Tyle na chwilę. Wiersze z lat 1967-2020 - Bogusław Kierc - ebook

Tyle na chwilę. Wiersze z lat 1967-2020 ebook

Bogusław Kierc

0,0

Opis

Tom „Tyle na chwilę” gromadzi wiersze wybrane Bogusława Kierca z lat 1967 – 2020, a więc obejmuje ponad pół wieku twórczości. W dodatku jest to poezja na tle polskiej liryki zupełnie wyjątkowa. „Bogusław Kierc – zjawisko w naszym życiu kulturowym zupełnie o s o b n e – poeta, eseista, aktor, reżyser i pedagog, nie doczekał się dotąd próby wystarczającej naukowej refleksji nad swoimi wielorakimi dokonaniami artystycznymi, które obejmują przede wszystkim twórczość literacką i teatralną” pisali o Kiercu krytycy, Robert Cieślak i Piotr Urbański w eseju "Bogusława Kierca poszukiwanie <<międzyludzkiego człowieczeństwa>>”. Z kolei Karol Maliszewski w posłowiu do tomu „Tyle na chwilę” pisze, że poezję Kierca „można by nazwać współczesnym symbolizmem. Symbolizmem po doświadczeniach wielu awangard, szczególnie tej lingwistycznej. Kierc reaktywuje symbolizm, tworząc jego samotną wyspę w morzu konkretyzmu poetyckiego ostatniej doby. Notuje błyski z tamtej strony, ślady na piasku, znaki, wpisując w tę sieć oczekiwań i nadziei człowieka, jego „ciemnojasnowidzenie”, czyli rozdarcie między cielesnym a duchowym, między jawnym a śnionym. To taki symbolizm po Freudzie, mistycyzm po Heideggerze: ciemne zakamarki ciała doprowadzają do ekstazy pomagającej przeniknąć zasłony bytu.” O maestrii tej poezji świadczy także jej niebywale wyrafinowana forma. Kierc swoje mistyczne przemyślenia obleka w wiersze nie tylko zrytmizowane, ale także kunsztownie rymowane. Ten tom to prawdziwa uczta dla koneserów współczesnej poezji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 307

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor prowadząca: Anna Piwkowska

Opracowanie redakcyjne i korekta: Aleksandra Nizioł

Projekt okładki i ilustracja: Piotr Kieżun

Skład i łamanie: Aleksandra Olmińska

Skład wersji elektronicznej: Michał Latusek

© Copyright for this edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022

© Copyright by Bogusław Kierc

Wydanie pierwsze, Warszawa 2022

ISBN 978-83-8196-480-7

Księgarnia internetowa www.piw.pl

Polub PIW na Facebooku:

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-037 Warszawa

tel. 22 826 02 01

e-mail: [email protected]

Z TOMU ŹRÓDŁO ŚWIATŁA (1988)

ZATRZYMAĆ DO DYSPOZYCJI

Wyłożyć wszystko z kieszeni.

Zdjąć kurtkę.

Sweter. Koszulę. Buty.

Wywrócić skarpety.

Zdjąć ten łańcuszek.

Obrączkę. Zdjąć spodnie.

Opuścić majtki do kolan.

Przykucnąć.

Dwa razy.

Można ubierać. Przeczytać.

Czarny różaniec.

Łańcuszek z krzyżykiem.

– Dlaczego biały

metal? To jest srebro.

– Nie mamy tutaj

jubilera. Dalej!

Obrączka. – Złota.

– Z żółtego metalu.

Czterdzieści złotych.

Dowód osobisty.

Podpisać. Można

prowadzić do celi.

DANIA

Ale tu także czytają powieści,

z których się dowiesz, jak przetrwać więzienie

w najdoskonalszym ustroju – nie licząc

na niespodzianą pomoc anioła. Czytają

na wielkiej plaży przed bezmiernym morzem

pod słońcem lipca i Eklezjastesa.

Czasem lekturę przerywa zaduma

albo towarzysz niedoli dzielonej

w tych samych murach, gdzie to, co minęło,

jest eschatonem nieprawdopodobnym

jak powieść ledwo przysypana piaskiem,

bo wiatr się zerwał, uwięziony w Tebach,

i w rozpostarte żagle wyobraźni

dmie z taką mocą, że – choć przezroczyste –

stają się czarne; żaglowiec ociężał

niewolnikami zesłanymi na

nieustanne pływanie wokół świadomości,

że każda Dania jest więzieniem; każde

więzienie jest Duńczykiem; każdy

Duńczyk jest więźniem, choćby był Polakiem.

NIEROZDZIELNE

Na zboczu nocy, pod błyskawicami

stawialiśmy namiot przyjaciół. Już są

wszyscy mężczyźni, którym dane było

w tym gronie przeżyć pod podeszwą jawy,

ile im pisał funkcjonariusz ślepej

konieczności. Już są. Mówimy: to zbyt

piękne, by było prawdziwe. Ach, tylko

to, co jest piękne, jest prawdziwe. Wiem,

że nierozdzielne są: prawda i piękno.

Choć wiadomości, którym jeszcze wiary

nie chcemy dawać, brzmią groźnie i tylko

rygor wytrwania pod błyskawicami

sprawia, że znowu jesteśmy gotowi

postawić namiot, wierzyć w nierozdzielność

prawdy i piękna.

PRZY OGNISKU

Było hymnem, po roku stało się piosenką

śpiewaną przy ognisku; krew, orzeł i łańcuch

są ornamentem; rozdzieranie szat

przemieniło się w szarpanie strun

gitary łagodzącej dźwiękiem egzaltację

pamiętających krew, orła i łańcuch.

Głosy starszych pochłania młodzieńcze śpiewanie

o wolności. Wśród innych niepojętych słów

znajdują azyl: nadzieja i brat.

Przysłuchujący się mogliby świadczyć

wiernie, że słowa piosenki są znane

na pamięć. Bez pamięci

o tym, co znaczyły:

krew jest bezkrwawa,

przezroczysty orzeł

bezpióre skrzydła rozwarł nad bezdźwięcznym

łańcuchem wijącego się pod nim powietrza,

ogniwo za ogniwem opuszczającego

krtań gorliwego solisty.

