Kochanek królowej roju - Piotr Wojciechowski - ebook

Kochanek królowej roju ebook

Piotr Wojciechowski

0,0

Opis

Piotr Wojciechowski, laureat m.in. Nagrody literackiej Fundacji im. Kościelskich (1978), Nagrody Polskiego PEN Clubu (1993) w „Kochanku królowej roju" kontynuuje wędrówkę przez stolicę z bohaterami „Przebierańców i przechodniów” (Nagroda Literacka m. st. Warszawy 2020), rozkładając przed czytelnikiem szeroki wachlarz ludzkich emocji i zachowań. Jego pogubieni życiowo bohaterowie próbują posklejać swoje życie, nadać mu sens, czymś zapełnić… Znamy to dobrze z życia codziennego, jednak w misternie utkanych przez Wojciechowskiego fikcjach, zyskują one nowy wymiar i wyraz. Wojciechowski kreśli portrety swoich bohaterów po mistrzowsku i po swojemu. Jego pisarstwem bowiem rządzi opowieść, a w niej to co realne, funkcjonuje dokładnie na takich samych prawach jak to, co wyobrażone – ale nigdy ze zmyślonym czy wyssanym z palca.
Karol Samsel: „To proza będąca klasą samą w sobie, wzbudzająca skojarzenia z warszawskimi „małymi formami prozą” Marka Nowakowskiego (…) gdzie Warszawa jest czymś w rodzaju magicznego kłębowiska indywiduów na pograniczu cudowności ludzkiego księstwa i... menażerii ludzkiej fauny. U Wojciechowskiego jest przecież bardzo podobnie, a poza tym błyskotliwie uruchomione zostają kody klasyczne – bo i jest tu aż czternaście opowiadań „kalejdoskopowo” zaplatających się na siebie – a zatem jest trochę tak, jakby Wojciechowski układał Dekameron warszawski, i sam tytuł poza Nowakowskim sugeruje podobne prozy o kochankach-własnościach swoich obiektów przywiązania (dość tu przypomnieć najsłynniejszy z przykładów, Kochanka lady Chatterley Herberta Davida Lawrence'a)".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 355

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor prowadzący: Hubert Musiał

Projekt okładki i stron tytułowych: Artur Skowroński

Wydanie pierwsze, Warszawa 2023

© Copyright by Piotr Wojciechowski

© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2023

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

ISBN 978-83-8196-778-5

Wystroiły się w kwiaty i gwarzą pszczołami

Dwie lipy duże – wczoraj ich nie było.

Dużo tych wczoraj przeszło ponad nami

Jak potoki nad miasta bajeczną mogiłą.

Wędkarz nie liczy minut, trwa przy swojej wodzie

Więc liczyć lata po co? – w urzędach je liczą.

Nie ufaj liczbom, bo gdy je roztrząśniesz,

Wszystkie się jawią liczbą pojedynczą.

Wieczór i pełnia. Samotność i miłość.

Zamienić im imiona i nic się nie stanie.

Samotny wieczór nad świata bajeczną mogiłą

I miłość pszczół do lipy. Wieczne miodobranie.

Motto z własnych niewydanych wierszy

(te dwie lipy rosną na Bernardyńskiej, obok bloku 2).

PIERWSZEPROM NA KANALE ŻERAŃSKIM

Miał na sobie żółtą pidżamę. Kiedyś podobną nosiła aktorka w filmie Sprzątaczki kosmosu. Ze swojego dzieciństwa nie pamiętał takiej. Były białe koszule nocne po braciach.

– To ja, Bork Eastfield. Wszystko w porządku – powiedział do ludzi, których zobaczył w prostokącie światła za szerokimi dwuskrzydłowymi drzwiami. – To ja!

Mówił do nich i był pewny, że ma prawo tu być – w wielkim mrocznym pokoju, na niskim łóżku, w cieple kołdry. Kobiety, która tu z nim leżała niedawno, już nie było, ale przecież był pewien, że do niej także ma prawo. Nie zaszło nic między nimi, ale był pewien, że to się może zdarzyć, bo on, Bork Eastfield, ma prawo, jest na swoim miejscu.

– Co pan mówi, panie Budak? – zawołał jeden z mężczyzn stojących na klatce schodowej.

Usiadł na łóżku, ściągnął z grzbietu bluzę od pidżamy. Żółta, wzorek w słonie, ryby, kwiatki. Jak dla dziecka. Tak, nazywał się Budak. Ale nazywał się także Bork Eastfield. Pidżama należała do tego drugiego nazwiska. Oparł łokcie na kolanach odzianych w żółte spodnie i głowę pochylił nisko na skrzyżowane ramiona. Zamknął oczy, aby odzyskać coś, co mu się wymykało. Może ludzie, których zobaczył w obrysie framugi, byli tu, aby mu zabrać. Zabrać to, co utraci.

– Wszystko w porządku, Bork Eastfield. Masz prawo. Tu jest twoje miejsce – powiedział szeptem, nie otwierając oczu, nie podnosząc głowy. Wiedział, że matka jest mu życzliwa. Ta pani, matka kobiety, z którą leżał, do której miał prawo. Ona, matka, pewnie była tu najważniejsza – piętro niżej czy piętro wyżej. Jakaś Dama Kapituły, Główna Księgowa, Pani Profesor Prowadząca Projekt – dla Borka zjawiła się jak ktoś promieniejący ciepłem, potwierdzający życzliwie, że ma prawo tu być. Gdyby udało się ją odszukać… Sięgnął po telefon – leżał na podłodze przy łóżku. Powoli przeglądał listę kontaktów, szukał tej ważnej osoby, nie wiedząc, jak ją zapisał – imię, czy miała imię?

Telefon ożył. Kto dzwoni?

– Dostałem telefon do pana od Ryszarda Siewnego. Nazywam się…

– Z kim pan chce mówić?

– Z inżynierem Budakiem. Nazywam się Dymitr Machno.

– Pomyłka.

Ten jakiś Machno zadzwonił ponownie i Budak niechętnie podjął rozmowę na tematy inżyniersko-techniczne. Kompletny kierat znaleziony na złomie – tylko złożyć. Po co? Jakieś bezsensowne projekty. Może to zrobić. Ma ludzi, ma prawo wystawić fakturę. Ale to. To co? Nie tak miało być. Miał być kimś szczęśliwym, miał się nazywać Bork Eastfield. To cudzy telefon. W swoim miał z pewnością numer do Pani Naczelnej, Pani Redaktor Naczelnej, Kontrolerki Głównej. Żółta pidżama to jej dowcip, wieloznaczny, ale…

Włożył bluzę, wsunął się pod kołdrę. Tu lepiej. Trzeba się bronić. Wrócić do snu. Kierat ze złomu? Chcą go znowu zamknąć w kierat. Na klatce schodowej zgasło światło, tamci poszli. Ciepło, cicho, tylko winda czasem zgrzytnie. I chce się sikać. Nie zaśnie, za nic. Jawa była twarda jak papier ścierny, nieprzyjazna. Nie było jak wrócić, nie dało się dogonić minionej nocy. Nie mógł już wywęszyć kobiety, która przecież leżała obok niego tak niedawno. Pamiętał jej zapach i ciepło.

