Wolność na wygnaniu. Autobiografia -  Dalajlama - ebook + książka

Wolność na wygnaniu. Autobiografia ebook

Dalajlama

0,0
54,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Jak napisał we wstępie do niniejszego wydania Jego Świątobliwość Dalajlama:
„W tej książce próbowałem opowiedzieć, co przeszedł mój naród, odpierając ataki komunistycznych Chin na wszystko, co tybetańskie, i w jaki sposób staraliśmy się zachować skarby dziedzictwa naszej kultury na wychodźstwie. Zasady niestosowania przemocy i współczucia, na których zbudowana była nasza cywilizacja, mają ogromny potencjał i mogą dobrze służyć sprawie pokoju i harmonii na całym świecie.
Mam więc nadzieję, że ten przekład pomoże polskiemu czytelnikowi w lepszym zrozumieniu nie tylko tragedii Tybetu, ale także znaczenia niestosowania przemocy oraz pokojowej walki o wolność i godność”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 481

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



TYTUŁ ORYGINAŁUFreedom in Exile: The Autobiography of the Dalai Lama of Tibet
REDAKTOR PROWADZĄCA: Elżbieta Brzozowska
KOREKTA: Liliana Skoczylas, Elżbieta Brzozowska
PROJEKT OKŁADKI I STRON TYTUŁOWYCH: Wiktor Dyndo
SKŁAD I ŁAMANIE: Agata Mościcka / biały-ogród.pl
Wydanie pierwsze
© Copyright by Tenzin Gyatso, the Fourteenth Dalai Lama of Tibet, 1990 © Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2021 © Copyright for the Polish translation by Adam Kozieł
ISBN 978-83-8196-192-9
KSIĘGARNIA INTERNETOWA
www.piw.pl
POLUB PIW NA FACEBOOKU!
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
Konwersja: eLitera s.c.

Przedmowado wydania polskiego

Cieszę się, że Wolność na wygnaniu – książka, w której opowiedziałem historię swego życia – ukazuje się w Polsce. Do opisania lat spędzonych w Tybecie i na wygnaniu, po zajęciu naszej ojczyzny przez komunistyczne Chiny, skłoniło mnie rosnące zainteresowanie instytucją dalajlamy i pokojową walką Tybetańczyków o wolność.

Ostatnie sześćdziesiąt lat to jeden z najtragiczniejszych i najtrudniejszych okresów w historii Tybetu. Odebrano nam znacznie więcej niż wolność, brutalnie atakując i bezustannie podkopując naszą tożsamość oraz dziedzictwo kultury pokoju i współczucia.

W tej książce próbowałem opowiedzieć, co przeszedł mój naród, odpierając ataki komunistycznych Chin na wszystko, co tybetańskie, i w jaki sposób staraliśmy się zachować skarby dziedzictwa naszej kultury na wychodźstwie. Zasady niestosowania przemocy i współczucia, na których zbudowana była nasza cywilizacja, mają ogromny potencjał i mogą dobrze służyć sprawie pokoju i harmonii na całym świecie.

Mam więc nadzieję, że ten przekład pomoże polskiemu Czytelnikowi w lepszym zrozumieniu nie tylko tragedii Tybetu, ale także znaczenia niestosowania przemocy oraz pokojowej walki o wolność i godność.

20 października 2020 roku

Słowo wstępne

Słowo „dalajlama” bywa różnie rozumiane. Dla jednych oznacza, że jestem żyjącym Buddą, ziemską emanacją Awalokiteśwary, Bodhisattwy Współczucia. Inni uważają je za imię „boga-króla”. Pod koniec lat pięćdziesiątych oznaczało stanowisko wiceprzewodniczącego Stałego Komitetu w Chińskiej Republice Ludowej. Później, kiedy opuściłem swój kraj, udając się na wygnanie, nazwano dalajlamę kontrrewolucjonistą i pasożytem. Sam rozumiem to słowo zupełnie inaczej. Dla mnie „dalajlama” to tytuł, określenie urzędu, który sprawuję. Ja zaś jestem po prostu człowiekiem i, przypadkowo, Tybetańczykiem, który postanowił zostać buddyjskim mnichem.

I właśnie jako zwykły mnich chcę opowiedzieć historię swego życia, choć w żadnym razie nie jest to książka o buddyzmie. Robię to z dwóch powodów. Po pierwsze, coraz więcej ludzi chce dowiedzieć się czegoś o dalajlamie. Po drugie, jest to dla mnie okazja, by dać bezpośrednie świadectwo wielu faktom historycznym.

Swoją opowieść przedstawiam po angielsku – sądzę, że taki jest wymóg czasu, w którym przyszło mi żyć. Nie było to łatwe, ponieważ moja zdolność wysławiania się w tym języku jest bardzo ograniczona. Zdaję sobie też sprawę z możliwej różnicy między tym, co chciałbym przekazać, a sensem, jaki mogą mieć moje angielskie wypowiedzi. Ale podobnie miałaby się rzecz z przekładem z tybetańskiego. Powinienem również zastrzec, że wiele materiałów źródłowych było dla mnie niedostępnych, a moja pamięć jest równie zawodna, jak pamięć każdego innego człowieka. Co powiedziawszy, chciałbym podziękować za pomoc urzędnikom tybetańskiego rządu emigracyjnego i memu wydawcy, panu Alexandrowi Normanowi.

Maj 1990 roku

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Pan Białego Lotosu

Opuściłem Tybet 31 marca 1959 roku. Od tego czasu żyję na wygnaniu w Indiach. W latach 1949–1950 armia Chińskiej Republiki Ludowej najechała mój kraj. Przez niemal dziesięć lat pozostawałem politycznym i duchowym przywódcą mego narodu, starając się przywrócić pokojowe więzi między Tybetańczykami i Chińczykami. Okazało się to jednak niemożliwe. Doszedłem do smutnego wniosku, że będę mógł lepiej służyć swemu ludowi, jeżeli opuszczę Tybet.

Kiedy spoglądam wstecz i myślę o czasach, kiedy nasz kraj był jeszcze wolny, uświadamiam sobie, że były to najszczęśliwsze lata mego życia. Oczywiście i dziś jestem szczęśliwy, ale życie, jakie prowadzę, różni się jednak bardzo od tego, do którego mnie przygotowywano. I choć nostalgia jest całkowicie bezużytecznym uczuciem, nie umiem przecież uwolnić się od smutku, ilekroć myślę o przeszłości. Przypomina mi ona o niewyobrażalnych cierpieniach mego narodu. Dawny Tybet nie był doskonały. Myślę jednak, że nasze życie było niezwykłe i że wiele rzeczy, które przepadły już bezpowrotnie, zasługiwało na dalsze trwanie.

Jak już mówiłem, słowo „dalajlama” bywa różnie rozumiane i dla mnie odnosi się jedynie do urzędu, który sprawuję. Mongolskie dalaj znaczy „ocean”, a lama to termin tybetański, odpowiednik sanskryckiego słowa guru – „nauczyciel”. Znaczenie tych dwóch wyrazów oddaje się często jako „Ocean Mądrości”, co jest – moim zdaniem – nieporozumieniem; dalaj wzięło się bowiem z przekładu części imienia Trzeciego Dalajlamy, Sonam Gjaco (gjaco znaczy po tybetańsku „ocean”). Jeszcze więcej nieporozumień wiąże się z chińskim tłumaczeniem słowa lama, oddawanym jako huo-fou, co oznacza „żyjącego buddę”. Jest to błąd. W buddyzmie tybetańskim po prostu czegoś takiego nie ma. Przyjmuje się jedynie, że pewne istoty – do których należy także i dalajlama – mogą wybierać sposób swego odrodzenia. Takich ludzi nazywa się tulku (inkarnacjami).

Oczywiście, kiedy mieszkałem w Tybecie, być dalajlamą znaczyło bardzo wiele. Prowadziłem życie wolne od trudów i uciążliwości, będących udziałem większej części mego ludu. Wszędzie towarzyszył mi orszak służących. Otaczali mnie ministrowie, odziani w świetne, jedwabne szaty i doradcy, wywodzący się z najbardziej wpływowych arystokratycznych rodów mego kraju. Spędzałem czas w towarzystwie wybitnych uczonych i osób, które osiągnęły wysoki stopień rozwoju duchowego. Za każdym razem, kiedy opuszczałem Potalę, wspaniały zimowy pałac o tysiącu komnat, eskortowała mnie procesja złożona z setek osób.

Na czele kolumny maszerował ngagpa, dzierżący symboliczne „koło życia”. Poprzedzał on grupę jeźdźców z flagami (tatara), ubranych w tradycyjne kolorowe szaty. Za nimi szli tragarze, którzy nieśli klatki ze śpiewającymi ptakami i moje bagaże owinięte w żółty jedwab. Za tragarzami postępowali mnisi z Namgjalu, klasztoru dalajlamy. Każdy z nich niósł chorągiew, na której wypisano święte formuły. Za nimi, kołysząc się na końskich grzbietach, jechali muzykanci. Dalej, w dwóch grupach, szli mnisi-urzędnicy. Pierwszą tworzyli podwładni, pełniący często funkcję tragarzy, drugą – członkowie rządu (cedrungowie). Tuż za nimi stąpały prowadzone przez stajennych, przybrane we wspaniałe czapraki konie dalajlamy i wierzchowce, które wiozły pieczęcie państwowe.

Po nich byłem ja, niesiony w żółtym palankinie przez dwudziestu oficerów armii tybetańskiej, ubranych w zielone płaszcze i czerwone czapy. Każdy z nich, inaczej niż większość wyższych urzędników, którzy wiązali włosy na czubku głowy, miał długi, spadający na plecy warkocz. Palankin – którego żółty kolor symbolizuje życie klasztorne – otaczało ośmiu mężczyzn w długich szatach z żółtego jedwabiu. Obok nich jechało konno czterech członków kaszagu, wewnętrznego gabinetu dalajlamy. Towarzyszyli im kusun depon, dowódca straży przybocznej dalajlamy, oraz makczi, naczelny wódz maleńkiej armii tybetańskiej. Obaj maszerowali, salutując uniesionymi w górę mieczami. Ubrani byli w mundury – błękitne spodnie oraz ozdobione złotymi wstęgami kaftany. Na głowach mieli hełmy z długimi kitami. Całą główną grupę otaczała eskorta policji klasztornej (sing gha). Każdy z tych potężnych mężczyzn o budzącym respekt, marsowym wyglądzie mierzył co najmniej metr osiemdziesiąt; ciężkie, grube szaty potęgowały jeszcze wrażenie, jakie wywierali. W rękach trzymali długie bicze, z których w razie potrzeby nie wahali się zrobić użytku.

