sąsiedni i sąsiedni tor był niszczony. Oba tory zostały zniszczone na długości kilkuset metrów. Dlatego zaproszono chętnych do jazdy, aby teraz spośród nich wyznaczyć tych, co mieli go reperować.

Ponieważ zabrakło w parowozach paliwa, maszynista zaapelował do pasażerów, aby nazbierali w lesie drewna. Wędrujący do Warszawy chłopcy przynieśli drewno do parowozu, ale nie wsiedli już do pociągu. Nie wiedząc, co może się stać z pasażerami, woleli samodzielnie iść dalej piechotą. Doszli do jakiejś stacji, a gdy weszli do budynku, nagle pojawili się Niemcy. Postawili wszystkich pod ścianą i zaczęli rewidować. Polacy byli zaskoczeni, że jest to już teren zajęty przez Niemców. Okazało się jednak, że okupantami byli sowieci, a oddział niemiecki przyjechał tam za ich zgodą, żeby zdobyć żywność. Gdy Niemcy zobaczyli Polaków, zaczęli zachowywać się bezczelnie, tak jak zresztą na ogół się wtedy zachowywali. Gdy odjechali, wędrujący chłopcy poszli dalej. Wędrówka trwała pięć dni, jedzenia mieli mało, żywili się jagodami w lesie. W końcu dotarli do jakiegoś majątku. Właściciela dworu nie było, zmobilizowano go, i walczył gdzieś teraz z Niemcami albo z bolszewikami. Przyjęła ich jego żona. Ucieszyła się, że widzi Polaków, powiedziała, żeby zerwali w sadzie tyle jabłek, ile dadzą radę. Potem zaprosiła ich na obiad. Gdy jedli, do dworu przyjechał sowiecki patrol. Rosjanie zrobili rewizję, zrabowali trochę cennych rzeczy, w końcu, obdarowani wiktuałami, odjechali. Następnego dnia chłopcy ruszyli dalej w kierunku Białegostoku, gdzie przenocowali, przyjęci przez rodzinę kolegi. Po nocy wymaszerowali do Warszawy. Granica między Niemcami i Rosjanami była w Małkini, przeszli ją bez kłopotu. Do Warszawy dotarli po trzech dniach marszu.

Ojciec wszedł do Warszawy w dniu, w którym Hitler zorganizował defiladę zwycięstwa. Ojca nie wpuszczono do miasta, dopiero wieczorem mógł iść do domu. Po drodze spotkał znajomego, który powiedział mu, że dom ojca został zniszczony. Pełen niepokoju doszedł na Marszałkowską, gdzie mieszkał, tam okazało się, że jednak dom stoi. Wszedł do mieszkania, miał przecież klucz. Mieszkanie wyglądało normalnie. Dopiero gdy otworzył drzwi ostatniego pokoju, zobaczył, że pokoju już nie ma. Za drzwiami ziała pusta przestrzeń, dalsza część domu została zniszczona bombami niemieckimi. Później drzwi do tego pokoju zostały zamurowane.

Niemal natychmiast po powrocie do Warszawy ojciec zaangażował się w działalność konspiracyjną. Najpierw była to Służba Zwycięstwu Polski, potem Związek Walki Zbrojnej, a w końcu Armia Krajowa. Właściwie była to jedna organizacja, zmieniały się tylko nazwy. W AK byli też dwaj bracia mojej mamy Stanisław12 i Władysław13, a także jej brat stryjeczny Leszek14. Wuj Władek, brat mamy, później mój ojciec chrzestny, pracował w jakiejś firmie transportowej i stamtąd kradł kanistry z benzyną. Przed powstaniem benzyna była w piwnicy przelewana do butelek szykowanych do walki z czołgami. Nawet moja babcia, osoba bardzo ostrożna, która później niejednokrotnie mówiła mi, abym się nigdy nie narażał, przed powstaniem szyła biało-czerwone opaski. Do powstania szykował się też wuj Stanisław Muszyński. Ponieważ był żołnierzem łączności, został skierowany do pracy przy radiostacji. Spośród krewnych mojego ojca żołnierzem podziemnej armii był jego brat cioteczny Jarosław Stodulski15, jego siostra Krystyna16 i brat Jerzy17, a także ich matka Stanisława18, która pamiętała konspirację z poprzedniej wojny. Był też brat cioteczny ojca Zbigniew Kancler19 oraz nieco dalszy kuzyn, wuj Tadeusz Kruszecki20, a także inna siostra cioteczna ojca, moja matka chrzestna Danuta Ptaszyńska21. W AK był ojciec cioci Danki, major Józef Ptaszyński22. Wszyscy oni wzięli udział w powstaniu. W AK był też brat cioci Izy, szwagierki mojej mamy, Władysław Wajnert23. Należał do batalionu „Parasol” i już przed powstaniem brał udział w wielu akcjach tego oddziału. W czasie powstania walczył na Żoliborzu.

Ojciec cioci Danki, Józef Ptaszyński walczył w Śródmieściu, po kapitulacji powstania nie dostał się do niewoli, tylko wyszedł z ludnością cywilną. Potem udało mu się wydostać z obozu przejściowego, jednak niedługo później, gdy Niemców zastąpili bolszewicy, został aresztowany. Miał jednak szczęście: więzienie, w którym siedział, zostało zdobyte przez polskich żołnierzy walczących z komunistami i wuj znalazł się na wolności. Pożegnał rodzinę i przez Czechosłowację uciekł do Stanów Zjednoczonych. Mieszkał w Chicago wraz ze swą córką Danutą. Dodam, że po latach losy mego wuja i moje pośrednio się splotły. Gdy w roku 1981 zostałem zamknięty do komunistycznego więzienia, wraz ze mną siedział w Białołęce oswobodziciel mego wuja, Antoni Heda24.

Pod okupacją niemiecką jednym z najważniejszych problemów było przeżycie. Nie tylko dlatego, że Niemcy polowali na ludzi, że na mieście były łapanki, a ci, których złapano, mogli być wywiezieni do Niemiec, aby tam pracować jak niewolnicy, mogli trafić do Auschwitz, mogli też być rozstrzelani pod ścianą domu, na ulicy. Ale walczyć o życie musieli wszyscy, również ci, których nie złapano. Walczyć o jedzenie. Przedwojenne majątki, wkłady bankowe i przedwojenne pieniądze przestały się liczyć, trudno było znaleźć jakąkolwiek pracę. A gdy się nawet zdobyło pieniądze, trudno było za nie cokolwiek kupić. Obowiązywały kartki na żywność, jednak przyznawane przez Niemców racje nie starczały na przeżycie. Gdyby nie kobiety ze wsi, które narażając się na represje przemycały do miast mięso i inne produkty rolne, ludność miejska wymarłaby z głodu. One także, dzięki sprzedawanym nielegalnie produktom, mogły żyć, mogły cokolwiek kupić. Handel żywnością był całkowicie nielegalny, Niemcy starali się przechwycić wszystkie produkty rolne, nie przejmując się głodem panującym w miastach i nędzą wsi. Wywozili z Polski, co tylko mogli; żołnierze przywłaszczali sobie cudze mienie. Jednym z celów Niemców było wyniszczenie narodu polskiego.

