Kafka. Wczesne lata 1883-1911 - Stach Reiner - ebook

Kafka. Wczesne lata 1883-1911 ebook

Stach Reiner

3,5
64,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Oto pierwsza odsłona (choć w Niemczech wydana jako ostatnia) monumentalnej, rozpisanej na trzy książki (każdy tom stanowi integralną całość) biografii Franza Kafki. Jej literacki rozmach, oddech, sprawne pióro, wnikliwość analiz, szerokość spojrzenia z jednej strony, a z drugiej rzetelność badawcza w przekopywaniu się przez materiały pozostawione przez Maxa Broda, kwerendy w archiwach izraelskich i czeskich – to wszystko sprawia, że mamy przed sobą być może najpełniejszą i najciekawszą biografię autora Procesu.

Zaczynamy od lat dzieciństwa i młodości. Niech za przewodnik po zawartości posłuży kilka emblematycznych tytułów rozdziałów książki: Wielkoludy: Kafkowie z Woseku, Myśli o Freudzie, Kafka Franz, wyróżniający się uczeń, Niewinność i impertynencja, Przyjaciel Max, Pokusy, Krajobraz wewnętrzny: OPIS WALKI, U dziwek, Kawiarnie, gejsze, sztuka i kino, Rewelacyjny urzędnik pomocniczy, Idee i duchy: Buber, Steiner, Einstein, Literatura i turystyka.

A pisał Hermann Broch: „W jednym jestem w każdym razie podobny do Kafki i Musila, wszyscy trzej właściwie nie mamy biografii; żyliśmy i pisaliśmy, ot i wszystko”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 952

Oceny
3,5 (2 oceny)
1
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału

Kafka. Die frühen Jahre

Projekt obwoluty, okładki i stron tytułowych

Frycz i Wicha

Redaktor prowadzący

Kamil Piwowarski

Konsultacja merytoryczna

Piotr Paziński

Opracowanie redakcyjne

Ryszarda Krzeska

Indeksy

Hanna Wachnowska

Korekta

Piotr Królak, Renata Kuk, Maciej Korbasiński

Przekład książki został dofinansowany przez Goethe-Institut

Wydanie książki dofinansowało

Author: Reiner Stach

Original title: Kafka: Die frühen Jahre

© S. Fischer Verlag GmbH, Frankfurt am Main 2014

© for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy,

Warszawa 2021

© for the Polish translation by Ryszard Wojnakowski

Polub PIW na Facebooku!

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

Księgarnia internetowa www.piw.pl

Wydanie pierwsze, Warszawa 2021

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17,   00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01 e-mail: [email protected]

ISBN 978-83-8196-325-1

Ursuli

W Pradze nic się nie dzieje

Think you heard this all before,

Now you’re gonna hear some more.

DEVO, GOING UNDER

Trzeci lipca 1883 roku, przyjemny, pogodny letni dzień, niemal żadnego ruchu powietrza w ciasnych uliczkach praskiej Starówki, gdzie już w południe temperatura dochodzi do 30 stopni Celsjusza. Na szczęście nie jest parno; nieliczne chmury, które nadciągają po południu, są łagodne i niewinne, tysiące prażan cieszą się więc na ciepły wieczór w jednym z wielu lokali z letnimi ogródkami przy pilznerze lub winie i muzyce orkiestry dętej. Jest wtorek, i tego dnia odbywa się wyjątkowo dużo „koncertów wojskowych”, w przestronnym ogródku piwnym na Żofinie, Wyspie Zofii, ożywiony ruch zaczyna się już nawet o godzinie czwartej po południu. To pora turystów, studentów i drobnych rentierów, gdyż pracuje się, rzecz jasna, jeszcze kilka godzin dłużej, a dla tych, którym nie ma czego zazdrościć, którzy zarabiają na chleb w jakimś kantorku, orkiestra gra niestety dopiero po zachodzie słońca. Nawet wizyta w teatrze zależy niekiedy od dobrej woli pryncypała. Dla Czechów wystawiana jest dzisiaj Fedora, najnowszy melodramat Francuza Victoriena Sardou, autora popularnych utworów scenicznych; Niemcy natomiast mogą się bawić w Volkstheater na sztuce Nestroya Chcę sobie pohulać. A jeżeli dla kogoś nawet i ten repertuar zbyt jest ambitny, to pozostaje mu udać się do Wanda’s Singspiel-Halle, gdzie panna Mirzl Lehner, nazywana „szykowną wiedenką”, razem z innymi, „nowo zaangażowanymi siłami artystycznymi” prezentuje „zabawny i nadzwyczaj przyzwoity program”. To skromna oferta dla prawie 160 tysięcy mieszkańców miasta.

Praga latem, Praga w czasach pokoju, godziny mijają, kursy giełdowe wahają się słabo (ale jest tak już od dziesięciu lat), życie jakby oklapło, brak nawet zwyczajowych wiadomości, chciwie chłoniętych przez czytelników „Prager Tagblatt” i „Bohemii”, o hochsztaplerach, samobójczyniach i kasjerach, którzy dali nogę. W Cywilnej Szkole Pływania, czyli publicznym kąpielisku rzecznym, jakiś trzynastoletni chłopak ratuje małe dziecko, które wpadło do Wełtawy. To jedyny godny wzmianki wypadek, jaki wydarzył się owego 3 lipca. Abstrahując od naturalnych zgonów, o których pisze się tak drobnym drukiem, że trzeba ich szukać z lupą. Przy ulicy Hibernera (Hybernská) umiera osiemnastodniowe słabowite niemowlę o imieniu Augustin, a dwuletnia Amalia umiera na gruźlicę. Ale kto by chciał zaprzątać sobie tym głowę.

A mimo to dzień ten przejdzie do annałów miasta, i to nawet z dwóch powodów, jednego widocznego publicznie i drugiego na razie w ukryciu. Tego dnia miasto przeżywa wstrząs polityczny i mentalny, niewielu mieszkańców o tym wie, lecz po kawiarniach rozchodzi się niepojęta wiadomość, jeszcze zanim prasa zdąży zareagować. Otóż odbywają się właśnie wybory do czeskiego landtagu, zarządził je sam cesarz, i to – co w tym wszystkim najgorsze – na zupełnie nowych warunkach. Odkąd istnieją parlamenty, uprawnieni do głosowania są tylko mężczyźni, którzy płacą rocznie określoną kwotę podatków, tymczasem austriacki rząd niespodziewanie zmniejszył o połowę ten limit – za aprobatą cesarza i ku przerażeniu małej, acz wpływowej części ludności. Jakie następstwa będzie mieć ta decyzja, mogli sobie wyliczyć na palcach nawet ludzie nieświadomi politycznie: więcej uprawnionych do głosowania, czyli więcej Czechów. I właśnie tego dnia spadło jak grom z jasnego nieba potwierdzenie prognoz: Czesi prześcignęli Niemców w wyścigu do landtagu, mają solidną większość, po raz pierwszy i bardzo prawdopodobne, że na zawsze. Kto bowiem odważy się podnieść rękę na to nowe prawo wyborcze? Także wielcy właściciele ziemscy, jak wiadomo, głosują przeważnie na Czechów, izby handlowe podobnie, niektórzy dobrze sytuowani Żydzi przyłączają się do nich. Niemcy w dzielnicy handlowej wokół Rynku Staromiejskiego łapią się za głowę: nawet ich najbliżsi sąsiedzi, mieszkańcy Josefstadtu (Josefov), dawnego praskiego getta, wybrali przeważnie Czechów, i jak na ironię okazało się, że szalę przechylili chyba żydowscy rzeźnicy, a więc ludzie, którzy nigdy dotąd nie mogli pójść do urn wyborczych...

Oczywiście jedynie nieliczni mieszkańcy Pragi interesują się pracami czeskiego landtagu, i nawet w kręgach wykształconego mieszczaństwa, zarówno czesko-, jak i niemieckojęzycznego, tylko najwytrwalsi czytelnicy gazet mniej więcej się orientują, jakie właściwie kompetencje ma ten landtag i jaki wpływ wywiera na życie codzienne Czechów oraz Niemców. Ale liczy się symboliczne zwycięstwo Czechów, do tej pory absolutnie najważniejsze, wszyscy to rozumieją, i dlatego jest ono „historyczne”. Również przegrani tak to widzą. Ton ich komentarzy jest wyciszony, niemieckojęzyczna prasa wyraża się powściągliwie, nie chce drażnić Czechów, z którymi ludność niemiecka we wszystkich dzielnicach pozostaje przecież w bliskich kontaktach, ani denerwować abonentów. Jedynie „Neue Freie Presse” z Wiednia mówi prosto z mostu, może sobie na to pozwolić jako trybuna najlepiej wyrażająca poglądy liberałów, którą oczywiście także w Pradze można dostać wszędzie. Czescy obywatele dowiadują się z niej, że swoim głupim zachowaniem przy urnach wyborczych mogą sprokurować zmierzch cywilizacji zachodniej: „Czy naprawdę ma dojść do tego, że Praga, pozbawiona ratunku, upadnie, zalana przez Słowian?”. Nie, nie i jeszcze raz nie. „Możliwe, że stołeczni niemieccy deputowani znikną z Izby Krajowej, ale lud wypełniający ulice i domy zostanie, dopóki wreszcie nie nadejdzie dzień, który położy kres słowiańskiej kontrreformacji i Praga znów będzie tym, czym była, centrum ludzkiej, niemieckiej kultury”1.

To mocne słowa, za mocne nawet dla państwowej cenzury w Wiedniu, która kilka dni później skonfiskuje pismo. Ale agresywny ton i szowinistyczne wzburzenie zdradzają, jak dobrze rozumiano epokowe znaczenie tego dnia. Władzę skupiała zawsze elita, ale od tej pory rządzić będzie większość, legitymizowana przez samą proporcję ilościową, która w Pradze – nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości – wynosi 4:1 na korzyść Czechów. A co będzie, jeśli ta zasada większości przyjmie się w całej monarchii? Wtedy będzie się wytykać Czechom, że byli najsłabszym ogniwem w łańcuchu i że ten łańcuch zerwał się w ich stolicy, dokładnie 3 lipca 1883 roku.

Nie wszyscy prażanie dostrzegają to trzęsienie ziemi w czeskim landtagu. Prawdziwe życie toczy się gdzie indziej, a dla kogoś, komu umiera małe dziecko o imieniu Augustin lub Amalia, wszelka polityka na długi czas schodzi na plan dalszy. Tak jak dla kogoś, kto wita właśnie nowo narodzone dziecko. On także przekracza próg epoki, przeżywa początek nowych czasów, skąd nie ma już powrotu, a wobec tej ciepłej fizycznej obecności reszta świata przestaje się liczyć.