Za palankinem szli moi dwaj nauczyciele – Starszy i Młodszy; pierwszy z nich, do czasu osiągnięcia przeze mnie pełnoletności, sprawował funkcję regenta Tybetu. Po nich przychodziła kolej na moich rodziców i dalszych krewnych. Za nimi, uszeregowani stosownie do rangi zajmowanych stanowisk, kroczyli świeccy urzędnicy – ludzie ci wywodzili się zarówno z rodzin arystokratycznych, jak i nieszlacheckich.

Zawsze gdy przechodziła nasza procesja, prawie wszyscy mieszkańcy Lhasy, stolicy Tybetu, wylegali na ulice, żeby widzieć mnie choć przez chwilę. Zalegała pełna szacunku cisza, po wielu pochylonych ku ziemi twarzach płynęły łzy, niektórzy, widząc mój palankin, padali na ziemię w pokłonie.

Jak bardzo różniło się takie życie od tego, którego doświadczyłem jako mały chłopiec! Urodziłem się 6 lipca 1935 roku. Nadano mi imię Lhamo Thondup, co dosłownie znaczy „Spełniająca Życzenia Bogini”. Tłumaczenia tybetańskich imion, nazw miejsc czy przedmiotów są zwykle bardzo malownicze. Na przykład Cangpo, miano jednej z najważniejszych rzek Tybetu, źródła potężnej indyjskiej Brahmaputry, znaczy dosłownie „Ten, Który Oczyszcza”. Nasza wieś nazywała się Takcer – „Ryczący Tygrys”. Była to maleńka, biedna osada na wzgórzu górującym nad szeroką doliną.

Z powodu bardzo zmiennej pogody nie utrzymywano tu właściwie pastwisk – korzystali z nich tylko sezonowo wędrowni pasterze. Moja rodzina była jedną z około dwudziestu, które zdecydowały się na niepewne życie z owoców tej ziemi.

Takcer leży na krańcach Amdo, północno-wschodniej prowincji Tybetu, który dzieli się na cztery główne regiony geograficzne. Na północnym zachodzie rozpościera się Czangtang, skuta lodem pustynia, ciągnąca się ponad tysiąc dwieście kilometrów ze wschodu na zachód. Na tym pustkowiu, pozbawionym prawie roślinności, żyją jedynie bardzo nieliczni, wyjątkowo wytrzymali koczownicy. Na południe od Czangtangu znajduje się prowincja U-Cang. Od południa i południowego zachodu otacza je potężny łańcuch Himalajów. Na wschód od U-Cangu leży Kham, najżyźniejsza, a więc i najgęściej zaludniona dzielnica kraju. Amdo położone jest na północ od Khamu. Ich wschodnie rubieże są jednocześnie granicą państwową, która oddziela Tybet od Chin. Kiedy przyszedłem na świat, muzułmański generał i dygnitarz Ma Bufang zdołał właśnie powołać w Amdo regionalny rząd, lojalny wobec Republiki Chińskiej.

Moi rodzice byli ubogimi rolnikami. Nie podlegali żadnemu panu, niemniej z pewnością nie zaliczali się do szlachty. Dzierżawili skrawek ziemi. Uprawiali jęczmień i grykę, dwa podstawowe zboża Tybetu, a także ziemniaki. Ich wysiłki często jednak były niweczone przez burze gradowe albo susze. Hodowali też zwierzęta, które stanowiły znacznie pewniejsze źródło utrzymania. Pamiętam naszych pięć czy sześć dzomo (to skrzyżowanie jaka i krowy), od których mieliśmy mleko, i kilkanaście wszędobylskich kur, dzięki którym jedliśmy jajka. Było również stado około osiemdziesięciu owiec i kóz, a ojciec miał prawie zawsze jednego, dwa, czasami nawet trzy ukochane konie. I, oczywiście, kilka jaków.

Jak to prawdziwy dar Natury, skarb. Może przeżyć na wysokości powyżej trzech tysięcy metrów nad poziomem morza – jakby był stworzony dla Tybetu. Umożliwia właścicielowi życie w wysokich górach, jest zwierzęciem pociągowym oraz źródłem mleka (samica jaka nazywa się dri) i mięsa. Równie ważny jest w Tybecie jęczmień. Z wyprażonego i dokładnie zmielonego otrzymujemy campę. Mało który posiłek w Tybecie obywa się bez campy; nawet na wygnaniu jadam ją codziennie. Oczywiście, nie w formie mąki. Najpierw trzeba ją zmieszać z jakimś płynem, zwykle herbatą, ale nadaje się do tego również mleko – to moja ulubiona kombinacja – jogurt czy nawet tybetańskie piwo, czang. Po roztarciu jej palcami na ściankach naczynia, lepi się z niej małe kuleczki. Można też robić z campy kaszkę czy kleik. Tybetańczykom bardzo smakuje, ale wiem z doświadczenia, że cudzoziemcy raczej w niej nie gustują. A już szczególnie Chińczycy.

Większość naszych plonów przeznaczaliśmy na wyżywienie rodziny, ale ojciec sprzedawał czasem zboże czy kilka owiec wędrującym nomadom lub na targu w Silingu, najbliższym mieście, stolicy Amdo, od której dzieliły nas trzy godziny konnej jazdy. W tej odległej, wiejskiej krainie nie używano właściwie pieniędzy – przeważał handel wymienny. Ojciec wymieniał więc sezonowe nadwyżki na herbatę, cukier, bawełnę i, o ile dobrze pamiętam, jakieś ozdoby czy metalowe naczynia. Czasami, rozradowany, wracał do domu z nowym wierzchowcem. Miał naprawdę dobrą rękę do koni, umiał je też leczyć – słynął nawet z tego w całej okolicy.

Dom, w którym przyszedłem na świat, był typowy dla tego regionu Tybetu. Zbudowano go z kamieni, gliny i przykryto płaskim dachem. Jedyny niezwykły element stanowiła konstrukcja z gałęzi jałowca, która odprowadzała z dachu deszczówkę. Na środku niewielkiego podwórza, między dwoma skrzydłami, stał wysoki maszt, na którym łopotała wielka flaga modlitewna. Na tyłach zabudowań trzymano zwierzęta.

W domu było sześć pomieszczeń: kuchnia, w której spędzaliśmy większość czasu, pokój modlitw z małym ołtarzem, gdzie zbieraliśmy się każdego ranka, żeby złożyć ofiary, pokój rodziców, gościnny, komórka na zapasy i wreszcie obora dla bydła. My, dzieci, nie mieliśmy oddzielnej sypialni. Kiedy byłem niemowlęciem, spałem z matką, a później w kuchni, przy piecu. Pamiętam też, że nie mieliśmy krzeseł ani łóżek – jedynie w izbie rodziców i w pokoju gościnnym urządzono podwyższenia, na których się spało. Posiadaliśmy za to kilka drewnianych, pomalowanych w kolorowe wzory kredensów. Podłogi zrobiono z grubych, starannie ułożonych desek.

Mój ojciec, mężczyzna średniego wzrostu, był człowiekiem o dość gwałtownym charakterze. Pamiętam, że kiedyś pociągnąłem go za wąsy, za co dostałem porządnie w skórę. Był przy tym jednak dobry i nigdy nie chował urazy, ani nie żywił do nikogo niechęci. Opowiadano mi interesującą historię o jego przejściach związanych z moimi narodzinami. Ojciec od wielu tygodni chorował i nie wstawał z łóżka. Nikt nie wiedział, co mu dolega i zaczęto się obawiać o jego życie. Ale w dniu mych narodzin, bez żadnych widocznych przyczyn zaczął wracać do zdrowia. Nie sprawiło tego podniecenie wywołane moim przyjściem na świat, bo przecież matka urodziła nas już ośmioro (choć wówczas żyło tylko czworo). Wśród biednych chłopów, takich jak my, duże rodziny były czymś naturalnym i pożądanym; moja matka urodziła szesnaścioro dzieci, z których przeżyło ledwie siedmioro. Kiedy piszę te słowa, mój starszy brat Lobsang Samten i najstarsza siostra Cering Dolma już nie żyją, lecz dwaj inni starsi bracia, młodsza siostra i najmłodszy brat mają się dobrze.

Matka była z pewnością najlepszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkałem. Była naprawdę cudowna i – jestem o tym przekonany – kochana przez wszystkich, którzy ją znali. Miała bardzo dobre serce. Pamiętam, że opowiadano mi kiedyś o wielkim głodzie w Chinach. Wielu biednych Chińczyków przekroczyło granicę w poszukiwaniu pożywienia. Któregoś dnia przed naszymi drzwiami pojawiło się dwoje ludzi; kobieta trzymała w ramionach martwe dziecko. Błagali matkę o jedzenie – dała im je natychmiast. Później zapytała czy chcą, żeby im pomóc pochować dziecko. Kiedy zrozumieli o co jej chodzi, potrząsnęli głowami i wyjaśnili na migi, że zamierzają je zjeść. Matka była przerażona. Zaprosiła ich do domu i opróżniła spiżarnię ze wszystkich zapasów, zanim, pełna żalu, wyprawiła w drogę. Nigdy nie pozwoliła żadnemu żebrakowi odejść z pustymi rękoma, nawet jeśli miało to oznaczać rozdanie całej naszej żywności; często też rzeczywiście chodziliśmy później głodni.

Najstarsza z dzieci – Cering Dolma – urodziła się osiemnaście lat wcześniej niż ja. Kiedy przyszedłem na świat, pomagała matce prowadzić dom i to ona odbierała poród. Zauważyła, że jedno z moich oczu jest półprzymknięte. Bez wahania podciągnęła kciukiem oporną powiekę, na szczęście bez żadnych złych skutków. Na niej również spoczął obowiązek podania mi pierwszego posiłku, złożonego – zgodnie z tradycją – z wywaru z kory pewnego krzewu, rosnącego tylko w naszej okolicy. Wierzono, że ów wywar daje dzieciom zdrowie. Na mnie podziałał z pewnością. Po latach siostra opowiadała mi, że byłem bardzo brudnym dzieckiem. Kiedy wzięła mnie po raz pierwszy na ręce, natychmiast ją zapaskudziłem!

Z trzema starszymi braćmi nie miałem wiele wspólnego. Najstarszego, Thubtena Dzigme Norbu, uznano za inkarnację wielkiego lamy Takcera Rinpoczego (Rinpocze to tytuł mistrzów duchowych, który dosłownie znaczy „Drogocenny”) i uroczyście sprowadzono do słynnego klasztoru Kumbum, oddalonego o kilka godzin konnej jazdy od naszego domu. Drugi brat, Gjalo Thondup, był starszy ode mnie o osiem lat i kiedy się urodziłem, uczył się już w szkole, w sąsiedniej wiosce. W domu mieszkał tylko starszy ode mnie o trzy lata Lobsang Samten. Ale później i jego wysłano do Kumbumu, żeby został mnichem, więc właściwie go nie widywałem.