Ognisko

imitowane jest: pod gałązkami

chrustu – płomyki świec. Dla ocalenia

świętej pamięci? O zapominaniu,

co się wydaje tak nieistniejące,

bo niewidzialne pozornie jak wiatr,

przed którym ksiądz Kwiatkowski, siedzący najbliżej,

deską ochrania te błędne ogniki.

JEST ŹRÓDŁO ŚWIATŁA

Jest Źródło Światła, co nie gaśnie ani

nie słabnie nigdy, ale my, wygnani

stamtąd, gdzie ono nieustannie świeci,

na światło dzienne patrzymy jak dzieci

z wiarą, że ono jest stamtąd; przez chwilę

widzimy, że jest podobne do byle

błysku, do iskry na kropelce rosy,

do czegokolwiek, jakby było dosyć

wiary dziecięcej, że wszystko się liczy

w Miłości, którą chcemy ograniczyć

naszą miłością; idące po falach

zboża – witamy, chyląc się do ziemi,

widzialni razem z niedowidzialnymi,

w których to samo co w nas się rozpala.

WZLOT

Omdlałe ciało zapadało w sen,

gdy duch mój, mocą pociągnięty w górę,

ciężące buty z nóg polotnych zezuł;

traciłem pamięć opuszczonych den,

z których wyrwały mnie skrzydła bezpióre;

szeptałem w grozie szczęścia: Jezu, Jezu,

bo nie wiedziałem, dokąd sięga szczyt

tego nagłego a długiego lotu –

do wiecznych śniegów śmierci? Do korony

wiecznego światła, w której chodzi Świt

nowego życia? Ach, nie byłem gotów.

I znów dreptałem w butach. Przebudzony.

I PODRÓŻOWAŁ RAZEM Z NIMI

Nieśliśmy w pudle tekturowym (po

elektrycznym piecyku), nieśliśmy naczynie

życia. Już puste. Szliśmy z Miłkiem

o świcie, żeby zdążyć przed pójściem do szkoły

pogrzebać zesztywniałe ciało psa. Gdzie jest

to, co wprawiało w ruch radość jego ogona?

Gdzie jest szczekająca entelechia

psa? Pytam, jakbym wzywał świętego Franciszka,

bo nie wiem, co się dzieje po śmierci psa z tym,

co było w psie jamnikiem, dawało się wabić

i pozwalało stwierdzić, że to jest ten sam:

z połamanymi żebrami, z patyczkiem

w krwawiącym pysku, pies rzucony poza

istotę psa. Więc nieśliśmy w pudle ciężące

winy wobec tajemnic wciąż niewyjaśnionych

przełęczy między szczytem stworzenia a progiem,

nad którym napisano z tej strony: nie wchodzić

z psami, a z tamtej: uwaga! Zły pies!

Choć wpatrujemy się w siebie, czytamy

sobie z oczu wyrazy tkliwości i gniewu,

a także znaki pytania, co chcemy

sobie nawzajem powierzyć? To nie

sentymentalna żałość, wyrzuty sumienia

dyktują mi te słowa. Chciałbym wiedzieć,

dokąd uchodzi życie psa, zmieszane

z naszym życiem tak mocno, że rozważny Goethe,

sposobiąc się do raju, pragnął, by tam wiernie

piesek nam towarzyszył. Biorę na świadectwo

Księgę Tobiasza, gdzie za archaniołem

Rafałem i za chłopcem, co z nim szedł, biegł pies

i podróżował razem z nimi.

BAMBO

Usłyszałem: Bambo. Wołanie na psa.

Wołający mężczyzna w ciemnych okularach

był chyba z pokolenia najstarszych czytelników

elementarza z wierszem Juliana Tuwima

o Murzynku Bambo. Mimo oczywistości

i – jak mówią w urzędach – jasności sytuacji

uświadomiłem sobie przedziwną potęgę

tego słowa niepoważnego,

bo cóż jest Bambo

przywołujące czarnego psa?

Ale wołając Bambo, nieznany mężczyzna

przywołał elementarz i mentalność

czasu Murzynka, który szkoda, że

nie chodzi razem z nami do szkoły,

którą opromieniało nam Słońce Ludzkości,

dorosły Soso z innej czytanki.

Bambo – a wzburzyła się

nieruchoma tafla pamięci

i Murzynek, cały z przezroczystej czułości,

czarną nadyma buzię i nie chce się kąpać,

bo się boi, że się wybieli,

i czuję wstyd, gdy spod moich krótkich spodenek

widać majtki i podwiązki z żabkami albo z dwugroszówką

wetkniętą w metalową klamerkę z wąskiego drutu

uformowanego w sylwetkę odwróconej butelki.

I gdyby nie spłoszył mnie szelest w koronie

wysokiego klonu, Bambo nadymałby buzię jak wiatr

Botticelliego, ale zobaczyłem

trzy gołębie całujące się i trzepocące

i z zadartą głową stałem przed Początkiem.

DZIĘKCZYNIENIE

Dziękuję za to, że mnie postawiłeś

tutaj, gdzie jestem i gdzie składam dzięki

z iskier na trawach, z rozpryśniętych fal

morza, co zda się morzem nad morzami.

Dziękuję za to, że mi pozwoliłeś

odejść od Ciebie, przeczyć Tobie, błądzić,

tęsknić do Ciebie, szukać Cię i znaleźć.

Dziękuję za to, że pozwalasz mi

być takim, jakim nieudolnie jestem,

niezgadzający się z sobą i z sobą,

jakiego inni odczytują we mnie.

Dzięki, że dajesz mi łaskę pogody

i zmysł wdzięczności, zdolność uwielbiania,

bym z nich uczynił usprawiedliwienie

dla czasu, w którym jeszcze się nie stałem,

jakim Ty pragniesz, żebym był; spraw, żebym

stawał się takim, jakim chcesz; bym stał się

takim, jakiego mnie pragniesz; bym był

takim; bym nie był, lecz – by pochłonęło

mnie, mieszkające we mnie, Twoje JEST!