Właśnie coś takiego wydarzyło się dzisiaj w domu nieopodal kościoła św. Mikołaja, róg Maiselgasse (Maiselova) i Karpfengasse (Kaprova), gdzie mieszka żydowskie małżeństwo Kafków będące zaledwie dziesięć miesięcy po ślubie. Niezbyt dobry to adres, budynek widział już lepsze czasy, kiedyś mieściła się tu prałatura słynnego klasztoru na Strahovie, ale abstrahując od barokowej fasady, niewiele pozostało z dawnej świetności. Od dawna budynek służy za zwykły dom mieszkalny, sąsiedztwo bynajmniej nie jest reprezentacyjne i niezbyt się nadaje do zawierania nowych znajomości: po jednej stronie kościół, w którym od pewnego czasu prawosławni odprawiają swoje ponure nabożeństwa, po drugiej podejrzane spelunki, a nawet burdele, które należą już prawie do Josefstadtu, zaniedbane slumsy, których zburzenie zostało już podobno postanowione.

Kafkowie nie pomieszkają tutaj długo, to zrozumiałe, ale na razie muszą oszczędzać. Cały majątek – to znaczy przede wszystkim wiano pani Julii – zainwestowali bowiem w nowo założony sklep handlujący nićmi i bawełną, który czeka na klientów w odległości zaledwie paru kroków przy północnej ścianie Rynku Staromiejskiego. Jedynym właścicielem jest trzydziestoletni Hermann, lecz jego żona, młodsza o trzy lata, też musi tu pracować w pełnym wymiarze, w przeciwnym razie sklep nie przetrwa. Obojgu zostaje niewiele czasu dla siebie, odmówili sobie nawet miodowego miesiąca, żeby dopilnować wszystkiego na miejscu, w Pradze, tak więc ciąża raczej nie jest dogodną okolicznością dla świeżo założonego sklepu, a co dopiero mówić o mamce i opiekunce do dziecka, na które trzeba będzie sobie od tej pory pozwolić.

Ale to chłopiec, a w świecie zorganizowanym patriarchalnie – innego Hermann i Julia nie znają – dziecko płci męskiej oznacza gwarancję przyszłości. To najbliższe ogniwo łańcucha pokoleń, który nadaje czynom jednostki sens ponadczasowy. Do tej pory Kafkowie wiedzieli tylko, że chcą się wybić w wymiarze społecznym, teraz czują, że ten cel wykracza poza ich własną ziemską egzystencję i tym samym staje się nieodwołalny. Nowo narodzone dziecko jest „dziedzicem”, zanim postawi pierwsze kroki, i to bynajmniej nie tylko w oczach rodziców. Także wobec krewnych, pracowników i klientów społeczna pozycja Kafków zmieniła się z dnia na dzień, to jakby awans, a nawet więcej, gdyż nowy status jest dożywotni – może go wypowiedzieć tylko śmierć. Ale nikt nie zamierza teraz dopuścić nawet myśli o niej, malec jest „kruchym, ale zdrowym dzieckiem”, jak zanotuje dużo później matka2, i przeżyje, zostanie dziedzicem, dla którego się poświęcamy i z którego powodu należymy odtąd do dużej całości. I dlatego słuszne jest i sprawiedliwe, żeby nosił imię naszego cesarza. Tak, ma się nazywać  F r a n z. 

Sto lat później świat wie, że ułożyło się zupełnie inaczej, niż wymarzyli sobie Kafkowie. W ich pierwszym wspólnym miejscu zamieszkania zawiśnie tablica pamiątkowa, która nie jest dedykowana szanowanemu kupcowi, ale pisarzowi. Następowanie po sobie pokoleń, które wciąż na nowo rodzinę odmładza i organicznie zakotwicza w świecie, okaże się czymś równie kruchym i nietrwałym, jak odosobniona egzystencja jednostki. Setki tysięcy takich linii zostanie przerwanych, a nawet wymazanych siłą jeszcze za życia rodziców Franza Kafki. Jednak owa data, 3 lipca 1883 roku, która dla tak wielu prażan była dniem nieodwołalnego otrzeźwienia, a dla Kafków dniem dumy i radości – owa data zyska nowe, inne znaczenie.

Imiennik Kafki, pięćdziesięciodwuletni cesarz Franciszek Józef I, także spędza ten dzień w dobrym humorze. Przebywa w Grazu, gdzie realizuje program rutynowej wizyty: msza w katedrze, otwarcie wystawy krajoznawczej, wizyta w straży pożarnej i szpitalu wojskowym, przyjmowanie deputacji i miejscowych notabli, długie bankiety. W przerwach lektura napływających depesz, w tym także kilku z Pragi, gdzie Czesi – zgodnie z przewidywaniami – urzeczywistnili wreszcie swoją wolę. Ten zgrzyt przykrywają jednak od razu wiwaty zgromadzonej w komplecie ludności Grazu i bardziej radosne obowiązki, które na powrót rozpogadzają cesarskie oblicze. Na przykład wizyta u styryjskich strzelców, najwierniejszych z wiernych, na przystrojonej flagami i kwiatami „strzelnicy krajowej”, którą odwiedza nie po raz pierwszy. Owi strzelcy są trochę nadgorliwi, swoimi salwami spłoszyli nawet konie zaprzężone do cesarskiej karocy, skutkiem czego Franciszek Józef musi przywołać ich do porządku stanowczym słowem. Ale przyjęcie na strzelnicy jest imponujące, są kobiety w strojach ludowych, a szykownie ubrane dziewczęta wręczają mu bukiety kwiatów. Strzelcy chcieliby jednak czegoś więcej, a nie tylko usłyszeć z ust Najjaśniejszego Pana łaskawe słowa, o nie, cesarz powinien i może dziś osobiście przyłożyć rękę, czyli zaprezentować swoje umiejętności i otworzyć festyn strzelecki dla ludności. Ceremonialnie prowadzą go do przygotowanej broni, widzowie czekają w napięciu. Dwa razy mierzy do sylwetki biegnącego dzika, raz trafia w pole tarczy, to „jedynka”. Rozlegają się wystrzały na wiwat, żeby całe miasto się o tym dowiedziało, potem wybucha radosna wrzawa wielotysięcznego tłumu, niekończąca się wrzawa.

Początek przedstawienia

Bóg handluje zawsze hurtowo.

KIERKEGAARD, STADIER PAA LIVETS VEI

Stare centrum Pragi to swego rodzaju scena: rozległa, zajmująca prawie hektar, dostępna z wielu stron, ale proporcjonalnie rozczłonkowana i łatwa do ogarnięcia wzrokiem w stopniu wystarczającym, aby obserwator miał wrażenie odgraniczonej i symbolicznie podwyższonej przestrzeni. Na Rynku Staromiejskim, bo tak nazywa się ten teren, skupia się jak w soczewce energia społeczna całego regionu.

Już u progu czasów nowożytnych mieszkanie w pierwszym rzędzie domów przy Rynku uchodziło za przywilej. Kiedy Praga przestała odgrywać rolę w biegu dziejów i całe Czechy były tylko pionkiem w grze obcych dynastii, miejscowy Rynek pozostał wielką publiczną areną. Tam odbywał się targ, tam załatwiano interesy pod gołym niebem i rozstrzygano polityczne spory, tam widywało się pewnych ludzi i było się widywanym, a ponieważ nierzadko słyszało się dźwięk obcych dialektów i języków, nie brakowało poloru światowości, który przykrywał faktyczną utratę znaczenia przez miasto. Prażanie wiedzieli, że ich otoczony wspaniałymi budynkami Rynek cieszy się sławą w Europie, i byli oswojeni z widokiem podróżnych, którzy przyjeżdżali z daleka tylko po to, żeby oglądać oszałamiające cudo: wielki astronomiczny zegar przy staromiejskim ratuszu. „Miasto Praga”, jak objaśniał przewodnik dla podróżnych, wydrukowany w trakcie wojny trzydziestoletniej, który już w pierwszym zdaniu kierował uwagę czytelników na najważniejszy punkt, „leży na prawym brzegu Wełtawy, w rzecznej dolinie, a w tymże mieście zobaczyć można wiele wspaniałych budowli, wśród których wyróżnia się szczególnie ratusz, mający wysoką wieżę, a na jej ścianie nader kunsztowny zegar, tego rodzaju, że jeśli mowa o walorach artystycznych, to w całym świecie trudno znaleźć drugi taki [...]”1. Kiedy te słowa ukazały się drukiem, zegar miał już ponad dwieście lat, a w owych niepamiętnych czasach, gdy ruszyły jego wskazówki metrowej długości, Praga była siedzibą cesarza.

W dziejach Pragi Rynek Staromiejski nierzadko służył jako scena społeczna w sensie dosłownym. Plac przecinały procesje, rozbrzmiewały tu polityczne przemówienia, w tym hołdy i nienawistne tyrady. Na Rynku wznoszono pomniki, odbywały się demonstracje, wygłoszono niejedną odezwę, nierzadko witaną z entuzjazmem. Gdy ktoś obejmował władzę w Pradze, prezentował się na Rynku – zdarzało się to jeszcze w XX wieku, kiedy wykorzystywany jako promenada plac Wacława dawno już przyćmił poprzednie centrum i zdegradował je do roli historycznej osobliwości. W lutym 1948 roku początek monopartyjnych rządów komunistów celebrowano więc przed kulisami Rynku Staromiejskiego – co jednak, jak się wkrótce potem okazało, nie było szczęśliwym pomysłem. W ten sposób puczyści dotknęli bowiem boleśnie nerwu zbiorowej pamięci, w którą wryła się znacznie brutalniejsza inscenizacja, inscenizacja pochodząca sprzed ponad trzystu lat, a mimo to doskonale znana każdemu czeskiemu gimnazjaliście. Instalacja nowego reżimu, która dokonała się na Rynku Staromiejskim, z publicznymi torturami, stryczkiem i katowskim mieczem.

W nocy z 20 na 21 czerwca 1621 roku na praskiej Starówce panowało pełne strachu napięcie. Prawie nikt nie mógł zasnąć, wymieniano szeptem uwagi i modlono się wspólnie, sprawdzano rygle w drzwiach i nasłuchiwano usilnie, co się dzieje na zewnątrz, gdzie odgłosy wojenne zapowiadały potworności nadchodzącego dnia. Nowi panowie w służbie dynastii Habsburgów wprowadzili zakaz wychodzenia, setki uzbrojonych ludzi z pochodniami, szczękając żelastwem, patrolowały ulice, żeby zabić na miejscu każdego, kogo schwytają. Liczne pochodnie oświetlały również Rynek Staromiejski, a tamtejsi mieszkańcy godzinami dygotali ze strachu, słysząc uderzenia młotów cieśli, którzy przy samym ratuszu budowali scenę o wysokości dwóch i pół metra i powierzchni trzystu metrów kwadratowych. Tego rodzaju sceny nazywano „szafotem”, a przerażonym mieszkańcom Pragi obwieszczono już jasno i wyraźnie, jakie przedstawienie będzie tu dawane za kilka godzin.