Oczywiście nikomu nie przyszło nawet do głowy, żebym mógł być kimś więcej niż zwykłym dzieckiem. To niemal nie do pomyślenia, by w rodzinie urodził się więcej niż jeden tulku i z pewnością moi rodzice nigdy nie przypuszczali, że zostanę dalajlamą. Ozdrowienie ojca było pomyślnym wydarzeniem, jednak nie przywiązywano do niego wielkiej wagi. Ja również zdawałem się nie wiedzieć, co mnie czeka. Moje pierwsze wspomnienia nie wyróżniają się niczym szczególnym. Niektórzy przywiązują do nich wielką wagę, ale ja nie. Pamiętam na przykład, że przyglądałem się grupie dzieci, które się biły, i pobiegłem, żeby przyłączyć się do słabszych. Pamiętam też, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem wielbłąda. W Mongolii jest ich sporo i od czasu do czasu pojawiały się także u nas. Wielbłąd był olbrzymi, majestatyczny i miał w sobie coś przerażającego. Pamiętam również, że pewnego dnia okazało się, iż mam robaki. Na Wschodzie ta dolegliwość jest bardzo rozpowszechniona.

Jako mały chłopiec bardzo lubiłem chodzić z matką do kurnika po jajka. Wspinałem się na grzędę i głośno gdakałem. Inną moją ulubioną zabawą było pakowanie rzeczy, jakbym wybierał się w daleką podróż. Wykrzykiwałem przy tym: „Jadę do Lhasy! Jadę do Lhasy!”. To właśnie, a także mój upór, by pozwalano mi zajmować główne miejsce przy stole, uznano później za wskazówkę, że musiałem wiedzieć, iż jestem przeznaczony do rzeczy ponad zwykłą miarę. Jako dziecko miałem również wiele snów, które dałoby się interpretować podobnie, nie mogę jednak z całą pewnością twierdzić, że od początku wiedziałem, co się wydarzy. Później matka opowiadała mi wiele historii, które można by uznać za znaki wysokiego odrodzenia. Nie pozwalałem na przykład, żeby mojej miski dotykał ktoś inny niż moja matka. I nigdy nie okazywałem strachu przed obcymi.

* * *

Nim opowiem, jak stałem się dalajlamą, muszę powiedzieć parę słów o buddyzmie i jego historii w Tybecie. Początki buddyzmu wiążą się z postacią Siddharthy, znanego jako Budda Śakjamuni, który urodził się ponad dwa i pół tysiąca lat temu. Jego nauki, czyli Dharma, dotarły do Tybetu w czwartym wieku po narodzeniu Chrystusa. W ciągu kilku stuleci wyparły rodzimą religię bon, by w końcu przekształcić kraj do tego stopnia, że całe społeczeństwo zaczęło we wszystkich dziedzinach życia kierować się zasadami buddyjskimi. Tybetańczycy są z natury bardzo agresywni i wojowniczy. Ich wzrastające zainteresowanie religią stało się jednak z czasem główną przyczyną izolacji kraju. Niegdyś byli panami wielkiego środkowoazjatyckiego imperium, które obejmowało tereny północnych Indii, Nepalu, Bhutanu oraz dużą część Chin. W 763 roku armia tybetańska zajęła nawet stolicę Chin i uzyskała obietnicę haraczu oraz innych świadczeń. Jednak stopniowo, wraz z rosnącym, entuzjastycznym zainteresowaniem Tybetańczyków buddyzmem, ich kontakty z sąsiadami stawały się raczej duchowe niż polityczne. Tak było, przede wszystkim, z Chinami. Od czasu buddyjskich cesarzy dynastii mandżurskiej, którzy zaczęli tytułować dalajlamę „Królem, Który Objaśnia Religię”, oba państwa połączyła więź „kapłan – opiekun”.

Podstawę buddyjskich nauk stanowi zasada wzajemnej zależności, czyli inaczej prawo przyczyny i skutku. Zgodnie z tą regułą, wszystko, czego doświadcza jednostka, wywodzi się, poprzez czyny, z motywacji. Tak więc pobudki są źródłem zarówno działania, jak i doświadczenia. Z tego rozumowania wyrastają buddyjskie teorie świadomości i odrodzenia.

Mówią one, że skoro przyczyna wywołuje skutek, który z kolei sam staje się powodem dalszych konsekwencji, to świadomość musi być ciągła. Wciąż zmienia się i płynie, z chwili na chwilę gromadząc wrażenia i doświadczenia. W momencie fizycznej śmierci w świadomości umierającej istoty pozostają ślady, odciśnięte przez wszystkie minione doświadczenia i wrażenia oraz czyny, które je poprzedzały. Nazywa się to karmą, co dosłownie znaczy „czyn”, „działanie”. To właśnie świadomość, wraz z zebraną karmą, „odradza się” później w nowym ciele zwierzęcia, człowieka lub istoty boskiej.

I tak, na przykład, osoba źle traktująca zwierzęta może w następnym życiu odrodzić się jako pies, którego pan znęca się nad zwierzętami. Natomiast prawe postępowanie w tym życiu pomaga uzyskać pomyślne odrodzenie w przyszłości.

Buddyści wierzą również, że natura świadomości jest neutralna. Można zatem uciec z niekończącego się cyklu narodzin, cierpienia, śmierci i odrodzenia, który nieuchronnie pociąga za sobą życie, ale tylko wówczas, gdy usunie się całą negatywną karmę oraz wszelkie doczesne przywiązania. Kiedy to się stanie, świadomość osiąga najpierw wyzwolenie, a w końcu – Stan Buddy. Jednakże, według tybetańskiej tradycji buddyzmu, istota, która sięga tego pułapu – choć wyzwolona z samsary, czyli „koła cierpień”, jak nazywamy fenomen egzystencji – nadal powraca do tego świata, by pracować dla dobra wszystkich czujących istot, dopóki i one nie osiągną wyzwolenia.

Ja jestem uważany za wcielenie wszystkich poprzednich dalajlamów Tybetu (pierwszy urodził się w roku 1351), których z kolei uznaje się za emanacje Awalokiteśwary, czyli Czenrezika, Bodhisattwy Współczucia, Tego, Który Dzierży Biały Lotos. A zatem wierzy się również, że i ja jestem jego emanacją, siedemdziesiątą czwartą w linii, biorącej swój początek od bramińskiego chłopca, który żył w czasach Buddy Śakjamuniego. Często pytają mnie, czy naprawdę w to wierzę. Niełatwo mi odpowiedzieć. Kiedy jednak patrzę na pięćdziesiąt sześć lat doświadczeń mego obecnego życia z perspektywy wierzeń buddyjskich, nie mam żadnych trudności z przyjęciem, iż jestem duchowo związany z trzynastoma poprzednimi dalajlamami, z Czenrezikiem i z samym Buddą.

* * *

Nie miałem jeszcze trzech lat, kiedy wysłana przez rząd grupa, której zadaniem było odszukanie nowej inkarnacji dalajlamy, przybyła do klasztoru Kumbum. Doprowadziło ją tam wiele znaków. Jeden z nich wiąże się z zabalsamowanym i wystawionym na widok publiczny ciałem mego poprzednika, Trzynastego Dalajlamy, Thubtena Gjaco, który zmarł w 1933 roku w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat. Któregoś dnia zauważono, że jego twarz, zwrócona dotychczas na południe, patrzy ku północnemu wschodowi. Wkrótce potem pewien wysoko postawiony lama, sprawujący funkcję regenta, miał wizję. Patrząc na taflę świętego jeziora Lhamoi Lhaco w południowym Tybecie, wyraźnie zobaczył w wodzie trzy tybetańskie litery ah, ka i ma. Po chwili ich miejsce zajął obraz trzypiętrowego klasztoru z turkusowo-złotym dachem; od klasztoru biegła ścieżka, prowadząca na pobliskie wzgórze. Wreszcie ukazał się nieduży dom z dziwaczną rynną. Lama był przekonany, że litera ah odnosi się do północno-wschodniej dzielnicy Amdo, tam więc wysłano grupę poszukiwawczą.

Wędrujący do Kumbumu lamowie czuli, że są na właściwym tropie. Skoro litera ah oznaczała Amdo, to ka powinno było odnosić się do klasztoru Kumbum, który rzeczywiście miał trzy piętra i turkusowo-złoty dach. Teraz musieli już tylko znaleźć wzgórze i dom z osobliwą rynną.

Zaczęli więc poszukiwania w pobliskich wioskach. Kiedy na dachu domu moich rodziców dostrzegli posplatane gałęzie jałowca, byli przekonani, że nowy dalajlama nie może być daleko; niemniej jednak nie ujawnili celu swej wizyty i poprosili jedynie o nocleg. Kierujący grupą Kecang Rinpocze udawał służącego. Przez cały czas uważnie się rozglądał i bawił z najmłodszym dzieckiem gospodarzy. Chłopczyk rozpoznał go i wykrzyknął: „Lama z Sera! Lama z Sera!”. Taką nazwę nosił klasztor Kecanga Rinpoczego.

Następnego ranka odjechali, lecz jedynie po to, żeby po paru dniach powrócić już jako oficjalna delegacja. Tym razem przywieźli ze sobą wiele rzeczy – część z nich należała do mego poprzednika, były jednak i inne, niemające z nim nic wspólnego. Za każdym razem dziecko bezbłędnie wskazywało przedmioty będące własnością Trzynastego Dalajlamy, powtarzając: „To moje, to moje”.

To właśnie w dużej mierze przekonało członków grupy, że znaleźli nową inkarnację. Był wprawdzie jeszcze inny kandydat, którego należało zobaczyć przed podjęciem ostatecznej decyzji, w końcu jednak uznano i ogłoszono, że nowym dalajlamą jest chłopiec z Takceru. Tym chłopcem byłem ja.

Nie muszę chyba dodawać, że niewiele z tego pamiętam. Byłem za mały. Moim jedynym wyraźnym wspomnieniem jest oblicze mężczyzny o przenikliwych oczach. Była to twarz Kenrapa Tenzina, mnicha, który został moim Mistrzem Szat, a później nauczył mnie pisać.

