Piękno i piekło. Opowieść o Beacie Obertyńskiej - Anna Piwkowska - ebook + książka

Piękno i piekło. Opowieść o Beacie Obertyńskiej ebook

Anna Piwkowska

5,0

Opis

Piękno i piekło – swoista opowieść poetki o poetce. Anna Piwkowska, która w 2017 roku w Tartej róży (PIW, seria „Poeci do kwadratu”) wierszami Beaty Obertyńskiej przedstawiła i poniekąd przypomniała postać Beaty Obertyńskiej, napisała wnikliwą i przejmującą książkę o życiu (i poezji) tej dziś na nowo odkrywanej poetki. A życie to było burzliwe – od dzieciństwa i młodości we Lwowie, przez aresztowanie i zesłanie do łagru Loch-Workuta, przez uwolnienie, wstąpienie do Armii Polskiej w ZSRR i przejście szlaku bojowego (Iran, Palestyna, Egipt, Włochy), po osiedlenie się w Londynie… Tę wyjątkową książkę zdobi kilkadziesiąt fotografii nigdy wcześniej nie publikowanych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 309

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor prowadzący: Paweł Orzeł

Opieka redakcyjna i korekta: Aleksandra Zoń

Korekta: Marzena Dobosz

Projekt graficzny: Poziomka Studio Emilia Piechowicz

Przygotowanie fotografii do druku: Karol Bagiński | FOTO-GRAFIKA

Na obwolucie wykorzystano portret Beaty Obertyńskiej

autorstwa Anieli Pawlikowskiej (z archiwum rodzinnego Anny i Kaspra Pawlikowskich);

portret autorki na skrzydełku obwoluty autorstwa Wiktora Franko.

© Copyright by Anna Piwkowska, 2021

© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2021

Księgarnia internetowa www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

Wydanie pierwsze

Warszawa 2021

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00–372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

e-mail: [email protected]

ISBN 978-83-8196-281-0

Autorka jest stypendystką MKiDN

Bezimienne piekło

Ssie nas północ powoli z tą rzeką,

jak bezkarna tu zbrodnia rozległą

BEATA OBERTYŃSKA, Peczora

Łagier Loch-Workuta ciągnie się wzdłuż urwiska nad rzeką. Rozrzucone szopy, baraki, pokryte darnią ziemianki obok płóciennych pałatek. Nad rzeką Ussą za kołem podbiegunowym. Jest lato 1941 roku, a tundra pełna jest jagód. Jednak tego dnia, gdy Beata Obertyńska niemal rok po aresztowaniu we Lwowie ledwo żywa dociera do obozu pracy w Workucie, zaczyna padać deszcz. Stoi bez ruchu, wychudzona łachmaniarka z turbanem z ręcznika na głowie. Ale twarz ma szlachetną, o charakterystycznych dla całej rodziny Wolskich kościach jarzmowych uwidaczniających wklęsłość policzków. Oczy inteligentne, przenikliwe, jak na tej fotografii, która pozostała w lwowskiej willi na rodzinnym Zaświeciu i przetrwała wojnę. W tamtej szczęśliwej chwili obiektyw aparatu objął nie tylko Beatę z młodszą siostrą Lelą siedzące przy biurku, ale także wiszący na ścianie portret ich babki Wandy Młodnickiej z domu Monné, malowany przez Artura Grottgera. Babka, legendarna narzeczona młodo zmarłego malarza, była także pisarką, tłumaczką i rzeźbiarką. Artystka czuła na piękno potrafiła docenić wrażliwość swojej córki Maryli, a matki Beaty, i wychować ją na poetkę. Interesująco osobną nie tylko na tle młodopolskiej epoki; w swym późnym, wydanym w 1929 roku tomie Dzbanek malin, pomieści wiersze z kilku okresów, niezwykle dojrzałe i różnorodne stylistycznie. Poetką zostanie także wnuczka Wandy, Beata, a druga wnuczka Lela malarką.

Chociaż Wanda nosiła w sobie, podobnie jak później Beata, własne piekło, dla najbliższych była oparciem i opoką. Można powiedzieć, że nauczyła się z piekłem obchodzić, codziennie rozbrajać je jak wytrawny saper tykającą bombę. Tak też będzie żyła, już po wojnie, Beata Obertyńska, na emigracji, z dala od Polski i utraconego na zawsze Lwowa. Kiedy się aż tyle utraci, każda myśl, każde przypadkowe spotkanie i każde wspomnienie może wywołać wybuch tęsknoty i żalu. Nawet głupi, zielony guzik znaleziony w szufladzie wśród przypadkowo ocalałych drobiazgów. Nie nostalgii, tylko rzeki żalu, która może zmieść wszystkie te materialne i niematerialne znaki nowego istnienia, które trzeba chronić, aby z trudem odbudować życie. Pozwolić mu na nowy bieg. Obertyńska widziała rzekę Peczorę, Ussę, Amu-darię i wie, czym może być nieposkromiony żywioł wody. A że jest poetką, więc specjalistką od metafor, woli być z tym metaforycznym żywiołem ostrożna. Dlatego Beata będzie wyważona w słowach, a w poezji nielirycznie powściągliwa. Ta powściągliwość nada jej wierszom pisanym po wojnie wyjątkowy, wytrawny smak. Lwów stanie się nie tyle kresem iluzji, bo dla Beaty iluzją nie był, ile raczej powracającym snem o utraconym mieście dzieciństwa, młodości i dojrzałości. Snem nie zawsze łatwym. Ale jednak śnionym.

Na zaświeckiej fotografii babka z nadzieją patrzy z wysokości portretu na dwie młode kobiety, swoje ukochane wnuczki. Na sfotografowanym portrecie jest nieco od nich młodsza i wszystkie trzy na zdjęciu są piękne, utalentowane i ciągle jeszcze szczęśliwe. Beata ma lat dwadzieścia osiem, Lela zaś dwadzieścia pięć. Babka na portrecie jest ciągle jeszcze, ale także tylko, młodą narzeczoną Grottgera. Siedemnastoletnią. Czas w tej opowieści będzie miał znaczenie, ale spróbuję się dogadać z tym mitologicznym bogiem poruszającym koło zodiaku, który wszystko widzi, ujawnia i wyrównuje, aby przymknął swe wieczne oko na chronologię. W ten sposób chwilami będziemy mogli ujrzeć siedemnastoletnią babkę i jej czterdziestoletnią wnuczkę obok siebie, jakby zamienione rolami. Choć oczywiście każdej będzie przypisany jej niezmienny, bo już zamknięty przez Chronosa, los.