Prażanie zaryzykowali, zbuntowali się i przegrali. Był to protest zarówno natury religijnej, jak i politycznej, aby móc się wyrwać z narastającej dominacji katolickich Habsburgów, protest czeskich stanów przeciwko absolutyzmowi, przybierającemu wtedy konkretne formy. Jak daleko miał się posunąć ten opór, co do tego szlachta, protestanccy duchowni i mieszczaństwo nie byli zgodni, ale w maju 1618 roku prascy przywódcy postanowili spalić za sobą wszystkie mosty i sprowokować otwartą wojnę: zwyczajnie wyrzucili przez okno praskiego zamku dwóch katolickich namiestników i ich skrybę, a na dodatek posłali za nimi kilka kul. Ten bynajmniej nie spontaniczny, tylko starannie zainscenizowany akt przemocy wyśmiewano w całej Europie jako lokalną burleskę (zwłaszcza że trzy ofiary odniosły jedynie lekkie obrażenia), ale w następnym roku stało się jasne, że czeskie stany i ich sprzymierzeńcy na Morawach i Śląsku traktują sprawę bardzo serio i że trzęsą fundamentami europejskich struktur władzy: zdetronizowali Habsburga Ferdynanda II jako króla Czech (niewiele dni przed jego wyborem na cesarza) i na jego miejsce wynieśli na tron księcia elektora Palatynatu, zdeklarowanego kalwinistę, który sam siebie mianował „rycerzem krzyżowym protestantyzmu”.

Nadzwyczaj skomplikowane akcje dyplomatyczne i wojskowe, jakie nastąpiły, doczekały się wielu popularnonaukowych opracowań i należą dziś do ruchomych piasków specjalistycznej wiedzy historycznej. Owo wyrzucenie przez okno (prawnicy mówili wytwornie o praskiej defenestracji) miało się stać zarzewiem pożaru, który ciągnął się przez kilkadziesiąt lat i strawił oraz wyludnił duże części Europy Środkowej, a wręcz wyryta w kolektywnej pamięci została straszliwa klęska poniesiona przez powstańców w ostatecznej rozgrywce w listopadzie 1620 roku. Niespełna dwie godziny trwała bitwa pod Białą Górą, na płaskowyżu niewiele kilometrów od centrum Pragi, a skończyła się druzgocącą klęską kiepsko opłacanych wojsk czeskich rebeliantów, pośpieszną ucieczką kalwińskiego zastępczego króla Fryderyka Palatyńskiego (który przeszedł do praskiej historii pod przezwiskiem „króla zimowego”) i ogromnym triumfem Ligi Katolickiej. Bitwa pod Białą Górą – według czeskiego przekazu – była początkiem trwającego trzy stulecia okresu mroku (temno), a więc epoki katolickich Habsburgów, którzy nie tylko zapewnili sobie w Czechach absolutystyczne panowanie, ale także już na wstępie dali Czechom krwawą przestrogę.

I faktycznie, jako ranę na ciele narodu interpretowano później nie tyle klęskę wojskową, za sprawą której wiele kolejnych pokoleń w Czechach wzrastało w przekonaniu, że ma wciąż otwarty rachunek z „wiedeńczykami”, ile fatalną strategię zwycięzców, polegającą na tym, żeby nieustannym upokarzaniem dusić w zarodku wszelką myśl o ponownej rebelii. Ferdynand II nie zadowolił się wywłaszczaniem i wypędzaniem z kraju tych z protestanckiej szlachty, na których padł choćby cień podejrzenia o udział w powstaniu – poza tym zmuszał podejrzanych, by donosili na siebie, żeby uniknąć kata. Równie brutalnym ciosem było to dla niekatolickich duchownych, gdyż nowy reżim niedługo bawił się w dostrzeganie różnic między umiarkowanymi luteranami i radykalniejszymi kalwinistami, husytami czy anabaptystami. Ogłoszony zaledwie dziesięć lat wcześniej list majestatowy cesarza Rudolfa II, na który powoływali się wściekli protestanci i który zapewniał im nieskrępowane wypełnianie praktyk religijnych, Ferdynand nie tylko ignorował, lecz własnoręcznie zniszczył wraz z cesarską pieczęcią. I nie poprzestał na ukaraniu zgodnie z prawem tych inicjatorów powstania, których udało się aresztować, lecz ustanowił w Pradze specjalny trybunał, depczący czeski porządek prawny i podlegający wyłącznie politycznym poleceniom z Wiednia. W końcu zainscenizował egzekucję pozbawionych wszelkich praw oskarżonych w tak okrutny sposób, że zaszczepił wielopokoleniową nienawiść do Habsburgów nawet wielu apolitycznym obywatelom, którzy nie chcieli już słyszeć o powstaniach i woleli dogadywać się z nowymi panami.

Skazanych na śmierć dwudziestu siedmiu mężczyzn – prawie wszyscy o siwych skroniach, większość więziona na praskim zamku – przewieziono do staromiejskiego ratusza, żeby byli punktualnie na miejscu, kiedy rozpocznie się przedstawienie. Trzech pochodziło ze stanu szlacheckiego, siedmiu z rycerskiego, siedemnastu z mieszczańskiego, a najwybitniejszym z nich był rektor praskiego uniwersytetu, doktor Jan Jessenius (Jesenský). Kiedy się rozwidniło, w posępnym przepychu ukazał się przykryty czarnym materiałem szafot i pierwsi gapie zaczęli ostrożnie zbliżać się do miejsca spektaklu. Około godziny piątej rozległ się z zamku wystrzał armatni, na znak rozpoczęcia pierwszego aktu. Miejsca zajęli mianowani przez Wiedeń sędziowie procesu pokazowego, obok nich najbardziej zasłużeni katoliccy dowódcy wojskowi, w tym Albrecht von Waldstein (alias Wallenstein). Na scenę wszedł przeszkolony medycznie kat o nazwisku Jan Mydlář – jego nazwisko przetrwało – w towarzystwie kilku zamaskowanych pomocników, którzy nieśli naostrzone miecze. Potem jako pierwszy został wprowadzony na szafot, wyprostowany i bez kajdan, skazaniec najwyższy rangą w hierarchii społecznej: pięćdziesięciodwuletni Joachim Andreas hrabia Schlick, jeden z odpowiedzialnych za praską defenestrację. Jezuicki duchowny, na którego nachalność Schlick skarżył się już poprzedniego wieczoru, podjął ostatnią próbę religijnego nawrócenia, lecz został odprawiony. Resztę załatwił kat, który dwoma ciosami zamienił klęczącego hrabiego w zewłok: najpierw odrąbał mu głowę, potem prawą rękę. Pomocnicy odnieśli na bok ciało, które zawinęli w chusty.

I tak skończył jeden po drugim, trwało to niemal cztery godziny, przerażająco monotonne. Dziś może się wydawać dziwne, że żaden ze świadków epoki relacjonujących tę scenę nie wspomina o uderzającym kontraście między prymitywną rzezią rozgrywającą się przed staromiejskim ratuszem od strony wschodniej a owym subtelnym, wymyślnym arcydziełem techniki, astronomicznym zegarem, który błyszczał w pełnej krasie na ścianie południowej w odległości kilku kroków2. Trudno też raczej ocenić, ilu widzów śledziło to krwawe wydarzenie – wśród nich wielu krewnych ofiar – a jeszcze mniej wiemy o tym, czy tłum reagował smutkiem, czy wściekłością. Dopilnowano jednak, żeby nikomu nawet przez myśl nie przeszło zakłócenie rytuału egzekucji. Miał on bowiem wstrząsnąć nie tylko tym miastem, inscenizacja miała podziałać szokowo także na pozostałych przeciwników w całej Europie. Scenę zabezpieczali szerokim kordonem uzbrojeni jeźdźcy i lancknechci, których na modłę wojenną ustawiono w czworobokach. Żadne obelgi ani ostatnie słowa skazańców nie miały szans się przebić przez ogłuszający hałas czyniony niemal bez przerwy, godzina za godziną, przez wielu doboszy, których również ustawiono na Rynku. Wydawało się, że nowi panowie zatykają prażanom usta – tutaj nawet szlochy nie mogły się przedrzeć.

Ale to nie oznaczało jeszcze końca upokorzeń, wymyślono kolejne etapy horroru, żeby nikt zbyt szybko nie zapomniał. Szczególnie brutalnie dotknęły one najbardziej wpływowego z wszystkich oskarżonych, wykształconego humanistycznie i aktywnego politycznie medyka Jesseniusa, któremu przed dekapitacją obcięto również język, a jego zwłoki publicznie poćwiartowano. Trzech oskarżonych torturowano jeszcze dłużej, ci nie skończyli na szafocie, tylko dyndali, powoli się dusząc, na stryczkach. Wreszcie dwanaście spośród ściętych głów zatknięto na blankach dawnej cesarskiej wieży mostowej (to akurat podpatrzone u Anglików). Tam pozostały przez pełnych dziesięć lat na oczach mieszkańców Pragi, którzy musieli tłumaczyć dzieciom, co się stało. Koniec lekcji.

Druzgocące klęski również mają wpływ na kształtowanie się zbiorowej świadomości w bardzo długiej perspektywie, to fakt nienowy, który odgrywał ważną rolę zwłaszcza w dziejach żydostwa i współczesnego syjonizmu. Dobitny przykład stanowią legendy o Żydzie Szymonie ben Kosibie (zwanym Bar Kochbą, Synem Gwiazdy), który w roku 132 wzniecił powstanie przeciwko rzymskim okupantom w Palestynie. Choć akcja ta ostatecznie skończyła się katastrofą i przypłaciło ją życiem pół miliona Żydów (w tym on sam), Bar Kochba ponad tysiąc osiemset lat później stał się figurą identyfikacyjną żydowskiego oporu, a nawet gwarantem żydowskiej tożsamości narodowej. Przypuszczalnie w znacznym stopniu pomijano tutaj kwestię logiki dziejów: liczy się heroiczny gest, który z daleka wydaje się zastygły w bezruchu, a „my”, stworzone przez tego rodzaju narrację, jest ponadczasowe, to substancja poza historią. Dlatego pytanie, co konkretnie mają wspólnego z „nami” czyny takich bohaterskich figur, omija sedno sprawy: naród jest wieczny.