Kiedy grupa poszukiwawcza uznała, że dziecko z Takceru jest prawdziwą inkarnacją dalajlamy, natychmiast wysłano wiadomość do regenta w Lhasie. Na oficjalne potwierdzenie trzeba było czekać kilkanaście tygodni. Do tego czasu miałem zostać w domu. Zaczęły się też kłopoty z lokalnym gubernatorem, Ma Bufangiem, ale w końcu rodzice zabrali mnie do klasztoru Kumbum, gdzie o świcie odbyła się uroczysta ceremonia. Dobrze to zapamiętałem, ponieważ zdziwiłem się, że obudzono mnie i ubrano przed wschodem słońca. Pamiętam również, że zostałem posadzony na tronie.

Wtedy też rozpoczął się niezbyt szczęśliwy okres mego życia. Po kilku dniach rodzice wrócili do domu i zostałem sam w nowym, obcym otoczeniu. Małe dziecko bardzo ciężko znosi rozłąkę z najbliższymi. Znalazły się jednak dwie osoby, które potrafiły mnie pocieszyć. W klasztorze mieszkał już mój brat, Lobsang Samten. Choć starszy ode mnie tylko o trzy lata, bardzo się mną opiekował i wkrótce zostaliśmy prawdziwymi przyjaciółmi. Jego nauczycielem był stary, wielkiej dobroci mnich, który często brał mnie na ręce i otulał swoimi szatami. Pamiętam, że pewnego razu dał mi brzoskwinię. Mimo to prawie przez cały czas czułem się bardzo nieszczęśliwy. Nie rozumiałem, co to znaczy być dalajlamą. Nie sądziłem, bym mógł być kimś innym niż tylko jednym z wielu małych chłopców. To, że wstąpiłem do klasztoru jako dziecko, nie było niczym niezwykłym i traktowano mnie tak samo, jak wszystkich rówieśników. Pamiętam przykre zdarzenie, związane z jednym z moich stryjów, który był mnichem w Kumbumie. Pewnego wieczora, kiedy recytował modlitwy, potrąciłem jego księgę. Jak wszystkie tybetańskie teksty, składała się ona z luźnych kart i wszystkie pofrunęły – każda w inną stronę. Brat mego ojca podniósł mnie i wymierzył siarczystego klapsa. Był wściekły, a ja okropnie się przestraszyłem. Później przez całe lata prześladował mnie obraz jego ciemnej, dziobatej twarzy i dziko sterczących wąsów. Ilekroć go potem widziałem, zawsze bardzo się bałem.

Kiedy stało się jasne, że wkrótce znów będę z rodzicami i że razem pojedziemy do Lhasy, zacząłem spoglądać w przyszłość z większym entuzjazmem. Jak każde dziecko cieszyłem się na myśl o podróży. Miałem jednak czekać na nią przez osiemnaście miesięcy, ponieważ Ma Bufang za zezwolenie na mój wyjazd do Lhasy zażądał wysokiego okupu. Uzyskawszy go, chciał jeszcze więcej, ale mu odmówiono. Do stolicy wyruszyłem więc dopiero latem 1939 roku.

Pamiętam, że kiedy – tydzień po moich czwartych urodzinach – nadszedł wreszcie ten wielki dzień, czułem ogromny przypływ optymizmu. Nasza grupa była bardzo duża. Tworzyli ją moi rodzice, brat Lobsang Samten, ludzie, których wysłano na poszukiwanie nowej inkarnacji, oraz wielu pielgrzymów. Jechało z nami również kilkunastu członków rządu, którym towarzyszyli liczni poganiacze mułów i przewodnicy. Ludzie ci, przez całe życie prowadzący karawany po bezdrożach Tybetu, byli nieodzowni przy wszystkich dłuższych wyprawach. Wiedzieli, gdzie należy przekraczać rzeki i ile trzeba czasu na pokonanie każdej przełęczy.

Po kilku dniach wędrówki opuściliśmy region kontrolowany przez Ma Bufanga i rząd tybetański oficjalnie zaakceptował moją kandydaturę. Wkraczaliśmy do jednego z najpiękniejszych i najbardziej odludnych zakątków świata. Niczym maleńkie owady przemierzaliśmy bezkresne płaskowyże otoczone majestatycznymi górami. Od czasu do czasu drogę przecinały wartkie, lodowate strumienie, które forsowaliśmy z hałaśliwym pluskiem. Co kilka dni trafialiśmy na maleńkie osady przytulone do stromych ścian wzgórz lub zagubione wśród jaskrawozielonych pastwisk. Czasem widzieliśmy w oddali klasztor, przycupnięty na skalnej grani. Ale przeważnie otaczało nas jałowe pustkowie, gdzie tylko dzikie, pełne pyłu wiatry i wściekłe gradowe burze przypominają o sile i woli życia Natury.

Podróż do Lhasy trwała trzy miesiące. Właściwie pamiętam niewiele, poza przejmującym zachwytem nad wszystkim, co widziałem: olbrzymimi tabunami pędzących przez pustkowie drongów (dzikich jaków), stadami kiangów (dzikich osłów), lśniącymi goła i nała – małymi jelonkami, tak lekkimi i szybkimi, że mogłyby być duchami. Kochałem też wielkie klucze dzikich gęsi, które od czasu do czasu widzieliśmy na niebie.

Większą część podróży odbyłem w towarzystwie Lobsanga Samtena w specjalnym palankinie zwanym dreldziam, niesionym przez dwa muły. Jak na małe dzieci przystało, prawie przez cały czas przekomarzaliśmy się ze sobą i o coś sprzeczali, często też dochodziło do rękoczynów i nasz pojazd zaczynał tracić swą chwiejną równowagę. Poganiacz zatrzymywał wtedy zwierzęta i wzywał moją matkę. Kiedy zaglądała do środka, widziała zawsze ten sam obraz: zapłakanego Lobsanga Samtena i wyraz triumfu na mojej twarzy. Bo chociaż on był starszy, ja bardziej zdecydowany. Mimo że byliśmy najlepszymi przyjaciółmi, po prostu nie potrafiliśmy się przyzwoicie zachowywać. Jeden z nas mówił coś, co doprowadzało do kłótni, która kończyła się bijatyką i łzami – jego łzami. Lobsang Samten był jednak tak dobry, że nie umiał zdobyć się na wykorzystanie swej fizycznej przewagi nade mną.

Stopniowo zbliżaliśmy się do Lhasy. Była już jesień. Kiedy od stolicy dzieliło nas tylko kilka dni wędrówki, wyjechali nam na spotkanie wyżsi urzędnicy, którzy eskortowali karawanę przez równinę Doguthang. Dwie mile od bram miasta rozłożono ogromne obozowisko. Pośrodku został wzniesiony biało-niebieski namiot zwany macza czenmo – „Wielki Paw”. Wtedy wydawał mi się gigantyczny. Stał w nim kunsztownie rzeźbiony drewniany tron, który wywożono z miasta tylko po to, żeby powitać powracającego do domu infanta – nową inkarnację dalajlamy.

Ceremonia, podczas której powierzono mi duchowe przywództwo naszego narodu, trwała cały dzień. Przypominam ją sobie jak przez mgłę. W pamięci zostało mi tylko cudowne uczucie, że oto wreszcie wracam do domu. I nieprzebrane tłumy ludzi. Nigdy nie myślałem, że może ich być tak wielu. Zdaje się, że jak na czterolatka, zachowywałem się zupełnie przyzwoicie, nawet wobec jednego czy dwóch bardzo starych mnichów, którzy przyszli osobiście sprawdzić, czy naprawdę jestem inkarnacją Trzynastego Dalajlamy. Kiedy było już po wszystkim, zabrano mnie i Lobsanga Samtena do Norbulingki, czyli położonego na zachód od Lhasy „Parku Klejnotów”.

Norbulingka służy zwykle dalajlamom jako letnia rezydencja. Ponieważ regent postanowił jednak zaczekać jeszcze rok z moją oficjalną intronizacją w pałacu Potala, siedzibie tybetańskiego rządu, nie było żadnej potrzeby, żebym tam teraz mieszkał. Był to bardzo miły gest z jego strony, Norbulingka jest bowiem o wiele przyjemniejszym miejscem niż Potala. Otaczają ją ogrody, a budynki są niewielkie, pełne światła i przestrzeni. Potala, którą widziałem w oddali, majestatycznie wznoszącą się nad miastem, ma natomiast wnętrza ciemne, zimne i ponure.

Cieszyłem się więc tym wolnym od jakichkolwiek obowiązków rokiem, radośnie bawiąc się z bratem i regularnie widując rodziców. Były to ostatnie dni doczesnej swobody, jakich dane mi było zaznać.

* * *

ROZDZIAŁ DRUGI

Lwi Tron

Z owej pierwszej zimy pamiętam niewiele, ale jedno zdarzenie wryło mi się w pamięć bardzo mocno. Pod koniec ostatniego miesiąca mnisi z klasztoru Namgjal tradycyjnie odprawiają czam, rytualny taniec, który symbolizuje wypędzenie złych mocy mijającego roku. Ponieważ nie byłem jeszcze oficjalnie intronizowany, rząd uznał, że nie powinienem brać udziału w tej odbywającej się w Potali uroczystości. Matka zabrała tam jednak Lobsanga Samtena. Jakżeż mu zazdrościłem! Wrócił późnym wieczorem i drażnił się ze mną, drobiazgowo opisując każdy podskok, każdy obrót wspaniale odzianych tancerzy.

Przez cały następny rok, to znaczy 1940, mieszkałem w Norbulingce; wiosną i latem często widywałem rodziców. Kiedy ogłoszono mnie dalajlamą, uzyskali oni status najwyższej arystokracji, a wraz z nim znaczny majątek. Mogli również korzystać z jednego z pałacowych budynków. Niemal codziennie, w towarzystwie służącego, wykradałem się ze swoich komnat, żeby się z nimi zobaczyć. Właściwie było to niedozwolone, ale regent, który za mnie odpowiadał, patrzył na te wycieczki przez palce. Szczególnie lubiłem odwiedzać rodziców w porach posiłków. Chłopcu, który ma zostać mnichem, nie wolno jeść pewnych produktów, na przykład wieprzowiny i jaj, mogłem więc ich skosztować tylko u rodziców. Pamiętam, że pewnego razu, kiedy jadłem jajka, przyłapał mnie na gorącym uczynku jeden z wyższych urzędników, gjop khenpo. Był zaszokowany, ja również. „Uciekaj!” – krzyknąłem na niego co sił w płucach!

Pamiętam też, że innym razem siedziałem obok ojca i, niczym mały psiak, przyglądałem się, jak zajada chrupiącą słoninkę. Miałem nadzieję, że da mi kawałek, co też uczynił. Była przepyszna. Tak więc mój pierwszy rok w Lhasie należał do wyjątkowo szczęśliwych. Nie byłem jeszcze mnichem i nie zacząłem się uczyć. Zaś Lobsang Samten rozkoszował się rocznymi wakacjami i na razie nie musiał wracać do szkoły w Kumbumie.