Z TOMU DLA RADOŚCI (1992)

PYTANIE

Ewie, Wiesławowi, Matyldzie

Ujrzałem Ciebie, Najjaśniejszy Panie

Światła (czy może: Panie Światło) – pozwól

na poufałe nazywanie Ciebie,

który się nie nazywasz ani nie pozwalasz,

ani nie nie pozwalasz – ujrzałem Cię dzisiaj

po raz pierwszy, nie wierząc,

że po tylu latach

od urodzenia do ustawicznego

zapominania o śmierci z daremną

nadzieją na zrzucenie odpowiedzialności

za nią z czynnego serca, z chwiejnego umysłu,

z błędnych zmysłów, z poczucia wartości własnego

człowieczeństwa – potrafię zginąć w niepojętej

jasności wszystkich świateł nad światłami,

żeby zobaczyć najjaśniejszą postać

ze szkiełkiem chwytającym Twoje nieme Słowo,

by je rozszczepić w pasma tęczy; kim

jest to Boże dzieciątko, ta dziewczynka, ten

człowiek rozplatający warkocz światła, by

czytelne jego włosy stały się osnową

mojej krwi prowadzonej przez czółenko tętna

do ostatniego zdania, które jest zaklęciem

utajonym w tkaninie, gdybym je potrafił

przeczytać – wiem i wierzę, że mógłbym samymi

wargami poczuć bicie

źródła tego Światła,

którym Ty jesteś, w którym

jesteś tak podobnym

do siebie Ogrodnikiem,

że zrywając listek

nagrobnej passiflory, wydajesz się tym,

który tylko wydaje się Tobą, kim jest

dla Ciebie tamto dziecko ze szkiełkiem, dziewczynka

idąca w Twoich szatach, schylająca się

nad stokrotką i miłkiem, ucząca się nazw

bellis perennis, adonis vernalis –

tylko dlatego, że brzmiąc tajemniczo,

mogą być częścią Twoich czarów, czy

jest tym dla Ciebie co dla mnie: tym samym

Tobą po Tobie i po mnie, niegodnie

przebywającym w samym Tobie – samym

Tobą?

NA PUSTEJ PLAŻY U BRZEGU NIEBIOSÓW

Wisławie Szymborskiej

Tu, gdzie wystarczy – by Twoją potęgę

zobaczyć – hyzop albo arcydzięgiel,

marni zjadacze powszedniego chleba,

odpoczywamy u wybrzeży nieba

i, orzeźwieni modrzewiowym cieniem,

wierzymy w siebie i w nasze zbawienie,

tak jakbyś Cały w nas teraz się iścił.

– Kiedyśmy byli bardziej rzeczywiści?

Kiedy nas żywił tak sycący pokarm,

kiedy bujaliśmy w takich obłokach,

tak bliscy lądom, tak bezmierni morzom,

kiedy biegali tak boso, tak bożo?

Wtedy jedynie, gdy ze świętej gliny

lepiłeś gniazdo dla Siebie, Jedyny,

i, zagnieżdżony w naszych ciałach, dałeś

odczuć im czasem, jakie są wspaniałe,

kiedy najczulszym jednają się splotem

i w coraz głębszą grążą się pieszczotę,

i toną w takiej miłości olbrzymiej,

że ich wywoła tylko Twoje Imię,

które z ich ludzko-ludzkiej liczby mnogiej

uczyni Jeden. Uczyni ich Bogiem.

MGŁA

Mgła. Poniżone góry, wyrównane

doliny.

Leżymy obok siebie, zbiegowie z płaskiego

szczytu nocy,

pomyleni przez dobro i zło.

Ledwo wydaje nam się, że wiemy, co lepsze,

a co gorsze

od niepoznanego,

od tego, czego się boimy,

od tego, czego się spodziewamy,

od niespodziewanych

powołań.

Jesteśmy – jak na chwilę

po wygnaniu z raju,

kiedy już zapomnieliśmy o naszych winach,

a pamiętamy jeszcze nieważką niewinność.

W każdej chwili może nas poróżnić

prawdomówny bełkot sumienia.

W każdej chwili może nas pojednać

święty spokój

obojętności.

KRZYŻ

Oddalam się od Ciebie, a wciąż jestem bliżej.

Jak to być może?

Trwoży się wiara moja, że najcięższym krzyżem

Ty jesteś, Boże.

Dźwigam Cię – czy zaiste wlokę tylko siebie

na Twoje szczyty,

kędy konam w gwałtownej miłości – do Ciebie

smutkiem przybity.

ŚMIERĆ BLISKO

Śmierć blisko, a naczynia jeszcze nie pomyte;

nie sprzątnięte ze stołu resztki po kolacji;

suchy chleb kamienieje, ubrania rzucone,

jak wczorajsza nadzieja pozwoliła rzucić

bez myślenia, że każda

chwila to jest – już.

Śmierć blisko, bo przyjść może w każdej chwili, nawet

jeżeli przychodzenie źle nazywa tę

każdą chwilę zbliżania się do każdej chwili;

listy nienapisane czekają na lepsze

czasy, które naprawdę nigdy nie nadejdą,

a światłość wiekuista obywa się bez

listów; jednak tęsknota za opuszczonymi,

za kochanymi, którzy nie będą wiedzieli,

że byli przeznaczeniem daremnej miłości,

oddala każdą chwilę o chwilę przed każdą

chwilą, kiedy śmierć blisko i ledwo drżą listki

nad błyskami siekiery do pnia przyłożonej.

TOPOLA

A z tymi małej wiary i niepokornymi,

którym się nie spełniają wróżby, ni modlitwy ich

nie wysłuchane są tak, jakby chcieli –

co z nimi będzie? – Pytam, bo się boję

własnej pewności i niezachwianego

pnia tej rosnącej we mnie, utajonej

topoli, która nie tylko topolą

nie jest, lecz nawet nie ma wysokości

ani liści, o których – że są z moich drżeń

i z bojaźni – prawdziwie nie mogę powiedzieć.