Aby żyć, trzeba się było imać każdej pracy. Ojciec mój najpierw znalazł pracę w firmie, która rozbierała zniszczone w 1939 roku budynki; mam jego zdjęcie na ruinie domu. Pracownicy firmy rozbierali też domy na terenie utworzonej przez Niemców dzielnicy żydowskiej. Dzięki tej pracy mój ojciec przez jakiś czas miał prawo wchodzić na teren getta. Dość prędko nawiązał kontakty z  Żydami. Przemycał ze strony aryjskiej żywność, którą sprzedawał za żydowskie wyroby rzemieślnicze. Zapewne obecnie, gdy to piszę, ojciec mój zostanie potępiony za wykorzystywanie skazanych na śmieć Żydów. Dziś niejedna z osób krytykujących Polaków gotowa jest wymagać od nich wyłącznie bezinteresownej pomocy. Tymczasem, gdyby ojciec nie brał w zamian za żywność produkowanych przez Żydów pończoch, nie miałby za co kupować jedzenia. Trzeba pamiętać, że choć w getcie mniej było żywności, to przecież obie strony muru były w tych czasach bardzo ubogie.

Potem ojciec zatrudnił się u fotografa. Do zakładu fotograficznego, w którym pracował, robione przez siebie zdjęcia oddawali niemieccy żołnierze. Zaangażowani w konspirację pracownicy zakładu mieli rozkaz przyjmować błony fotograficzne od Niemców i z każdej naświetlonej klatki robić dwa zdjęcia: jedno dla Niemca, drugie dla AK. Zdjęcia te trafiały do specjalnej komórki, która je opracowywała. Trudno wprost sobie wyobrazić, jak dużo informacji wojskowych można znaleźć na zdjęciach robionych przez żołnierzy.

Pracując u fotografa, ojciec mógł połączyć pracę zarobkową z pracą dla polskiego wywiadu. Później pracował też jako pomocnik szewca. W końcu zatrudnił się w fabryce dykty w Skierniewicach, dojeżdżał tam z Warszawy. Ponieważ był w konspiracji, miał też zajęcia wojskowe w tajnej podchorążówce. Udało mu się ukończyć ją przed powstaniem ze stopniem kaprala podchorążego.

Moi rodzice pobrali się w 1942 roku i zamieszkali na Narbutta w domu moich dziadków. Pełen napięcia był dzień ich ślubu. Małżeństwo zostało zawarte w kościele Zbawiciela. Po ślubie rodzice przeżyli straszne chwile; oddam głos mojemu ojcu i znowu przepiszę fragment jego wspomnień.

Jako prezent ślubny od jednego z wujów Inki dostaliśmy elegancką karetę zaprzężoną w dwa białe konie. Po ceremonii rodzina i goście udali się na Mokotów, a my na Nowy Świat, gdzie znajdował się znany zakład fotograficzny, aby zrobić zdjęcia. Powóz zatrzymał się, a my poszliśmy na pierwsze piętro. Po zrobieniu zdjęć zeszliśmy do powozu. Podaliśmy nasz adres i ruszyliśmy. Jednak wobec remontu toru tramwajowego nie mogliśmy pojechać do Placu Trzech Krzyży, musieliśmy skierować się w Aleje Jerozolimskie. A tu – niespodzianka! Na skrzyżowaniu Alei z Nowym Światem rozstawili się żandarmi z blachami25 na piersiach. Nie było wyjścia, trzeba było jechać. Gdy wjeżdżaliśmy w Aleje, zatrzymał nas jeden z żandarmów. Podszedł do nas, przyjrzał się i zapytał:

– Wohin fahren Sie?

– Wir fahren jetzt nach Hause – odpowiedziałem.

– Wo waren Sie jetzt? – spytał.

– Beim Fotograf.

– Also leben Sie wohl und fahren Sie nach Hause!26 – zawołał i pokazał stangretowi, że ma skręcić w Aleje Jerozolimskie. Dojechaliśmy do Kruczej, potem do Placu Zbawiciela i dalej na Mokotów. Jechaliśmy galopem. Ineczka bardzo to przeżyła, gdy żandarm nas puścił, przytuliła się do mnie, cała drżąc.

Niebezpieczeństwo było blisko. Nie tylko wtedy, ale przez całą okupację.

Urodziłem się w 1943 roku. Poród odbył się w naszym mieszkaniu. Mama pod opieką położnej rodziła w jednym z pokoi, a ojciec i dziadkowie czekali w sąsiednim na rozwiązanie. Wraz z nimi czekał piękny pies dziadków, owczarek niemiecki, nazywał się Reks. Gdy tylko pies usłyszał mój krzyk, otworzył sobie drzwi, wszedł do pokoju i mnie polizał. Takie było moje powitanie świata. Tego wszystkiego oczywiście nie pamiętam, wiem o tym z opowiadań rodziców.

Kilka dni przed powstaniem ojciec wywiózł mnie i moją mamę spodziewającą się wtedy drugiego dziecka do Skierniewic. Rodzice mieli tam dużo znajomych i rodzinę: w Skierniewicach mieszkali krewni mojej mamy, w fabryce dykty pracował mój dziadek, który z drugą żoną i dwiema córkami, przyrodnimi siostrami mego ojca, wynajmował tam mieszkanie.

(1.08)  Irmina i Stanisław Barańscy, zdjęcie ślubne, Warszawa 1942 r.

Moja mama wraz ze mną zatrzymała się najpierw u teściów, a następnie u mieszkającej w Skierniewicach rodziny dziadków Muszyńskich. Natomiast ojciec wrócił do Warszawy, gdyż szykowała się walka. W dniu wybuchu powstania miał się zgłosić do punktu, w którym zbierał się jego oddział: w Śródmieściu, niedaleko placu Zbawiciela. Wcześniej jednak postanowił oddać prywatny dług i poszedł do mieszkania swojego wierzyciela. Tam jednak był punkt zborny innego oddziału. Uzbrojeni już powstańcy kazali ojcu czekać do godziny W i dopiero gdy wybiła piąta, wypuścili go. Próbował natychmiast przedostać się do Śródmieścia na swoje miejsce zbiórki, jednak się nie udało. Wzdłuż Rakowieckiej strzelały niemieckie karabiny maszynowe, nikt tamtędy nie mógł przejść. Ojciec zatem wrócił na Narbutta i tu przyłączył się do jednego z oddziałów pułku „Baszta”.

Jedną z pierwszych akcji, w której ojciec brał udział, był atak na szkołę na rogu Narbutta i Kazimierzowskiej. W szkole stacjonowali niemieccy żołnierze. Tam ojcu udało się zdobyć karabin, który zabrał zabitemu Niemcowi. Również w tych pierwszych dniach zabrał niemieckiemu fotoreporterowi aparat fotograficzny, a wraz z aparatem – dużą liczbę filmów. Z tego aparatu robił zdjęcia w ciągu całego powstania; niestety zachowało się tylko jedenaście negatywów.