Zimą 1940 roku zabrano mnie do Potali i oficjalnie ogłoszono duchowym przywódcą Tybetu. Nie zapamiętałem niczego szczególnego z tej ceremonii poza tym, że po raz pierwszy usiadłem na Lwim Tronie – olbrzymiej, pięknie rzeźbionej i ozdobionej klejnotami drewnianej konstrukcji, która stała w si szi phuncog („Komnacie Wszelkich Dobrych Czynów Duchowego i Ziemskiego Świata”), głównej sali wschodniego skrzydła pałacu Potala.

Wkrótce potem zabrano mnie do położonej w centrum miasta świątyni Dżokhang, gdzie zostałem przyjęty do nowicjatu.

Częścią ceremonii był rytuał zwany taphe, „ścięcie włosów”. Od tej pory miałem golić głowę i nosić ciemnoczerwone mnisie szaty. I tej ceremonii właściwie nie pamiętam, prócz momentu, kiedy ujrzawszy mieniące się wszystkimi barwami tęczy, rytualne szaty tancerzy, zupełnie się zapomniałem i gorączkowo wykrzyknąłem do Lobsanga Samtena: „Popatrz, popatrz na to!”.

Regent, Reting Rinpocze, który pełnił obowiązki głowy państwa do czasu osiągnięcia przeze mnie pełnoletności i jednocześnie mojego Starszego Nauczyciela, symbolicznie ściął mi loki. Z początku byłem wobec niego nieufny, ale potem bardzo go polubiłem. Pamiętam, że jego najbardziej uderzającą cechą był wiecznie zapchany nos. Obdarzony bujną wyobraźnią, miał pogodne usposobienie i nie zwykł komplikować sobie życia. Uwielbiał zabawy i konie, szybko więc zaprzyjaźnił się z moim ojcem. Niestety, jako regent stał się postacią nieco kontrowersyjną. Patrzył przez palce na korupcję rządu; kupowanie i sprzedawanie urzędów było podówczas powszechną praktyką.

Krążyły plotki, że Reting Rinpocze nie może poprowadzić ceremonii obcięcia włosów. Sugerowano w ten sposób, że nie zachowuje celibatu, a więc nie jest już mnichem. Krytykowano go również otwarcie za sposób ukarania urzędnika, który wystąpił przeciw niemu w Zgromadzeniu Narodowym. Mimo to, zgodnie ze starodawnym zwyczajem, porzuciłem swoje imię, Lhamo Thondup i przyjąłem jego – Dziamphel Jesze – oraz wiele innych. Od owego dnia moje pełne imię brzmi Dziamphel Ngałang Lobsang Jesze Tenzin Gjaco.

Oprócz Retinga, Starszego Nauczyciela, wyznaczono mi również Młodszego Nauczyciela – Taktrę Rinpoczego, niezwykle uduchowionego, bardzo ciepłego i dobrego człowieka. Często, ku mojej wielkiej radości, zostawał po lekcjach, żeby ze mną porozmawiać albo pożartować. Przez pewien czas moim trzecim, nieoficjalnym nauczycielem był Kecang Rinpocze, ten sam, który kierował grupą, poszukującą nowej inkarnacji. Zastępował głównych wykładowców, ilekroć ci nie mogli poprowadzić lekcji.

Jego właśnie lubiłem najbardziej. Podobnie jak ja pochodził z Amdo. Był tak dobry, że nie umiałem traktować go poważnie. W czasie lekcji, zamiast powtarzać to, co powinienem, rzucałem mu się na szyję, wołając: „Ty recytuj!”.

Później przestrzegał on Tridzianga Rinpoczego, który został moim Młodszym Nauczycielem, kiedy miałem mniej więcej dziewiętnaście lat, żeby pod żadnym pozorem nie uśmiechał się do mnie, bo z pewnością zacznę stroić sobie z niego żarty.

Nie trwało to jednak długo. Wkrótce po tym, jak rozpocząłem nowicjat, coraz bardziej niepopularny Reting Rinpocze zrezygnował z regencji. Mimo że miałem tylko sześć lat, zapytano mnie, kto – moim zdaniem – powinien go zastąpić. Mianowałem Taktrę Rinpoczego. Został wtedy moim Starszym Nauczycielem, a na stanowisku Młodszego zastąpił go Ling Rinpocze.

W przeciwieństwie do łagodnego Taktry, Ling Rinpocze był bardzo powściągliwy, surowy i naprawdę się go bałem. Bałem się już na widok służącego, a na dźwięk kroków jego samego – nauczyłem się rozpoznawać je bardzo szybko – zamierało mi serce. Ale w końcu się z nim zaprzyjaźniłem. Do dnia jego śmierci w 1983 roku miałem w nim najbliższego powiernika.

Podobnie jak nauczycieli, wyznaczono mi również trzech mnichów – służących. Byli to: czopon khenpo – Mistrz Rytuałów, solpon khenpo – Mistrz Kuchni oraz simpon khenpo – Mistrz Szat.

Tę ostatnią funkcję pełnił Kenrap Tenzin, członek grupy poszukującej, którego przenikliwe oczy wywarły na mnie tak wielkie wrażenie.

Kiedy byłem małym chłopcem, przywiązałem się do Mistrza Kuchni; tak bardzo, że przez cały czas musiał być w zasięgu mego wzroku – a jeżeli już nie on sam, to przynajmniej rąbek jego szat w szparze pod kotarą, która zastępuje drzwi w tybetańskich domach. Na szczęście tolerował moje zachowanie. Był bardzo dobrym, prostym – i niemal zupełnie łysym – człowiekiem. Nie potrafił opowiadać śmiesznych historii i nie przepadał za zabawami, ale nie miało to dla mnie żadnego znaczenia.

Później często zastanawiałem się nad tym przywiązaniem. Dziś przywodzi mi ono na myśl więź między szczeniakiem, czy jakimś innym małym zwierzęciem, i osobą, która je karmi. Czasami wydaje mi się, że dawanie jedzenia jest korzeniem wszelkich związków.

Po złożeniu ślubowań zacząłem, wraz z Lobsangiem Samtenem, zdobywać wiedzę – to znaczy uczyłem się czytać. Bardzo dobrze pamiętam nasze „klasy” w Potali i Norbulingce. Na ścianach wisiały dwie dyscypliny – żółta z jedwabiu i skórzana. Pierwsza, jak nam powiedziano, była przeznaczona dla dalajlamy, druga – dla jego brata. Przerażały nas te narzędzia tortur. Ilekroć spojrzenie nauczyciela wędrowało ku jednemu z nich, trząsłem się ze strachu. Na szczęście, żółtej nie użyto nigdy, ale skórzana raz czy dwa opuściła swój posterunek na ścianie. Biedny Lobsang Samten! Na swoje nieszczęście nie był tak dobrym uczniem, jak ja. Z drugiej jednak strony, podejrzewam, że razy, jakie otrzymał, doskonale ilustruje stare tybetańskie przysłowie: „Uderz kozę, żeby przestraszyć owce”. Cierpiał zamiast mnie i w moim imieniu.

Chociaż ani Lobsang Samten, ani ja nie mogliśmy mieć przyjaciół w swoim wieku, nigdy nie brakowało nam towarzystwa. W Norbulingce i Potali roiło się od zamiataczy i służących. Przeważnie byli to niewykształceni mężczyźni w średnim wieku; niektórzy trafiali do tej pracy po służbie w wojsku. Zakres ich obowiązków obejmował sprzątanie pokoi i polerowanie podłóg. Szczególnie zależało mi na tym ostatnim, ponieważ uwielbiałem się ślizgać. Kiedy w końcu, wskutek naszego skandalicznego zachowania, wywieziono Lobsanga Samtena, ludzie ci stali się moimi jedynymi towarzyszami. Ale za to jakimi! Mimo swego wieku, bawili się jak dzieci.

Miałem jakieś osiem lat, kiedy Lobsanga Samtena wysłano do prywatnej szkoły. Było mi bardzo smutno, bowiem traciłem w ten sposób jedyny kontakt z rodziną. Teraz widywałem go już tylko podczas wakacji, to znaczy w czasie pełni księżyca. Pamiętam, że po każdej wizycie długo stałem w oknie, patrząc – z sercem ciężkim od żalu – jak znika w oddali. Poza tymi comiesięcznymi odwiedzinami, mogłem jedynie tęsknić za spotkaniami z matką. Towarzyszyła jej zwykle moja starsza siostra, Cering Dolma. Uwielbiałem ich wizyty, ponieważ zawsze przynosiły mi coś do jedzenia. Matka była wspaniałą kucharką, słynącą z rozmaitych wypieków.

Kiedy miałem już naście lat, matka zaczęła przyprowadzać Tenzina Czogjala, mego najmłodszego brata. Tenzin Czogjal jest młodszy ode mnie o dwanaście lat i jeśli po tym świecie chodziło kiedykolwiek dziecko bardziej niesforne niż ja, to był nim z pewnością on. Jego ulubiona zabawa polegała na wprowadzaniu kucyków na dach rodzinnego domu. Pamiętam też doskonale, jak kiedyś podszedł do mnie i z niewinną miną oświadczył, że przed paroma dniami matka zamówiła u rzeźnika wieprzowinę. Było to zakazane – dopuszczano tylko kupowanie, nie zamawianie mięsa, to bowiem mogłoby doprowadzić do zabicia zwierzęcia specjalnie po to, by zaspokoić czyjś kaprys.

Moi rodacy mają dość osobliwe poglądy na temat niewegetariańskiej diety. Buddyzm nie zabrania jedzenia mięsa, mówi jednak, że nie powinno się zabijać zwierząt na pożywienie. Tak więc Tybetańczycy mogli jeść mięso – ba, często wręcz musieli to robić; poza campą, nie mieli przecież nic innego – nie wolno im było jednak w żaden sposób uczestniczyć w zabijaniu zwierząt. Zostawiali to innym, przeważnie muzułmanom, których sporo osiedliło się w Lhasie – ci świetnie prosperowali i mieli nawet meczet. W całym Tybecie musiało ich być kilka tysięcy. Mniej więcej połowa pochodziła z Kaszmiru, reszta z Chin.

Pamiętam, jak pewnego dnia matka przyniosła mi w prezencie kiełbaski z ryżu i siekanego mięsa (specjał z Takceru), które natychmiast zjadłem, ponieważ wiedziałem, że jeśli powiem o nich któremuś ze służących, to będę się musiał z nimi podzielić. Następnego dnia bardzo się rozchorowałem. W rezultacie mój Mistrz Kuchni o mało nie stracił pracy. Taktra Rinpocze uważał, że to jego wina, musiałem więc wyznać prawdę. To była dobra lekcja.