Jeszcze chwilę mógł leżeć i pamiętać. Jako Bork Eastfield. Przypomniał sobie wizytę w letnim domu Pani. Spodziewał się, że zastanie tam jej córkę, ale u Pani był kochanek, Twarz z Pierwszych Stron Gazet. Duży, tęgi mężczyzna. Kiedy wszedł, pokojówka podawała tym dwojgu podwieczorek. Niezręczne to było wejście, bo w szortach i bluzie motocyklowej narzuconej na niezbyt świeży podkoszulek, z hełmem w ręku. Wszedł od strony ogrodu, przez werandę i otwarte na oścież drzwi. Zostawił motocykl na podjeździe, okrążył dom, bo od frontu okna były ciemne. I wszedł. Ani ani się nie zdziwili, żadnego gestu przestrachu. Tylko pokojówka cofnęła się i wychlapnęła nieco śmietanki na srebrną tacę.

– Bork Eastfield – przedstawił się.

– Wiem, pan inżynier – uśmiechnęła się Pani. – Niech pan siada z nami. Zaraz będzie nakrycie.

Siedział potem z nimi długo, plótł coś o swoim nazwisku, o przytułku w Richmond, znowu o swoim nazwisku. Skąd. To pewnie było zmyślone, ale kochanek Pani pytał życzliwie i uprzejmie, jegomość jak góra, łysy, rumiany, siwobrody, w białej koszuli, spod której wyglądały szpakowate kudły.

Wpatrzony w jego zielonkawe, podpuchnięte oczy musiał snuć opowieść o tym, że protestanckie miłosierdzie w sekretariacie przytułku nadawało imiona zgodnie z dzielnicą i porą roku znalezienia dziecka. Eastfield znaczyło „znaleziony wiosną we Wschodniej Dzielnicy”, co innego znaczył Sutberg – miejscem znalezienie była Dzielnica Południowa, porą – późna zima. I tak dalej, Eastwood, Norhaus, Westmoor… Suttend.

– A imię Bork? – spytała Pani, która wychodziła i wróciła właśnie, przebrała się ze szlafroka w szarą wieczorową suknię. Dopiero teraz zobaczył jej zwisające prawie do ramion, złote kolczyki obsypane granatami. – To imię skandynawskie…

– Raczej litewskie. Od jakiejś ich świętej rzeki – odpowiedział. I teraz, po paru dniach, już nie był pewny, czy zmyślił to wtedy na poczekaniu, czy wiedział.

Tamci mieli jechać na koncert, więc wstał z białej skórzanej sofy, musiał się pożegnać, wściekły bezsilnie, że nie umiał spytać o córkę. Piękną córkę Pani – kobietę, do której miał prawo. Pożegnał się i wyszedł przez werandę i ogród. Wypił z kochankiem Pani parę kieliszków i teraz jak dureń kilometrami pchał ciężki motor poboczem asfaltu. Potem był pewien, że wypocił alkohol, że już późno, że skręca na boczne trakty. Siadł, odpalił i pojechał. Ale dokąd.

Od frontu był sklep z używaną odzieżą Tani Armani. I po drugiej stronie kosmetyka, solarium i studio paznokci Hebe. W pierwszym podwórzu elektryk samochodowy. W drugim podwórzu Stomil-Firestone-Pirelli – wulkanizacja, oponiarstwo. W trzecim dwa hangary wiecznie zamknięte i trzeci pomiędzy nimi – przeważnie zamknięty, z szyldem „Inż. Wojtek Budak – kowalstwo, ślusarstwo, konstrukcje”. Niżej numer telefonu. I jeszcze niżej smołą na żelaznej bramie napisano „fabryka smutku”. Wyłożone starymi płytami chodnikowymi przejście obok tego hangaru prowadziło w dół, na łąkę ze stołem i ławkami pod pochyloną gruszą, na niekoszoną nigdy łąkę z dwoma starymi jabłoniami nieco niżej. Łąka opadała w dół, na porośnięte sitowiem brzegi kanału łączącego miasto z jeziorem.

Był czerwcowy rześki poranek. Znalazł klucze do hangaru ukryte w donicy z usychającym oleandrem, otworzył bramę, wtoczył motor na jego miejsce – między oplem a citroenem. Mijając kanał i podnośnik, zobaczył, że na poplamionym olejem i towotem betonie leżą ułożone jak do montażu części kieratu: rama podstawy, ośki, duże i małe zębatki, uchwyty dyszla, nawet okucia orczyka. Żeliwo było skorodowane, ale bez spękań i ukruszeń. Wrócił więc, pochylił się i dotknął metalu. On sam go tu położył. Inżynier Wojtek Budak przywiózł kierat półciężarówką i położył. Nie sam, bo za ciężkie. Sam, właśnie sam. Przypominał sobie godziny roboty, motanie stalowych linek i łańcuchów, mruczenie napędu windy do demontażu silników. On sam, inżynier Budak, przywiózł to tutaj ostatniego dnia maja. Umęczony do ostatniej kropli brudnego potu. I był tu. Kierat do oczyszczenia.

Czyścił potem żeliwo pompą do piaskowania przez tydzień. Któregoś południa przyjechał Dymitr Machno z siostrą. Oglądali oczyszczone już części, tryby skąpane w baku z naftą. Pili piwo i rozmawiali leniwie o montażu, o podstawie. Beton niedobry. Przydałyby się mocne po byku kloce dębowe. Pili piwo i było cudownie leniwie, bez pośpiechu. Wojtek Budak wiedział dlaczego. Bo jeszcze ani słowa o kasie. Były plany, zatwierdzone wszystko, pieczątki z dzielnicy, z wydziału architektury, z wodociągów. Rozłożone plany na stole za hangarem, pod gruszką. Butelkami piwa umocnione na czterech rogach, bo wiatr chce wyrwać. I dalej, z łokciami na planach – że beton nie, bo to ma być z epoki, jak wojska imitacyjno-rekonstrukcyjne z szablami. Kloce dębowe minimum dwadzieścia na dwadzieścia. To się kupi. Dymitr wziął na siebie kupowanie tych kloców. Jego siostra, w żółtym podkoszulku do czarnych dżinsów, zgrabniutka, powiedziała, że pojedzie z nim do tartaku.