PRZED PODRÓŻĄ

Odczynić złe uroki, wybielić pod słońcem

czarnowidztwo przeczucia, nie dać się oślepić

jasnowidzeniu marzeń o lepszych widokach;

nie utożsamiać nadziei z ułudą

ani wiary ze strachem przed powtarzalnością

plag, epidemii i zaćmień umysłu;

być gotowym do wejścia w Żywe Morze, nawet

wtedy, gdy jego plaże znajdziemy, gdzie nigdy

nie było morza i nie mogło być.

DZIW

Patrzeć i ujrzeć. Słuchać i usłyszeć.

Nie wątpić o tym, co ujrzałem, ani –

co usłyszałem, choćby się najciszej

nawoływało zza niebieskich granic

objawiającej się ciemności. Przyjąć

własną nieufność za świadectwo dziwu,

zanim go zmysły dla siebie odkryją

i zanim serce potwierdzi prawdziwość

mgły ozłoconej strzępami płomieni

już wypłowiałych pod słowami, które

sprawiły, że się duch we mnie przemienił

i – w dół lecący – miał pod sobą górę,

więc upadając, wzlatywałem wyżej,

niż zapragnąłem był; sprzed oczu znikał

świat podzielony na dale i bliże.

Do domu wiódł mnie wiotki śpiew słowika.

TĘSKNOTA

Wiem, że nie wolno ponaglać anioła

do usług; wiem, że niesiony

na jego rękach – nie czuję uniesienia,

jak nie jestem świadomy, że stąpam

po wężach i skorpionach; ja chcę

wydobyć z niego znak, szept albo drgnięcie,

co mnie upewni o tym, że już mogę

iść samodzielnie, wypowiadać słowa

zaklinające węże i skorpiony;

podścielające ramiona i skrzydła

anielskie pod Obecność ledwo zwiastowaną

pragnieniem serca, niewiarą umysłu.

KOŚCIÓŁ

Żyłki łodyżek w czystej wodzie szklanki,

czerwony brzuszek ujrzanego nagle –

a niespodzianie – gila i zdrobniale

wypowiadane w miłości imiona,

bajka dla dzieci – obłoki nad zamkiem

i nagi chłopczyk przed natchnionym żaglem

kartki w ogromnej księdze – słodkim żalem

witam to wszystko. A jakbym był ponad

kryzami frezji, brzuszkowatym gilem,

zdrobniałym trylem zakochanych, nagim

chłopczykiem, ponad wielką księgą – jako

przeistoczony w bezbarwną świetlistość;

próbuję wniknąć i wyliczyć, ile

jest we mnie strachu, a ile odwagi

przed powierzeniem życia takim znakom

jak te, którymi łudzi rzeczywistość.

Za nią jest jeszcze – co rzeczywistszością

zdało się dawno, a co dzisiaj woła

tak przenikliwie, że rysuje rany

na szybie serca iskrzącym diamentem.

Czy to Ty wzywasz? Czy każesz na kościół

ciąć szybę serca, by sensu kościoła

nie zataiły przezroczyste ściany,

w których – co było tkliwe – będzie święte?

PRZED BIEGIEM

Ryszardowi

To cień ptaka w kościele zatrzepotał, to nie

młyn wieloskrzydły zwiastuna tych spraw,

które są nam pisane. To jeszcze nie koniec

świata wydławia z nas modlitwę: zbaw

nieznających wyroku, gwałtowników nieba,

których przeraził niewidoczny ptak;

uczonym w pismach i snach dziennych przebacz,

że niecierpliwie pragną ujrzeć znak

tylko dla nich pisany, by wiedzieli wcześniej,

nim zdążą zwołać uroczysty wiec

ochotników zbawienia, którzy bezcieleśnie

za złudnym cieniem już by chcieli biec

jak za Twoim aniołem. Cień ptaka na ścianie

jest emblematem naszych drżeń i trwóg,

które naglą do biegu, czy napominaniem,

że nie brak skrzydeł, lecz wytrwałych nóg?

DLA RADOŚCI

Dla radości, choć myślałem, że dla pamięci,

dla Ciebie, choć zdawało mi się, że jedynie sobie

zapisuję to świadectwo bycia prowadzonym.

Szedłem drogami, którymi sam bym nie poszedł,

przybywałem do miejsca, do którego sam bym nie trafił,

mówiłem, czego sam nie potrafiłbym powiedzieć.

Chciałem iść tymi drogami, ale nie wiedziałem.

Dążyłem do tego miejsca, ale nie znałem go.

Mówiłem to, co miałem wyrzec, a – niegodny.

Widziałem bliżej, niż mógłbym

kiedykolwiek dotąd – otwarte

niebo.

MOTYL NA LEKKOMYŚLNOŚĆ

Motyl na lekkomyślność. Prawie nic i tyle,

by zlekceważyć promień spojrzenia w tę stronę,

dokąd uwodzi oczy zachwycone

lżeniem rzeczywistości, tym ledwo motylem;

bo tak mówisz o jego istnieniu, że krucha

to rzeczywistość – niemogąca unieść

nawet zachwytu, który ku niej frunie

(nie mówiąc o ciężarze zdumionego ducha

czasu, który w istocie jest duchem niewiary

w duchy, czyli sprzecznością), i – rzekłabyś: tu jest

ów błąd, przez który motyl tylko polatuje,

a nie lata. Nie jemu więc nosić ciężary

myśli, co pragnie wzlecieć w abstrakcję przeczystą

ładu, by spaść jak piorun i roztrzaskać bryłę

świata, i upodobnić do siebie; wysiłek

motyla, który lekce waży rzeczywistość.