W pierwszych dniach powstania Polacy chcieli zdobyć gmach więzienia mokotowskiego. Ojciec mój z mieszkania, w którym później wiele lat mieszkaliśmy, prowadził wymianę ognia z Niemcami. Strzelał z głębi pokoju, a na podłodze, naprzeciw otwartego okna balkonowego, dziewczyna, która tam mieszkała, przez lornetkę obserwowała więzienie i mówiła, gdzie są Niemcy.

Więzienie nie zostało zdobyte. Polacy pokonali wprawdzie mur i wyzwolili kilkunastu więźniów, ale zdobycie całości gmachu okazało się niemożliwe. Wyzwoleni więźniowie byli zwykłymi kryminalistami, jednak włączyli się do walk i wykazali się męstwem. Walką za Polskę i w niejednym wypadku śmiercią z pewnością zmazali swe dawniejsze przestępstwa.

Z domu mojego dziadka, a także z całej północnej strony Narbutta Polacy zostali wyparci po kilku dniach. Zachowali kontrolę nad południową stroną ulicy. Tymczasem do naszego domu weszli Niemcy. Znajdowało się w nim jeszcze wielu mieszkańców, wśród nich moi dziadkowie oraz ciocia Iza, żona wuja Stasia. Gdy Niemcy wchodzili do domu, zaatakował ich pies dziadków. Niemcy zastrzelili psa, a gdy niedługo potem wycofali się, mieszkańcy domu mogli uciec. Udało im się dojść do kolejki EKD i wydostać z Warszawy. Dziadkowie wraz z ciocią Izą i małym Krzyśkiem dotarli w końcu do Skierniewic. Przed wyjściem z Narbutta zakopali na podwórzowym trawniku pudełko z cennymi rzeczami, na którym położyli zabitego psa. Babcia powiedziała jeszcze: „pilnuj, Reksiu”. Na wiosnę 1945 roku, po powrocie do domu, znaleźli rozkopany dołek w ziemi. Ktoś zauważył, że ziemia jest miękka, i zaczął kopać. Znalazł zdechłego psa i nie kopał dalej. Pies obronił resztki majątku. Przydały się w biednych powojennych latach.

Walki na Mokotowie trwały całe dwa miesiące. Pamiętam opowieści mego ojca; w czasie spacerów po wojnie pokazywał mi odcinki skarpy, na których mieściły się posterunki powstańcze, chodziliśmy po ulicach, gdzie toczyły się walki. Poznawałem powstanie także z relacji kolegów ojca. To, co udało mi się zapamiętać, postaram się opowiedzieć. Najpierw jednak oddam głos ojcu i zacytuję jego dziennik:

2 VIII 44. Maleńka, jestem teraz na Odyńca, jest dziewiąta rano. O czwartej wycofaliśmy się z Narbutta, gdyż było tam ciepło27. Całą noc stałem na punkcie przy Kazimierzowskiej i myślałem o Was. Jak dobry był ten czas dwóch lat, który przeżyliśmy. Przepraszam Cię za te wszystkie przykrości, jakie Ci zrobiłem! Pilnuj Mareczka, takiego syna nie ma nikt na świecie! Powoli zbliżają się do nas. Nie wiadomo, co dalej, gdzie bolszewicy. Malutka, dobrze, że jesteś w Skierniewicach, inaczej byłbym bardzo niespokojny. A tak wiem, że przynajmniej Wam nic nie grozi. Pilnuj Mareczka. Inka, teraz widzę, jak Was bardzo kocham i że nie umiałem Ci tego należycie okazać. Teraz przerwę. O szesnastej wycofaliśmy się do Służewca, przy czym doszło do utarczki. Tu zgubiłem swój przybrany pluton i dołączyłem do innego, gdzie spotkałem Władka, Leszka28 i Andrzeja29, no i już razem przesiedzieliśmy cały dzień w Królikarni. Bolszewicy pod samą Warszawą.

3 VIII 44. Przenieśliśmy się do nowej placówki najbardziej wysuniętej na południe Warszawy, koło Malczewskiego.

4 VIII 44. Zrobiliśmy wypad do kolejki grójeckiej i zdobyliśmy samochód ze sprzętem.

5 VIII 44. Z rana zrobiliśmy nowy wypad, ale dostaliśmy się w zasadzkę. Cudem wycofaliśmy się, tracąc jednego zabitego. Andrzej został ranny w bok. Wieczorem wzięli nas pod ogień artylerii i lotnictwa. Dookoła pożary, ale piechota nie atakowała. Warszawa się pali, nie wiem, co na Narbutta.

6 VIII 44. Względny spokój, byłem u Heli, wyjechała z małą. Tadek Kruszecki jest z nami, byliśmy u niego w domu.

7 VIII 44. Przenieśliśmy się do nowej kwatery, trochę do tyłu. Zupełnie inne warunki. Rano zrobiliśmy wypad na Zagościniec30, ostrzelali nas z daleka. W nocy macał nas moździerz, pełno odłamków. Malutka, minęło już tyle dni. Na Narbutta spokojnie, niespalone. Marszałkowska 15 spaliła się.

8 VIII 44. O szesnastej ostrzeliwują nas i szkołę przy Woronicza. Siedzę jako obserwator i myślę, co Wy robicie. Chciałbym być przy Was blisko, co robi Mareczek, co dziewczynki. Ale walą! Wszystko w szkołę, a my o siedemdziesiąt metrów od niej.

13 VIII 44. Malutka, tyle dni. Tu jest chłopiec starszy od Mareczka, ale też miły, lubię na niego patrzeć. Zapuściłem brodę, dostałem sekcję.

16 VIII 44. Dziś prowadziłem patrol. Dziś śnił mi się ojciec i matka, a wczoraj ojciec Inki. Nadal nie możemy stwierdzić, co na Narbutta. Malutka, dziś jest mi tak ciężko bez Was. Co robi Mareczek, czy zdrowy?

18 VIII 44. Przybliżyliśmy się do miasta, na Racławicką 17. Wieczorem idziemy na robotę. Malutka, ciągle o Was myślę.

19 VIII 44. Dziś Mareczek kończy rok i cztery miesiące. Całuję go i Ciebie. Siedzę na Dolnej, rąbią zdrowo, mamy dwóch rannych. Jesteśmy razem, ja Władek, Leszek, Tadek, Andrzej.

21 VIII 44. Maleńka, myślę o Was i proszę Boga, bym mógł Was prędko zobaczyć.

24 VIII 44. Malutka! Siedzę na Wilanowskiej na placówce. Po południu obrzucili nas miotaczami min, robią sporo szumu. Od czasu do czasu ostrzeliwują nas z broni maszynowej z Dworkowej i Willowej. Dziś śnił mi się ojciec i matka. Te miny mają tę dobrą stronę, że najpierw słychać wycie: aaach, aaach, aaach, pięć razy, po czym fiu, fiu, fiu, a w końcu dopiero bach i cisza, tylko słupy dymu i ognia. Pomyśl, już cztery tygodnie, jak Was widziałem. Tyle czasu! Tak szybko zleciało, a tak daleko! Co też Mareczek robi? Już pewnie dużo mówi i dobrze biega. Dobrze, że jesteśmy razem z Władkiem i Leszkiem, często wspominamy minione czasy. Na Narbutta wysłaliśmy listy pocztą polową, ale nie wiemy, co tam słychać. Podobno dom jeszcze stoi i ktoś tam jeszcze jest, ale czy to prawda?