Tak więc na portrecie babka ma lat siedemnaście i nie wie jeszcze, że za rok pojedzie do Francji, do małej wioski w Pirenejach, aby przywieźć w trumnie do Lwowa ciało ukochanego. Beata na fotografii także nie wie, że za trzynaście lat zostanie aresztowana i wywieziona do Loch-Workuty. Teraz, w Loch-Workucie, Obertyńska ma czterdzieści dwa lata i bardziej twarde spojrzenie niż na fotografii sprzed lat.

O czym może myśleć znużona, chora katorżniczka, stojąc przed kancelarią obozu w stłoczonej ludzkiej ciżbie? Tundra znika w tumanie mgły, siąpiący początkowo kapuśniaczek zamienia się w strugi deszczu, siecze twarze trzystu pięćdziesięciu kobiet, które, śmiertelnie zmęczone, próbują siadać na swoich podróżnych workach. Nie wolno. „Dawaj… padnimajsia!” słyszy poetka Beata Obertyńska w znienawidzonym języku. Ten język oprawców nigdy potem już nie będzie dla niej językiem Puszkina, Tołstoja, Achmatowej. I nic nie chce wiedzieć o tym, że ta ostatnia jest także poetką, i że napisała te słowa: „Mnie jak rzece, surowa epoka zmieniła bieg. Życie mi podmieniono”. Nie chce wiedzieć, choć jak tamta ma swoją rzekę, w której przejrzał się zmieniony bieg jej życia. Nazywa się Peczora. I tak jak Achmatowa opisze rzekę Kamę, tak Obertyńska opisze swoją rzekę:

Ssie nas północ powoli z tą rzeką,

jak bezkarna tu zbrodnia rozległą,

przelewając podstępnie dalekość

w zaumarłe, bezimienne piekło.

[…]

Tajgą z brzegów opłynięte obu,

zapatrzone w północ jak w upiora,

pełznie z nami pochyłością globu

śmiercią spławne rzeczysko – Peczora.

Peczora

Nie wiadomo, czy Obertyńska zapisywała swoje wiersze w czasie potwornej podróży bydlęcymi wagonami na wschód. Musiałaby mieć na czym. Ale poeta zawsze ma na czym zapisać. Jeżeli nie na skrawku bibułki, to w poruszeniach warg. Wiersze zapamiętane potrafią odnaleźć się, przypomnieć dużo później.

…obiektyw aparatu objął nie tylko Beatę z młodszą siostrą Lelą siedzące przy biurku,

ale także wiszący na ścianie portret ich babki Wandy Młodnickiej z domu Monné, malowany przez Artura Grottgera.

Lwowska willa na rodzinnym Zaświeciu.

„Żyjemy w epoce przedgutenbergowskiej” mawiała Achmatowa, paląc zaraz po przeczytaniu nad płomieniem świecy swoje Requiem, poemat opisujący potworności epoki Wielkiego Terroru. Pisała, jak mówił Brodski, już tylko po to, aby mowa nie zamieniła się w wycie. Gdy popiół ze spopielałych strof stygł, liczyła na pamięć – swoją i garstki słuchających. Z tych samych powodów, jak wspomni Nadieżda Mandelsztam w Nadziei w beznadziei, bez przerwy na zesłaniu w Woroneżu poruszały się wargi Mandelsztama. Te poruszające się wargi były jak palce flecisty. Dopiero później wiersz był zapamiętywany i zapisywany. Czy wargi Beaty Obertyńskiej też się poruszały w rytm stukotu kół pociągu pędzącego przez tajgę? Być może. Niektóre wersy z pewnością wtedy właśnie do niej przyszły. Jak te przywołane bezkresem niekończącej się tajgi.

Tajga… Wilgocią obrzękły mech

i krzaki uklękłe w moczarze…

Nie wiem, za jaką karę i grzech

Bóg im tu rosnąć każe.

Nie wiem, pod wagą jakich win

ci ludzie zmięci i szarzy,

znad smugi świeżo kładzionych szyn

nie wznoszą ziemistych twarzy…

[…]

Tajga… Jak w bagnie gnijący trup.

Głusza na wieki wieków.

Otchłań, gdzie zda się – nawet Bóg

zapomniał o człowieku.

Tajga

Teraz jednak stoi przed kancelarią i myśli o cmentarzu, który zobaczyła kilka godzin temu. A właściwie nie zobaczyła. Wiedziała tylko, że tam jest. Przed wejściem do obozu – cmentarz Polaków. Położony już poza zoną. Nieoznaczony ani tablicami, ani kopczykami. Wzrok Beaty daremnie przesuwa się po kępach borówek i wrzosów. Gładka, obojętna tundra i tylko ludzie mówią, że są tu pochowane ciała tych, którzy już nie wrócą. A może właśnie tylko oni wrócą, pomyśli Obertyńska, bo tylko ten, kto umrze, może wyrwać się z tego przeklętego kraju, przekroczyć jego granice. Zapamięta ten cmentarz i napisze o pochowanych tam ludziach w swoich wspomnieniach W domu niewoli, które – cudownie ocalona – zacznie spisywać w Palestynie w roku 1942, potem w Południowej Afryce w Johannesburgu, a dokończy w Londynie. Książka zostanie wydana we Włoszech w 1946. Najwcześniejsze świadectwo tych, którzy wyszli z Rosji i spisywali wspomnienia. Będzie to jedno z pierwszych epitafiów dla bezimiennych:

Wsiąkli w ten bezmiar bezlitosny, pochłonęło ich płowe, szorstkowłose morze, zwarła się nad nimi bezszelestna skorupa tej przyziemnej, północnej roślinności i nie odszuka ich tu już nigdy nikt, chyba wielka, wszechmocna sprawiedliwość Boża, która – z jej tylko wiadomych powodów – nie runęła dotąd ogniem i siarką na ten przeklęty, po trzykroć przeklęty kraj!1

Tymczasem, po dwóch godzinach przed kancelarią, głodne i ledwo żywe, te trzysta pięćdziesiąt kobiet zostanie skierowanych do obory. Tam będą mogły odpocząć, rozłożyć swoje worki na mokrych materacach rzuconych wzdłuż żłobów. I po dwóch godzinach szczęście: kilka łyków gorącego mleka nalanego we własny – Beaty – kubek. I łzy. Bo zapach słodkiego mleka, niespodziewanie, wbrew woli, przypomni dom i dzieciństwo. I przypłynie pytanie: „Czy możliwe, aby tamto najszczęśliwsze dziecko świata, fuczące ufnie w znajomy garnuszek z obrazkiem, i ta świerzbowata łachmaniarka pod biegunem – to była jedna i ta sama osoba?”.