Mimo że bardzo piękna, Potala nie była miłym mieszkaniem. Wzniesiono ją na skalistym masywie zwanym „Czerwonym Wzgórzem”, pod koniec panowania Wielkiego Piątego Dalajlamy, który rządził Tybetem w siedemnastym wieku chrześcijańskiego kalendarza. Kiedy zmarł w 1682 roku, a do końca budowy było jeszcze daleko, wierny premier, Desi Sangje Gjaco, przez piętnaście lat – bo tak długo trwały prace – ukrywał fakt jego śmierci, głosząc, że Jego Świątobliwość udał się medytować w odosobnieniu.

Potala była nie tylko pałacem. W jej murach mieściły się biura rządu i liczne magazyny, klasztor Namgjal (dosłownie „Zwycięski”) ze swymi stu siedemdziesięcioma pięcioma mnichami, liczne kaplice oraz szkoła dla młodych mnichów, którzy mieli zostać urzędnikami – cedrungami.

Jako dziecko otrzymałem sypialnię Wielkiego Piątego Dalajlamy na siódmym – najwyższym – piętrze. Była przejmująco zimna, słabo oświetlona i, jak podejrzewam, nieużywana od jego czasów. Wszystko tam było stare i zniszczone, pod wiszącymi na ścianach draperiami zalegały narosłe przez wieki pokłady kurzu. W rogu stał ołtarz, a na nim małe maślane lampki – w zjełczałe masło z mleka dri wtykano płonące knoty – oraz miseczki z jedzeniem i wodą, które ofiarowywano Buddom. Zawartość miseczek codziennie przywłaszczały sobie myszy. Bardzo polubiłem te stworzonka. Były przepiękne i racząc się swoimi porcjami, nie okazywały nawet cienia strachu. Po nocach słuchałem, jak moi mali towarzysze biegają z kąta w kąt. Czasami zaglądały i do mego łóżka. Było ono, poza ołtarzem, jedynym prawdziwym meblem w moim pokoju – wypełniona poduszkami, wielka drewniana skrzynia, osłonięta długą czerwoną kotarą. Myszy gramoliły się i na nią. Na podłogę ściekały cienkie strumyczki mysiego moczu, a ja otulałem się szczelniej kocami.

Czy to w Potali, czy w Norbulingce, mój dzień wyglądał właściwie tak samo, tyle że w tej ostatniej wstawałem o godzinę wcześniej ze względu na dłuższe, letnie dni. Ale nie było to dla mnie żadnym utrudnieniem. Nigdy nie lubiłem wstawać po wschodzie słońca. Pamiętam, jak kiedyś zaspałem i po przebudzeniu zauważyłem, że Lobsang Samten bawi się już na dziedzińcu. Byłem wściekły.

W Potali zwykle wstawałem około szóstej rano. Ubierałem się, a później przez godzinę recytowałem modlitwy i medytowałem. Parę minut po siódmej przynoszono mi śniadanie, które niezmiennie składało się z herbaty i campy z miodem lub karmelem. Potem rozpoczynałem pierwszą lekcję z Kenrapem Tenzinem. Kiedy już nauczyłem się czytać – i dopóki nie skończyłem trzynastu lat – zawsze była to kaligrafia. Tybetańczycy posługują się dwoma podstawowymi rodzajami pisma: uczen i u-me. Pierwszym pisze się manuskrypty, drugim – oficjalne dokumenty i prywatną korespondencję. Miałem poznać tylko u-me, ale uczyłem się szybko, więc opanowałem również uczen.

Nie umiem myśleć bez uśmiechu o tych porannych lekcjach. Studiując pod uważnym okiem Mistrza Szat, słyszałem głos mego Mistrza Rytuałów, recytującego modlitwy w sąsiednim pokoju. Prawdę mówiąc, za „klasę” służyła przylegająca do mojej sypialni, zwyczajna weranda pełna roślin doniczkowych. Często dawał się nam we znaki chłód, ale było tam jasno i mogłem obserwować dungkar – małe, czarne ptaszki o czerwonych dziobach, wijące gniazda pod dachami Potali. W tym czasie Mistrz Rytuałów siedział w mojej sypialni. Notorycznie zasypiał podczas odmawiania porannych modlitw – jego głos zwalniał wtedy niczym płyta na wyłączonym nagle gramofonie, a recytacja przechodziła w cichnący bełkot, by w końcu ustać zupełnie. Po chwili Mistrz Rytuałów budził się i wracał do swoich litanii. Nie bardzo jednak pamiętał, w którym miejscu przerwał – powtarzał więc te same fragmenty kilka, a nawet kilkanaście razy. Było to dość komiczne, ale miało też i dobre strony. Kiedy wreszcie sam miałem uczyć się tych modlitw, znałem je już na pamięć.

Po kaligrafii przychodziła kolej uczenia się na pamięć. Musiałem przyswoić sobie buddyjskie teksty, które miałem recytować w ciągu dnia. Uczyłem się szybko, więc było to dla mnie bardzo nudne. Powinienem chyba jednak dodać, że często równie szybko zapominałem.

O dziesiątej zaczynało się posiedzenie rządu, w którego skład wszedłem jako małe dziecko, miałem więc chwilę wytchnienia po porannych lekcjach. Od początku przygotowywano mnie na dzień, kiedy oprócz duchowego przywództwa obejmę również władzę świecką. W Potali sala przyjęć, w której odbywały się owe spotkania, znajdowała się tuż obok mego pokoju. Z rządowych gabinetów, położonych na drugim i trzecim piętrze, schodzili się urzędnicy. Posiedzenia były bardzo oficjalne – zgromadzonym odczytywano listę dziennych obowiązków. Oczywiście, surowo przestrzegano też protokołu, związanego z moją osobą. Marszałek dworu, donier czenmo, wprowadzał mnie do sali, gdzie najpierw byłem witany przez regenta, a potem, w kolejności odpowiadającej randze zajmowanych stanowisk, przez czterech członków kaszagu.

Po spotkaniu z rządem wracałem do swojego pokoju na dalszą naukę. Przychodził mój Młodszy Nauczyciel, któremu recytowałem ustęp zapamiętany podczas porannej lekcji. Potem czytał mi tekst na następny dzień, objaśniając go słowo po słowie. Ta lekcja trwała do południa. Wtedy, jak co godzinę, rozlegał się dzwon (pamiętam, że kiedyś dzwonnik się zapomniał i zadzwonił trzynaście razy!) i dęto w konchy. Rozpoczynała się najważniejsza część dnia młodego dalajlamy: zabawa.

Miałem dużo szczęścia, udało mi się bowiem zgromadzić całkiem pokaźną kolekcję zabawek. Kiedy byłem mały, pewien urzędnik z Dromo, wioski na granicy z Indiami, często przysyłał mi importowane zabawki i, ilekroć było to możliwe, skrzynie jabłek. Dostawałem również prezenty od delegowanych do Lhasy cudzoziemców. Najwięcej radości sprawił mi komplet Meccano od szefa brytyjskiej misji handlowej, która prowadziła biuro w stolicy. Później zdobyłem kolejne zestawy i jako piętnastolatek miałem już je wszystkie – od najprostszego po najbardziej skomplikowany.

Kiedy miałem siedem lat, do Lhasy przybyła dwuosobowa delegacja amerykańska. Oprócz listu od prezydenta Roosevelta, przywieźli parę przepięknych, śpiewających ptaków i wspaniały złoty zegarek. Cudowne prezenty. Czyż mogły potem robić na mnie wrażenie bele jedwabiu od chińskich oficjeli?

Do moich ulubionych zabawek należał nakręcany pociąg. Miałem też kolekcję ołowianych żołnierzy, których później nauczyłem się przetapiać na mnichów. Kiedy byli jeszcze żołnierzami, brali udział w starannie przygotowywanych grach wojennych. Najpierw całymi godzinami ich rozstawiałem. Po rozpoczęciu bitwy wspaniałe szeregi załamywały się i w ciągu kilku minut było już po nich. Podobnie wyglądały walki, w których brały udział maleńkie czołgi i samoloty z surowego ciasta z campy, zwanego pa.

Lepiliśmy je wspólnie z moimi dorosłymi przyjaciółmi – organizowałem konkursy na najlepszy model. Każdy otrzymywał jednakową ilość ciasta i miał, powiedzmy, pół godziny na ulepienie armii. Potem oceniałem rezultaty. Byłem na tyle sprytny, że po prostu nie mogłem przegrać tej części gry. Często natomiast dyskwalifikowałem innych zawodników i ich modele. Potem oddawałem własne za podwójne porcje ciasta i dzięki temu miałem najsilniejszą armię, a cały ten handel wymienny bardzo mnie bawił. Wreszcie zaczynaliśmy bitwę. Aż do tego momentu wszystko odbywało się według mojego widzimisię, teraz jednak zaczynałem przegrywać. Bo moi służący nie dawali pardonu w żadnej walce.

Próbowałem wykorzystywać swoją pozycję dalajlamy. Bezskutecznie. Zapamiętywałem się w tych zabawach; wpadałem w złość i robiłem użytek z pięści, ale moi partnerzy nie ustępowali nawet wtedy. Czasami doprowadzali mnie do łez.

Uwielbiałem też musztrę, której nauczył mnie Norbu Thondup, mój ulubiony służący, były żołnierz. Zawsze rozsadzała mnie energia, lubiłem więc wszelkie ćwiczenia fizyczne. Szczególną radość sprawiał mi pewien rodzaj zakazanych oficjalnie skoków. Należało się rozpędzić, wbiec na deskę ustawioną pod kątem mniej więcej czterdziestu pięciu stopni i na jej końcu z całej siły się odbić. Przez tę skłonność do agresji omal nie znalazłem się kiedyś w poważnych tarapatach. Wśród rzeczy należących do mego poprzednika odkryłem starą laskę z gałką z kości słoniowej. Wziąłem ją sobie. Pewnego dnia, gdy wywijałem nią dziko nad głową, wyśliznęła mi się z dłoni i z całym impetem uderzyła w twarz Lobsanga Samtena, który z łoskotem zwalił się na podłogę. Przez moment byłem przekonany, że go zabiłem. Jednak po chwili wstał, z twarzą zalaną łzami i krwią z bardzo głębokiej rany nad prawą brwią. Potem wywiązało się zakażenie i rana goiła się bardzo długo. Biedny Lobsang Samten, miał tę bliznę do końca życia.