Równie jałowe są pytania sceptycznie odnoszące się do prawdy historycznej. Wszak historyczne fronty prawie nigdy nie przebiegają tak prosto i przejrzyście, jak wmawiają późniejsze (a czasami bardzo późne) mity. O motywach i celach rzeczywistego Bar Kochby właściwie nic nie wiadomo, a skąpe poszlaki pozwalają co najwyżej przypuszczać, że religijna (auto)sugestia doprowadziła tutaj do politycznie bezsensownego i samobójczego przedsięwzięcia. Mit jednak chce, żeby ci ludzie w pewnym sensie walczyli „za nas”, i dlatego ich czyny mają znaczenie pozaczasowe: jako miara moralna, a nawet jako zobowiązanie do działania. Tego rodzaju presję moralną wykorzystują wirtuozi polityki tożsamościowej począwszy od XIX wieku, to wyrzuty sumienia wobec własnej zbiorowości i strach przed wykluczeniem tak bardzo utrudniają przedarcie się przez wszelkie historyczne uproszczenia, stylizacje i fałszerstwa do rzeczywistości.

Bitwa pod Białą Górą nieopodal Pragi i odprawiona publicznie zemsta zwycięzców to wśród wszelkich klęsk, na których oparły się mity tożsamościowe, jeden z najbardziej pouczających, ale i oczywiście najbardziej skomplikowanych przykładów – zdarzenie historyczne tak kompleksowe, że bez drastycznych uproszczeń wydaje się zgoła niemożliwe do przekazania. Bezsporne jest jedynie to, że pod Białą Górą rozstrzygnął się los Czech i Moraw i że to rozstrzygnięcie, jak się miało okazać, przetrwało wieki. Ale jakie właściwie rozbieżności zaogniły konflikt, o jakie cele, jakie pryncypia walczono? O legalność, twierdzili Habsburgowie. O wolność religijną, mówili powstańcy. O wyzwolenie z niemieckiego jarzma, uważali późniejsi czescy nacjonaliści.

Sprzeczne interpretacje były oczywiście od samego początku związane z interesami. Cesarz Ferdynand II musiał na przykład uwzględniać i tolerować paru protestanckich książąt i dlatego niestrudzenie starał się przeciwdziałać powszechnej opinii, że prowadzi z prażanami wojnę religijną – żeby to uwiarygodnić, kazał nawet stracić katolika na Rynku Staromiejskim, przy czym na rękę było, że kat okazał się protestantem3. Powstańcy natomiast z upodobaniem mówili o religii i domagali się, żeby protestanckie wyznanie nie przynosiło im żadnych strat natury społecznej czy materialnej, i zdecydowanie odrzucali podejrzenia o to, że są przeciwko każdemu silnemu cesarzowi, a więc koniec końców zainteresowani tylko wzrostem własnego znaczenia – również z uwagi na potężnych sojuszników. Czeska historiografia XIX wieku wprzęgła potem te wydarzenia w służbę własnej ideologii narodowej: według niej Habsburgom chodziło przede wszystkim o dominującą pozycję „niemieckości” w Czechach. Czyż w latach po swoim zwycięstwie nie obsadzili „Niemcami” wszystkich ważnych stanowisk w administracji – wbrew czeskiej większości – i czyż nie zapisali w nowej konstytucji krajowej, że język niemiecki ma być odtąd na równi z czeskim?

Do wielu ironicznych zwrotów w historii Czech należy zaliczyć i ten, że w końcu zwyciężyła trzecia interpretacja, zdecydowanie najmniej przekonująca i w najmniejszym stopniu dająca się pogodzić z faktami historycznymi, głosząca, że straceni na Rynku Staromiejskim (z których przynajmniej jedna trzecia była niemieckojęzyczna) pozostali żywi w zbiorowej pamięci nie jako pionierzy swobód obywatelskich ani jako ofiary ucisku religijnego, lecz raczej jako męczennicy narodowi. Biała Góra, z której mrok rozlał się niegdyś na cały kraj, stała się miejscem kultu i celem pielgrzymek czeskich nacjonalistów, a po upadku rządów Habsburgów, który przyniósł Czechom narodową emancypację, wzniesiono tam pomnik. Po pierwszej wojnie światowej zburzono natomiast potężną kolumnę maryjną na Rynku Staromiejskim, postawioną niegdyś przez Habsburgów, by uczcić tyleż brutalną, co skuteczną rekatolizację kraju – a uczynił to pochód czeskich demonstrantów, którzy wcześniej wprawili się w odpowiedni nastrój na Białej Górze4. Wpuszczone w bruk krzyże jeszcze dziś zaznaczają na Rynku miejsce, w którym płynęła krew ofiar w 1621 roku.

Mnogość historycznych oznakowań jest niezwykle charakterystyczna dla Pragi, rozciągają się one nad miastem jak sieć, ta wszechobecna i demonstracyjna historyczność, a nawet opętanie historią określało świadomość bytu wykształconego mieszczaństwa zwłaszcza w XIX i na początku XX wieku, kiedy Pragę utożsamiano jeszcze z jej starym centrum. „Każdy dom”, tak wspominał Johannes Urzidil, „każda uliczka, każdy plac w Pradze ustawicznie przywoływał całą historię: «Nie zapomnij o tym! Nie zapomnij o tamtym!», żeby przez samo to pamiętanie i z żądzy odwetu prawie zapomnieć o aktualnym życiu”5. Było to dręczące uczucie omotania pajęczyną historycznych konfliktów i odpowiedzialności oraz przymusu ciągłego chronienia własnego życia przed działającym poniekąd z przeszłości polem sił, dopóki przebywa się w tym miejscu. A uczucie to znacząco intensyfikował całościowy obraz starej Pragi, w której na niewielkiej przestrzeni widoczne były, a nawet demonstracyjnie nakładały się na siebie i krzyżowały ze sobą style panujące w różnych epokach, nierzadko w kształcie i fasadzie jednego budynku. Można było odnieść wrażenie, że człowiek żyje na ułożonych na siebie warstwach kilkudziesięciu minionych pokoleń, których losy, cierpienia i dokonania wpływały z magiczną siłą na jego własne myślenie. Nie tylko zasób wiedzy przekazywanej w szkole i na uniwersytecie, lecz cały publiczny dyskurs odwoływał się nieprzerwanie do tego, co rozegrało się wcześniej w tym miejscu – ale nie w sensie rozkoszowania się i delektowania uczestnictwem z bezpiecznej odległości, lecz raczej jako przypomnienie, że długi historyczne nie zostały jeszcze spłacone i wciąż są nieuregulowane rachunki. Kto wychował się na praskiej Starówce – a w sąsiadującym z nią bezpośrednio, zamożnym „nowym mieście” nie było wcale inaczej, bo również ta dzielnica istniała już od pięciu wieków – kto się tutaj wychował, ten musiał się przyzwyczaić do życia z przeszłością w myśl zasad, jakie panują w mieszkaniu starca: można co najwyżej odkurzać, ale niczego nie wolno przesuwać, a co dopiero wyrzucać. Jak najbardziej właściwe jest więc pytanie, czy słynne posągi świętych na moście Karola są mieszkańcami Pragi, a prażanie żywymi, acz tylko przelotnymi gośćmi6.

Wszystko to, rzecz jasna, bardziej odnosiło się do Niemców niż do Czechów, bardziej do mieszczaństwa niż robotników. Staremu i Nowemu Miastu, rozwijającym się stopniowo w strefy muzealne, piętno nadawali przede wszystkim Niemcy, dla których miejsce wspomnień było zarazem miejscem aktualnego i przyszłego życia. W odróżnieniu od Czechów, którzy mieli do dyspozycji szybko powiększające się przedmieścia i dzielnice przemysłowe jako korektywy, chroniące ich przed nazbyt paraliżującym skupianiem się na przeszłości. Jeszcze przed rokiem 1900 dziesiątki tysięcy praskich Czechów faktycznie czuły się w centrum raczej jak goście niż mieszkańcy, jak odwiedzający muzeum, w którym eksponaty opowiadają wprawdzie o ich własnej historii, lecz mają niewielki związek z przyśpieszonym i stechnicyzowanym współczesnym życiem. I w niczym nie zmieniały tego faktu czeskie kawiarnie, kina i tabliczki z nazwami ulic. Czeska przyszłość – a chyba żaden prażanin nie wątpił, że przyszłość tego miasta, mniejsza o to, jak odległa, będzie czeska – miała zachować swoje historyczne korzenie w dawnym centrum, z całą pewnością. Własną scenę otworzy jednak w innym miejscu.

Pragę zamieszkiwały więc dwie zbiorowości, które żyły nie tylko w różnych językach, ale i w różnych porządkach symbolicznych: porządkach, które były utrwalone urbanistycznie, a ich przeciwstawność można było stwierdzić zmysłowo, wystarczyło odłożyć bedeker i przejść się z Malej Strany z jej barokowymi pałacami – w stylu zwycięzców z 1620 roku – do dzielnicy przemysłowej Smíchov albo przez Rynek Staromiejski do niezbyt „godnych zwiedzania”, zasiedlonych przez Czechów czynszowych kamienic Žižkova. Tam panowała poniekąd ahistoryczna teraźniejszość, którą ożywiała co rusz podgrzewana atmosfera przełomu i coraz intensywniejsze fantazje przyszłości. Możliwe, że Praga, niegdyś miasto królewskie, straciła de facto na znaczeniu i stała się centrum regionalnym – ale odczuwali i przeżywali tę prowincjonalność niemal wyłącznie Niemcy, którym przez cały czas stały przed oczami świadectwa świetniejszej przeszłości i zależność od Wiednia, natomiast prascy Czesi nadal mieszkali w swoim centrum, w centrum czeskiego osadnictwa, czeskiej kultury. Wydawało się, że jedni mają kontrolę nad źródłami, a drugim pozostały imponujące wprawdzie wielkością, lecz niestety stojące i coraz bardziej zatęchłe wody.

„Ten dom nienawidzi, kocha, karze, chroni, czci

nikczemność, pokój, zbrodnię, prawo, rzetelność”.

Ten dziwny napis widniał do końca XVIII wieku na staromiejskim ratuszu, niezborny gramatycznie i dlatego zrozumiały dopiero na drugi rzut oka. Było to jak najbardziej pasujące hasło, gdyż współwystępowanie pokoju, zbrodni i prawa stanowiło praską rzeczywistość od niepamiętnych czasów. Miasto nosiło jeszcze ślady niezagojonych ran i tutaj, inaczej niż w Wiedniu, być może żaden podróżny nie zaznawał radości niezmąconego „spokoju”, pomimo przytulnie krętych uliczek i zaułków, niezliczonych knajpek i ich dziwacznych bywalców. Zamiast tego w XIX wieku szerzył się coraz bardziej obraz mrocznej i zakulisowej „magicznej” Pragi – pierwotnie jako turystyczny wynalazek, ale z esencją autentycznych doznań, odczuwalnych do dzisiaj. W niektórych zakamarkach tego miasta obecność historii zaznacza się bowiem mocniej, przybierając niesamowite formy, tak blisko wydają się tutaj sąsiadować ze sobą przeszłość i teraźniejszość, śmierć i życie.