Tak samo jak Beata Obertyńska zapyta Anna Achmatowa w swym wierszu o carskosielskiej grzesznicy:

Gdyby ktoś Ci pokazał tak skorej

do radości, przez wszystkich lubianej,

carskosielskiej grzesznicy przekornej

co się kiedyś z Twym życiem stanie.

Jak trzechsetna, z paczką więzienną

będziesz stała u Krestów mrocznych

i gorącą łzą bezpromienną

przepalała lód noworoczny…

Tam topola więzienna się chwieje,

Cisza wokół, a ileż to tam,

razem z życiem umiera nadziei…

[BEZ TYTUŁU]

Łagry Stalina, ten wielki archipelag GUŁag, unicestwiły miliony istnień ludzkich albo przynajmniej zmieniły bieg ich życia, często to życie złamały, przeorały psychikę. Mandelsztam, umierający na tyfus w baraku w obozie Druga Rzeczka pod Władywostokiem, pochowany w bezimiennym grobie. Córka Cwietajewej, ukochana Ariadna, wzięta z domu w letniej czerwonej sukience i sandałkach, młoda i zakochana. Syn Achmatowej, Lew, który spędzi w obozach osiemnaście lat i powróci z chorą duszą. I miliony innych, chociaż każdy ma swoją własną, jedyną, niepowtarzalną historię. Własną łagrową opowieść. Łagiernik Aleksander Sołżenicyn szacował, że od początku rewolucji do 1956 roku w obozach uśmiercono ponad sześćdziesiąt milionów obywateli Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. A inne nacje? Na przykład Polacy? Około dwóch milionów Polaków wywiezionych w głąb Rosji, jak chcą historycy? Więcej? Mniej? Tego już chyba nigdy nie da się ustalić.

Przedstawicielka innej nacji, nacji poetów – Beata Obertyńska – kładzie się tymczasem ze zmęczenia na wzgórku nad urwiskiem. I nagle czuje zapach rumianków. Otwiera oczy i widzi całe pole rumianków. I chociaż nie chce sobie niczego wyobrażać, nie chce wspominać, bo to za bardzo boli i robi się jeszcze trudniej, jednak przez mgnienie oka, krótką chwilę, wyda jej się, że leży na spadzistych łąkach pod Hrobaniem. Na tych łąkach, które tak samo jak tutaj, w Loch-Workucie, kwitną w lipcu, a w dole szumi rzeka – zielony Opór. I na chwilę powraca „mimo wojny, bomb, Stalina, Hitlera, świata zanurzonego po serce we krwi” na spadziste łąki pod Hrobaniem, do ukochanego domu na Storożce, gdzie się urodziła.

Święto dzieciństwa

Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że kiedyś, zanim naprawdę usnę – przeminie też i Storożka…

BEATA OBERTYŃSKA, Wspomnienia

Beata Kornelia Wanda Anna przyszła na świat w górach w miejscowości Skole, 18 lipca roku 1898, w domu niezwykłym, należącym do jej matki, poetki Maryli Wolskiej. Nie urodziła się we Lwowie, chociaż rodzina mieszkała już wtedy w słynnej willi na Zaświeciu. Poród był przedwczesny i poetka urodziła się w pachnącym drzewem domu na Storożce. W przyszłości powie, że świat przywitał ją zapachem drewna i graniem świerszczy. Dolina u podnóża Karpat robiła wrażenie „olbrzymiej błękitnej miski o stromych, świerkowym lasem porosłych ścianach”. Tak zapamięta i opisze to wyjątkowe miejsce we wspomnieniach napisanych nie tyle wspólnie z matką, ile do wspomnień matki dodanych. Uzupełni je, przyglądając się swemu dzieciństwu i młodości przez szkło powiększające kochającej pamięci. Wspomnienia ukażą się w Polsce w roku 1974, jeszcze za życia Obertyńskiej, i będzie to jedyna książka, którą poetka zgodziła się opublikować w kraju, z emigracyjnej perspektywy nadal zniewolonym. Podjęła tę decyzję, chcąc zachować pamięć o matce i przypomnieć świat, który bezpowrotnie przepadł. Maryla Wolska była matką niezwykłą. Wydawałoby się, że oderwaną od codzienności poetką. Ale wyobraźnię umiała trzymać w ryzach nieprzeciętnej inteligencji, a życie dla sztuki i miłość do rodziny były w jej systemie wartości najważniejsze. Jednak tę miłość, jak napisze Beata, można było docenić dopiero wtedy, gdy się dorosło, bo życie Maryli Wolskiej i jej zainteresowania szybowały wysoko ponad dziecinnym pokojem. Jej wpływ na córki i synów był intelektualny, uczyła, że życie powinno mieć sens. Nie wszystkie dzieci, a była ich piątka, w równym stopniu skorzystały na niecodziennych metodach wychowawczych niezwykłej, ale także egocentrycznej matki. Beata była ich beneficjentką na pewno. Maryla Wolska nie dokończyła swych zapisków pod tytułem Quodlibet, z których wiele można się o niej dowiedzieć. Pisanie przerwała jej śmierć w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat. Beata Obertyńska opracowała i wydała wspomnienia matki, dorzucając do nich swoje, pod nazwą Quodlibecik. Co to słowo oznacza? Jak wyjaśnia Maryla Wolska, „quodlibet” to jakby płytka szuflada, wieszana na gwoździu jak obraz, pokryta szkłem. Dno bywa wyściełane białym atłasem, do którego przyszpila się różne drobiazgi, czasami z pozoru nieistotne, ale wszystkie bliskie sercu. Emocjonalne pamiątki. Główne miejsce zajmowała tam stara, wyblakła fotografia Storożki, gdzie Beata przyszła na świat. Co to właściwie znaczy „przyjść na świat”? Skąd przyjść? Znikąd? I zmierzać przez tę całą urodę istnienia donikąd? Być drobną, przypadkową iskrą w łańcuchu ewolucji stworzonym przez Naturę albo Gaję – Ziemię? Tak czy owak stworzonym. Urodzona w rodzinie od pokoleń religijnej Obertyńska także w dojrzałym życiu, gdy Bóg przestał oznaczać tylko ufność i dziecięce rytuały, takie jak żegnanie się przed pójściem spać po cudownym dniu, w pachnącej pościeli na Storożce, pozostała osobą głęboko religijną. Być może wiara pomoże jej przetrwać drogę do łagru Loch-Workuta, znieść pracę w łagrze, choroby, poniżenie i wyjść z „domu niewoli”. A potem to opisać. A być może po prostu wiara w człowieka, bo człowieczeństwa była uczona od kołyski. Tak czy inaczej, dopiero jest świt życia, jego świeży, niemal rajski poranek. Prosty, podłużny dom z dachem krytym gontem, wnętrza wysokie, bielone, to będzie, obok willi na Zaświeciu, świat dzieciństwa i wczesnej młodości dojrzewającej poetki. Do tego świata trzeba także dołączyć należący do rodziny ojca majątek w Perepelnikach, z tajemniczym ogrodem, latem całym w jaśminach i ulubionym niebieskim pokojem. Ale Storożka była najważniejsza. Bo Storożka to ukochane góry i wakacje. Długie letnie miesiące beztroski. Jak opisuje Maryla Wolska:

[…] dwa stryszkowe pokoiki były drewniane […] złociły się od żywicznych desek, pełnych znajomych już potem atłasowych słojów, pęknięć i sęków.

Jak wspomina z kolei Beata, za czasów jej dzieciństwa jeździło się tam na lato, po szczęście. Najpierw jechała Babcia Wanda z kucharką, pokojową i z dwoma psami: Asanem i Smokiem. Potem wysyłano rzeczy, a następnie dzieci pod opieką guwernantki, panny Emilii. Kiedy wszystko było już rozpakowane, a dom „puszczony w ruch”, zjawiali się rodzice. Już w Londynie opisze nostalgicznie tamte cudowne lata:

Senny, nieprzerwany szum płynącej wody – szum zdwojony cienistym półgłosem leśnej pustki […] był jak płynące struny, na których grało szczęście […]. Tylko na szczęście nie rozumiałam jeszcze wtedy tego, że szum ów był równocześnie szelestem przelewającego się czasu, z którym powoli, niepostrzeżenie, ale nieodwołalnie – odpływała ode mnie cała beztroska, całe bezpieczeństwo, cała za gardło dławiąca cudowność tamtych lat…

…poetka urodziła się w pachnącym drzewem domu na Storożce.

Skole, 1888 rok.

W oknie Wanda Młodnicka z domu Monné.

Maryla Wolska była matką niezwykłą.

Z córkami Beatą (Dziodzią) i Anielą (Lelą) w Skolem,

na Storożce, około 1904 roku.

Kilkuletnia dziewczynka, a potem już młoda dziewczyna, zapamięta cały rytuał tamtych wakacji. Najpierw więc były stacyjki kolejowe, „pamiętane jak inwokacje Litanii Loretańskiej”. W pociągu, co również zaliczało się do rytuału i smakowało wolnością dzieciństwa, były zimne kotlety, jajka na twardo, mleko we flaszce, cynowy kubek od termofora i sól w papierku – „przede wszystkim jednak było szczęście!”. Stacja Skole, powóz czekający na dzieci, góry, łąki i w końcu powitanie domu. Dom obłożony był deskami zbrązowiałymi na złoty, matowy kolor, okna były niskie i szerokie, o potrójnym rzędzie szyb. Przez te okna wlewało się słońce. Pokoi w całym domu było sześć. Dwa na pięterku, dwa na dole, jadalnia i pokój dziecinny. Duży, jasny, z oknem wychodzącym na wschód. Przyszła poetka „budziła się jak w słoiku z mlekiem”, a do pokoju wpadał przez okno ranny, podobno, jak podpowiadała pamięć, pachnący poziomkami chłód. Potem przez całe wakacje te codzienne, ale nigdy niezapomniane śniadania.

Śniadanie, które rozpoczyna dzień, bywało często częścią rodzinnych mitologii. Wystarczy przypomnieć sobie Panny z Wilka Jarosława Iwaszkiewicza i tę wspaniałą filmową scenę u Wajdy, gdy Wiktor Ruben obserwuje siostry przy śniadaniu. Schodzą się roześmiane, w białych peniuarach. Rozmowy, śmiech, złotawe pieczywo, złotawa skóra Joli, Julki, Tuni, świeże ogórki, białe grudki twarogu, miód i konfitury. Kobieca zmysłowość. I Wiktor Ruben, który patrzy na to życie, które obok niego przeszło, a on nawet tego nie zauważył. Jedzie na grób Feli, najmłodszej z sióstr, którą kochał. Zmarła na grypę hiszpankę w 1918 roku i Ruben przypomina sobie tamto lato, gdy zobaczył nagą Felę nad jeziorem. Nie zasłoniła się przed nim żadnym wstydliwym, dziewczęcym ruchem, tylko zapytała: „Dlaczego nie przechodzisz?”. A dziś, między dwiema wojnami, patrząc na siostry przy śniadaniu myśli, że być może się pomylił, przesłyszał i Fela zapytała wtedy inaczej: „Dlaczego nie przychodzisz?”. Źle zrozumiane pytanie i życie przeszło, nie przyszło. Czy do Beaty życie przyszło? Wtedy, przy rodzinnych śniadaniach, czuła, jak życie przychodzi, podchodzi bardzo blisko. Zbliżało się przyjaźnie i bezszelestnie, trącając wilgotnym nosem rękę dziecka, jak Smok lub Asan dopominający się słodkiego kąska z konfiturą. Rzadko udaje się uchwycić ten moment, gdy zagarnia nas jego nurt, aby porwać i wyrzucić na niekoniecznie przyjazne brzegi. Śniadania na Storożce także miały swój rytuał. Były jak rozpoczynające się życie. W jadalni na stoliku koło bielonego pieca stał samowar. Pokój był niebieski, podłużny, z otwartymi na oścież dwuskrzydłowymi, oszklonymi drzwiami na werandę. Przez okno widok na „dno niebieskiej doliny, dno szafirowe od lasu i rozlicznych dalekości, schodzących łagodnymi łukami ku rzece”. W jadalni pachnie bułkami i herbatą. Obrus jest różowy, masło zimne, twarde, a bułki ciepłe i chrupiące, przyniesione przez piekarza z miasteczka. Są bułki z czarnuszką, okrągłe kajzerki i rogaliki z solą lub z makiem. Herbata jest mocna, słodka i z mlekiem. Każdy ma swój garnuszek z obrazkiem. Beata ma swój, ale nie ten, który zabierze w podróż bydlęcymi wagonami do „domu niewoli”. Tamten, który przejdzie z nią cały szlak i dotrze do Londynu, nie będzie miał obrazka. Wtedy przy śniadaniu ma uczucie, że przed nią „cały nowy, nieznajomy dzień. I całe nieznajome życie…”. Latem góralki przynosiły na Storożkę w koszykach grzyby i jaja, poziomki, maliny, jagody. Pewnego dnia razem z góralkami „wyjdzie z lasu” piękna, młoda dziewczyna z dzbankiem malin. Będzie to Stefania Hrachowina, przyszła żona młodszego brata Beaty, Juliusza. Tego, który drogo zapłaci za nietypowe metody pedagogiczne swoich wybitnych rodziców. Do szuflady z tą rodzinną historią pozwoliła mi zajrzeć przez ramię prawnuczka Maryli Wolskiej Katarzyna Szczepańska-Kowalczuk w swojej pięknej książce Szuflada. Którejś jesieni, gdy w tych samych dzbankach i koszykach pojawią się ożyny i gogodze, czyli borówki i żurawiny, Stefania, piękna dziewczyna z lasu, pojedzie z rodziną Wolskich na Zaświecie, aby stać się ni to wychowanką, ni to pokojówką „od wszystkiego” dla całej rodziny Wolskich, z którą połączą ją mocne więzy na całe życie. Te więzy będą nie zawsze jedwabne, przeciwnie, pełne supłów rzemienie pozostawią po sobie niejedną bliznę.