Potem dzwoniła i śmiała się:

– Panie Wojtku, pan nie wiedział, że jest coś takiego, Tartak Wyrazów? Bo tu jesteśmy z Dmytro. Za Częstochową aż, kierunek na Opole. Tu piłują słowa. Jak bonie dydy, mają piły do cięcia liter, wyrazów, zdań. Nie, no, żarty. Ale jest przy torach na skręcie drogowskaz na Tartak Wyrazów, bo wioska się nazywa tak śmisznie: Wyrazów. Kupujemy dęby z Wyrazowa i przyjeżdżamy… Dmytro się pyta, czy można do pana zwalić do hangaru. Ojej, na pewno się zmieści! Przyjedziemy, zrobimy grilla, karkóweczkę, paluszki lizać.

Dotykał skorodowanego żeliwa i myślał, jak będzie. Znał przyszłość mimochodem i niepewnie. I tak za dużo. Nie przepadał za rzeczywistością od jakiegoś czasu. Ale i przeszłość rozsypywała się, ta noc, nazwisko Eastfield, imię Bork. Wolał myśleć o córce Pani Głównej Negocjatorki niż o siostrze Dymitra. Bo ta dziewczyna, siostra Dymitra Machno, mogła przyjechać w żółtych szortach i czarnym topie, też byłoby dobrze. Wiatr porywał plany Kanału Żerańskiego, dokumenty rewitalizacji promu – mogło się zdarzyć w maju czy czerwcu, że deszczyk by je pokropił. A konie? Konie mają kręcić kieratem, nawijać linę. Ale nie widzi koni, przyszłość jest dziurawa. Konie przyjdą, to pewne. On sam zaprojektował przekładnie. Wajcha w lewo, lina nawija się na bęben i zarazem odwija z niego, ciągnie prom na stronę ulicy Magicznej, wajcha w prawo, konie idą, jak szły, a bęben obraca się w drugą stronę, prom sunie od Magicznej w stronę Białołęckiej.

To wszystko, aby dokonała się kulturowa rekonstrukcja promu nieczynnego od dziesięcioleci. Kursował jeszcze w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, napisali w lokalnej gazetce. A czy wtedy istniał już Kanał Żerański? Pójdzie tam w jakiś jesienny dzień obejrzeć, pomierzyć. Wybrać miejsce, w którym wkopie się dębowe dyle – są już porządnie nasączone impregnatem, dotrwają do nowych lat sześćdziesiątych. Tam wtedy spotka Tę, Do Której Ma Prawo. Ale jakie prawo może mieć człowiek do innego człowieka? Żeby jeszcze na zicher znać jej imię… To bez znaczenia, jeśli ona z wahaniem pozna go jednak, uśmiechnie się niepewnie.

– Pan Bork Eastfield, prawda?

A może inaczej? To wszystko będzie się zdarzać, aby przy montażu kieratu Bork Eastfield doczekał, aż przyjdzie Ta, Do Której Miał Prawo. Zobaczy go z daleka i jak ciągnięta supermagnesem podejdzie do umazanego smarami faceta w roboczych portkach z szelkami na nagim torsie. I spyta:

– Bork, powiedz, co tu się robi?

– Skąd pani wie, jak się nazywam? – tak odpowie Bork, ale to pytanie będzie znaczyło coś innego: „Dziewczyno, dlaczego ja nie znam twojego imienia?”.

Przyszłość nie była tak klarownie jasna, przewidywalna. Ranek też był niejasny, mglisty, z zimną mżawką. Kiedy przyjechał do warsztatu, zaczęło się przejaśniać. Za hangarem, na skraju niekoszonej, pochyłej łąki, przy stole pod gruszą zastał kochanka Kierowniczki Całości. To już następnego dnia albo może pojutrze. Przyszłość coś tam jednak mogła szepnąć, skoro zostawił klucze ze smyczą w zamku hangaru, nie dokończył otwierania kłódek, tylko tknięty promieniem przyszłości zaszedł za hangar.

Pod gruszą na ławie drewnianej siedział Ten z Pierwszych Stron Gazet. Ubrany za ciepło jak na środek lata: w ciemnoszary flauszowy płaszcz i odpowiednio ciemniejszy pilśniowy kapelusz. Do tego wyszło słońce i świat odbity w kropelkach na liściach chwastów i źdźbłach trawy udawał, że jest lepszym światem, niż jest.

– Miałem pańską wizytówkę, panie inżynierze – powiedział Gość z Pierwszych Stron, zdjął kapelusz i położył sobie na kolanach. – A w śniadaniowej telewizji mówili o promie. Pan jako wykonawca.

– Zgadza się – powiedział Bork trochę niepewnie. Bo umowa podpisana, ale nie ma przelewu zaliczki.

– Pozwoliłem sobie bez zapowiedzenia. Wyjeżdżam i nie chcę się widzieć z mediami. Trochę się schować. Rozumiemy się?

– Jasne – odpowiedział Bork Eastfield, bo było mu wszystko jedno.

– Pewnie pan myśli o nas źle – dodał przybysz.

Budak powiedział więc gościowi, że pewnie mu za gorąco, rozebrał go z płaszcza i na ramiączku zawiesił okrycie na gruszy. Potem kapelusz na sęk i wisi.

Gość otworzył elegancki sakwojaż i wyjął dwie butelki czeskiego pilznera.

– Pewnie pan myśli o nas źle, panie inżynierze, o pani Fionie i o mnie. Ludzka sprawa. Po rozłące losowej spotkały się dwie samotności. Jak ten kierat. To znaczy, nie rdzewieje.

– Wiem, stara miłość.

– Nie wszystko pan wie. – Zielonkawe oczy przybysza wpatrzyły się w twarz Budaka. Ten gość musiał być urodziwym mężczyzną, zanim wypił sporo i utył za bardzo. Miał szpakowate krzaczaste brwi, nie golił się od paru dni.

– Stara miłość potrzebuje młodej miłości do szczęścia. Fiona to bardzo przeżywa. Jej najmłodsza córka tak pięknie mówi o panu. A to piwo trzeba by do lodówki.

– Mam w hangarze. Wziąłem ze złomu i chodzi. Chodzi i chłodzi.

– Córka Fiony zawsze mówi: „To nie złota rączka, to czarodziej mechaniczny”. Tu jeszcze mam dwie butelki, weź pan, panie Eastfield.

Wiatr kołysał wiszącym na gruszy flauszowym redingotem. Niósł piwa do hangaru, a gość szedł za nim rozebrany do koszuli, z marynarką pod pachą. W hangarze okazało się, że w lodówce jest parę puszek z krajowym piwem. Każdy otworzył jedną. Gość zatrzymał się przy częściach kieratu, prawie wszystkie były już doczyszczone na błysk. Zębatki, podstawa, pokrywa, uchwyt ramienia, to wszystko czekało na lakier. Bo ma być jak nowe. Objaśniał, nie będąc pewny, czy objaśnia jako Bork Eastfield, czy jako inżynier Budak. Bo faktury muszą być podpisane Budakiem, nie ma rady. Wzięli jeszcze po puszce z lodówki, Budak zabrał szklanki z szafki, żeby było trochę elegancko.