25 VIII 44. Paryż wzięty! Tam już mają spokój. Frontową artylerię słychać było dziś całą noc, podobno są już koło Pelcowizny. Dzisiejszej nocy wcale nie spałem, na kwaterę wróciłem dopiero rano. Noc była spokojna. Pewnie się śmiejesz, że chociaż jestem śpioch, teraz muszę często wstawać w nocy albo wcale nie spać. Ale co robić. Dziś wstawiłem sobie szkiełko do zegarka, stłukło mi się od odprysku kuli. Około osiemnastej obrzucili nas granatnikami31, jeden pocisk spadł na fabrykę przy Racławickiej koło Puławskiej i zapalił ją. Pełno w niej było spirytusu, siarki, kwasu solnego i innych palnych materiałów. Poszliśmy gasić, a raczej lokalizować. Tam zostałem opryskany kwasem solnym i kombinezon mam zupełnie zniszczony.

26 VIII 44. Dziś w nocy wyszliśmy z Racławickiej na ul. Czerniakowską róg Chełmskiej. Tu zluzowaliśmy chłopców z lasu. Do południa spokój. Malutka, jeszcze w pierwszych dniach byłem u Heli, ale jej nie ma, wyjechała na wieś z małą. Jutro 27, czyli 26 miesięcy32, wtedy była sobota. Pa.

26 VIII 44. Wieczór, godz. 10.30. Przychodzi rozkaz: natarcie, szykować się! Wychodzimy. Dokąd idziemy, tego na razie nie wiadomo, prawdopodobnie na Dworkową. O godz. 24 wyruszamy plutonami I, II, III i IV, to nasza kompania. Z innych punktów wychodzą inne kompanie. Idziemy cicho, równolegle do Czerniakowskiej, po drodze rozdzielamy się. Mój pluton kryje natarcie od tyłu, gdzie mamy nieprzyjaciela. Dochodzimy do ulicy Podchorążych, cisza. Robimy skok całymi drużynami. Niemcy budzą się, rozpoczynają ogień. Prują seria po serii, wzdłuż ulicy. Nasi są już pod murem i zaraz nowe serie. Wchodzimy do bramy. Niemcy zaczynają rąbać z drugiej strony budynku. Podchodzą do nas, mały patrol i jeden karabin z amunicją jest nasz. Pozostali zatrzymują się. Nasza drużyna jako patrol idzie zbadać następne domy, zajmuje stanowisko z karabinem na podwórzu. Jeden z kaprali, „Żagiel”33, podchodzi do drzwi klatki schodowej, nagle słychać głos Hände hoch! I jednocześnie pach, pach, pach i jęk. Żagiel odskakuje od drzwi z dymiącym pistoletem, „Ranny drań” woła, „tam są jeszcze inni”. Słychać kroki z głębi budynku. Chwila napięcia, już mamy otworzyć ogień, gdy okazuje się, że to nasi zaszli dom od tyłu. Kilku Szkopów jest w pułapce. Nasz kapral „Tomek”34 podchodzi do drzwi piwnicy i woła po niemiecku: „wszyscy wychodzić, będziecie wolni”. Nic, cisza. „Wychodzić, bo rzucimy granaty”. Cisza. „Tomek” odbezpiecza sidolówkę i rzuca w głąb. Buuum, dym, kurz i wołanie. Tymczasem my wyciągamy pierwszego zabitego, zabieram mu granat – dranie mają granaty zapalające. Z piwnicy wyprowadzają rannego szkopa, dwóch zabitych leży w dole. Zabawa skończona, idziemy dalej i zajmujemy stopniowo cały blok, do połowy spalony. Jest godzina trzecia rano.

27 VIII 44. Świt. Nasze natarcie udało się, chociaż w całości nie tak, jak miało być. Zajmujemy stanowiska w oknach. Nagle pada strzał z bliska i nasz chłop pada z rozbitą głową. To walą z bunkra przed nami, z jakichś 100 metrów. Nad podwórzem rozrywa się granat i robi nam jatkę. Cała drużyna stojąca pod murem na zbiórce zostaje raniona odłamkami i gruzem. Rezultat – zastępca dowódcy plutonu „Prus”35 bardzo ciężko ranny, dowódcy drużyn „Sylwester”36, „Ostoja”37, „Gryf”38, „Tomek”, sekcyjni „Włodek” (Władek M.39) także ranni, poza nimi jeszcze sześciu strzelców. Władek ranny jest w prawą nogę, na udzie raz, pod kolanem dwa, pozatem masę drobnych odprysków dostał w plecy i jeden w głowę. Robiłem mu pierwszy opatrunek. Czuł się dobrze, rany niegroźne, ale trochę poleży. Nim jeszcze bałagan się uspokoił, nowy alarm. Natarcie tyraliery Niemców ze wsparciem dwóch tygrysów. Są od nas o 120 metrów. Rozpoczynamy ogień. Czołgi także walą z armat, gorąco! Ściągamy pancerfausta. Ustawia się, mierzy, czołgi jak na dłoni. Strzał i nic, nie wypala. Drugi nabój też nie wypala. Obsługa zdenerwowana, zdejmuje machinę ze stanowiska, sprawdza zapalniki i nagle huk! Bydle rąbnęło wewnątrz pokoju, w ścianę, przy której stałem ja ze strzelcem. Czuję, jak mnie coś unosi w górę i rzuca o biurko. Potem dym, kurz i ogromny szum w uszach. Podnoszę się z trudem i patrzę, czy jestem cały. Jestem! Tylko furażerka sfrunęła. Tymczasem kłęby dymu i kurzu opadają i widzę kolegę leżącego w kałuży krwi. Dźwigam go, żyje, ale krew leci mocno. Wpadają koledzy i go wynoszą. Ja nic nie słyszę. A czołgi walą. Z pomocą nadchodzi piat40, gdyż pancerfaust uległ uszkodzeniu. Piat wali niestety za blisko. Tymczasem tyraliera niemiecka załamuje się, szkopy się wycofują. Piat wali drugi raz, o dwa metry przed tygrysem. Oba czołgi wycofują się za dom, wolą nie ryzykować. Nagle zapada spokój. Ze szpitala przynoszą wiadomość, że „Prus” nie żyje. Bojowy był chłop. Strzelający z pancerfausta jest ciężko ranny. Ręka, noga, twarz, grozi mu amputacja.