DRZEWO

Drzewo dotknięte dłonią, która wyprowadza

kwiaty tak delikatne, jakby były tchnieniem

przebudzonego światła, kiedy już nie widać

dłoni ani anioła, którym nas nagradza

domysł, że dotknął dłonią. Lecz jego zjawienie

bezcielesne – czy tylko domysł drzewu przydał?

Czy pragnienie, by dla nas widomym się stało

to, co ledwie znikome, tli się w pożądaniu

miłosnym, kiedy samo chce sobie zaprzeczyć,

i – chociaż bezcielesne – pogrąża się w ciało,

które daje się pojąć, ale jest jak anioł

oślepiający swojej wysmukłości mieczem.

PRZEMIENIENIE

W jednym ogniu śpiewają – Płomień Pana i

płomień anioła upadłego; oba

rozdziela trzecim śpiewem przedziwna osoba,

która jest kością z kości i krwią z twojej krwi,

i to ona pomaga ci słyszeć ten śpiew

potrójny i wybierać właściwą symfonię,

w której będziesz się palił, a jednak nie spłoniesz

i nie skruszą się kości, nie sczernieje krew –

aż się tym całym ogniem jasno staniesz, by

przejść między płomieniami, co śpiewają w tobie,

ku, idącej przed tobą, przedziwnej osobie,

coraz wyraźniej pewny, że to jesteś ty.

ON/JA

Unikam go jak ognia, on mnie goni, o nim

śnię, we śnie niosąc się za nim w pogoni

za nim, lecącym nade mną, jak orzeł

nad chłopczykiem, co nago wbiega w grzmiące morze

i w pierzu pian przemienia się smukło w anioła,

tego samego, co nad nim; nie zdoła

trwać w postaci zarazem orła i człowieka:

spada na siebie ogniem, przed którym ucieka.

Z TOMU SEKUNDY (1994)

TREN

Waldkowi

Rozpryskujemy przybrzeżne niebiosa

w płytkim oddechu Bałtyku. Zadyszka

trzepocze białą chorągiewką śmiechu

przejmującego jak miłosny spazm.

Mika powietrza migoce na skrzydłach

otwierających się przed nami bram

niedomkniętego raju; płytkie niebo

podskakuje za tobą w diamentowych kroplach

jak perliczka przed chwilą opierzona; pisklę

nagłego bólu wykluwa się spod

całkiem oślepionego serca: jeszcze czujesz,

jak z wiecznych śniegów niebotycznej nuty

radości zjeżdża na koślawej płozie

twojego żebra Jaśniepani z kosą,

gdy ja się wlokę, niby tren za tobą.

PROŚBA

Łabędzia lecącego nad puszystym grzbietem

fali; granatowego motyla na trzcinie

wbitej w leżące na wznak młode światło

znieruchomiałej rzeki; zwalone ołtarze

chmur, niemogących runąć w lustro morza,

źle ukrytych za ochronnym lasem,

mężczyznę i kobietę nago spełniających

wiarę Emanuela Swedenborga,

że z dwojga ludzi

będzie jeden

anioł;

wywołaj, usłysz, niechaj cię oślepi

serce odbite od twojego serca.

ŚWIATŁO

Nad leżącymi przelatują kruki.

Spienione morze nie przeczy wielkiemu

uspokojeniu. Nagie ciała są

niczym symbole łagodności. W białej

kipieli smukła dziewczyna. Obłoczna

jasność wyróżnia ją, wybiera, czyni

inną, niż jest, niż mogłaby być, gdyby była,

niewidziana przeze mnie, kiedy słysząc wilgność

drewnianą kruczych krakań nad nagimi, sądzę

widzialne według niedowidzialnego,

sam osądzony przez nie. Jeszcze nie znam

bezmiaru winy mojej, utajonej. Widzę

i tylko światło mnie usprawiedliwia.

MIĘDZY

Było po wszystkim. Nasze genitalia

tarły o siebie. Ogarniał nas ogień

i w gorliwości traciliśmy pamięć

o powstawaniu z popiołu i wcale

nie obracaliśmy się w popiół. Strach

sprzed przywabiania siebie gałązkami

odłamanymi z krzewu ognistego

wydobył się z nas okrzykiem radości

tak już nadmiernej, że czyste zwierciadło

nieba rozdarła rysa błyskawicy

osuwającej się po twoim biodrze

do stopy otulonej moimi stopami.

Czy to był tego płomienia początek,

czy wszystko było już w ogniu po wszystkim –

nie wiem, bo właśnie ty zasnęłaś, a

ja, obejmując cię, płynę przez przełęcz

między przyśnioną jawą a snem wiecznym

rzeczywistości podejrzanej przez

rozdarcie nieba; czym było to wszystko

łatwo dające się podzielić na

ciebie i drzewo, gwiazdkę śniegu, ziarnko

grochu – ślad po nim na twoim pośladku;

na sakramenty i na paragrafy,

na krwawą ślinę i muzykę sfer?

BYLIŚMY SOBIE, JAK NAS PAN BÓG STWORZYŁ

Trudno uwierzyć, jeszcze trudniej żywić

tę wiarę własną krwią i ciałem, które

zrywa się z tkanek, rozrywa tkaniny,

że to z natchnienia gasnącego dnia:

z dmuchnięcia w ledwo tlejące popioły

chmur szastających zwichrowanym skrzydłem

bramy do raju złożonego z jabłek

na stole, z krzesła, na którym omdlewa

suknia nakryta koszulą nad wężem

paska, co wysnuł się ze szlufek spodni

szybko rzuconych obok skrzypiącego

łóżka; że z woni pastewnych łubinów

nie wręczonych ze wstydu, z niedopowiedzenia

zaklęcia, z modlitewnej prośby o dyspensę,

jeżeli przyjdzie zadać pierwszy cios

miłosny – już się stało w dziecięcej czystości

serca gwałtownie wprawionego w zachwyt

nad odłamkiem sekundy przed chwilą wybuchłej

chórem aniołów na koniuszku rzęsy

cień rzucającej na miły policzek.