Ten kultywowany z pietyzmem przez przewodniki turystyczne, pisarzy, a potem także reżyserów filmowych folklor miejski dawał jednak od samego początku co najwyżej wykrzywiony obraz miasta. Stara Praga, ta sprzed wojen światowych, w rzeczywistości nie była bowiem ani muzeum, ani parkiem historycznym. To, co prezentowało się oczom turystów jako tajemnicza obfitość znaków, napisów i wzorów stylu, dla mieszkańców nie miało w sobie absolutnie nic magicznego, reprezentowało jedynie pola konfliktów, które trwały nadal, także w warunkach modernizującej się szybko prowincjonalnej metropolii. Dla prażanina wszystko to były blizny, które przypominały mu, że żyje w miejskiej dżungli, a z przeszłości miasta wyłaniały się nie duchy lub magiczne obietnice, lecz nierozwiązane konflikty społeczne, etniczne, narodowościowe i religijne, podtrzymywane i podgrzewane retoryką otwartych rachunków.

Doświadczenia historyczne i miejskie mity precyzyjnie rozróżniała przede wszystkim żydowska mniejszość w Pradze. Żydzi od dawna odgrywali znaczącą rolę w gospodarczym rozwoju Pragi, a w obrębie przydzielonego im terenu – w getcie położonym w bezpośrednim sąsiedztwie chrześcijańskiej Starówki – przez całe stulecia cieszyli się autonomią, znacznie wykraczającą poza sprawy religijne i kulturalne. Nawet praskie sądownictwo nie miało tu dostępu. W sprzeczności z tymi przywilejami stały jednak liczne środki zbiorowego przymusu, których nieprzewidywalne rozszerzanie i redukowanie trzymało Żydów w tysiącletnim strachu: podatki specjalne, zakazy wykonywania pewnych zawodów i zawierania małżeństw, ograniczenia swobody poruszania się, wymuszane „nawrócenia”, deportacje, zorganizowane plądrowania. Osobom postronnym getto jawiło się jako wielki, cierpiący organizm, który choć wydawał się niezniszczalny i bardzo szybko zabliźniał nawet głębokie rany, musiał jednak skrywać tajemne siły i powiązania. Żydami gardzono i się ich obawiano, lecz też zarazem byli potrzebni, nie można więc było atakować ich miejskiej enklawy wedle upodobania, nie wciągając w kłopoty ekonomiczne reszty Pragi, a nawet całego regionu. W końcu musiała to przyznać także cesarzowa Maria Teresa, która marzyła o Czechach bez Żydów, ale już po kilku latach musiała wycofać ogłoszone w 1744 roku bezlitosne zarządzenie deportacyjne, a nawet rozszerzyć swobody gospodarcze dla Żydów.

Choć chrześcijańsko-antysemicka propaganda próbowała to ukrywać: Żydom najbardziej miano za złe bynajmniej nie ich „niewiarę”, żyłkę do interesów lub jakieś magiczne praktyki, lecz raczej fakt, że nigdy nie wpasowywali się w społeczną piramidę i podejmowali autonomiczne decyzje nawet na polu polityki. Zawsze szukali zbliżenia do tych potentatów, którzy obiecywali najwyższy poziom bezpieczeństwa prawnego – jakżeby inaczej? Ale już choćby dlatego ciążyło na nich jako społeczności nigdy niewygasające podejrzenie o zdradę. Gdy jakikolwiek wróg stał u bram, szczególnie bacznie obserwowano zachowanie Żydów i każda oznaka tego, że porozumiewają się z przeciwnikiem, mogła wywołać represje o szerokim zasięgu – jak choćby te w roku 1744. Maria Teresa uważała, że prascy Żydzi żyli w zbyt dobrej komitywie z francuskimi i pruskimi okupantami: że to oportuniści, zdrajcy, którzy myślą wyłącznie o własnej korzyści.

W rzeczywistości Żydzi znaleźli się między kamieniami młyńskimi w wojnie sukcesyjnej, która ich nie obchodziła, żądano od nich nawet lojalności wobec rządu, który niewiele lat wcześniej odebrał im wiele fundamentalnych praw. Co gorsza, Habsburgowie uprawiali biopolitykę i mocno ingerowali w planowanie rodziny u Żydów. Albowiem zgodnie z ogłoszonym w 1727 roku „prawem familijnym” – odpowiedzialny był za nie Karol VI, ojciec Marii Teresy – tylko najstarszy syn mógł założyć własną rodzinę, a liczba tolerowanych w Czechach żydowskich rodzin została zamrożona. Rozporządzenie, które tysiące młodych ludzi postawiło wobec wyboru między opuszczeniem na zawsze kraju, a tym samym swojego rodu, a życiem wyjętego spod prawa domokrążcy. W Czechach pozostających pod wpływem Prus – to naturalnie tylko pobożne życzenie – tego rodzaju barbarzyńskie prawo na pewno nie ostałoby się długo.

Habsburgowie najwidoczniej zapomnieli, że w poprzednim stuleciu, w czeskiej godzinie zero, której kulminacją była bitwa pod Białą Górą, Żydzi mieli niemały udział w zwycięstwie austriackiego cesarza. Również wtedy, w brzemiennym w skutki roku 1620, Żydzi dokonali bardzo pragmatycznego wyboru, wedle kryteriów dobrobytu i bezpieczeństwa prawnego, a to mogło tylko oznaczać opowiedzenie się za katolicyzmem. Relacje handlowe z władcami katolickimi układały się bowiem jak najlepiej i dlatego wiedeński dwór był dla nich zawsze otwarty, przynajmniej jako instancja apelacyjna. Co mieli natomiast do zaoferowania protestanccy rebelianci, jakie mieli plany wobec Żydów w przypadku zwycięstwa? Było to niejasne, a jeśli uprzytomnić sobie treść kazań duchownych, ich przywódców, wśród których znajdowało się sporo agresywnych antysemitów w typie Lutra, to niewiele dobrego można się było spodziewać.

Nie ulega więc wątpliwości, że Jacob Bassevi, najbogatszy Żyd w Pradze, dzięki swej konserwatywnej, lecz sięgającej daleko poza granice kraju polityce gospodarczej, miał za sobą zdecydowaną większość mieszkańców getta, łącznie z rabinami. Bassevi był typowym „Żydem dworskim” (Hofjude), żyjącym w najlepszej zgodzie z habsburskimi władcami, Rudolfem II, Maciejem i Ferdynandem II, i kiedy zbliżał się decydujący militarny pojedynek między cesarzem i czeskimi stanami, potężne kredyty Basseviego płynęły nie do sąsiadów z Rynku Staromiejskiego, tylko do ich przeciwników w Wiedniu, którzy dzięki nim mogli dobrze zmotywować swoje wojska. Bassevi miał zatem wprawdzie nie bezpośredni, ale znaczący wpływ na wynik bitwy pod Białą Górą, a Ferdynand II potrafił mu za to podziękować: zarządził, że w trakcie nieuniknionego wielotygodniowego plądrowania Pragi przez wojska katolickie getto ma być oszczędzone – i ten polityczny „cud” prascy Żydzi jeszcze przez długi czas czcili corocznym festynem. Sam Bassevi został zwolniony z wszelkich podatków i jako pierwszy Żyd na północ od Alp podniesiony do stanu szlacheckiego: od tej pory nazywał się Jacob Bassevi von Treuenberg. To, że natychmiast wykorzystał nowe pola działalności i jako członek Czeskiego Konsorcjum Monetarnego wzbogacił się na największym oszustwie walutowym początków czasów nowożytnych, nie zaszkodziło jego popularności wśród Żydów – ostatecznie Bassevi był w getcie nadzwyczaj hojny – lecz naturalnie tym mocniej został znienawidzony przez pokonanych i za sprawą publicznej masowej egzekucji tak czy owak ciężko upokorzonych protestantów.

Z pewnością rola praskich Żydów była marginalną kwestią wobec rozgałęziających się coraz bardziej linii frontu wojny religijnej, która objęła w końcu większą część Europy. Poza tym Żydów postrzegano nie jako podmioty polityczne, tylko raczej czynnik zakłócający – nie prowadzili wojen, nie posiadali własnego terytorium i dlatego we właściwym, czyli polityczno-prawnym sensie w ogóle nie byli brani pod uwagę jako sojusznicy lub przeciwnicy. Mimo to sposób, w jaki działali w charakterze „aktywnych obserwatorów” wewnątrzchrześcijańskiego konfliktu, bezczelność, z jaką przeobrazili w święto dzień praskiej żałoby, a w końcu zyski, jakie im przypadły przy stole zwycięzcy – wszystko to pozostawało w jaskrawej sprzeczności z druzgocącymi sankcjami, które musiały znosić stany protestanckie. Dlatego żadną miarą nie można pomijać tej pozycji na liście otwartych rachunków, a gdy kilkaset lat później antyniemiecki, antykatolicki i antyżydowski afekt stopi się w jeden resentyment, to pewnie najważniejszy klucz do tego dziwnego zjawiska będzie się znajdował tuż przed bramami Pragi, pod Białą Górą, w roku 1620.

Było to coś znacznie większego niż klęska militarna i polityczna – był to w istocie czeski przełom, po którym nie pozostał kamień na kamieniu. Ledwo bowiem zostały zdławione ostatnie protestanckie akcje oporu i sytuacja się w miarę ustabilizowała, zwycięzcy postanowili przeprowadzić radykalną reorganizację porządku gospodarczego Czech i wymianę prawie całej warstwy przywódczej, taką, jakiej Europa nie widziała od pięciu stuleci7. Co najmniej dwie trzecie szlacheckich posiadłości ziemskich w Czechach i na Morawach, jak również bardzo wiele budynków w miastach, zostało wywłaszczonych lub przymusowo sprzedanych za niewielkim odszkodowaniem, a rodziny dotychczasowych właścicieli – jeśli nadal trwały przy protestantyzmie – wypędzono z kraju razem z czeladzią i duchownymi, w sumie około 36 tysięcy rodzin obejmujących ponad 150 tysięcy osób. Beneficjentami tej akcji karnej byli przede wszystkim katoliccy szlachcice, którzy jako sponsorzy i dowódcy wojskowi umożliwili cesarzowi zwycięstwo i teraz po części gratis, a po części po cenach znacznie poniżej wartości weszli w posiadanie ogromnych dóbr ziemskich: Wallenstein, Liechtenstein, Eggenberg, Trauttmannsdorff, Metternich – tak brzmiały nazwiska nowych panów8. Również w miastach wartościowe nieruchomości zmieniały teraz właściciela, a niektóre z pustych domów opuszczonych w pośpiechu przez protestantów przeszły w posiadanie zainteresowanych kupnem Żydów mocą specjalnego dekretu.