Parę minut po pierwszej jadłem lekki posiłek. Tak się składało, że o tej właśnie, południowej porze, kiedy kończyłem poranne lekcje, mój pokój zalewały promienie słońca. Położenie Potali sprawiało jednak, że już około drugiej blask przygasał i do pałacu z powrotem wkradał się półmrok. Nienawidziłem tej chwili: kiedy pokój ciemniał, cień kładł się również na moje serce. Popołudniowe lekcje zaczynały się zaraz po obiedzie. Przez pierwsze półtorej godziny Młodszy Nauczyciel dzielił się ze mną wiedzą ogólną. Robił, co mógł, żeby przyciągnąć moją uwagę. Byłem bardzo opornym uczniem i wszystkie przedmioty darzyłem jednakową niechęcią.

Program mojej nauki nie różnił się niczym od programu dla mnichów pragnących uzyskać doktorat z buddyzmu. Był bardzo nierówny i pod wieloma względami zupełnie nieodpowiedni dla głowy państwa w połowie dwudziestego wieku. Obejmował pięć przedmiotów głównych i pięć pobocznych. Do pierwszych należały: logika, sztuka i kultura Tybetu, sanskryt, medycyna i filozofia buddyjska. Ta ostatnia była najważniejsza (i najtrudniejsza); składały się na nią: pradżniaparamita – doskonałość mądrości, madhjamika – filozofia Drogi Środka, winaja – kanon dyscypliny klasztornej, abhidharma – metafizyka oraz pramana – logika i epistemologia.

Pięcioma przedmiotami pobocznymi były: poezja, muzyka i dramat, astrologia, metryka i frazeologia oraz synonimika. Doktoraty w Tybecie uzyskuje się na podstawie znajomości filozofii buddyjskiej, logiki i dialektyki. Dlatego też do połowy lat siedemdziesiątych prawie nie uczyłem się gramatyki sanskryckiej, a pewne przedmioty, na przykład medycynę, studiowałem bardzo niesystematycznie.

Fundamentem tybetańskiego systemu edukacji klasztornej jest dialektyka, czyli sztuka dyskutowania. Dwaj przeciwnicy zadają sobie na zmianę pytania, wykonując przy tym teatralne, dokładnie określone gesty i przyjmując stosowne pozycje. Pytający podnosi nad głowę prawą rękę i w momencie stawiania pytania klaszcze nią w wysuniętą lewą dłoń, tupiąc jednocześnie lewą nogą, po czym zbliża prawą rękę do czoła adwersarza. Ten pozostaje nieruchomy i stara się nie tylko znaleźć właściwą odpowiedź, ale i odwrócić role w pojedynku, zadając podchwytliwe pytanie krążącemu wokół przeciwnikowi. W dysputach tych niebagatelną rolę odgrywa dowcip, a najbardziej ceni się dyskutantów, którzy potrafią ośmieszyć rywala przy pomocy jego własnych tez. Czyni to z dialektyki rozrywkę popularną także wśród niewykształconych Tybetańczyków. Jeśli nawet nie mogą oni podążać za tokiem wywodu, to przynajmniej bawi ich forma spektaklu. W dawnych czasach często widywało się nomadów i wieśniaków z odległych regionów, obserwujących dysputy na klasztornym dziedzińcu.

Poziom intelektualny mnicha oceniano właśnie na podstawie jego zdolności do prowadzenia owych, unikalnych w swej formie, dysput. Dlatego też, jako dalajlama, musiałem nie tylko opanować buddyjską filozofię i logikę, ale i nabrać wprawy w dyskutowaniu. Poważne studia rozpocząłem już jako dziesięciolatek, a kiedy miałem lat dwanaście, przydzielono mi dwóch censzapów – ekspertów, pod których okiem ćwiczyłem się w sztuce dialektyki.

Po pierwszej popołudniowej lekcji nauczyciel wyjaśniał mi przez godzinę, jak prowadzić dysputę na tematy, które poruszyliśmy w ciągu dnia. Następnie, o czwartej, podawano herbatę. Jeśli ktoś pije więcej herbaty niż Anglicy, to właśnie Tybetańczycy. Z chińskich statystyk, które niedawno widziałem, wynika, że przed inwazją Tybet importował z Chin dziesięć milionów ton herbaty rocznie. Wątpliwe, by była to prawda – musiałoby to znaczyć, że każdy Tybetańczyk wypijał w ciągu roku prawie dwie tony herbaty. Dane te wzięto zapewne z powietrza, by dowieść gospodarczego uzależnienia Tybetu od Chin, niemniej jednak dobrze ilustrują one nasz stosunek do tego napoju.

Muszę jednak powiedzieć, że w tym przypadku nie podzielam upodobań swoich rodaków. Tradycyjnie, Tybetańczycy piją herbatę z solą i masłem dri zamiast mleka. Jeśli się ją odpowiednio przygotuje, powstaje bardzo dobry i pożywny napój, ale jego smak zależy przede wszystkim od jakości masła. Kuchnie Potali regularnie zaopatrywano w świeże, śmietankowe masło i podawana tam herbata była rzeczywiście wspaniała. Ale też, by rzec prawdę, tybetańska herbata smakowała mi tylko tam. Dziś rano i wieczorem piję herbatę przyrządzaną na sposób angielski, a po południu – gorącą wodę; nauczyłem się tego w Chinach w latach pięćdziesiątych. Zabrzmi to może głupio, ale gorąca woda jest bardzo zdrowa. Medycyna tybetańska uważa ją za jedno z lepszych lekarstw.

Kiedy wypiłem herbatę, w moim pokoju pojawiało się dwóch censzapów i przez ponad dwie godziny dyskutowałem z nimi na abstrakcyjne tematy – na przykład, jaka jest natura umysłu. Codzienne udręki kończyły się wreszcie około pół do szóstej. Trudno mi podać dokładną godzinę, gdyż Tybetańczycy nie poświęcają zegarkom tyle uwagi, ile inni ludzie. Zwykle wszystko kończyło się i zaczynało „w swoim czasie”. W każdym razie, zawsze unikano pośpiechu.

Jeżeli mieszkałem akurat w Potali, to zaraz po wyjściu nauczyciela brałem teleskop i pędziłem na dach. Miałem wspaniały widok na Lhasę – od pobliskiej akademii medycznej Czakpori aż po Święte Miasto (tak nazywano okolice świątyni Dżokhang). Jednak znacznie bardziej interesowała mnie położona u stóp Czerwonego Wzgórza wioska Szol, a raczej znajdujące się tam więzienie państwowe. Właśnie o tej porze więźniom pozwalano spacerować po ogrodzonym dziedzińcu. Uważałem skazanych za przyjaciół i uważnie śledziłem ich poczynania. Wiedzieli o tym, i gdy mnie zauważyli, wyciągali się na ziemi w pokłonach. Rozpoznawałem każdego z nich i wiedziałem, kto został zwolniony, a kto właśnie trafił za kraty. Lubiłem też obserwować składy z drewnem na opał i z paszą.

Po tej inspekcji znów miałem czas dla siebie – mogłem rysować lub zająć się czymś w swoim pokoju. Po siódmej przynoszono mi kolację. Składały się na nią: nieśmiertelna herbata, rosół (czasami z kawałkiem mięsa), szo, czyli jogurt, oraz przeróżne wypieki matki, które co tydzień przysyłano do pałacu. Najbardziej lubiłem chleb z Amdo – małe, okrągłe bochenki z twardą skórką i jasnym, mięciutkim środkiem.

Często udawało mi się zjeść ten posiłek w towarzystwie jednego lub kilku służących. Wszyscy byli niesamowitymi żarłokami. W ich monstrualnych czarkach bez trudu zmieściłby się cały kocioł herbaty. Jednak zazwyczaj jadałem tylko z moimi trzema mnichami i, czasami, z czikjabem khenpo, szefem sztabu. Jeśli go nie było, posiłki przebiegały naprawdę burzliwie i bardzo radośnie. Szczególnie wryły mi się w pamięć zimowe kolacje. Siadaliśmy wtedy przy ogniu i zajadając gorący rosół w świetle migocących płomieni maślanych lampek, słuchaliśmy jęków lodowatego wichru.

Po kolacji pokonywałem siedem pięter schodów i wychodziłem na dziedziniec, gdzie, spacerując, miałem recytować święte teksty i modlitwy. Ale kiedy byłem młody i jeszcze beztroski, robiłem to niezwykle rzadko. Wymyślałem za to niezwykłe opowieści albo zastanawiałem się, co też usłyszę przed snem. Często były to historie o nadprzyrodzonych mocach – wówczas, o dziewiątej wieczorem, wślizgiwałem się śmiertelnie przerażony do mrocznej, opanowanej przez szkodniki sypialni. W najstraszniejszej opowieści – osnutej wokół motywu jednego z fresków Dżokhangu – pojawiały się olbrzymie sowy, które po zmroku porywały małych chłopców; nic więc dziwnego, że o zmierzchu wracałem pędem do pokoju.

Moje życie w Potali i w Norbulingce było bardzo monotonne. Zmieniało się tylko w czasie ważniejszych świąt i podczas praktyk w odosobnieniu. Odbywały się one zwykle raz do roku, zimą. Trwały trzy tygodnie. Z reguły towarzyszył mi jeden z nauczycieli, czasem obaj, lub też jakiś starszy lama z klasztoru Namgjal. Miałem wtedy tylko jedną krótką lekcję i nie wolno mi było bawić się na dworze. Dzień wypełniały długie sesje recytowania modlitw i medytacji, nadzorowanej przez opiekuna. Jako dziecko nie zawsze to lubiłem. Spędzałem mnóstwo czasu przy jednym z dwóch okien mojej sypialni. Północne wychodziło na klasztor Sera i majaczące w oddali góry, a południowe na wielką salę, w której odbywały się codzienne posiedzenia rządu.

Na ścianach tej sali wisiały stare, bezcenne thangki, haftowane na jedwabiu obrazy, które przedstawiały życie Milarepy, jednego z najbardziej czczonych duchowych mistrzów Tybetu. Pamiętam, że często się w nie wpatrywałem. Dziś zastanawiam się, co też się z nimi stało.

Wieczory w tym okresie były jeszcze gorsze niż dni. Moi rówieśnicy z położonej u podnóża Potali wioski Szol pędzili krowy do zagród. Pamiętam dobrze, jak siedząc w nieruchomych smugach blednącego światła, powtarzałem bezdźwięcznie mantry, zasłuchany w pieśni wracających do domu pasterzy. Czasami chciałem się z nimi zamienić. Po pewnym czasie zacząłem jednak doceniać wagę odosobnień. Dziś bardzo bym pragnął mieć na nie więcej czasu.