PRZEZ ATLANTYK

Danusi

Ciężejący cień ważki, nasuwanie się

tarczy szorstkiego księżyca na promień

spojrzenia w słońce, ni protuberancje

jego korony – nie są przedstawieniem

śmierci Nadciągającej. Zbliżającej Się

do bezwzględnej wierności

tym niewielu cyfrom

oznaczającym rok, miesiąc, dzień,

godzinę z dokładnością do ślepej sekundy

z pogruchotanym jej ułamkiem. Nic

nie zapowiada jej. Bilet lotniczy

nie gwarantuje katastrofy – raczej

umiarkowanie wróży odmłodzenie

przelotne między Wisłą a brzegiem jeziora

Michigan. Wieję przed sobą i zwiewam

sprzed siebie lepsze widoki na gorszą

połowę czasu, nieograniczony

wycelowaną w ciebie strzelistością

pożądliwego młodzieńczyka: dusza

wylatująca z bezludnego ciała.

NIE MOGĘ SIĘ ODERWAĆ

Nie mogę się oderwać. Czy naprawdę muszę

zerwać z nałogiem zachwytu, ze światem,

z pospolitością rzeczy ziemskich, z ciałem

kobiety, z drewnem stołu? Ja tym głębiej

wnurzam się w żeńskość, wciskam łokcie w blat

biurka; podglądam nagie niebo przed

snem; tym gorliwiej podkładam się pod

słońce; przewlekam cicho nic nowego

przez ucho śmierci igielne; przeszywa

mnie – przecież nie dość niedościgłym ściegiem,

bo oto pruje go nagłym przelotem

łabędź nad grzbietem uniżonej fali.

Im śmiertelniej się wciela w mój zachwyt wnikliwość

(nicestwem błysków na wodzie, miałkością

piasku), tym żywiej pozbywam się wiary

w nieważkość prochu, w który się obracam,

z nieoswojoną duszą na ramieniu

tańcząc dla Ciebie, Któremu je z Ręki.

STARA FOTOGRAFIA

Hermes z Dionizosem i z trzyletnią panną,

która odwraca się od mitologii –

nadzy, mający w tle sosnowy las,

a pod stopami piasek o miałkości mąki.

Ale to tylko złudzenie: Dionizos

obejmujący nóżkami kark tego

nosiciela, co mógłby być zwany Pasterzem

Dobrym, gdy on owieczką (cielątkiem?), panienka

spoglądająca na zmęczoną twarz

Moschoforosa – nie chce się obrócić

do obiektywu, za którym zapewne

Interpretator tej sceny już wie,

że naciskając spust migawki, chwyta

nie światło, ale światłość wiekuistą

porywającą ich skóry i korę

drzew, ziarnka piasku i wszystko w Źrenicę

Rozpłomienionej Opatrzności, którą

czują – bo widać to – jako przelotny

upał, co ciała ich przemieni w popiół

szarawej fotografii świadczącej, że byli

piękni i przez to pożądali imion

trwalszych niż oni sami, chociaż mała

dziewiczka nie przyjmuje żadnego prócz jej

własnego, które musi zostać tajemnicą.

WSTYD

Coraz bardziej się wstydzę. Żyję ponad stan

śmierci, z którą rozwiodłem się po pięćdziesięciu

latach wzajemnych świadczeń. Wstydzę się

tego, że łatwo daję się uwodzić

pięknostkom czasu i przestrzeni, wierząc,

że mnie unoszą na nieosiągalne

piętra najwyższej wieży, żebym śpiewał

swoją piosenkę o jabłuszku na krzyż.

Rumienię się, gdy staje przede mną Królewicz

na tle Królestwa Niebieskiego, nagi

o spojrzeniu Baranka, który gładzi grzechy

świata, gdy moje nie do wyprasowania.

Wiem, że to ta sama krew napływa,

co podnosiła mi bezwstydnie męskie

pragnienie bycia nieśmiertelnym. Spust

życiodajnego nasienia rozwalał

mury graniczne między tym a Tamtym

światem. Czułem, jak pęka corona muralis

utraconego raju. Wstydzę się

wirować w rytmie płomiennego miecza,

gdy zdaje mi się, że wszystko, co widzę,

to jego cienie na tkaninie dni;

że jego ciągły jęk, muzykę sfer

słyszę w falsecie rudego chłopczyka,

w miłosnym spazmie kobiety, w symfoniach

moich genialnych kolegów. Czy to

jest delikatność neofity, czy

sentymentalny smutek impotenta

przed wzywającą go do Fraucymeru

Światłością Wieczną (Das Ewig-Weibliche)?

Ocal, zachowaj! Jestem winien i

zachowany do jakich rozliczeń; mój wstyd

wie, że nie w liczbach odbędzie się sąd

nad uwiedzionym. A ja dalej lecę

za piórkiem sójki, za grubym warkoczem

nad pośladkami Mirandy, jak gdybym

dawno zmartwychwstał i Sąd Ostateczny

był przymrużeniem Oka Opatrzności

na moją głupiość. Dlatego się wstydzę.

ODCIĘŁA SIĘ

Odcięła się. Obcięła warkocz. Odfrunęły

anielskie włosy do Pierwszej Komunii;

pachnąca kosa do rąk małej śmierci;

wężowe sploty w małżeńską poduchę

wiecznego śniegu wgniotły się jak paproć

świętej pamięci w zwęglony pień drzewa

nieświadomości dobrego i złego.

TRISTIUM

I tylko tyle po nocy miłosnej,

żałobnie czarnej jak żal za nocami

w niej uśpionymi, za jasnością lat

świetlnych nad nami rozpostartą, gdy

wnurzaliśmy się w siebie aż do źródeł

Światłości darowanej nam przez lekkomyślną

małą śmierć, młodszą od nas

wspólniczkę zamachów

na Pana Boga, więzionego w klatce

piersiowej, w worku serca, nim wyłamał

żebro, by razem z tobą być na zewnątrz mnie

tak niedosiężnie, że kiedym przez noce

brnął po omacku aż do tego świtu,

przebudzonemu zdawało się, że

rozgarniał we śnie wieczne śniegi, rwał

puch niewidzialny spod skrzydeł swojego

anioła stróża skazanego na

rychły upadek w krystaliczną otchłań

mojej niewiary będącej diamentem

w złotym pierścieniu Ojca Niebieskiego,

na Jego Palcu wskazującym nową

ziemię i nowe niebo nad językiem

lodowca, który wśliznął się między stygnące

w zimnym ogniu miłości

własnej – nasze ciała.