Tego rodzaju upustu krwi nie można było zrekompensować, rzecz jasna, samym przyznaniem nowych aktów własności. Tkanka społeczna Czech była mocno naruszona, niektóre obszary upiornie wyludnione, przede wszystkim wszędzie brakowało rzemieślników i handlarzy, pola i lasy niszczały, a nieustająca europejska wojna, co rusz rozprzestrzeniająca się na Czechy – samą Pragę atakowano jeszcze wielokrotnie – niosła ze sobą spustoszenia, zarazy i migracje ludzkich mas. Na koniec wojny trzydziestoletniej Czechy miały tylko milion mieszkańców – o jedną trzecią mniej niż na początku – a w Pradze połowa wszystkich mieszkań stała pusta.

Ale bez ludzi nie ma kapitału: jeśli nabyte tanim kosztem „włości” miały przynosić jakiś zysk nowym właścicielom, to ktoś musiał tam znowu pracować. Na nowo zaczęto przesiedlać rodziny i nie żałowano starań, żeby przyciągnąć do czeskiej próżni siłę roboczą nawet z daleka. To dobry czas dla ludzi, którzy nie mieli nic do stracenia, a więc dobry czas również dla Żydów, którzy zawsze byli w drodze w wystarczająco dużej liczbie, gdzieś wypędzeni lub obrabowani i szukający bezpieczeństwa. I właśnie teraz, w pierwszych latach po wojnie, znów napływali do kraju ze Wschodu, z polskiej części Ukrainy, gdzie zbuntowani Kozacy dopuszczali się okropnych rzezi przy entuzjastycznym współudziale prawosławnej ludności. Gwałtowną śmiercią umarło ponoć przeszło ćwierć miliona Żydów. Ci, którzy przeżyli, okazywali wdzięczność za każdą propozycję, a tam, gdzie pozwolono im się osiedlić, byli gotowi przystać nawet na twarde warunki. Dla nowych katolickich właścicieli majątków ziemskich w Czechach piękna okazja do „posadzenia” (tak to potocznie określano) w swoich pańskich wioskach Żydów i rozkręcenia na nowo gospodarki. Ci ludzie byli bowiem pożyteczni pod wieloma względami: pracowali pilnie, punktualnie płacili kontrybucje i można ich było zmusić do kupowania wszelkich płodów rolnych z majątków ziemskich. A wśród nich zawsze znalazło się paru drobnych handlarzy, którzy potrafili je dobrze sprzedać, we własnym interesie.

Również Wosek9, mały majątek ziemski w południowych Czechach, siedem kilometrów na północ od Strakonic, przed katastrofą pod Białą Górą należał do pewnego czeskiego szlachcica. Po ciężkich walkach w najbliższej okolicy – w latach 1619–1620 Habsburgowie trzy razy zdobywali miasto powiatowe Písek, a w końcu je zniszczyli – protestant Zdenko Čejka musiał opuścić kraj. Jego zamek i dominium zostały skonfiskowane i tym sposobem mocno wyludnione wioski, w tym Wosek, dostały się w posiadanie akurat tego spośród zwycięzców wojny, który osobiście nadzorował wywłaszczenia na obszarze całego kraju. Mowa o potężnym Karlu von Liechtensteinie, budzącym postrach organizatorze egzekucji w Pradze, którego wierność katolicyzmowi została nagrodzona tytułem namiestnika i wicekróla Czech. Dla niego, właściciela tysięcy kilometrów kwadratowych gruntów, Wosek znaczył na pewno niewiele więcej niż pozycja rachunkowa, jedna z licznych możliwości zabezpieczenia nowo nabytego majątku odpowiednim dokumentem – w trzytomowej historii rodu Liechtensteinów Wosek nie znalazł miejsca nawet w przypisie10. Bardzo mało prawdopodobne też, żeby majątek przynosił jakieś godne wzmianki dochody podczas wojny trzydziestoletniej, co rusz bowiem przeciągały obce wojska, a nawet stawały tam na kwaterze na wiele miesięcy. Dopiero w drugiej połowie XVII wieku, kiedy w regionie się uspokoiło, siła robocza i kapitał stały się mile widziane, a pustych domów było aż nadto, także w Strakonicach, Píseku i okolicznych wioskach zaczął się osiedlać nowy rodzaj społeczności: tak zwani wiejscy Żydzi, imigranci z Polski i polskiej części Ukrainy11.

Owi Żydzi utrzymywali bliskie relacje sąsiedzkie – przede wszystkim z uwagi na obrzędy religijne – zbierali się w stosownych miejscach i tworzyli getta en miniature, tak zwane żydowskie uliczki, w których pozostawali we własnym gronie, gdzie była mała synagoga, a często również żydowski medyk i gdzie śpiewem i modlitwą oraz zapachami kuchni nie musiano się naprzykrzać chrześcijańskiej części ludności. Taka żydowska uliczka powstała także w Woseku. Nie wiadomo, ilu ludzi mieszkało tam na początku, mniej więcej sto lat po wielkiej imigracji było pewnie szesnaście rodzin, do których w XIX wieku dołączyło jeszcze kilka.

Jedna z tych rodzin nazywała się KAFKA. Nie było to w Czechach rzadkie nazwisko, również w Pradze spotykało się je już od dawna, pochodziło zapewne od nazwy ptaka12. Niektórzy z tych „Kawek” (po czesku kavka) mieszkali także w dalszej okolicy Woseku, a niejakiego Löbla Kafkę kronika Píseku odnotowuje już w XVII wieku. Przypuszczalnie to tam wylądował najpierw ród polskich Kawków, który dopiero później się rozgałęził i w końcu osiedlił w majątku Wosek – kiedy dokładnie, nie wiadomo.

Ciemności te rozpraszają się dopiero na początku XIX wieku, kiedy w Woseku zwolniło się stanowisko żydowskiego „familianta”. Pojęcie to w dalszym ciągu sygnalizowało celowe społeczne poniżenie, absolutne oddanie się do dyspozycji chrześcijańskiego państwa, które traktowało żydowskich poddanych biopolitycznie, jakby chodziło o hodowlę stada bydła. To państwo miało na uwadze tylko i wyłącznie „stan liczebny”, który w miarę możności nie powinien już rosnąć: 8541 rodzin w Czechach, 5106 na Morawach i ani jednej więcej. Każdy Żyd płci męskiej, który nie miał rzadkiego statusu „Żyda chronionego” (Schutzjude) lub „dworskiego” (Hofjude), każdy, kto chciał się ożenić, mieć dzieci i przekazać dzieciom jakiś spadek, musiał najpierw zaczekać, aż umrze głowa rodziny – głowa dowolnej rodziny. Z reguły był to własny ojciec, ale mógł to być też zupełnie obcy Żyd, o ile nie miał synów. W obu przypadkach stan liczebny rodzin żydowskich zmniejszał się o cyfrę jeden, a pytanie o to, czy chodzi o bezpośrednie dziedziczenie, czy nie, nie miało w aspekcie biopolitycznym żadnego znaczenia. Jeśli nie było w rodzinie syna, pozycja familianta uchodziła za nieobsadzoną i kropka! A kto chciał ją objąć i za to zapłacić, ten mógł ją nabyć.

Właśnie coś takiego zdarzyło się w Woseku w roku 1802. Zmarł wtedy Żyd nazwiskiem Fischel, a kilka tygodni po nim również jego jedyne dziecko, jeszcze niemowlę. Ponieważ żony i wdowy nie mogły być familiantami, miejsce należało oddać komuś innemu. I tym sposobem niejaki Josef Kafka otrzymał szansę wykupienia sobie zagwarantowanego przez państwo prawa do przedłużenia gatunku. Josef Kafka, pradziadek Franza Kafki.

Intelektualnej biografii rozgrywającej się przed kulisami czeskiej metropolii nie da się zrozumieć bez historii tego miasta i jego regionu. Odnosi się to zarówno do Niemców, jak i do Czechów, do żydów, jak i chrześcijan. Odnosi się do polityków jak Tomáš Masaryk, który najpierw został wypędzony ze swojego miasta, a potem był w nim uwielbiany; do publicystów jak Egon Erwin Kisch, który przez całe życie czerpał z materiałów poglądowych poświęconych społecznej historii Pragi; odnosi się do pokolenia młodych syjonistów działających około 1900 roku, którzy dorastali w Pradze w okresie narodowych sporów i dlatego namysł nad pojęciem „narodu żydowskiego” stał się dla nich problemem intelektualnym i politycznym; odnosi się też oczywiście do takich pisarzy jak Rilke i Werfel, których wyobraźnię od wczesnych lat rozpalało oblicze miasta ze swoimi społecznymi wstrząsami na przestrzeni całego tysiąclecia, wyrytymi na nim jak zmarszczki i blizny, i którzy w końcu uznali, że nie mają już czym oddychać na tym targowisku otwartych rachunków.

„Praga nie popuszcza”, pisał Kafka jako dziewiętnastolatek do najbliższego przyjaciela. „Żadnemu z nas. Ta mateczka ma szpony. Dlatego trzeba się podporządkować albo... Musielibyśmy podpalić ją z dwóch stron, na Wyszehradzie i na Hradczanach, wówczas moglibyśmy się uwolnić”13. Pięknie wymyślony egzystencjalistyczny akt, na który Kafka nie potrafił się jednak zdecydować. Niczego nie podpalił, nie uwolnił się, dopiero tuż przed śmiercią, a gdy szpony wreszcie popuściły, było za późno.

Komunałem stało się twierdzenie, że dzieło takie jak jego mogło powstać tylko w Pradze, że historyczną i społeczną atmosferą Pragi tchnie każda strona; na pewno jest prawdziwe, ale niewiele wyjaśnia. To samo odnosi się bowiem do wielu ulotnych produktów trzecio- i czwartorzędnych literatów amatorów, którzy w zdumiewającej liczbie zaludniali praskie kawiarnie, także ku rosnącej irytacji czytelników prasy, szczególnie felietonów. Od nich wszystkich Kafka radykalnie się jednak odcinał. Czym i w jaki sposób? Przede wszystkim zdolnościami językowymi, wyczuciem form literackich i rezygnacją z wszelkiego folkloru miejskiego. To, co pisze, jest magiczne w zupełnie innym sensie niż rzekomo magiczna Praga. Każda linijka spod jego ręki przechodzi przez filtr przerażającej, często lodowatej intelektualnej czujności i nasyconej obrazami, nieustępliwej refleksji. Kafka był nie tylko „mocno związany” ze swym rodzinnym miastem jak tysiące innych ludzi, ale i czerpał z tego impuls, a poniekąd nawet misję zgłębienia zagadki owej więzi. Dlatego przez całe życie zajmowały go władza przeszłości nad teraźniejszością, upiorne kołatanie „dawnego świata” (zwłaszcza w sierpniu 1914 roku) i oczekiwane w każdej chwili nagłe zmartwychwstanie tego, co wydawało się załatwione już dawno, a wszystko to jako wyraz specyficznej, osadzonej w jego praskim świecie świadomości czasu i historii. I tę świadomość Kafka nosił w sobie zapewne już jako młodzieniec. Kiedy bowiem zastanawia się nad tym, jak najskuteczniej obrócić Pragę w popiół, to nie poprzestaje na sztubackich marzeniach. To, co oczywiste, w ogóle nie przychodzi mu do głowy, nie szkoły, uniwersytety, synagogi i sklepy galanteryjne – najpierw płonąć mają dawne centra praskiego osadnictwa, oba zamki, Hradczany i Wyszehrad, w których cieniu powstały kiedyś, przed tysiącem lat, pierwsze praskie ulice. To tylko nadwyżka imaginacji, jeszcze niepoważna i niewinna, ale nawet w zabawie Kafka dotyka od razu istoty rzeczy.