Przeważnie bywałem w dobrych stosunkach z nauczycielami i szybko się uczyłem. Pamiętam, że spotkawszy się z paroma „wybitnymi uczonymi” Tybetu, odkryłem z satysfakcją, że mam głowę nie od parady. Jeżeli jednak pracowałem, to tylko po to, by uniknąć kłopotów. Niemniej po jakimś czasie tempo, w jakim robiłem postępy, zaczęło poważnie niepokoić moich nauczycieli. Kenrap Tenzin postanowił więc ze mnie zakpić i zorganizował „egzamin”. Miałem się zmierzyć z moim ulubionym służącym, Norbu Thondupem. Kenrap Tenzin – za moimi plecami, rzecz jasna – podał mu odpowiedzi na wszystkie pytania. Łatwo było przewidzieć rezultat. Przegrałem. Byłem zrozpaczony, tym bardziej że upokorzono mnie na oczach sporego audytorium.

Podstęp się udał – przez jakiś czas pracowałem naprawdę ciężko. Ze złości. Ale w końcu moje dobre intencje rozpłynęły się i wszystko wróciło do normy. Dopiero po latach zrozumiałem, jak ważne jest, abym był wykształcony, i zacząłem poważnie traktować naukę. Dziś żałuję dawnego lenistwa i codziennie uczę się przynajmniej przez cztery godziny. Myślę, że te pierwsze lata nauki mogłyby wyglądać zupełnie inaczej, gdyby towarzyszył im element prawdziwego współzawodnictwa. Nigdy nie miałem żadnego kolegi, z którym mógłbym się zmierzyć.

Kiedy miałem dziewięć lat, odkryłem wśród rzeczy mego poprzednika dwa stare projektory na korbkę i kilka filmów. Przez pewien czas nie mogłem znaleźć nikogo, kto wiedziałby, jak je uruchomić. W końcu okazało się, że stary chiński mnich z Norbulingki (rodzice podarowali go Trzynastemu Dalajlamie, kiedy ten odwiedził Chiny w 1908 roku) jest zdolnym mechanikiem. Był to bardzo dobry, szczery, prawdziwie oddany swemu powołaniu człowiek, ale – jak wielu Chińczyków – łatwo wpadał w złość.

Jeden z filmów okazał się kroniką z koronacji króla Jerzego V. Wielkie wrażenie zrobiły na mnie długie szeregi wspaniale umundurowanych żołnierzy z całego świata. Drugi obraz przedstawiał intrygujący trik – tancerki wykluwające się z jaj. Ale najbardziej interesujący był dokument o wydobywaniu złota. Dowiedziałem się z niego, jak niebezpieczne jest górnictwo i w jak trudnych warunkach pracują górnicy. Kiedy później słyszałem o eksploatowaniu klasy robotniczej – a w następnych latach miało się to zdarzać bardzo często – zawsze myślałem o tym filmie.

Niestety, stary chiński mnich, z którym się szybko zaprzyjaźniłem, umarł wkrótce po dokonaniu tego ważnego odkrycia. Zdążyłem się jednak nauczyć obsługiwania projektora, zdobywając przy tej okazji pierwsze doświadczenia z dziedziny elektryczności i zasad działania dynama. Okazało się to bardzo przydatne, kiedy dostałem później w prezencie od brytyjskiej rodziny królewskiej nowoczesny projektor z własną prądnicą. Dostarczono go za pośrednictwem brytyjskiej misji handlowej, a w arkana jego działania wprowadził mnie Reginald Fox, zastępca komisarza tej instytucji.

* * *

W Tybecie, ze względu na jego wysokie położenie, nie spotyka się wielu chorób rozpowszechnionych w innych rejonach świata. Ale była jedna, której obawiano się zawsze – ospa. Kiedy miałem jakieś dziesięć lat, przydzielono mi nowego, pulchnego lekarza. Używając zagranicznego leku, zaszczepił mnie on przeciw tej chorobie. Było to bardzo bolesne doświadczenie, które poza czterema sporymi bliznami na ramieniu wywołało również dwutygodniową gorączkę. Pamiętam też, że ciągle się żaliłem na „tego grubego doktora”.

Mojego drugiego osobistego lekarza nazywano, z powodu jego koziej bródki, Doktorem Leninem. Był to nieduży człowieczek, obdarzony olbrzymim apetytem i wspaniałym poczuciem humoru. Najbardziej ceniłem go za talent gawędziarski. Obaj lekarze byli kształceni według tradycyjnego, tybetańskiego systemu medycznego, o którym powiem więcej w następnym rozdziale.

W tym czasie skończyła się szalejąca od sześciu lat wojna światowa. Nie wiedziałem o niej właściwie nic poza tym, że po jej zakończeniu mój rząd wysłał delegację z podarunkami i listem gratulacyjnym do władz brytyjskich w Indiach. Naszych urzędników przyjął wicekról lord Wavell. Rok później znowu wyprawiono do Indii delegatów, którzy mieli reprezentować Tybet na konferencji państw azjatyckich.

Wkrótce potem, wczesną wiosną 1947 roku, wydarzył się bardzo smutny wypadek, doskonale obrazujący, jak samolubna pogoń wysoko postawionych osób za prywatnymi korzyściami może wpłynąć na losy całego kraju.

Pewnego dnia, kiedy obserwowałem dysputę mnichów, usłyszałem strzały. Hałasy dochodziły z północy, od strony klasztoru Sera. Popędziłem na dach, podniecony perspektywą sensownego wykorzystania teleskopu, ale i przestraszony myślą, że strzały oznaczają zabijanie. Okazało się, że Reting Rinpocze, który sześć lat temu oficjalnie wycofał się z polityki, postanowił odzyskać stanowisko regenta. Poparło go kilku mnichów oraz świeckich dostojników i razem zawiązali spisek przeciwko Taktrze Rinpoczemu. Spowodowało to aresztowanie Retinga i śmierć wielu jego stronników.

Retinga Rinpoczego sprowadzono do Potali, gdzie poprosił o spotkanie ze mną. Niestety, odmówiono mu w moim imieniu i wkrótce potem zmarł w więzieniu. Naturalnie, jako niepełnoletni, nie miałem żadnego wpływu na sądownictwo, ale kiedy myślę o tym teraz, zastanawiam się, czy nie mogłem zrobić czegoś właśnie w tej sprawie. Gdybym spróbował interweniować, może udałoby się zapobiec zniszczeniu klasztoru Reting, jednego z najstarszych i najpiękniejszych w Tybecie. Cała ta historia była w gruncie rzeczy jednym wielkim bezsensem. A jednak, mimo wszelkich błędów Retinga Rinpoczego, nadal darzę go głębokim szacunkiem jako swojego pierwszego nauczyciela i guru. Kiedy zmarł, jego imiona usunięto z mojego. Przywróciłem je wiele lat później za radą wyroczni.

Wkrótce po tych smutnych wypadkach pojechałem z Taktrą Rinpoczem do klasztorów Drepung i Sera (pierwszy leży osiem kilometrów na zachód, a drugi pięć i pół kilometra na północ od Lhasy). Drepung był w tym czasie największym klasztorem na świecie, mieszkało w nim ponad siedem tysięcy mnichów. Sera, z pięcioma tysiącami duchownych, był niewiele mniejszy. Ta wizyta wiązała się z moim publicznym debiutem w roli dialektyka. Toczyłem dysputy z opatami trzech kolegiów Drepungu i dwóch Sery. Z powodu niedawnych niepokojów przedsięwzięto dodatkowe środki ostrożności i czułem się nader niezręcznie. Poza tym byłem bardzo zdenerwowany pierwszą w tym życiu wyprawą do owych słynnych ośrodków wiedzy. Oba klasztory wydały mi się znajome i nabrałem przekonania, że łączą mnie z nimi jakieś związki z poprzednich żywotów. Mimo zdenerwowania, dysputy, którym przyglądały się setki mnichów, poszły mi zupełnie dobrze.

W tym czasie dostałem od Taktry Rinpoczego specjalne nauki, pochodzące od Piątego Dalajlamy i w szczególny sposób dotyczące właśnie dalajlamów. Wielki Piąty (jak nadal nazywają go wszyscy Tybetańczycy) otrzymał je podczas wizji. W ciągu następnych tygodni miałem wiele niezwykłych doświadczeń, zwłaszcza w snach, które – aczkolwiek wówczas nie wydawały mi się istotne – uważam dziś za bardzo ważne.

* * *

Mieszkanie w Potali miało też swoje dobre strony – przede wszystkim były tam niezliczone magazyny. Małego chłopca interesowały one bardziej niż komnaty ze srebrem, złotem i bezcennymi dziełami sztuki. Ba, były ciekawsze od wielkich, ozdobionych klejnotami grobowców poprzednich dalajlamów. Zdecydowanie wolałem zbrojownię z jej kolekcją starych mieczy, pancerzy i skałkowych pistoletów, ale nawet ona była niczym w porównaniu z niewyobrażalnymi skarbami, ukrytymi w pokojach z dobytkiem moich poprzedników. Znalazłem w nich, między innymi, starą wiatrówkę z kompletem tarcz i amunicją, teleskop, o którym już wspominałem, i stertę angielskich ilustrowanych książek o pierwszej wojnie światowej. Byłem nimi zafascynowany – to właśnie dzięki nim powstały moje modele okrętów, czołgów i aeroplanów. Kilka lat później kazałem przetłumaczyć niektóre rozdziały na tybetański.

Znalazłem też dwie pary europejskich butów. Były na mnie o wiele za duże, ale wypchałem noski skrawkami materiału i zacząłem w nich chodzić. Upajałem się stukotem ciężkich, podkutych obcasów.

Jedną z rzeczy, które w dzieciństwie dawały mi najwięcej radości, było rozbieranie na części i składanie rozmaitych przedmiotów. Po jakimś czasie nabrałem w tym wprawy, ale początkowo moje wysiłki nie zawsze wieńczył sukces. Wśród rzeczy mego poprzednika znalazłem starą pozytywkę, podarowaną mu przez rosyjskiego cara, z którym utrzymywał przyjazne stosunki. Nie działała, postanowiłem więc ją naprawić. Okazało się, że główna sprężyna jest przekręcona i zaklinowana. Kiedy majstrowałem przy niej śrubokrętem, mechanizm niespodziewanie wystrzelił, a maleńkie metalowe płytki i zębate kółka rozprysły się po całym pokoju. Nigdy nie zapomnę tej demonicznej symfonii hałasu. Dziś wiem, że miałem dużo szczęścia. Pochylony nad zabawką, łatwo mogłem stracić oko i ludzie zapewne myliliby mnie z Mosze Dajanem!