– Ten napis „fabryka smutku” to pan? – spytał gość.

Bork Eastfield pomyślał, że ten gość nie przedstawił się, bo musi być pewien, że wszyscy go znają z pierwszych stron gazet i na pewno z telewizora. Sytuacja jest więc taka, że on ma dwa nazwiska do wyboru, a tamten żadnego. W sytuacji, jaka jest. Bo Budak nie czyta gazet, chociaż widzi je w kiosku. Telewizji nie ogląda, bo szkoda czasu. I jeszcze dwa piwa na stole pod gruszą, żadnych pilnych terminów, telefon wyłączony dla świętego spokoju.

Przybysz bez nazwiska powtórzył pytanie:

– Ten napis „fabryka smutku” to pan?

– Nie, skąd. Jak odkupiłem hangar, to był napis kredą. A ja jak raz miałem smołowiec po uszczelnianiu okna dachowego, to poprawiłem po kredzie smołowcem, bo przecież deszcz i drugi, kreda się zmyje. Zaciekło trochę nieładnie, bo zagrzałem smołowiec i był za rzadki. Ale to bez znaczenia, tu prawie nikt nie przychodzi.

– Niech pan nie mówi, że bez znaczenia. Pan tak pięknie wyjaśniał o nazwisku Eastfield. To świetna historia, jak dzieciom-znajdom nadawano nazwiska w tym przytułku w Richmond. Jesień, Północna Dzielnica. I jak to było?

– Norfall albo Fallnord.

– Właśnie, każde nazwisko miało tyle znaczenia. Opowiedzieliśmy to potem córeczce Fiony. Popłakała się, to wrażliwe dziecko. Ja oczywiście poprosiłem służby, żeby sprawdziły. Bez potwierdzenia, a więc czysta kreacja, panie inżynierze. Ma pan dar zadziwiania prostych ludzi jak my. A ja, już osobiście, pozwoliłem sobie pójść za tropem. To kwestia dyskrecji, pan rozumie, prawda?

Bork Eastfield przyjaźnie stuknął swoją szklanką w szklankę prostego Człowieka z Pierwszych Stron Gazet.

Wypili, smakując napój i moment. Paltot na gruszy kołysał się jak wisielec w filmie grozy. Nad łąką krążyły już motyle.

– Uznałem, że skoro Richmond to mylny trop, to wolę skupić się na Zjednoczonym Królestwie. Tu koszty operacyjne są mniejsze. Intuicja podpowiedziała mi Lincolnshire. Pan oczywiście odczytał producenta na płycie pokrywy kieratu.

– Tak, Bourne Steelworks, Lincolnshire – odpowiedział Bork.

– Więc nie ma mowy o zbiegu okoliczności. Tam właśnie pracuje Bork Eastfield. Mam tu dla pana jego wizytówkę.

– Nie biorę, proszę się nie gniewać. Nie biorę, panie kochany, bo ja tam nie pracuję. A to ja jestem Bork Eastfield. I kropka.

Ta „kropka” musiała być powiedziana za ostro, z przygróżką, bo Gość z Pierwszych Stron cofnął się i przeprosił, tłumaczył się głupio, że to przypadkowa zbieżność nazwisk, angielski inżynier tam, polski, warszawski swojak – co innego. Ktoś inny. W te przemowy – ach, jak sprawnie i politycznie zełgane – przyszedł sąsiad Bydych, jak głupi niosąc na plecach ciężkie drzwi. Bo jemu było łatwiej zdjąć drzwi z zawiasów, niż wyjąć zamek z drzwi.

– Edek, co ty? – Podbiegł do gościa i wziął od niego brzemię. – Co ty, mogłeś się przedźwignąć!

Drzwi stanęły pod gruszą, a przed sąsiadem piwo. Oddał swoją szklankę i poszedł po jeszcze jedną. Kiedy wrócił, Edek Bydych kończył Człowiekowi z Pierwszych Stron objaśniać, co i jak. Chciał zamknąć żonę w domu, a klucz się zblokował. Ani przekręcić, ani wyjąć. Złamać, to w zamku zostanie, wszystko do wyrzucenia. A jak dzindzinier Budak nie pomoże, to urwał nać... Drugiego takiego ma aż w Pomiechówku. Jak jechać? Takiego mechanictwa jak Budaka to ze świecą szukać. Pan kolega też jako klient, domyślić się można.

Z Pierwszych Stron potwierdził, że aktualnie chodzi o rekonstrukcję promu naprzeciw Magicznej, z dojazdem na Białołęcką. Przez kanałek. Rozmowa potoczyła się wokół szczegółów technicznych obydwu zadań dla mechanictwa: klucza i kieratu. Z kluczem nie było pośpiechu. Bydychowa nie pójdzie nigdzie, bo nie ma drzwi, trzeba pilnować domu. Z kieratem pośpiechu było jeszcze mniej, bo panie urzędniczki z zieleni miejskiej, z wydziału inwestycji, a także te od dróg i mostów wymieniały się korespondencją internetową i papierową z paniami urzędniczkami od funduszów partycypacyjnych i wolnych środków płatniczych z Brukseli. Bez piwa trudno to było objaśnić Edkowi i drugiemu panu koledze z Pierwszych Stron Gazet. Bork Eastfield pojechał po skrzynkę piwa citroenem. To był jeden z trzech pojazdów w hangarze, które dawało się uruchomić. Po dwu piwach nie prowadził, za kierownicą siadła sąsiadka z ciuch budy. Kiedy wrócił, goście byli pogrążeni w rozmowie, dobiegły go nazwy warszawskich szpitali, nazwiska lekarzy, wiadomości o stanie ropnym przetoki, o mylących wynikach badania trzustki rezonansem magnetycznym i niepotrzebnych naświetlaniach. Okazało się, że Edek Bydych stracił ostatnio mamusię, a mamusia Twarzy z Gazet odeszła nieco wcześniej, bo zgarnął ją podobnie umiejscowiony nowotwór.

Bork pomyślał, że taka pogoda, a rozmowa niepotrzebnie smutna. Leżaki dla gości to byłoby coś na taką pogodę. I elegancko, z widokiem na szmaragd łąki, na leniwe wody kanałku i nieliczne żaglówki perkoczące silnikami w drodze ku wielkiej przygodzie jezior. Poszedł po leżaki, chociaż nigdy nie widział ani jednego na swojej posesji ani w hangarze. Miał jednak ten dar. Fiona – myślał o tym imieniu i jak może mieć na imię córka Fiony.

Leżaki, w niezłym stanie, jak raz dwa, dla dwu gości. Były wysoko, ale jak się weszło w głębi hangaru po drabinie na szczyt sterty drzewa rozbiórkowego i zapasowej armatury łazienkowej, to tam na samej górze, ręką sięgnąć, są.