Skąd miał te zdolności? „Niech się Pani także zastanowi, Mileno”, pisał w liście pod koniec życia, „w jakim stanie ja do Pani przychodzę, że za sobą mam 38-letnią podróż (a ponieważ jestem Żydem, jest ona jeszcze tym dłuższa)”14. Prawdopodobnie wyjątkowo wcześnie zaczął odczuwać ten splot losów indywidualnych i historycznych, a własna egzystencja dawała mu do tego wystarczająco materiałów poglądowych. Urodził się na skraju praskiego getta tuż przed jego ostatecznym upadkiem. Był narażony na antysemickie myśli i mowy, które wydawały się nieustannie tkwić w średniowieczu. Poznawał ludzi, którzy wierzyli, że Żydzi popełniają mordy rytualne, i jednym tchem wypowiadali marzenia o przyszłości narodu czeskiego. Spotykał starszych, którzy pamiętali jeszcze ostatnie publiczne egzekucje w Pradze, a teraz podziwiali pierwsze samochody i kinematografy. I przez wiele lat mieszkał przy Rynku Staromiejskim, a więc przy owej scenie społecznej, na której wciąż na nowo przywoływano wydarzenia z lat 1620–1621, Białą Górę, egzekucje i wypędzenia, zupełnie tak, jakby chodziło o wspomnienia o życiu tych, którzy się tu zbierali. Kafka domyślał się, jak wiele z tego jest inscenizacją; czuł jednak, jak niewiele inscenizacji potrzeba, żeby wytyczyć nowy tor realnej władzy przeszłości, i to przeżywał.

Warstwy czasowe, które jak kry pod naciskiem z zewnątrz nachodzą na siebie lub wbijają jedna w drugą, były Kafce znane również ze świata żydowskich wyobrażeń, mniejsza o to, w jak okrojonej formie mu je przekazywano. Żydzi zapewne uważali za niesprawiedliwe, że jako zbiorowości poniekąd przekraczającej ramy czasowe zarzucano im przestępstwa, które mieli popełnić przed dwoma tysiącami lat („ukrzyżowaliście naszego Pana”). Jednak tylko ze względu na treść oskarżenia. Znali natomiast dobrze i w pełni rozumieli tę formę wyciągania uproszczonych wniosków. Nie tylko żydowska tożsamość w sensie „narodu”, ale także każde z osobna żydowskie święto, a nawet rytualne czynności dnia powszedniego czerpały (i czerpią) swoje znaczenie expressis verbis z wydarzeń czasów starotestamentowych. Takie odległe odniesienia miały wyższy sens, Żydzi zgadzali się ze swymi przeciwnikami, natomiast było rzeczą drugorzędną, czy te zdarzenia historyczne faktycznie dadzą się udowodnić – wystarczającym dowodem było ich dalsze oddziaływanie. Również ta specyficzna świadomość czasowa, jak się wydaje, nietknięta przez oświecenie, należała w istotnej mierze do płyty rezonansowej, na której rozwinęła się siła historycznej refleksji Kafki.

Od Pragi nie można było odejść, podobnie od żydostwa, w obu przypadkach z bardzo podobnych powodów. „Przeszłość nigdy nie umiera. Właściwie nie jest nawet przeszłością” – słynny paradoks Williama Faulknera15, ale nie zdziwiłoby nas, gdybyśmy odkryli go w jednym z zapisanych przez Kafkę zeszytów. Pod tymi zdaniami podpisałby się na pewno. Kto zresztą miałby do tego większe prawo niż Żyd z Pragi?

Wielkoludy: Kafkowie z Woseku

Nie każdy, kto się urodził,

jest na świecie.

DEZSÖ SZOMORY, HOREB TANÁR ÚR

„Jest wam za dobrze!” Ten huczący w uszach refren był znany w mieszkanku Kafków, znany aż do przesady. Albowiem słyszał go każdy, kto przychodził z jakimś zmartwieniem, a nawet z „osobistym” zmartwieniem, które Hermann Kafka, handlarz tekstyliami i nićmi, prawie bez wyjątku zbywał jako naprzykrzanie się. „Jest wam za dobrze” z powodu zbyt częstego używania było już trochę wyszczerbioną, lecz wciąż zdatną bronią, za pomocą której dało się zakończyć każdą dyskusję i zdusić w zarodku każdy sprzeciw. Kto, zasiadając do jego stołu, zaprzeczyłby na serio, że ten jest suto zastawiony – gdyby prawie codziennie stał przed nim parujący talerz z mięsem? Czy w tym domu kiedykolwiek czegoś brakowało? Tylko dlatego, że nigdy tu niczego nie brakowało, śmieszne sprawy mogły zyskać pozór poważnych zmartwień. Co oznaczają prawdziwe kłopoty, Hermann Kafka jako głowa rodziny wiedział bardzo dobrze, ba, czasem wydawało mu się, że tylko on to wie. A ponieważ oszczędzał innym tych doświadczeń, przypominanie im o przeszłych, jak i obecnych znojach tak często, jak to możliwe, było nie tylko uzasadnione, lecz stanowiło również wychowawczą konieczność.

Jednak siedzący naprzeciwko przy wspomnianym stole obserwator był kimś, kto nie tylko nie puszczał mimo uszu słów ojca lub zobojętniał na jego zawsze takie same wymówki, ale również przejrzał na wylot półświadome impulsy, które podtrzymywały tok owych monologów.

Nieprzyjemnie jest przysłuchiwać się, kiedy wśród ciągłych aluzji pod adresem szczęśliwej sytuacji ludzi obecnie żyjących – a przede wszystkim swych dzieci – ojciec opowiada o cierpieniach, przez jakie musiał przejść w młodości. Nikt nie przeczy, że na skutek niedostatecznej odzieży zimowej miewał przez długie lata otwarte rany na nogach, że często głodował, że mając ledwie dziesięć lat, musiał nawet w zimie, i to bardzo wcześnie rano, ciągnąć od wsi do wsi wózeczek, jednak konkretne te fakty zestawione z innym ważnym faktem, że mianowicie ja nie doznałem tych wszystkich cierpień, nie uprawniają – czego on nie chce zrozumieć – nawet w najmniejszym stopniu do wniosku, że jestem szczęśliwszy niż on, że jemu wolno wynosić się nad innych z powodu tych ran na nogach, że przyjmuje a priori i twierdzi, iż nie jestem w stanie docenić jego ówczesnych cierpień i że – w ostatecznej konkluzji – winienem mu bezgraniczną wdzięczność, właśnie dlatego, bo nie przebyłem takich samych cierpień. Jakże chętnie słuchałbym nawet niekończących się jego opowieści o młodości i o jego rodzicach, ale wysłuchiwać tego wszystkiego w tonacji chełpliwej i kłótliwej to udręka1.

Te wysłuchiwane z odrazą, lecz szczegółowo zapamiętywane przemowy bardzo wcześnie wzbudziły w Kafce przekonanie, że właśnie w warunkach mieszczańskich relacje między rodzicami i dziećmi są w zasadzie hierarchiczne: nawet dobro czynione przez rodziców służy zawsze ubocznemu celowi, jakim jest zabezpieczenie i utrwalenie ich absolutnej hegemonii nad dziećmi. Władzę o wiele skuteczniej można umocować na wyrzutach sumienia dzieci – i tego Kafka doświadczał dzień w dzień – niż na ich niestałej miłości. Dlatego rodzice umyślnie obciążają ich sumienia, wciąż podkreślając sprzeczność między własną, obarczoną odpowiedzialnością walką o byt a rzekomą beztroską dzieci. Psychologiczno-strategiczną kalkulacją wymuszają prawdziwą wdzięczność nader rzadko, bardzo często natomiast poczucie winy – tym trwalsze i głębsze, im bardziej wyboista jest (lub była) w rzeczywistości ich własna droga. Dlatego jawnie okazywana przyjemność, poczucie wyższości, dziwny ton „przechwałki”, jakim ojciec Kafki mówił o dawno minionych cierpieniach – dokładnie tak, jakby to były zasługi. „Któż wie dzisiaj coś o tym!”, wołał raz za razem. „Co wiedzą dzieci! Tego nie wycierpiał nikt! Czy dziś zrozumie to któreś dziecko!”2 Przynajmniej jedno z jego dzieci  z r o z u m i a ł o. 

Hermann Kafka urodził się 14 września 1852 roku w żydowskiej uliczce w Woseku, w części wioski nazywanej „Małym Wosekiem”3. To, że przyszedł na świat jako ślubne dziecko, było przywilejem, który zawdzięczał wywalczonej zaledwie trzy lata wcześniej obywatelskiej emancypacji Żydów, a tym samym wygaśnięciu prawa o familiantach. Jeszcze na jego ojca, rzezaka (rzeźnika) Jakoba Kafkę, prawo to nakładało surowe restrykcje. Jakob bowiem ani nie był najstarszy wśród rodzeństwa, ani (podobnie jak jego własny ojciec) nigdy nie dostał szansy zdobycia niezajętej pozycji familianta w Małym Woseku liczącym wtedy około 150 mieszkańców4. Zmuszony był zatem, jak mówiono, do „poślubienia na strychu” swojej ukochanej, mieszkającej w domu naprzeciwko Franziski (Fanny) Platowski5, i życia z nią w związku wprawdzie akceptowanym przez gminę żydowską, lecz nieusankcjonowanym w świetle prawa. Dlatego dwoje starszych dzieci, które pochodziły z tego związku, było dziećmi nieślubnymi i tymczasowo nosiło nazwisko matki.