Kilkuletnia dziewczynka, a potem już młoda dziewczyna,

zapamięta cały rytuał tamtych wakacji.

Lela Wolska w Skolem, na Storożce, w 1912 rok.

Z borówek i żurawin robiło się na Zimorowicza już we Lwowie, gdzie dorastała Maryla, a potem na Zaświeciu, gdzie wraz z rodzeństwem dorastała Beata, przetwory na zimę, kwaśne i zdrowe. Na Storożce, gdy pojawiały się maliny, robiono soki i cały dom pachniał malinowym chruśniakiem. „Zapach malin rozchodził się po dużej, gwarnej kuchni, snuł się po chłodnej sieni i wnikał w kąty słonecznej werandy”. Przed werandą kwitła zasadzona ręką babci złota maruna, niebieskie ostróżki i pomarańczowe nagietki, a także łososiowe georginie. Do okien zaglądały modrzewie i brzozy, a w dole płynęła rzeka. „Zielona sama w sobie i zielona odbiciem świerkowego lasu, który spełzał skosem na tamten jej brzeg jak płaz do wodopoju”. Zdrowy górski klimat i przepiękne widoki. Siwe pasma gór, łąki pełne rumianków i fioletowych dzwonków. Spacery-wycieczki i artystyczna atmosfera domu, gdzie „wynajęty na lato fortepian (chyba jeden z dwóch, jakie podówczas posiadało całe Skole) ciemniał na tle bielonych ścian i – nie będąc na pewno koncertowym – był niewątpliwie i mimo wszystko fortepianem! Luksus, ale czyż można żyć bez muzyki!?”. Na pewno nie można, gdy jest się jak Beata poetką, córką poetki i wnuczką owianej romantyczną aurą Wandy Monné. W dodatku śpiewającej pięknym mezzosopranem ustawionym jeszcze w latach panieńskich przez kształcącego ją w śpiewie pianistę z Belgii. Fortepian więc nie był żadnym luksusem, tylko po prostu koniecznością. „Wieczorem weranda powoli się zapełniała. Nieśpiesznie siadali na wyplatanych fotelach panowie w pelerynach i panie otulone ciepłymi szalami”, bo w górach po zachodzie słońca robi się chłodno, nawet w piękne dni lata. Mimo tego, otuleni we wszelkie „okryjbidy” domownicy i goście rozmawiają, ktoś siada do fortepianu, Wanda zaczyna śpiewać. Potem dołącza do niej chór głosów, śpiewają goście i domownicy. Po gorącym dniu i po kąpielach w Oporze. A później, gdy już zrobiło się naprawdę ciemno, wszyscy szli obserwować gwiazdy. Z ławeczki za domem widać było przestwór granatowego nieba, usianego jasnymi, odległymi o miliony lat punkcikami. Ale gdy Beata zbiegała z werandy, aby szukać swojej gwiazdy, na ławeczce zawsze siedziała już babcia Wanda. To był jej wakacyjny rytuał – już od połowy lipca do końca sierpnia babka mogła obserwować Perseidy i cały ten kosmiczny pył przecinający niebo i spadający na ziemię. O czym myślała, możemy przypuszczać, ale nie wiemy na pewno. Beata zachowa w poetyckiej wyobraźni „w tej górskiej, gwiaździstej nocy jej bardzo białe i bardzo piękne ręce, zamyślone jakieś i milczące”. Babka, oprócz tego, że była ukochaną babcią, zawsze była dla Beaty tajemnicą. Ale także wzorem do naśladowania.

Poetka w rodzinie nazywana jest Dziodzią, Dziopą albo Bimbą-Dreńdzią, choć na chrzcie dostała aż cztery wyraziste imiona: Beata, Kornelia, Wanda, Anna. Ma sześć lat, gdy zapamięta ten beztroski, artystyczny nastrój wakacji na Storożce w 1904 roku. Zanim wybuchnie I wojna światowa, minie jeszcze cała, równie szczęśliwa dekada.

Po śniadaniu domownicy i goście często schodzili kąpać się w Oporze. Grupkami, albo samotnie, pokonywali kamienistą, zarośniętą ostami łączkę. Ten obraz przywołuje zarówno Maryla Wolska, jak i jej córka Beata we wspomnieniach i opowiadaniach. Wakacyjne rytuały na Storożce nie zmieniały się przez pokolenia. Nie zmieniały się góry ani rzeka. Beata, podobnie jak w młodości jej matka, lubiła kąpać się w spienionym, szmaragdowym szampanie, ale nie wolno jej było kąpać się samotnie.