Ledwie wrócił, ledwie usadził gości na leżaki, podał piwo i skierował rozmowę na piękno łodzi płynących w stronę wielkiej mazurskiej przygody, kiedy usłyszał diesla w podwórzu. Przyjechał Dymitr Machno pożyczonym volkswagenem z przyczepą. Przywiózł belkę jesionową, superwymiarową, na ramię obrotu. Przyjechała z nim jego siostra Luba. Obydwaj – Wojtek Budak i Dymitr Machno – mieli teraz co robić i o czym rozmawiać. Ten kawał drzewa będzie kręcić wszystkim. Tu przyjdą obejmy gniazda na pokrywie kieratu, na drugim końcu uchwyt do orczyka końskiego ciągu. Ten kawał drewna to promień koła, po którym konie będą chodzić może i sto lat. Trzeba było pogadać, dłonią dotknąć poczciwego drewna, pomierzyć, przymierzyć elementy metalowe. Ale też nie wypadało zostawić gości na dłużej samych, więc Bork Eastfield poprosił Lubę, aby ich przez jakiś czas bawiła rozmową. Nadawała się, tego dnia wyglądała bombowo: miała błękitną suknię maksi bez ramiączek i złote sandałki – strój jak raz do transportu dłużycy jesionowej z czerwoną szmatą na końcu. Poza tym była podobno studentką, więc miała właściwą gadkę.

Została po chwili przedstawiona w salonie plenerowym pod gruszą i włączyła się w rozmowę o żaglówkach. Pan Kolega z Pierwszych Stron Gazet miał jacht kabinowy na marinie w Sztynorcie, ale nie pływał, bo nie miał czasu. Kongresy, ekspertyzy, przyjmowanie resortowych delegacji. Edek Pydych dorabiał sobie przy sprzątaniu plaży na Zalewie Zegrzyńskim i jak był słoneczny rok, to miał drugie tyle z samych puszek po piwie. Luba błysnęła o wiele bogatszym doświadczeniem, chociaż była w Polsce dopiero trzeci rok. Rozgadała się po zdjęciu złotych sandałków, bo na bosaka po trawie to pyszota. Opowiedziała panom na leżakach, jak to jest, kiedy trawa jest już sucha i ciepła, a pod nią ziemia paruje wilgocią po deszczu. Spacerując i przysiadając to przy jednym, to przy drugim leżaku, wyznała, że ma już papiery na stopień sternika, zaliczyła wywrotki sporych jednostek na jeziorach Tałty i Śniardwy, pochwaliła się też znajomością żeglarskich pieśni i przesądów.

Kiedy godzinę później dotarła do pozbawionego drzwi domu Edka Bydycha, dalej była boso. Sporo się zdarzyło. Jeszcze zdyszana zsiadła z pożyczonego od inżyniera Budaka roweru i wbiegła do środka.

– Pani Bydychowa! Jest tu kto?

W sionce pachniało kapuśniakiem. To było tylko cztery bose kroki przez sionkę na drugą stronę domu. Tam ostrzyżony na pałę wyrostek w pomarańczowych dżinsach, goły do pasa, sportowo opalony. Klęczał przy motocyklu i był usmarowany od roboty.

– Co jest, matki szukasz?

– Albo ojca. Pasałeś ze mną krowy? Gdzie grzeczność?

– Ojej, proszę pani. Co tak ostro?

Wytarł dłonie szmatami, wyciągnął do powitania i przedstawił się jako Adrian Bydych. Powiedział, że matka wyszła, bo wołali ją do baru Arizona. Tam tata pił, a teraz nie płaci.

– A płaszcz?

– Płaszcz i kapelusz zabrali ojcu. I lepiej nie pytać kto, bo Kawulec to żołnierz mafii.

– Powiem ci, Adrian, że się porobiło. Masz co zimnego?

W obejściu była studnia z całym skansenem: korba, łańcuch, wiadro poobijane na klapie. Blaszany kubek emaliowany. Woda pewnie bez badań, ale zimna i smaczna.

– W mechanictwie u Budaka. Najpierw rozmawiałam z twoim tatą i jednym gościem, co przyjechał furą za milion. Rozmawialiśmy o żaglówkach, ale ich rozebrało. Piwko, gorąco, na leżakach. Jak zasnęli, poszłam za garaże opalać się, bo dawno słońca nie było, a dziś o! Nagle krzyk, więc ubrałam się, a tu się porobiło. Płaszcz i kapelusz wisiały u inżyniera na gruszy. Twój tata zwinął i stan zerowy. Ten ważny krzyczy na Budaka, bo miał jechać. Wszystko było w płaszczu: paszport, bilet lotniczy, telefon, kluczyki do auta. Kumasz, co zabrane?

– Będzie coś z tego – westchnął Adrian. – Poszedłbym po matkę do baru, ale widzisz, dom bez drzwi. Sąsiady tylko czekają. Wiesz, podjedź tam na rowerze. Trzeba zapłacić za to, co ojciec wypił. On chciał dobrze, myślał, że na miejscu fanty spuści, będzie kasa, można pić.

– Ja nawet portmonetki tu nie mam – powiedziała Luba i polała sobie kubkiem zimnej wody zakurzone bose stopy. Adrian popatrzył, co zrobiła, i zobaczył różowy lakier na drobniutkich palcach stóp. Potem Luba siadła na ogrodowej ławce pod ścianą domu Bydychów. W cieniu.

– Zadzwonię do brata, bo my razem przyjechali do inżyniera – powiedziała, wyjmując telefon z kieszeni w sukience. – Niech podjadą do baru. Będzie Budak wiedział, gdzie ta Arizona?

Adrian potwierdził i usiadł na ławce obok Luby. Wysłuchał, jak dziewczyna zdaje swojemu bratu sprawę z wizyty w domu sprawcy.

– No nic, my na razie musimy pilnować chałupy – podsumował sytuację Adrian. – Póki drzwi nie ma – dodał i czuło się, że miło mu użyć liczby mnogiej: „my musimy pilnować”. On, Adrian, i ta laska z Warszawy, w sukni jak na tańce.

– To twój motor? Masz prawo jazdy? – spytała Luba.

– A jak! Mam. A ty się bez niczego tam opalałaś u Budaka?

– Stop, Adrian. Masz robaczywe myśli. Kurde, mógłbyś się wstydzić! Plaża to plaża. Są kostiumy plażowe, słyszałeś?

– Skąd ty taka hrabianka jesteś?

Spoważniała. Powiedziała mu, że po mamusi, nauczycielce z lwowskich Polaków.

– A ojciec?

– Sam wiesz, jacy oni. Mój był drań, z atamanów i czubaryków.

– No, tak – potwierdził Adrian i podrapał się po blond szczecinie na głowie. Był zasmucony.

– A coś takie jak Tartak Wyrazów słyszałeś? – Luba zmieniła temat, bo pogoda była za dobra na smutne rozważania.