Wiadomość o daleko idącym równouprawnieniu, które weszło w życie wiosną 1849 roku, wprawiła żydowską ludność wiejską w radosne uniesienie. We wszystkich synagogach Galicji, Czech i Moraw – i na pewno także w małej synagodze w Woseku – wznoszono do nieba dziękczynne modły i pieśni, jedno po drugim zawierano małżeństwa i nawet siwowłose pary, które od dawna miały wnuki, legalizowały swój związek i świętowały ten dzień nie tyle jako prywatną, ile raczej jako historyczną cezurę w dziejach żydostwa. Również Jakob i Fanny, on trzydzieści pięć lat, ona trzydzieści trzy, nie wahali się długo i wzięli ślub już w lipcu, a potem oboje ich dzieci otrzymało nazwisko Kafka – podobnie jak czworo następnych, które miały przyjść na świat, a wśród nich Hermann. W wypełnionej radosnym podnieceniem żydowskiej uliczce w Woseku pewnie nikt się nie domyślał, że wraz z prawami obywatelskimi rozpętana została nie tylko niewyobrażalna dotąd miara wolności, lecz jednocześnie odśrodkowe siły indywidualizacji. Ale nowo nadane prawa do zawierania małżeństwa, jak również do wolnego wyboru miejsca zamieszkania i zawodu były nieuniknioną pożywką marzeń o awansie społecznym, marzeń nie do zrealizowania w mikrokosmosie wioski. Marzenia te miały bardzo szybko rozsadzić żydowską społeczność; oto wstrząs modernistyczny zapuścił swoje macki nawet do najnędzniejszej chaty; ludziom wydawało się, jakby z dnia na dzień znaleźli się w polu przyciągania ogromnych odległych magnesów, magnesy te nazywały się Wiedeń i Praga.

Wątpliwe, czy i Jakob Kafka poczuł już nowe pokusy, a gdyby ktoś przepowiedział mu, że pewnego dnia zostanie pochowany  j a k o  o s t a t n i  Ż y d  na leśnym cmentarzu w Woseku, uznałby to za niewyobrażalne nieszczęście. Wychował się w środowisku wiejskiego żydostwa, o innych światach nie miał pojęcia, toteż pytanie o to, czy gdzie indziej da się żyć lepiej, nie było dla niego nasycone takimi dręczącymi fantazjami jak dla następnego pokolenia. Zyskał sobie akceptowany przez wspólnotę status szocheta i dostawcy mięsa, a sam w zamian akceptował cenę, jakiej wymagały od niego ów status i integracja. Ceną tą była ciężka praca fizyczna, właściwie nieznająca przerwy, a tym bardziej urlopu – i życie naznaczone wyczerpaniem fizycznym: do takiego życia duży, silny jak koń Jakob wydawał się wręcz stworzony. Jedynie szabat, kiedy odpoczynek był religijnym obowiązkiem, zapewniał mu absolutnie niezbędną regenerację, oczywiście ściśle przestrzegano także świąt żydowskich zgodnie z odwiecznym zwyczajem.

Kafkowie żyli dość skromnie, ale bynajmniej nie w nędzy. W warunkach wiejskich nie było nic niezwykłego w tym, że ośmioosobowa rodzina zajmuje niskie domostwo z jedynie dwoma pomieszczeniami, że wszystkie dzieci śpią w tej samej izbie i dzielą dwa lub trzy łóżka. „Częstego głodu” raczej tu nie cierpiano, choć Hermann nieraz opowiadał, że cieszyli się, kiedy mieli na talerzu ziemniaki – co wydaje się mało prawdopodobne na stole u rzeźnika. Przyznać jednak trzeba, że to było nie tylko skromne, ale i krótkie dzieciństwo. Bardzo wcześnie wbijano dzieciom do głowy, że bujanie w obłokach i leniuchowanie to coś złego, a „dorastanie” oznacza przede wszystkim jedno: definitywny koniec wszelkiego próżniactwa. Choć Hermann Kafka później odwrócił się od środowiska własnego dzieciństwa – tę lekcję zapamiętał sobie na zawsze i dlatego jego dozgonnej nienawiści do podrzędnych, prostych prac wciąż towarzyszyło subtelniejsze, lecz równie brzemienne w skutki niezrozumienie wobec czynności, które nie zasługują na miano pracy.

Jak długo Hermann chodził do żydowskiej wiejskiej szkółki, nie wiemy, lecz na pewno już kilka lat przed bar micwą, żydowskim odpowiednikiem konfirmacji, musiał zacząć ojcu pomagać, i to ani chybi także przy wyczerpującym fizycznie uboju zwierząt w małym budynku gospodarczym za domem. Przeważnie na początku tygodnia Żydzi z Woseku i paru okolicznych przysiółków składali zamówienia na mięso na szabat, a w czwartek i piątek dostarczano zamówione towary, pieszo, niosąc na plecach lub wioząc na dwukołowym wózku. Oprócz tego w inne dni tygodnia zaopatrywano w mięso chrześcijańskich klientów. Hermann Kafka już w wieku siedmiu lat, jak skarżył się później, był wyznaczany do tego rodzaju zadań, nawet w największe chłody i jeszcze przed rozpoczęciem porannej nauki szkolnej. Nawet jeśli trochę przy tym przesadzał i pewnie uogólniał najboleśniejsze doświadczenia, jest rzeczą pewną, że bardzo wcześnie musiał podporządkować subsystencji rodziny swoje wykształcenie i rozwój, jego dzieciństwo w wymiarze społecznym skończyło się więc na długo przed rozpoczęciem wieku dojrzewania. Wyciągnął niezbyt dobry, ale też nie przesadnie zły los. Jego rodzeństwu bowiem i większości dzieci z żydowskiej uliczki wcale nie wiodło się lepiej, jedna z dwóch jego sióstr jeszcze jako stara kobieta skarżyła się na to, że już w dziesiątym roku życia najmowała się jako kucharka – również to nie było niczym niezwykłym w okresie, kiedy tolerowano pracę dzieci w gospodarstwach rodzinnych zarówno w aspekcie prawnym, jak i etycznym6. A tym bardziej niczym niezwykłym w rodzinie, w której wszystkie dzieci odziedziczyły po ojcu solidną budowę ciała i wyrosły – jak się wyraziła późniejsza żona Hermanna – na gromadkę „wielkoludów”7.

W ciągu niewielu lat edukacji szkolnej Hermann nauczył się pewnie nie więcej niż to, co niezbędne: pisania, czytania, liczenia i paru słów w biblijnej hebrajszczyźnie, nieodzownych do udziału w życiu religijnym. Jednak zdecydowanie najcenniejszą wiedzą, jaką zabrał ze sobą z Woseku, było płynne posługiwanie się dwomajęzykami w wariancie potocznym – kompetencja umożliwiająca dostosowanie się do różnych środowisk i wprost nieodzowna do wszelkiej działalności kupieckiej na terenie Czech, od domokrążcy po hurtownika. Językiem używanym na co dzień, językiem większości, był naturalnie czeski, ale Żydzi posługiwali się także niemczyzną jako językiem warstw wykształconych i elit oraz urzędów – swobodnie mogli się porozumiewać z nowym panem na zamku w Woseku, pochodzącym z Pragi obszarnikiem i deputowanym do landtagu Eduardem rycerzem von Doubkiem, łatwiej niż jego czescy współwyznawcy. Nauka w ich szkole odbywała się po niemiecku – Żydzi zachowali tę regulację, choć po 1849 roku nie byli już do tego zobowiązani – a kto dorastał w Małym Woseku, miał nawet to szczęście, że znajdował taką żydowskoniemiecką szkołę tuż za progiem (następna była w odległości prawie pięćdziesięciu kilometrów). Po niemiecku mówiło się w synagodze, a w wielu rodzinach na pewno także w szabat, przy czym niektóre okruchy języka jidysz, pochodzące jeszcze z czasów imigracji, okazały się dosyć trwałe. Dzieciom nadawano niemieckie imiona (wśród dalekich krewnych Hermanna Kafki znalazło się tylko jedno autentycznie czeskie imię), a napisy nagrobkowe na małym żydowskim cmentarzu były hebrajskie i niemieckie.

Do której grupy narodowościowej należał więc ród Kafków? Czy byli niemieckimi Żydami? Czy może jednak czeskimi? Na to pytanie pewnie nikt z całej „hałastry”, jak się mówiło w żydowskiej uliczce, nie potrafiłby udzielić odpowiedzi. Narodowościowy raster, który odgrywał tak ważną i brzemienną w skutkach rolę dla następnego pokolenia, nie przystawał bowiem do społecznej rzeczywistości wioski. Takie pytanie opierało się na fikcjach, a przymus wzniesienia się ponad kompleksowość własnego świata i arbitralnego „opowiedzenia się” po stronie jednej z dwóch narodowości wprawiłby Kafków z Woseku w niemałe zakłopotanie. Byli Żydami, byli Czechami, byli wiernymi poddanymi monarchii habsburskiej – w tej kolejności. Czego jeszcze od nich wymagano?

O młodych latach Hermanna Kafki wiemy mało. Najpóźniej po bar micwie oddano go pod opiekę jednego z krewnych, który prowadził sklep tekstylny w Píseku, oddalonym o piętnaście kilometrów mieście powiatowym8. W ten sposób została nastawiona pierwsza i najważniejsza zwrotnica jego przyszłości zawodowej, choć regularnej nauki zawodu w dzisiejszym sensie raczej nie odbył. Bardziej prawdopodobne, że w dalszym ciągu wędrował po wioskach z towarem zupełnie innego rodzaju niż dotąd i w codziennych kontaktach przyswajał sobie niezbędną podstawową wiedzę o materiałach i niciach. Rzecz jasna, o jakimkolwiek społecznym awansie na razie nie mogło być mowy, gdyż jeśli w ogóle uzgadniano wynagrodzenie w brzęczącej monecie, to przekazywano je rodzicom, a z regularnych umów o pracę, które można by zawrzeć na zasadzie wyjątku względem prawa handlowego na obszarach wiejskich, w obrębie żydowskich rodów oczywiście rezygnowano. Z zazdrością i niepokojem Hermann obserwował narastający strumień zbiegów ze wsi: przede wszystkim młodzi Żydzi, którzy starali się uciec od harówki bez widoków na przyszłość, ale i całe rodziny pakowały walizki i wyruszały w drogę do miast, by wkrótce potem wabić kolejnych krewnych z wiosek.

Doświadczenia antysemickiego wykluczenia odgrywały w ruchach migracyjnych przypuszczalnie podrzędną rolę. Bo choć w całym kraju nadal dawało się odczuć skrywaną nienawiść do Żydów – wszak postępowa emancypacja prawna Żydów wciąż dostarczała nowych powodów do zazdrości i zawiści – konsekwencje w codziennym współżyciu były lokalnie bardzo różne. W takich wioskach jak Wosek, gdzie zadania społeczne były jasno podzielone, a różnice w standardzie życiowym niezbyt wyraziste, Żydów tolerowano, a ideologicznie podmalowany antysemityzm znajdował tutaj niewielki oddźwięk. Ostatecznie każdy czeski chłop widział na własne oczy, że jego żydowscy sąsiedzi – również ci żyjący z handlu – to ludzie ciężko pracujący i że rozpowszechniane co rusz w anonimowych ulotkach twierdzenie, jakoby Żydzi byli urodzonymi krwiopijcami i najchętniej kazali innym za siebie pracować, nie zgadza się z doświadczeniem społecznym.