Wiele lat później, leżąc na łagrowej pryczy, nad którą suszyło się pranie więźniarek, przypomni sobie wesołe okrzyki i suszące się potem na drabinie rozmaite, kolorowe, ale także dostojnie ciemne, jeszcze według mody sprzed I wojny światowej, stroje kąpielowe. Suszyły się więc na Storożce w tamte lata i półsukienki, i pantalony, i marynarskie kołnierze. A może nawet kostiumy bardziej modne, te przypominające cyrkowe trykoty i opinające ciało, które jako pierwsza zaprezentowała światu Annette Kellerman, słynna australijska pływaczka długodystansowa. Jak na tamte czasy były zbyt ekscentryczne, bo pływaczka w roku 1907 została aresztowana za pokazanie się w takim kostiumie na bostońskiej plaży. Ale w rodzinie artystów i wynalazców zaciekawionych tym, co nowoczesne, wszystko było możliwe. Nawet kostiumy kąpielowe à la Annette Kellerman. Więc przypuśćmy, że na Storożce suszyły się i takie. Zresztą w Oporze można było kąpać się jeszcze bardziej ekscentrycznie, niemal w czymkolwiek, nawet nago – musująca woda okrywała ciała szczelnie, a towarzystwo i tak nie kąpało się koedukacyjnie. Nad samą rzeką dzielono się na męskie i żeńskie grupy i podgrupy. Wstyd to wynalazek cywilizacji, ale znacznie mniej luksusowy niż fortepian. Nawet łagry dzielono na męskie i żeńskie. Pranie, które suszy się w Starobielsku nad pryczą Beaty, to zwykle kolorowa i biała bielizna, często podarta, rzadziej pocerowana. „Całe festony kolorowych i białych łaszków schną w ciepłym przeciągu”. W nocy bielizna zasłaniała palącą się żarówkę. Ale każda rewizja zdzierała sznurki i wyrywała gwoździe. Po co, nie wiadomo. „W chwilę potem, znajdują się jakimś cudem nowe i znów cały sufit bieleje od tych girland wilgotnych”. W łagrze w Starobielsku, gdzie Obertyńska spędzi Wielkanoc 1941 roku, w ogóle trudno było o mycie, pranie i picie. Wodę więźniarki dostawały raz dziennie, wieczorem. Ogromne baniaki trzeba było przydźwigać do celi. Potem wodę rozdzielał demokratycznie wybrany starosta celi. Było jej tak mało, że miała większą jeszcze wartość niż zupa i herbata, czyli czaj. Musiała wystarczyć do mycia, picia i prania. Pranie odbywało się w celi. W kącie na stołku stały dwie obite miednice. Od świtu ustawiała się do nich długa kolejka. Brudne mydliny po poprzedniczce okazywały się wspaniałym wynalazkiem, mydła było bowiem tyle co nic. Można powiedzieć, że wiele wody upłynie, albo wiele wody Obertyńska przepłynie Peczorą, Ussą i Amu-darią, na różnych barżach i stateczkach, zamarzając w jesiennym i zimowym chłodzie, nim po latach, wyrwawszy się z piekła, już w Londynie, jeszcze raz opisze rozkosze kąpieli w Oporze. Z Hryniem pracującym latem na Storożce i piękną, hardą kucharką Antonią, w opowiadaniu pod tytułem Hryń i Antonia. Tamte barże nazwie barżami śmierci. Na jednej z nich wyruszyła rzeką Amu-darią, z kołchozu Nowyj Mir, 29 listopada 1941 roku. Amu-daria znaczy „Szalona Rzeka”. Beata nie wiedziała jeszcze, dokąd powiedzie ją nurt szalonej rzeki. Wiedziała tylko, że pragnie dołączyć do polskiego wojska. Ta tułaczka, już na wolności, okaże się równie straszna, a może nawet straszniejsza niż niewola w Loch-Workucie. Trudno się było wyrwać z tamtego przeklętego kraju.

W mglisty, niesamowicie bezwietrzny ranek zajazd przed kancelarią obozu poczerniał od zaprzężonych w woły arb, fur i wozów. W Nukusie cały szereg otwartych barż czeka już na nas na wodzie. Dokąd nas tym razem powiezie Amu-daria, nie mówi nam oczywiście nikt. […] I było znowu ładowanie się i ścisk i wrzask, i szukanie sobie miejsca na mokrych deskach luk. […] Wreszcie ludzie mają dość. Jak osaczone, krzywdzone zwierzęta zaczynają się bronić zębami.

Jest koniec listopada, a droga długa, po wodzie. Na każdej barży jest po paręset osób. Mniej więcej sto pięćdziesiąt w każdej luce.

Niepodobna opisać wyglądu takiej luki. Jak rozryczane, brudne, zgniecione ciasno robactwo mrowią się ludzie na jej dnie. Dzieci chorują nie czekając wyruszenia w drogę.

Patrząc na chorujące dzieci, Beata uświadamia sobie, że jest wigilia Andrzeja. I znowu wspomnienie z dzieciństwa:

Zwykle tego dnia za dawnych dziecinnych lat puszczałyśmy łupinki orzecha z kolorowymi świeczkami na wodę. Dziś Los – schylony nad Szaloną Rzeką jak ongiś my nad pełną pływających światełek miednicą – wypuszczał oto trzy łańcuchem spięte łupiny w drogę, która miała mi zostać w pamięci jako moralnie najcięższy odcinek mego czyśćca i która dla wielu jadących tu ludzi miała być niestety – ostatnią.

Beata kreśli na piersi znak krzyża, zamyka oczy i znowu widzi chłodny, źródlany Opór – święto dzieciństwa.

Pierwszą myślą rano była pogoda i rzeka. Będzie kąpiel czy nie będzie kąpieli? […] Czasem Antonia godziła się łaskawie zabrać mnie razem z sobą. Zrywałam wtedy z drabiny suszący się po rannej kąpieli kostium i pędziłam za nią ku bramie. […] Antonia szła do kąpieli boso, a ja wiedziałam, że ma na sobie tylko spódnicę i bluzkę. Szła na wietrze rozłopotana i cudownie wolna. Zamiast kąpielowego kostiumu letnią suknię niosła przerzuconą przez ramię i czerwień perkalu rwała się za wiatrem jak wyszarpujący się z niej jednym bokiem płomień […].

Beata nad rzeką najpierw zrywała fartuszek, potem sukienkę i wszystko przyciskała kamieniem, aby gorący, porywisty wiatr od gór nie porwał ubrań. Podgarniała do góry warkocze i obwiązywała je kolorową chustką. Cudownie wolna i szczęśliwa, wchodziła do rzeki. Tamta wolność, którą tak kochała, znaczyła dla niej wtedy zupełnie co innego niż marzenia o wolności „w domu niewoli”. Wolność, którą niósł wiatr od gór, to było zupełnie inne uczucie niż marzenia o wolności człowieka zniewolonego przez historię, los albo przypadek. Kilkunastoletnia Beata, swobodna i wolna, zanim jednak zanurzyła się w źródlanym żywiole, maczała najpierw w wodzie palce i kreśliła szybki krzyżyk na piersi. Bo czuła, że „rzeka choć znajoma, była mimo wszystko straszna”…

Barże śmierci

Pomnę cię, wodo obca, martwa, lodowata…

Szłaś szeroko w dolinie wymulonym jarem,

obojętna na wszystko, co w tamtego świata

wrogą otchłań zaklęto, na zgubę i karę…

BEATA OBERTYŃSKA, Workuta

…Ale z pewnością nie tak straszna jak Amu-daria, która dla wielu zesłańców oznaczała śmierć. Chociaż, jak na ironię, na Amu-darii to już przecież była wolność, fragment długiej wędrówki po zwolnieniu z Loch-Workuty, aby trafić do polskiego wojska, do Andersa. Wolność w ramach układu, szczęśliwego dla zesłańców, a kontrowersyjnego dla pozostającego na uchodźstwie rządu polskiego.