Nie odpowiedział, tylko wytarł brudne ręce o pomarańczowe dżinsy, wstał, aby wyjąć z tylnej kieszeni telefon, i z kilkusekundowym opóźnieniem odpowiedział.

– No, jest. Koło Częstochowy, w bok od szosy.

– Byliśmy tam rano z bratem po belkę do kieratu. Tu przywieźliśmy, bo inżynier Budak będzie tu robił prom. Historyczna rekonstrukcja, jak za cara.

– Dobra, wiem gdzie. Jak się z parku na Magicznej wychodzi. Tam jeszcze są betony po starym promie.

– A tego inżyniera Budaka to znasz?

– Ojciec go zna. Ja czasem u niego robię. Drapanie, szorowanie rdzy. Fabryka Smutku.

– Jaka Fabryka Smutku? – zdziwiła się Luba i pomyślała, że Tartak Wyrazów jest jak to.

– Nie widziałaś, co na garażu napisane? Tak jak mówię.

– Ale dlaczego smutku?

– Nie wiem – odpowiedział Adrian. – Bo są kłopoty. Klucz się w zamku zaciął. Bo ojciec szarpie, jak zamyka.

– Ale inżynier Budak nie jest smutny? – dopytywała się Luba.

– Jak kiedy. Tak uważam, jak kiedy.

– On ma dwa nazwiska. Po polsku Budak Wojciech. Po angielsku Eastfield Bork – mówiła to do siebie, bo Adriana to nie mogło obchodzić. – Raz tak, raz tak. Jak mój brat do niego dzwoni, w sprawie promu, to musi trafić. Inaczej nie odbierze, nie rozmówi się. Przecież inżynier nie jest z mafii, żeby musiał mieć ksywę. Przecież nie jest psychol, żeby nie wiedzieć, kim jest, jak się nazywa.

– To dlaczego?

To było piękne przedpołudnie. I podwórko piękne u Bydychów, i studnia ze skansenu, przekwitłe bzy nad sławojką, klatki z królikami, jaśmin, jabłoń. Niebo bez chmurki. Słońce przesunęło się i obejmowało stopy, nogi do kolan. Najgorzej, że zachciało się Lubie jeść.

– To dlaczego tak? – spytał znowu Adrian.

– Może.

– Może co?

– Może to wszystko jest gdzie indziej.

*

Notatnik akademicki Luby Machno. 100 stron, papier w linię, oprawa broszurowa, miękka okładka.

Brudnopis listu do nauczycielki akademickiej:

Wielce Szanowna Pani Profesor,

ośmielam się napisać do Pani Profesor, bo po egzaminie tak miło Pani Profesor ze mną rozmawiała i dała mi nawet swoją pracę1. Piszę ten list, aby podzielić się poczuciem zagubienia, które wynika między innymi z lektury tekstu, jaki od Pani dostałam. Teraz zacytuję, o jaki fragment mi chodzi, a potem dalej opowiem.

„W myśl pewnych teorii etycznych nie każda istota ludzka jest zarazem osobą, choć zapewne każda z owych istot ma odpowiednie do tego zdolności: ceni pewne wartości, planuje swoje życie, operuje pewną dozą racjonalności, podejmuje wybory. […] Chętnie do osób zaliczylibyśmy istoty kierujące się silnymi racjami moralnymi, których realizacja może zagrażać ich osobistym interesom lub po prostu istoty charakteryzujące się troską o innych. Niekiedy do owych cech osoby dodaje się zdolność do szczególnego bezinteresownego zaangażowania w pewną dziedzinę życia”.

A teraz przedstawię Pani Profesor konkret – dzięki mojemu bratu, początkującemu przedsiębiorcy, na razie zarabiającemu dorywczymi pracami, poznałam właściciela warsztatu, cenionego i skutecznego inżyniera od konstrukcji metalowych, który jest również wykonawcą nieunikającym roboty fizycznej. Pogrążony w takich aktywnościach żyje praktycznie poza światem mediów i kultury. Osobliwością tego człowieka jest to, że wybudował sobie jakąś strukturę życia podwójnego – poza legalnym imieniem i nazwiskiem używa czegoś w rodzaju pseudonimu o brzmieniu anglosaskim. Nie jest to żadna konstrukcja z Roberta Louisa Stevensona typu Dr Jekyll i Mr Hyde. Jest taki sam „w obu rolach”, obserwuję tylko, że stara się w kontaktach ludzkich zachować dwie rozłączne sfery. Dla jednych Bork, dla drugich Wojtek. Prawie mu się to udaje. Nie jest schizofrenikiem, nie prowadzi ani podwójnego życia rodzinnego, ani podwójnej księgowości.

Myślałam o tym, że kobieta, która chciałaby zdobyć takiego mężczyznę – jest przystojny, bywa miły – ale ja tu piszę całkiem teoretycznie – musiałaby taka kobieta podjąć trud zainteresowania sobą dwu ludzi! A potem – ewentualnie – być wierną czy niewierną obu.

A potem – idąc głębiej w teorię – nasuwa mi się pytanie o przyznanie – lub odmówienie – statusu osoby postaciom literackim i postaciom scenicznym, ewentualnie i zjawom ekranowym kina. Na wykładzie użyła Pani zwrotu „status ontyczny”. Jeśli o coś takiego chodzi, to mam pytanie: czy te postaci, zjawy, nie przeszłyby zwycięsko próby kryteriów wyznawania wartości, działań bezinteresownych, troski o innych i tak dalej… Swoją drogą – jakie to wszystko racjonalne. Czy uczucia, emocje, zachwyty nie tworzą też człowieka?

Mój brat współpracuje z inżynierem, nazwę go Panem Podwojonym, przy rekonstrukcji historycznej przeprawy promowej na Kanale Żerańskim. Gdy prace dobiegną końca, władze dzielnicy zorganizują uroczyste otwarcie połączone z festynem ludowym i tombolą. Pozwolę sobie wtedy przesłać Pani Profesor zaproszenie. Mam nadzieję wcześniej zjawić się w sprawie tematu mojej pracy licencjackiej. Byłabym wdzięczna, gdyby wyznaczony mi temat dotykał w jakiejś mierze problemów, jakie nieudolnie zasygnalizowałam w tym liście.

*

Bork Eastfield obudził się. Znowu miał na sobie żółtą pidżamę w króliczki i kwiatki. Leżał pod kocem na składanym łóżku między citroenem a motocyklem yamaha.

Huczało jak diabli. Ktoś walił w stalową blachę bramy hangaru czymś ciężkim. Bork podszedł do opla i z tylnego siedzenia wziął dubeltówkę. Była niesprawna, bez amunicji, ale wyglądała groźnie.

Bum! Bang! Bum! Bang!

Z kanapy w głębi podniósł się Człowiek z Pierwszych Stron Gazet. Był w samych bokserkach.

– Niech pan otworzy, Eastfield. To Fiona. Przyjechała po mnie.