Godzina trzecia po południu, nasi zdobywają klasztor sióstr przy Czerniakowskiej, a o godzinie szesnastej Niemcy walą w budynek klasztorny i podpalają go. Ja prawdopodobnie mam pęknięty bębenek w lewym uchu, bo trochę mnie boli i nic nie słyszę na to ucho, a w drugim ciągle szumi. O godzinie dziewiętnastej znów walka o klasztor, czołgi walą, że proszę. Ale potem przez resztę wieczoru spokój. O godzinie pierwszej w nocy wyszedłem z dwoma kolegami na patrol, na przedpole nasze i klasztoru. W klasztorze mają rannego, trzeba wrócić po patrol sanitarny i z nim zabrać rannego. Po spełnieniu zadania wysyła nas dowódca do dowódcy batalionu po pancerszreka41, sprowadzenie go z innego odcinka do klasztoru trwa przeszło godzinę, wracamy więc do siebie po czwartej rano.

28 VIII 44. Rano o dziesiątej wycofują nas na ulicę Chełmską, gdzie odpoczywamy cały dzień. O osiemnastej obrzucają nas minami. Malutka, wczoraj minęło 26 miesięcy, a dzisiaj mija miesiąc, jak Was widziałem. Noc, godzina 1-sza. Mam służbę wartowniczą, jestem rozprowadzającym posterunki. Wczoraj zrąbali Mokotów miotaczami min. Dookoła robią się same gruzy, widok wspaniały, a jednocześnie tragiczny. Gdzie nie spojrzeć, widać pożary i dymiące gruzy.

29 VIII 44. Malutka, już cztery tygodnie, jak walczymy. Czuję coraz silniejsze zmęczenie. Mam tylko jedno życzenie (o tym jednym, jedynym, aby Was wszystkich ujrzeć całych – nie mówię): spać, spać, spać. Teraz sypia się przeciętnie na dobę trzy do czterech godzin, chodzi się półprzytomnym. Zdrzemnąłem się na chwilę, śniłaś mi się, ale Cię nie widziałem, byliśmy tylko razem w mieszkaniu, Mareczek spał, był ostrzał. Cały dzień mieliśmy spokój, za to szpital elżbietanek zupełnie rozbili z miotaczy, czyli, jak my to nazywamy, szafami. Szpital zupełnie rozbity, masa zabitych. Obiekt wojskowy!

30 VIII 44. Wróciliśmy na Racławicką w nocy. Wszystko wokół porozbijane. Rano mieliśmy spokojne, koło południa zaczął się koncert szaf lub ryczących krów, czyli sprzężonych granatników. Waliły do nas tak, że drzwi, futryny i ściany wylatywały. Raniło odłamkiem w nogę Tadka. Dom Kruszeckich lekko przestawiony. Koło szóstej po południu rozpoczęły koncert sztukasy, za cel obrały sobie oczywiście szpital na Chełmskiej, trafiając bombą tak, że naszych chłopców, którzy tam leżeli, podobno przysypało. Poszła drużyna ratować. Ciekawe, jak Władek? Spotkałem dzisiaj pana Malichowskiego42. Zrobiłem takie oczy. Pan porucznik „Tadek” został przydzielony do I plutonu. Bardzo się ucieszyliśmy z tego spotkania. Malutka! Co robisz, jak sobie radzicie, jak Mareczek? Na pewno dużo już mówi, jak dziewczynki?

31 VIII 44. Już wiadomo. Władek nie żyje. Wczorajszej nocy poszedłem z kolegami szukać go koło szpitala. Widok okropny. Płonący gmach, wkoło w ogrodzie leżą ranni i trupy, wołania i jęki, a do tego ostrzał Niemców. Władek leżał na pierwszym piętrze i właśnie w to miejsce padła bomba, zawalając dach, i całe drugie piętro zawaliło się na ich salę, która z kolei zawaliła się także. Wszystko jednocześnie zaczęło się palić tak, że z pod gruzów nie można było nikogo wyciągnąć. Jedynie dwóch wyratowało się cudem, reszta spłonęła zasypana. Szkoda chłopca, tak chciał żyć, był pełen dobrych myśli i humoru do ostatnich chwil, jak mówili koledzy.

Dziś rano był spokój, od szesnastej ostrzeliwała nas artyleria. W nocy obrzuciła nas szafa tak, że niektóre ściany wyleciały. Dziś w nocy wychodziliśmy – dokąd?43 – Malutka, nasze szeregi topnieją, a koniec?44 Tak chciałbym Was ujrzeć już teraz, przytulić do siebie, ucałować, usłyszeć, jak Mareczek woła Tata, jak Ty, Malutka, mówisz do mnie kochane słowa! Nieraz nocą idąc wołałem Cię, pieściłem słowami Mareczka. Chciałem, byś mnie usłyszała. Patrząc w niebo, widziałem te same gwiazdy, które błyszczały nad Wami. No, Mała, rozpisałem się, ale trochę wzięła mnie historia Władka. Pa, do jutra.

1 IX 44. W nocy mieliśmy tylko zbiórkę alarmową. W dzień spokój, jedynie przed południem był nalot siedemnastu sztukasów. Słuchałem dziś radia. Słowa, jeszcze raz słowa.

2 IX 44. Dziś od rana mamy wesoło, naloty, ostrzał artyleryjski, granaty, czołgi. Takie lekkie piekło. Na wszystkich frontach idzie jak z płatka, jedynie u nas nic, pomocy nie ma. Malutka, dziś z rana podszedłem do Madalińskiego przy Kwiatowej i nareszcie ujrzałem nasz dom. Stoi jeszcze cały, niespalony, nawet szyby są. W oknach są spuszczone zaciemnienia. Czy ostoi się do końca? O godzinie osiemnastej alarm. Wypad do Wierzbna. Po co? Podobno idą czołgi od kolejki. Maleńka, już drugi września, czy na 28 będę mógł Was zobaczyć?

Godzina osiemnasta, nagły i szybki wymarsz w kierunku Służewa pod ostrzałem artylerii i nalotem sztukasów. Ze Służewa nasza drużyna, czyli dziesięć osób, zrobiła skok w dół pod szosę wilanowską, do fortu, gdzie zaciągnęliśmy sami placówkę.

3 IX 44. Nad ranem dwie sąsiednie kompanie rozpoczęły natarcie na szosę wilanowską, ale nie udało się i ze stratami musieli się wycofać. My trzymaliśmy służbę od 20.30 do 12.00 bez zmian i odpoczynku. Mnie zawiało na posterunku obserwacyjnym na wale tak, że rano myślałem, że mi głowę rozerwie. Odezwało się chore ucho. Byłem dziś u lekarza. Mam przekrwienie bębenka, stan zapalny ucha i naruszenie błędnika. Zjadłem dziś przez pomyłkę trzy proszki weramonu45 i na razie mam spokój. O trzynastej przenieśli nas na nasze stare placówki przy szkole na Woronicza i tu siedzimy. Byłem dziś u Kuznowiczów. Dom rozbity, ale są cali i zdrowi.