SZLIŚMY ZBOCZAMI PAGÓRKÓW

Szliśmy zboczami pagórków pod przymglonym światłem;

gęste trawy, dmuchawce, huk

i ogień widoczny na krańcach dalekich kopalń,

szum przesuwającego się pociągu, świergot

ptaków przed zachodem słońca –

upewniały, że jesteśmy we wnętrzu

przyszłego snu; zamykałem oczy,

całując wilgotnochłodny owoc

rozchylonych warg.

I znowu nazajutrz wędrowaliśmy, mając sen

za sobą, a nad nami świergocące języki

ognia przemienionego

w to wszystko, co nam dane było do wierzenia,

że przemienionym ogniem jest i jest.

Mijaliśmy domy umajone gałązkami brzóz,

owce pasące się na pochyłościach

wzgórz, które znaliśmy ze snu

mającego się powtórnie spełnić,

a przeniknięci radością przebudzenia,

kiedy ciała nasze łączyły się i czuły ciepłą tożsamość,

składaliśmy dziękczynienie

za to,

co – jawnie rzeczywiste –

pozwalało nam, jak rodzice dzieciom

w wyjątkowym dniu, nie zasypiać

o tej samej porze co zawsze,

lecz nasycić się tym, co – przyśnione –

mogłoby nam

przepaść w niepamięci.

AKTORZY. PRÓBA OGNIA

Pełny teatr. Wszystkie miejsca zajęte

ogniem. Albo ogień zajął wszystkie

miejsca. Język żartu. Żarliwy żal

bełkocący językami ognia; huk

płomieni; widowisko pożerczego światła

przed brzaskiem – w trzasku wody

zamarzającej po krzyku

w lepkośliski śluz wyciekły z jamy

narodzin. Czarna paszcza z próżnymi dziąsłami

balkonów jeszcze wrzeszczy, ale ogłuszeni

przerażeniem – dokładnie ani jednej kropli,

ani zgrzytu popiołów, szeptu tynku – nic

nie słyszymy – tak mocno, jakby – zmartwychwstając

w nas – jakiś Marsjasz

obdzierał nas wyciem

ze wszystkich skór,

któreśmy dotąd nakładali

sobie, by ukryć łatwopalny strach

wątpliwej wiary w ciała zmartwychwstanie.

(19 stycznia 1994 roku spłonęła widownia Teatru Polskiego we Wrocławiu)

MATKA

Jakby dopiero dzisiaj było dozwolone

spotkanie z tobą po tylu przemianach

w ziemię wyzbytą ciężaru i sensu,

w niebo na lata świetlne opuszczone

przez Pana Boga i Jego Sąsiadów

zakładających Świętych Obcowanie

w bezludnym sercu; w ciężki żal

gromu z jasnego nieba; w ślepy dół

grobu chłonący światłość wiekuistą

tej burzy, która w furkotach potężnych

kart Księgi pozwoliła mi znaleźć opłatek

zgniecionej ciszy, żeby Cię nakarmić,

zgłodniałą w nikłej obecności cienia

porzuconego przez niedbałą śmierć;

dopiero dzisiaj, po dwunastu latach,

jakby w południe wieczności, pod słońcem

wybierającym z ziemi wczesne kwiaty

abdykującej zimy, pękły grudy

chmur, żebym jasno widział, jak się niczym

nie odróżniasz od nieba – tak samo jak ono

moje pytania o wszystko, co wiesz,

zbywając jasnym śmiechem przebaczenia.

DOPIERO WTEDY

Chodziłem po wodzie i kiedy prawie że doszedłem,

zacząłem tonąć.

Dociekałem głębi i gdy niemal że dotknąłem dna,

wyparło mnie.

Oddychałem zachłannie i gdy mogłem wreszcie odetchnąć,

dusiłem się.

Bezwładnymi rękami wymachiwałem niebu,

olśniło mnie.

Dopiero wtedy podniosłem głos

z ziemi.

BURZA

Żywy, przeciwko martwym okrętom,

Okręt się zbliża.

Żaglem jest Ciało Twoje napięte

na maszcie krzyża.

Okręt rozbłyska światłem przestworza,

przez które płynie,

tnąc wzeszłe nieba, gnąc zeszłe morza

w śmierci godzinie.

I nagle tego, co było, nie ma,

tylko Ty jesteś.

A bezgodzinna śmierć stoi niema

i patrzy przez tę

chwilę, by, jak przez dziurkę od klucza

ujrzeć to wszystko

nowe, co nawet i ją wyklucza.

Okręt jest blisko.

I nie ma śmierci, kluczem się stała

do drzwi wieczności;

i spłynął żagiel Twojego Ciała

na masztów kości;

nagie szkielety okrętów nowe

żagle przywdziały,

drgnęły przed Twoim ogromnym Słowem

i zmartwychwstały.