30 lipca 1941 roku porozumienie między Polską a ZSRR z polskiej strony podpisał generał Władysław Sikorski, ze strony ZSRR zaś obyty w świecie i dobrze wykształcony dyplomata i historyk Iwan Majski. A ponieważ nieprzyjemny chichot historii jeszcze nieraz w tej opowieści usłyszymy, warto może dodać, że dyplomata Majski w roku 1953 zostanie niedyplomatycznie aresztowany i skazany na sześć lat więzienia za szpiegostwo. Jak na ironię w roku śmierci Iosifa Wissarionowicza Dżugaszwilego, odpowiedzialnego za śmierć milionów istnień i autora paktu Ribbentrop–Mołotow. Paktu, który zmienił życie także tego szczególnie interesującego nas w tej opowieści istnienia, Beaty Obertyńskiej. Majski został po trzech latach zwolniony, a w 1960 roku zrehabilitowany. Układ Sikorski–Majski z 1941 roku przywracał stosunki dyplomatyczne między obu państwami, zerwane 17 września 1939 roku z chwilą agresji ZSRR na Polskę, wobec wysuniętego wówczas, w nocie skierowanej do ambasadora RP, oficjalnego stwierdzenia władz ZSRR o zaprzestaniu istnienia państwa polskiego. Porozumienie między polskim generałem i premierem rządu RP na uchodźstwie a rosyjskim ambasadorem w Londynie miało przede wszystkim na celu wspólną walkę obu państw z III Rzeszą w czasie II wojny światowej, w ramach koalicji antyhitlerowskiej. Ale znalazł się tam także dodatkowy protokół, w którym rząd ZSRR zagwarantował „amnestię” dla obywateli polskich: więźniów politycznych i zesłańców pozbawionych wolności na terenie ZSRR w więzieniach i obozach GUŁagu, a także jeńców. Tak więc o Beatę Obertyńską w Loch-Workucie upomniała się, jednym niewielkim aneksem do wielkiego układu, Historia. Więźniowie zostają zwolnieni z łagrów i pozostawieni sami sobie. Beata i jej towarzysze muszą jakoś polskie wojsko odnaleźć i przy okazji nie zginąć gdzieś w stepie albo na rzece. Więc wydaje się, że podróż barżami może do tego szczęśliwego momentu, gdy dołączy się do polskiego wojska, do generała Andersa, tylko przybliżać. Bo ten czas na wolności w kołchozie Nowyj Mir, gdzie trafiła w listopadzie 1941 roku, po Loch-Workucie, zaczynał być czasem pozbawionym nadziei. Wolność nie okazała się łatwa. Zagubiona na wielkich przestrzeniach Rosji Beata Obertyńska pracuje ponad siły, aby przeżyć. Nowyj Mir jest podobno kołchozem najbogatszym w okolicy, gdzie uprawia się buraki cukrowe, bawełnę i ryż. Po ciężkim dniu pracy Beata dostaje kromkę chleba i miskę zupy z kapusty. Potem nie może już pracować, więc choruje, prawie umiera z głodu. Ten czas przyrówna do samotnych bram w polu. Napisze:

Gdybym szukała porównań, powiedziałabym, że wspomnienie Nowego Miru stało się we mnie z czasem podobne do owych samotnych bram w pustym polu, czymś tak jak one bezsensownym i niepotrzebnym, czymś, co równocześnie wiodło i wywodziło człowieka z próżnego w puste i z żadnego w nijakie…

Najgorsze okazały się nie głód i samotność. Odnalazła przecież na swojej drodze, zgubione gdzieś wcześniej towarzyszki niedoli jeszcze ze Starobielska: Helenę i Marysię. Nazwisk tych dwóch kobiet, z którymi tak ściśle związał Beatę los na szlaku „w domu niewoli”, nie znamy. Wiadomo tylko, że Helena była agronomem, a Marysia pianistką. Najgorsza w tamtym momencie okazała się nie praca ponad siły, ale po krótkiej euforii z odzyskanej wolności zupełny brak nadziei.

A może przyjdzie zostać tu na zawsze? Zagubić się w tym azjatyckim stepie i nigdy już nie wrócić do swoich?

Więc barże śmierci na początku oznaczały błysk nadziei, powrót na szlak, który przecież dokądś wiedzie. Losem pielgrzyma jest wędrówka i Beata cieszy się, że znowu wyruszy w drogę. Początek nie jest najgorszy: Obertyńska zostaje zwerbowana przez zaprzyjaźnionego lekarza z sanitarnej obsługi transportu do pomocy. Wraz z Heleną i Marysią tworzą ekipę sióstr sanitariuszek na jednej z barż. W zamian mają prawo nocować na podłodze w małej, przeznaczonej na ambulatorium kajutce. Obok klitki są puste odrzwia prowadzące do nieco większej kliteczki – to izba chorych. Beata zawiesza te drzwi własnym prześcieradłem, szoruje podłogę. Tej nocy jest niemal szczęśliwa, gdy wraz z Heleną i Marysią zasypia w poprzek brudnego, wilgotnego siennika. Budzi się już na rzece. Jest początek grudnia 1941 roku. I rozpoczyna swoją odyseję na barżach śmierci, opiekując się od świtu do nocy chorymi. A chorzy są niemal wszyscy, jeśli nie jednocześnie, to po kolei. Najgorsze co może być, to patrzeć na cierpienie dzieci. Patrzeć i nie móc zbyt wiele pomóc, bo jak można pomóc, mając do dyspozycji tylko małą apteczkę, trochę gencjany i jodynę. Owrzodzone, ropiejące, wychudłe dzieci nie mają nawet sił jęczeć. Obertyńska dokładnie opisze ten czyściec, a może samo dno piekła. Zapamięta imiona i nazwiska, twarze, ludzkie historie i choroby. Słowem, wystawi pomnik tym, którzy na zawsze zostali na barżach śmierci. Chociaż może nie pomnik, może po prostu utrwali ich jak na fotografii. Bezbronnych ludzi, zdeterminowane matki, umierające dzieci. A więc młodziutką Marysię, która jeszcze w Starobielsku była pełną sił, wesołą dziewczyną. Teraz umiera na rozpadową gruźlicę płuc. Na podłodze pod pryczą, bo tylko tam jest miejsce, gdzie można ją położyć. Ostrzyżone po tyfusie włosy jeżą się wokół małej głowy. Smutny, czarny, rozwichrzony stepowy oset. W sowieckim szpitalu przeszła dwie operacje i rany nie chcą się już goić. Kiedy doktor zwija zaropiały bandaż, przemywa rany, pacjentka smutno się uśmiecha i pyta, czy jeszcze coś z niej będzie. W kraju zostawiła matkę. Bardzo tęskni, bardzo chce wrócić. Doktor mówi, że będzie jeszcze tańczył na jej weselu. Marysia z powrotem wczołguje się pod pryczę i tam umiera.