– Dobrze, coś narzucę.

Łomot wypełniał hangar.

– Już, Fiona, już! – krzyczał Człowiek z Pierwszych Stron.

Bork narzucił na piżamę czarny płaszcz deszczowy i zapiął go pod szyją. Dopiero potem pstryknął i zapaliły się mocne robocze lampy.

Fiona prezentowała się wspaniale. Miała kremowy prochowiec i kremowy kapelusz typu safari, blond loki opadały na ramiona. Pod szyją zawiązała wzorzystą apaszkę o dziko ostrych barwach. Odrzuciła wiosło, którym waliła. Poszczypało się od uderzeń. Zmarnowała dobre wiosło.

– Połamałam panu – powiedziała.

– Zawsze są jakieś straty. Siadajcie państwo. Robię herbatę.

– Tylko na chwilę – powiedziała Fiona, rozpięła płaszcz i rozwiązała apaszkę. – Tylko odetchnę. Jedziemy zaraz w spokojne miejsce, dom letni przyjaciół nad Narwią.

Usiedli do herbaty i cynamonowych herbatników. Trzecia w nocy.

– Nie wiem, jak panu dziękować, Bork – mówiła pani Fiona, patrząc w oczy. – Dał pan schronienie. Wszystko ucichło. Nic nie poszło do mediów, policja nic nie wie, służby mają przykazane, aby trzymać się z daleka. Dyskrecja, uszanowanie prywatności. Temu złodziejowi udało się…

– To nie był złodziej – wtrącił się Eastfield. – To był bandzior, żołnierz mafii. Ukradł Edek Bydych, ale jaki to złodziej? On nawet nie umie sprzedać tego, co ukradł. Bandzior mu na wyrwę zabrał płaszcz. A w Arizonie było pełno ludzi!

– No więc bandziorowi udało się zdążyć na lot do Rejkiawiku z paszportem – podjęła pani Fiona. – I tam się wkręcił. On będzie teraz na miejsce, pan rozumie?

– Na pana miejsce? – zapytał niepewnie Bork i zrobił uprzejmy gest w stronę Pana Kolegi z Pierwszych Stron. Ten potwierdził skinieniem głowy i z podbródkiem opuszczonym na pierś spojrzał spode łba, a Fiona ciągnęła dalej:

– No i to jest korzystne. Skończy się nocne pisanie wystąpień, narady na telefon, wszystko na przedwczoraj. Nadciśnienie, posiłki w pośpiechu. Dobre było, ale basta.

– I ty się przestaniesz przejmować, że jadę nie wiadomo gdzie i kiedy wrócę – dodał Z Pierwszych Stron. – Niech sobie ten młody porządzi, zobaczy, jaki to miód. Ten tydzień u pana, panie inżynierze, ja już odżyłem.

– No nie wiem, jak dziękować – dodała Fiona i położyła ciepłą dłoń na dłoni Borka Eastfielda. – Ale zbieramy się, póki szosa na Ostrołękę pusta.

– Macie państwo wszystko, co trzeba?

– Fiona ma zawsze wszystko – powiedział Kochanek z Pierwszych Stron. Już odzyskał humor. – Dobrze mówię, Fiona?

– A ty jeszcze bez butów! Zbieraj się!

Na pożegnanie Fiona objęła Borka, a pan kolega uścisnął mu dłoń i spojrzał w oczy.

Fiona siadła za kierownicę. Trzasnęły drzwi czarnego suwa, zaśpiewał basem silnik, światła omiotły garaże i śmietniki. W tej chwili przed maską pojawiła się postać Borka w czarnym płaszczu deszczowym. Wymachiwał rękami. Z trudem zahamowali, było o włos od wypadku. Podbiegł do drzwi od strony Fiony.

– Musiałem zatrzymać, bo przyszła ważna wiadomość, wczoraj, jak pan już spał.

W oczach mieli przerażenie, jakby już wiedzieli, że koniec dyskrecji, koniec poszanowania prywatności i danych osobowych. Ale to było co innego.

– Patrzcie państwo. Kupiony już koń do kieratu – pokazał zdjęcie na wyświetlaczu. Koń był zwyczajny, jasny kasztan ze strzałką na łbie. Luba w toczku jeździeckim trzymała go za uzdę i patrzała dumnie w obiektyw.

Fiona przełknęła, uspokoiła się.

– Koń – powiedziała rzeczowo.

– Władze dzielnicy chciały, aby kupić konika Przewalskiego, zależało im na polskim brzmieniu nazwiska – objaśniał Bork, niewygodnie przykucnięty przy aucie. Miał świadomość, że rękawy żółtej pidżamy wyłażą z mankietów płaszcza. – Na szczęście zrobiliśmy oboje z główną księgową wspólny front i wytłumaczyliśmy, że drogo. Pierwsza lepsza kontrola może się czepiać o nieuzasadniony wydatek. I jest Midnight Ghost, pięcioletni angloarab, wałach.

– Popatrz, Fiona, jak ta amazonka podobna do Dagmary – odezwał się Kolega z Pierwszych Stron.

– No, właśnie! – Na twarz Fiony wrócił uśmiech. – W pośpiechu zapomniałam, że Dagmara przesyła pozdrowienia, kazała pana ucałować.

Nachylił się. Poczuł pocałunek na policzku. Perfumy.

Odjechali. Nad dziedzińcem gwiazdy.

Patrzył chwilę na niebo, aż poczuł nocny chłód. Wrócił do hangaru, pociągnął swój koc na tapczan wygrzany przez gościa. Zrzucił czarny płaszcz na podłogę. Został w żółtej piżamie.

– Dagmara, córka Fiony – powiedział głośno i zamknął oczy. Owinął się kocem. Zobaczył nad sobą gwiaździste niebo, to samo, które widział nad swoim podwórzem. Myślał o imionach, a potem przyszło mu do głowy, że te obejmy do ramienia kieratu nie mogą być mocowane nowymi, błyszczącymi śrubami. Za Różanem była wdowa po kowalu, a u niej skrzynki i wanienki pełne starego żelastwa. Tam trzeba pojechać i dobrać.

DRUGIEMLEKO TYGRYSICY

W świetle pochodni widać było tylko ścieżkę, czerwone żelaziste błoto, tu i ówdzie czerwieńsze niż zazwyczaj po deszczu, bo namokłe chluśnięciami czerwonego wina – a może i krwi?… Na ścieżce odbijały się ślady rozdwojonych kopyt i bosych drobnych stóp. Gąszcz nad nią był czarny i skrzydlaty, rozfalowany chłodnymi dłońmi figowych liści, trzepoczący nietoperzowymi pędami winogradu, bluszczu i dzikiego chmielu. Słony egejski wiatr gardzielą wąwozu niósł daleki śmiech, dalsze jeszcze pulsowanie pieśni, głosy syryngi, kitary i fletni.