4 IX 44. Poniedziałek. Siedzimy nadal (II pluton) przy szkole na Woronicza, a placówki trzymają Puławską 162, fort i Królikarnię. Względnie cicho. Andrzej Dzierzbicki został znów dziś ranny odłamkiem w nogę. Moje ucho bez zmian, trochę krwawi. Wczoraj były imieniny Izy. Ciekawe, jak sobie tam dają radę. Tak strasznie chciałbym wpaść do domu, a tu nie można. Nie wiem, jak powiem w domu o Władku, dla Rodziców to będzie cios. Wczoraj pół dnia i noc lało, dziś mamy prawdziwą pogodę jesienną. Idę teraz posłuchać radia, później jeszcze dopiszę coś. Wiadomości masa, ale wszystko z Zachodu, o Wschodzie nic.

5 IX 44. Wtorek. Siedzimy nadal na Woronicza. Po południu poszedłem na Racławicką i wstąpiłem do tych państwa, którzy mieszkają na Kazimierzowskiej przy Wiktorskiej na pierwszym piętrze i mają małą córeczkę. Zastałem tam pana Przytulskiego. Później poszedłem na Madalińskiego zobaczyć dom. Dom bliemedelek46 – rozwalony cały front, nasz stoi, okna zapuszczone. Czy jest ktoś w nim? Być tak blisko i nie móc nic pewnego zobaczyć.

Cały dzień względnie cicho, pod koniec ostrzelali nas z artylerii. I jeszcze jedno bardzo ważne wydarzenie. Rano poszedłem na fort zanieść chłopcom śniadanie. Przy okazji zafasowałem z kolegami z przedpola Niemcom z pod nosa krowę. Trzeba ją było tylko przyprowadzić. Przez całą drogę krytą przed ostrzałem szła idealnie, dopiero przy Królikarni, gdzie walą z klasztoru, to bydlę uparło się i zaczęło gryźć trawę i ani rusz. Dopiero jak kilka razy strzelili, a kolega kolbą dał w bok, ruszyliśmy dalej i już spokojnie doszliśmy do Racławickiej. Pod wieczór drugi patrol przyniósł stamtąd małe prosię, kurę i kaczkę. Będziemy mieli co jeść. Posłałem list do Zbyszka K.47 Dziś o siedemnastej mija pięć tygodni.

6 IX 44. Środa. Siedzimy nadal przy Woronicza i na placówkach. Cały dzień prawie zupełna cisza, jedynie sztukasy rąbały miasto. Ucho boli nadal. Obiad mieliśmy królewski, w rezultacie każdy czuje się nie bardzo z żołądkiem. Amerykanie weszli do Rzeszy, u nas bolszewicy robią ofensywę na Łomżę i zajęli Wyszków, a Warszawy jakby nie było. Do imienin ojca trzy tygodnie, czy uda się zjawić w ten dzień u Was?

7 IX 44. Czwartek. Dziś rano dostałem zwolnienie, tak że idę na Racławicką, gdyż ucho gorzej mnie boli, a siedzenie na forcie czy innym wygwizdowie wcale nie pomaga. Mieliśmy cały dzień raczej spokój, jedynie artyleria trochę rąbała. Oglądałem rozbity kościół św. Michała przy Puławskiej, rzucili dranie 9 sztuk. To, co zostało, nadaje się jedynie na rozbiórkę.

8 IX 44. Piątek. Spałem dziś doskonale całą noc. Nad ranem obudził mnie huraganowy ogień artyleryjski z frontu. Całkiem blisko. Koło południa poszedłem na Madalińskiego na nową naszą placówkę (sąsiedniej kompanii), skąd doskonale widać nasz dom na Narbutta. Dwa dni temu zajęli go szkopy i zrobili stanowiska na pierwszym piętrze u nas, na strychu wybili strzelnice i u Czochów także. Nasi zaczęli ich ostrzeliwać zapalającymi pociskami tak, że u Izy w pokoju był pożar, który szkopi ugasili, a dzisiejszej nocy zamurowali całe okno cegłą. Inne okna zastawili szafami. Zdaje się, że wszystkich z domu zabrali i to już dawno, nie wiadomo dokąd. Malutka, dziś minęło sześć tygodni, jak Was widziałem. Wracając z Madalińskiego narwałem w jakimś ogrodzie kwiatów, astry i goździki, a także kilka Twoich ulubionych groszków. Stoją teraz przede mną w „wazonie” ze słoja. Cudne żywe kwiaty, takie same, jak bywały przed wojną, takie same jak te, co kwitły u nas w ogródku i w skrzynce przed oknami. Goździki pachną tak samo, astry to kwiaty jesieni, będą kwitły jeszcze długo. Może będę mógł sam przynieść Ci takie kwiaty, bo może wreszcie skończy się ta walka. Trzeba wytrzymać i zwyciężyć lub… Dzisiaj włożyłem wiatrówkę Władka i koszulę, którą sobie zafasował i miał założyć, ale nie zdążył. Moje wiatrówki rozlazły się zupełnie. Zaczęła nas macać artyleria, wali z Pola Mokotowskiego. Wiuuu, bum i tak co parę minut. Już 37 dni pełnych (godz. 17), a pomoc w drodze. Wczoraj podali w komunikacie, że Słowacja otrzymała pomoc w broni, żywności i odzieży od Rosji, Anglii i Ameryki, a dla nas są jedynie piękne słowa, hołdy i zapewnienia. A wszystko to to jedno wielkie draństwo i tyle. Lato minęło, dni ładne, ale liście, o ile nie spalone od wybuchów, żółkną, wino czerwienieje, noce chłodne. Jak Mareczek, czy zdrowy, pewnie już dużo mówi, czy jeszcze pamięta tatę? A Ty, Malutka, jak się czujesz? Ile to już minęło? Wziąłem Waszą fotografię, Ty z Mareczkiem na ulicy. Noszę ją wszędzie ze sobą.

9 IX 44. Sobota. Wczoraj wieczorem około 21.30 mieliśmy wspaniałe widowisko. Na naszym przedpolu, za Wisłą, w okolicy Wawra, Anina nadleciały sowieckie samoloty, rozwiesiły świece i zaczęły ostrzeliwać z broni pokładowej pozycje szkopów. Wywiązał się pojedynek, potem samoloty zrzuciły bomby, a do tego przygrywała artyleria. Trwało to wszystko do godziny trzeciej nad ranem. Dziś u nas względny spokój, o godzinie piętnastej moja drużyna poszła do kąpieli, ja zostałem. Byłem przed godziną w ośrodku na Puławskiej48 (tam jest kąpiel). Malutka, tyle razy byliśmy razem we trójkę w ośrodku. Czy wtedy pomyślałabyś, że przyjdzie czas, gdy będę biegał do tych wanienek? Kiedyś słychać było tam krzyki dzieci, pełno było wokoło wózeczków z dzieciarnią, a dziś wokół pełno jest mogił i gruzu.

10 IX 44. Niedziela. W nocy znów były świece nad frontem, artyleria grała, samoloty latały. W dzień względny spokój. Koło południa było nad miastem kilka walk powietrznych, jeden szkop strącony. Wybraliśmy się z Leszkiem na spacer, byliśmy na Madalińskiego i oglądaliśmy twierdzę zrobioną z chaty. Później byliśmy na Grażyny u Brodzińskich. Nikogo nie ma, tylko dzieci siedzą same.