Beata Wolska na Storożce w dniu piętnastych urodzin – 18 sierpnia 1913 roku.

Pod przeciwległą ścianą leży rodzina pana Arona Mufki. On, jego żona, dwie małe córeczki i siostra pana Arona z dzieckiem. Pan Mufka jest chory na serce, starsza córeczka ma gruźlicę, młodsza krwawą biegunkę, a dziecko siostry koklusz. Pani Mufka ma błękitne oczy i krewnych w Palestynie. Starsza córeczka to Stenia, młodsza ma trzy lata i nazywa się Klara. Obertyńska już w Jerozolimie, gdzie będzie spisywała swoje wspomnienia, zanotuje takie słowa:

Mimo zmęczenia, współczucia i ucisku – jakiś aparat działa w człowieku niezależnie od jego woli. Ocierającą mu się o oczy jawę widzi jasno, zimno, obiektywnie i, w miarę jak płynie, utrwala na wrażliwej błonie pamięci. Toteż teraz, pisząc, mam wrażenie, że wywołuję tylko słowami wyraźny, dawno naświetlony film. I widzę ich wszystkich znowu.

Opisze więc i starą Strączek, i Olesia Szymańskiego i eks-ułana, i siedmioletniego Romcia Wikiela, najcierpliwsze dziecko świata. Siedmioletni chłopczyk, któremu z ust, oczu, nosa, z głowy wylewała się ropa. Każdy, najmniejszy nawet ruch sprawiał mu ból. Z bólu nie mógł spać, z bólu nie mógł jeść i z bólu nie miał siły płakać. Dziękował doktorowi za każdy opatrunek i całował w rękę matkę. I na jej bezradnych rękach umarł.

Z kolei Oleś Szymański matki nie miał. Pomiędzy Kożwą a Kotłasem zmiażdżyły ją wagony, gdy wyskoczyła, aby zdobyć coś do jedzenia, kiedy pociąg na sekundę przystanął. Oleś miał dziewięć lat, zawszoną czapkę i tak jak Romcio zawsze grzecznie dziękował za opatrunek założony na głowę.

Ten węzeł i tę czapczynę widziało się najdłużej, kiedy pewnego żelazistego zmroku przeraźliwy wrzask ludzi wyrwał nas wszystkich na pokład – napisze Obertyńska. Daleko już od barży, w spienionych, nieubłaganych nurtach Amu-darii, w straszliwej ołowianej pustce, borykało się samotnie – dziecko i śmierć.

Oleś, wychodząc z ambulatorium, pośliznął się na blasze burty albo pchnął go w wodę wiatr. Nikt nie widział tego momentu, krzyk dziecka zaalarmował ludzi. Przybiegli już tylko po to, aby zobaczyć, jak czarny punkcik głowy Olesia pojawiał się jeszcze chwilę na falach, aby zupełnie zniknąć. Najdłużej było widać czapkę, którą chłopczyk zawsze chronił głowę. Obertyńska zapisze: „śmierć ta została we mnie na długo jakimś skrzepłym od grozy uciskiem”. Dziecko i śmierć. Dzieci i wojna.

Czesław Miłosz podziwiał Obertyńską za to, że znalazła formę, aby opisać niepojęte. Jednak opisanie niepojętego, pozostawienie świadectwa jak widać nie oznacza, że cokolwiek się kończy, że cierpienia wojenne, nędza ludzka i przedwczesna śmierć skończą się kiedykolwiek. Dawanie świadectwa nie działa również jak przestroga, ludzkość niczego się nie uczy. Tak jakby korowód dobra i zła, niewyobrażalnego cierpienia, jakie zadaje człowiek człowiekowi, był nieodłącznie wpisany w historię, w ludzkie dzieje, w jednostkowy los. Po wojnie, po Zagładzie i po epoce GUŁagów pozostało wiele świadectw. A jednak formę dla opisania niepojętego dalej trzeba starać się znajdować, bo niepojęte trwa.

Kafarnaum

I zawsze to co małe – Dawid wobec Goliata –

wzejdzie trawą spod kopyt każdej epoki świata!

BEATA OBERTYŃSKA, Ostatnie słowo

Kafarnaum to biblijna kraina, w której nauczał Jezus. Reżyserka filmu Kafarnaum Nadine Labaki, ponad siedemdziesiąt lat po tym, gdy Beata Obertyńska przepłynie Amu-darię na barżach śmierci, w 2018 roku opowie historię, jak w zaniedbanej części Bejrutu dwunastoletni Zain pozywa rodziców za to, że się urodził. Oglądam ten film i myślę o barżach śmierci opisanych przez Obertyńską. O dramacie dzieci, o Olesiu, który wypadł za burtę, o Romciu Wikielu, który umierał, nie mając siły płakać, o matce herbacianookiej Zosi Galikowej – Zosia umarła w kołchozie. Galikowa była jak mityczna Niobe, która po kolei traciła swoje dzieci. Na barży śmierci została Galikowej już tylko Janka. „Tak więc powoli odwiązuje jej los kolejno ciążące u szyi kamienie” pisze Obertyńska. Podobnie czuje matka Zaina w filmie o Kafarnaum. Ten film to przejmujący dramat o wojennym losie dziecka, gdzie Zain Al Rafeea gra samego siebie. Syryjskiego chłopca bez tożsamości, wychowującego się w nędzy na bejruckich ulicach. W filmie