TYGRYS

Jeszcze nie zmartwychwstanie; to jest ledwie pierwsze

przebudzenie po nocy nagrobnej; to jeszcze

nie światłość wiekuista liczy w oknie pręty

żelazne, ledwie pierwszy śnieg po Wszystkich Świętych

i tych, co uzurpują sobie świętość, pada

na wznak, jak biała kartka, co czeka, aż zadasz

pierwszy cios ostrzem pióra albo wyostrzonym

spojrzeniem, które wbijasz w nabrzmiałą pierś żony

śpiącej; chciałbyś przemienić pobudkę w pieszczotę

przenikliwie skuteczną, więc, iskrzący złotem

obrączki, palec kładziesz na różowym szczytku

piersi, jak ślepe dziecko, i tyle pożytku

masz z tego dotykania, co ono, gdy stuka

delikatnie w jedyny klawisz: tak go szuka,

jakby miało dźwięk wybrać z fortepianu, a nie

z maszyny do pisania, nieczytelne zdanie

z jednej tylko litery złożone, jak święte

i, łączące, co będzie z tym, co już poczęte;

jak tamto dziecko nie znasz skutku ani znaczeń

tego dotknięcia, smutny więc przez pręty patrzysz

na światło, które nie jest światłością, na boską

ranę w niebie, i czujesz, jak drobinka wosku

ze świec palonych wczoraj uwiera pod złotą

obrączką, i w tej chwili, przejęty ciepłotą

piersi wypełniającej twój dotyk owalem

łagodności, poczułeś skok serca nad fale

równomiernego pulsu śpiącej żony; cienie

prętów na tobie; tygrys; w niej twoje nasienie.

ŚWIĄTYNIA

Miłkowi

Rodziłem się na nowo, rozdzierałem łono

kopuły upalnego powietrza; smuklałem

jak Boży Palec wskazujący mnie

Imieniem; wypełniała mnie tkliwa tożsamość

z Nim, z Jego błogim obłokiem, stojącym

nago nade mną, z obłymi liniami

wybrzeża pieśni wzburzonej pięknością

kobiety w roziskrzonych kroplach, wychodzącej

z morza; ostrzącej zachwyt bolesny do ciosu

pod wyłamanym żebrem nawy, którą rani

piorun z jasnego nieba; rysa na nicestwie

niewidzialnego serca

przestrzeni, by moje,

bijące teraz, niczym nowe źródło

światła, z którego pije Bóg spragniony

człowieczeństwa w Kobiecie,

która Go urodzi,

pojęło.

OSOLA

Zaczynam się powoli przenosić na Tamten

Świat. Niechaj będzie Jasne:

powoli – z oporną

prędkością, ale także: zgodnie z wolą. Moją

(już nie dość wolną) i z Tą, której słucham

w skrzekocie sójki i w głuchocie pnia

długowiecznego dębu. Korzystam z przenośni

wiary, posługującej się w tym celu krótkim

spojrzeniem w mgnienie oka na skrzydle rusałki

pawika. To jest właśnie To: przelotne deszcze,

którym nie widać skrzydeł; nieskończona

tęcza nad szybkim pożegnaniem chwili

umykającej na grzbiecie jaszczurki

zwinki; te błyski, przeloty, poświsty

niedochwycone, zostają na Tamtym

Świecie, z którego wyjawiły się

na pokuszenie, żeby ostatecznie

udało mi się (z pomocą przenośni)

pomylić ten świat z Tamtym.

JESZCZE

Jeszcze nieważko niedosłowny, jeszcze

ostatnie słowo w nim się nie poczęło,

nie przygotował się do zaskoczenia,

czekając na nie, by uniemożliwić;

jeszcze zamyślił się, gdzie myśl nie sięga;

nastawił budzik na czarną godzinę,

która nie wyszła po niego, gdy stanął

na wiecznym śniegu bez odbicia śladu.

ROZPROSZENIE

Piszesz na… ciemno? Na czarno? – Na brudno.

Franciszkę dziwi na brudno – na czysto

i to, że mówię za ciemno, gdy jasno

mógłbym powiedzieć, że piszę na nie wiem

jak to napisać, co chciałem – a już

nie chcę, bo chciałbym tylko, zachwycony

jej dziecięcym zdziwieniem, dalej się rozpraszać

w życiu na brudno do śmierci na czysto.

ARS POETICA

To rzekł i piękne powietrze zostawił

Słowacki

Zysk ze sklecenia wiersza – to, że się udało

z a m ó w i ć miejsce na cmentarzu w pięknym

powietrzu i nadzieja, że się zmartwychwstanie

w oczach tego, kto zechce omusnąć rzęsami

motyli pyłek złudy czy ostrością wzroku

ścierać słowiczą rdzawość mojej kantyleny,

by miała szklany poblask archanielskich głosów

splecionych w długi warkocz piosneczki, za którą

nosiło mnie jak dawniej młokosa za kosą

płowowłosej królewny, z którą uroczyście

bawiliśmy się w małą śmierć; te uzurpacje,

żywe obrazy, martwe natury, fałszywe

melodie na grzebieniu drapiącym łysinę –

przerośnięte nad czubek głowy czekającej

na koronę, infułę, na wieniec laurowy,

jakby jej mało było czapeczki z pomponem –

skazują niewątpliwie na drwinę, na ścisk

w skrzekliwej ciżbie innych wierszokletów,

jak ja, przetaczających tę błękitną krew

domniemanej wieczności – jednak jednakowo

cierpliwej dla fantazji indywidualnych

pojęć niewzruszonego nieba nad larwami

przekonanymi, że im się udało

z a m ó w i ć miejsce w pięknym powietrzu, że nikt

nie zetrze błyskawicy autografu z pleców

zachwyconego Pana Boga. Tyle.

KRÓLEWSKA WYSOKOŚĆ

Radość, że to jest po tej stronie, na tej

stronie zeszytu, na ziemi pod słońcem;

że to jest nic nowego, marność, wiatr, papiery

kartek z wierszami o tym – bez nikłej pewności,

że będą jeszcze czytelne po naszej

rozbrajająco nieczytelnej śmierci.

Radość, że to jest łudząco podobne

do czegoś, co, niwecząc podobieństwa,

jest ledwo prawdą, a nie ma obrazu

nadającego się na światło dzienne

ani na nocne czuwanie; że czuję

pod swoimi piersiami jej piersi, że z nas

poczyna się człowieczość, żeńskość, męskość, światłość;

kość z kości, krew z krwi, pieśń z tchu, mowa z trawy;

że w konwulsjach cierpienia i w spazmach rozkoszy

wynika z nas nicestwo pewniejsze od czegoś,

co, przerastając nas, uprzejmie czeka,

aż osiągniemy jego królewską wysokość.