11 IX 44. Poniedziałek. W nocy były zrzutki, jeden ładunek spadł koło naszego domu – 20 metrów. Było tego kilka sztuk. Byłem dziś u lekarza, jest już trochę lepiej z uchem, ale jeszcze trzeba czekać i bandaż nosić. Zdrzemnąłem się w południe trochę i śniło mi się, że przyszedłem do Was i że Ty widząc mnie zawołałaś „Jezus Maria, Stach”. Wybiegłaś do mnie, ale obudziłem się. Malutka, co robicie? Już tak odległe są chwile, kiedy Was widziałem, kiedy razem chodziliśmy po Zwierzyńcu49 do Ireny, czy do fabryki. Pamiętasz Gałązkę rozmarynu50? Tam była scena, która robiła potężne wrażenie. Tam podczas huraganowego ognia gra żołnierz na fortepianie Chopina. U nas dzisiaj mieliśmy podobną historię. Mieliśmy ostrzał artylerii i szaf dookoła, a w jednej z kwater grał ktoś nie tylko Chopina, ale i dżez. Wczoraj na wikcie tutejszym złamałem ząb. Broda moja przedstawia się już zupełnie okazale i wzbudza powszechny szacunek.

12 IX 44. Wtorek. Astry więdną, trzeba przynieść nowy bukiet, a kiedy przyjdzie czas na ten bukiet, który Tobie przyniosę? Dziś rano urządziliśmy w naszej kwaterze mały dancing z paniami włącznie, gdyż w naszym plutonie, tak jak w innych, jest kilka niewiast, które zajmują się naszą bielizną, szyciem, gotowaniem posiłków, opieką nad rannymi. Chodzą często z nami na akcje, a także uprzyjemniają nam wolne chwile w dzień, a niektórym wybranym także w nocy. No ale bez obmowy, bardzo porządne niewiasty; a więc urządziliśmy sobie zabawę. Główną i jedyną potrawą tego przyjęcia był cukier. Cukru mamy dużo, także miodu nam nie brak. A Wy pewno z cukrem macie kłopot. Po południu poszedłem po świeże kwiaty. Kochane kwiaty, kwitną spokojnie, barwnie, a na sąsiedniej ulicy szaleje pożar, niszcząc wszystko. Wieczorem idę z czterema chłopcami, aby obsadzić posterunek przy wlocie do kanału łączącego nas ze Śródmieściem.

13 IX 44. Środa. W nocy przyszli chłopcy kanałem z Czerniakowa, mokrzy do łokci, zziębnięci i wymęczeni. Szli 3–4 godziny. Dziś idzie do miasta kolega „Jastrząb”51. Posyłam przez niego listy do Kozłowskich, Sasinów i Grabowskich. Ironia losu, wszędzie mogę posłać wiadomość, tylko do własnej rodziny nie. A Warszawa czeka! Dzisiaj rano mieliśmy widowisko, samoloty bolszewickie latały nad nami, bombardowały Sadybę. Szkopy ostrzeliwują kościół przy pl. Szembeka na Grochowie, a mówią, że tam już są bolszewicy. Artylerię nie tylko słychać, ale też widać. Maleńka, może zbliża się wreszcie koniec? Może niedługo będę już mógł do Was przyjść? Oby Bóg dał, abym jak najszybciej mógł do Was zawitać.

14 IX 44. Czwartek. Bolszewicy opanowali Pragę i prawy brzeg Wisły w okolicach Warszawy. Nad Wisłą ciągłe patrole lotników sowieckich, po południu jedną maszynę strącono nad Mokotowem. Szkopy palą Okęcie, wysadzili wszystkie mosty i atakują Powiśle i Czerniaków. Zbliżają się do nas. Po południu sztukasy zbombardowały dwa domy koło nas przy al. Niepodległości, gdzie były nasze placówki. Jest sporo zabitych. Ja nadal siedzę z czterema moimi ludźmi przy kanale. Znów przyszli z Czerniakowa. Tam jest całkiem niedobrze, są odcięci od Śródmieścia i jedynym połączeniem z nami jest kanał.

15 IX 44. Piątek. Maleńka. Już piętnasty, półtora miesiąca, siedem tygodni, to jest ósma część roku. Tyle czasu, a ile jeszcze przed nami? W tej chwili jesteśmy pod silnym ogniem artylerii. Na Czerniaków idzie natarcie nieprzyjaciela. Ciekawe, kiedy bolszewicy zrobią skok przez Wisłę do nas? Oj, Malutka, zdaje się, żeśmy już morze przepłynęli, aby tylko u brzegu nie utonąć. Już jest jesień, nocami całkiem zimno. Dostałem od znajomych kożuszek bez rękawów i noszę go pod kombinezonem. Inaczej zmarzłbym dawno. A jak Ty się czujesz? Przecież właściwie nie masz nic ciepłego, wszystko zostało na Narbutta i pewnie jest zniszczone. Oby się to już skończyło. Jak Mareczek? Trudno mi wyobrazić sobie, że on już może tyle mówić. A kiedy teraz ma iść do ośrodka? Pokój, gdzie bywał ważony i mierzony, stoi cały. Jest popołudnie, godzina siedemnasta. Dookoła rąbią pociski artyleryjskie, a od czasu do czasu nadlatują sztukasy i bombardują. Pozatem jest śliczna jesienna pogoda. Na niebie ani jednej chmurki, słonko grzeje łagodnie. Naprzeciwko jest ogródek, a w nim kilka krzaków róż, dwa krzaki mają pąki białe i czerwone. Jesienne róże, nie herbaciane, a smutne. Malutka, są chwile, kiedy tracę nadzieję, że Was kiedyś jeszcze ujrzę, i robi mi się wtedy naprawdę smutno. Gdy pomyślę, że nie ujrzę Twojej kochanej twarzy, nie usłyszę Twych słów. Chociaż nie, ciągle słyszę, jak wołasz do mnie, tak jak dawniej: „Stach, Stach, jesteś”. Inka, ciągle proszę Boga, aby pozwolił wziąć Was w ramiona, przytulić ciepły policzek Mareczka i być przy Was. Boję się myśleć o tym, że przecież może być inaczej. Śliczne, świeże kwiaty jesienne. Astry kładzie się także na mogiłach świeżo usypanych, gdy pamięć o kolegach jest jeszcze świeża, jak kwiaty. Często jednak bywa, że po tym życiu nawet mogiła nie pozostaje albo ją pociski roznoszą w strzępy, albo pożar spopiela. Jestem dziś nastrojony niewesoło, ale co zrobić, tak jest, a Tobie chcę przekazać wszystkie swoje nastroje. Zresztą wierzę, że co mi Bóg przeznaczył, to będzie, bez względu na to, co ja bym chciał. Co ma wisieć, nie utonie. Strasznie jestem ciekawy, jak Wy żyjecie. Czy fabryka pracuje? Czy siedzicie pod lasem, czy też gdzie indziej? Jak się dzieci czują? Tysiące różnych myśli przelatuje przez głowę, ale najważniejsze jest: powrócić do swojej Inki Maleńkiej i Mareczka, najśliczniejszego syna na świecie!

16 IX 44. Cały dzień minął u nas dosyć spokojnie. Na dole szkopy atakowali i dali nam trochę po łbach, pozatem sztukasy kilka razy w ciągu dnia milczkiem, jak złodzieje, nad samymi dachami bombardowali nas, przeszkadzała im w tym sowiecka artyleria. Około godziny osiemnastej, zmyliwszy czujność kaczuszek (sowieckie myśliwce), nadleciało 13 sztukasów. Gdy były nad nami, odezwała się artyleria sowiecka, tak że już nie wybierając celów ruszyły na nas, rzucając bomby wokoło. Nasz dom cudem nie dostał serii, ale dookoła jedenaście dołów, a sąsiednie domy dostały solidnie. Cały plac alarmowy wygląda jak po ospie. Jest sporo zabitych. U nas na ogół szczęśliwie, dwóch rannych.

17 IX 44. Niedziela. Wojska armii Kościuszki wylądowały dzisiejszej nocy na Czerniakowie, a więc bolszewicy dosięgnęli samej Warszawy. Nastrój poprawił się od razu, tym bardziej że przez cały dzień nad miastem patrolowały myśliwce sowieckie, nie dopuszczając sztukasów. Byłem rano na Kwiatowej przy Narbutta. Dom stoi, ale co w nim? Na strzały nikt nie odpowiada. Zdaje się, że szkopy stoją jeszcze tylko w domu, gdzie Tarkowski52. Nasz pluton idzie dziś do Królikarni, luzuje I pluton, a ja z moimi ludźmi czekam, aż nas zluzują. Dopiero wtedy dołączę do reszty. Malutka, dziś niedziela, ósma niedziela bez Was. To strasznie dawno, 51 dni, niedługo, a będzie pełne dwa miesiące.

18 IX 44. Poniedziałek. Od samego wieczora, przez całą noc, trwały naloty samolotów sowieckich i ogień artylerii sowieckiej i niemieckiej. Samoloty przelatywały nad nami. Kilka pocisków, przez pomyłkę, rąbnęło koło nas. Były dalsze lądowania na Czerniakowie. Dziś rano mieliśmy spokój, tylko „kaczuszki” latały. Około czternastej ukazały się wysoko na niebie od strony północnej klucze ciężkich samolotów bombowych – czteromotorowych amerykanów. Było ich około osiemdziesięciu sztuk. Nadleciawszy nad Warszawę zaczęły zrzucać ładunki na spadochronach, było tego kilkaset sztuk, a między nimi i skoczkowie (?)53. Artyleria niemiecka otworzyła ogień, ale samoloty majestatycznie poleciały dalej. Duża część zrzutów została zniesiona na stronę szkopów. Wiele spadochronów zostało porwanych, tak że ładunki spadły natychmiast. Widok był wspaniały. Armia Berlinga54 połączyła się z AK w śródmieściu i zajęła stadion Wojska Polskiego55. Cały dzień słychać było walkę w północnej części Warszawy. Chłopcy z naszego plutonu poszli do Królikarni. Ja z moimi ludźmi zostałem zluzowany z warty kanału i wróciłem na Racławicką. Na razie tu siedzę.

Maleńka, pamiętam, jak kiedyś idąc ulicą Racławicką z wózkiem (Mareczek spał), zboczyliśmy w małą uliczkę Tenisową, gdzie oglądaliśmy jeden duży, nowoczesny dom. Czy wtedy przyszłoby Ci na myśl, że w tym domu Twój mąż będzie miał kwaterę w powstaniu? Bo mi nigdy. Dziś w nocy śniła mi się Cyryla i Alina. Ciekawe, co z nimi? Patrzę na Wasze fotografie i śmieję się do nich, a właściwie nie do nich, ale do Was. Kochany syn, jaki duży, trzyma mamę za rękę i spogląda ciekawie. A mama uśmiecha się do niego. I pewnie ma z czego być dumna. „Takiego syna nie ma nikt na świecie”. Czy tak zawsze mówiłaś, Maleńka? Jeśli doczekam końca (a tak już blisko), to gdy tylko będzie można, pójdę nawet na piechotę do Skierniewic, do Was. Na razie w wolnych chwilach czytam Lenina Ossendowskiego.

19 IX 44. Wtorek. Dziś rano Mareczek skończył rok i pięć miesięcy. Składam ci, synku, najlepsze życzenia, abyś wyrósł duży i nie miał na swej drodze życia takich chwil, w których trzeba opuszczać swoich najbliższych i iść w niewiadome – powrót czy śmierć. Rano poszedłem z Leszkiem na Kwiatową zobaczyć dom i zabrać stamtąd papier do drukarni. W powrotnej drodze przy przechodzeniu Różanej dostaliśmy się pod ostrzał i Leszek dostał jedną kulę w obie nogi, w prawą tuż nad kolanem z przodu po wierzchu i w lewą pod kolanem z tyłu, rana trochę szarpana. Miał szczęście w nieszczęściu, gdyż parę milimetrów w jednej i drugiej nodze, a poszłoby po stawach kolanowych. Przeniosłem go na punkt i tam mu lewą ranę zszyli, co było bolesne. Pozatem u nas bez zmian, siedzimy znów wszyscy na Racławickiej i czekamy.

20 IX 44. Środa. Prawie cały dzień minął spokojnie i cicho, wieczorem mieliśmy zrzuty od bolszewików.

21 IX 44. Czwartek. Dziś rozpoczyna się jesień. Już jesień i 52 dni walki. Rano byłem na Kwiatowej, dom stoi i walą z niego zdrowo do nas. Przez całą noc były zrzuty, sporo spadło, ale sporo się rozbiło. Przez dzień dzisiejszy był względny spokój, dopiero pod wieczór rozpoczęła się strzelanina gdzieś na dole (Czerniakowska, Promenada, Chełmska). Wziąłem dziś z parafii metrykę Mareczka. Oj, Malutka, jak dawno już Was nie widziałem, strasznie dawno! Wczoraj rozchorowałem się na żołądek, boleści, ból głowy, gorączka, dreszcze. Tak jak czasem bywało w domu. Trwało to jeden dzień i przeszło, dziś jest wszystko w porządku. Już ciemno się robi, dziewiętnasta. Pewnie teraz Mareczek je kolację, kochany Mareczek. Teraz widzę, że niedobrze jest być sentymentalnym. Koniec, bo ciemno. Pa.

22 IX 44. Piątek. Rano byłem na patrolu żywnościowym dla naszej drużyny. Teraz trzeba zbierać już tylko resztki. Potem byłem u „Narbutta” (Leszka)56. Ma gorączkę 39,8. Pozatem nic ciekawego, dookoła raczej cisza i tylko artyleria stacza pojedynek, a nad nami mijają się pociski.