Tam, gdzie wąwóz stawał się szerszy, ścieżka opuszczała dno zapadliska i wspinała się oślizgłymi stopniami ponad złom białej skały podobnej do śpiącego wśród zarośli słonia. Ścieżka szła wyżej i w skos – stamtąd otwierał się widok na pełną wiatru, pochyłą przestrzeń z ogniskami płonącymi gdzieś nisko, z korowodem tańczących postaci, które to zapadały w półmrok, to zbliżały się do płomieni obejmujących ciepłym blaskiem mleczne i miedziane półnagie ciała.

Ktoś szedł przed nim, potężny, przygarbiony, kudłaty. Ktoś z Hadesu, bo chyba nie z Olimpu?…

Obcy niósł pękatą walizę ze skóry, niedomkniętą, żółty krawat zwisał z jej krzywego pyska jak płomienny jęzor smoka.

– Szukam mojego teatru. Teatru Głaza. To ja jestem Głaz, Bonawentura Glasser.

– Bonawentura to dobra przygoda. Znajdziesz swój teatr. Idź tam, gdzie palą ognie. Jeśli miałeś dobrych aktorów, pląsają ze wszystkimi, nie trać nocy! Efebowie ci poświecą!

Chłopcy z żagwiami popędzili w stronę ogniska, za nimi poczłapał właściciel teatru.

Został w mroku. I dzięki temu nie szukał długo, dostrzegł słabiutki różowy poblask o kilka kroków od siebie. Zamajaczyła koślawo postawiona przyczepa kempingowa. Podszedł. Była roztrzęsiona i połatana, oparta o sękaty pień starej oliwki. Za oknem bez szyb, przesłoniętym do połowy skórą jelonka, chwiał się płomyk. Namacał drzwi i wszedł bez pukania. Sylen siedział na zydlu i skrobał coś rylcem na okopconej glinianej tabliczce. Przywitał gościa uśmiechem i szybkim spojrzeniem bladobłękitnych oczu.

– Miałeś kłopoty?

– Żadnych. Zaspałem, a w ciemności droga się dłuży.

Rozejrzał się, na czym usiąść, ale przyczepa była pusta. Na legowisku z grochowin nakrytych płachtą spała ruda dziewczyna, okryta cynobrowej barwy płaszczem. Rozsypany kosz winogron. Bukłaki wiszące na drągu obok wianuszków cebul. Dzban na wodę.

Przysiadł w kucki obok dzbanka. Sylen zaczerpnął wody, natoczył w nią dobrą miarę wina i podał przybyszowi.

– Xenakis chce, żebyś jutro powtórzył to, co mówiłeś w Nereidon.

– Nie ma sprawy, powtórzę.

– Jest sprawa – Sylen westchnął i przesunął dłonią po łysinie, aż do karku. Przez chwilę przygładzał siwe resztki swojej grzywy. – Xenakis chce, żebyś wystąpił ubrany. Chociaż w spodnie. Przez szacunek dla publiczności. Będą damy. Duchowni kilku wyznań też.

– I co z tego? Duchowni zniosą to, że mówi do nich bożek Pan, którego według nich nie ma, a nie zniosą braku spodni? A damy? Damy chodzą do muzeów i podziwiają moje portrety, zachwycają się scenami rodzajowymi z moim udziałem. Na żadnym płótnie nie namalowano mnie w spodniach, prawda? Jakaś obsesja portek.

– Pan, bądź rozsądny.

– Nie mam tego w repertuarze. Ale oczywiście – tu Pan wychylił do dna podany mu krater – oczywiście przemówię wobec dam i wielebnych. Będę miał na sobie jakąś malowniczą draperię, peplos czy coś w tym rodzaju. I włożę na twarz maskę parasitosa ze starej komedii, tę o podwójnym profilu. Profilem złośliwym, tym z podniesioną brwią, zwrócę się do nich, kiedy będę mówił: „Gdy oddychacie, skrzypią rzemienie zbroi, a wasza krew uderza mieczem o tarczę, biegnie wśród kopyt bojowych rumaków Tracji” i tak dalej… A potem obrócę się profilem dobrotliwym na cały dalszy ciąg. Nawet dołożę coś nowego. Przemyślałem sobie takie różne – o definiowaniu mitu.

– Którego mitu?

– Mitu jako mitu. Co o tym myślisz?

– Myślę o Xenakisie. Przyjmie pomysł z maską, jeśli to nie on za nią zapłaci. A rumaków Tracji raczej nie ruszaj. Ma być jakiś archeolog z Bułgarii. Oni otaczają czcią jakiegoś Jeźdźca z Tracji, może to miejscowy centaur?…

– Nie mówię nic napastliwego. Ten cały tekst jest potępieniem wojny i pochwałą pokoju.

– Jesteś pacyfistą? – pytanie padło z drugiego końca przyczepy. Ruda już nie spała. Usiadła właśnie, otulając się cynobrową draperią. Jej piegowata twarz o wysoko zarysowanych łukach brwi miała wyraz dziecinnego zdziwienia.

– Czy boskie półzwierzę z orszaku Dionizosa może być pacyfistą? – odparł Pan i pośpiesznie przechylił do ust pustą czarę, jakby chciał utopić rodzące się w nim pożądanie. Poczuł, że musi mówić, mówić spokojnie i mądrze, a nie wabić czy drwić zalotnie. – Wszystko zależy od tego, jak pojmę kult dionizyjski – podjął, wyciągając ku Sylenowi ramię z pustym kraterem. – Albo, powiedzmy, „dionizyjski nurt w kulturze”. Nie mogę być pacyfistą, jeśli uznam to, co powierzchowne. Orgie rytualne, ofiary z ludzi, rozpasanie w słowie i czynach, odrzucenie filozofii mądrości na rzecz filozofii wtajemniczeń. A jeśli pójdę głębiej? Czy znasz mit o Syrinks? Posłuchaj, opowiem ci. Albo ty opowiedz, Sylenie, a ja będę grał do wtóru.

Pan podniósł do ust syryngę i zaświstał prostą melodyjkę, a Sylen zaczął deklamować nosowym, nieco przeciągłym głosem. Co pewien czas odrzucał głowę do tyłu, podnosząc wysoko strzępiastą, szpakowatą brodę – wtedy skandowanie zmieniało się w drżący zapiew:

Oto jest śpiew o Syrinks, o pasterce błękitnookiej,

ona wśród najad pląsała nad wodą jeziora Molpeja,

a kiedy śpiewała, klaszcząc, nie było wśród bogów ni ludzi

nikogo, co by nie orzekł: Śpiew Syrinks równego nie ma.

Jagnięta i białe kozy ten głos skuteczniej ochraniał,

niż proca i pałka dębowa. Pieśń gromiła niedźwiedzie i wilki.

Tak ścieżki nadobnej Syrinks bezpieczne były od chciwców.

Łagodne śpiewanie usłyszał ziemski potomek Hermesa

Bożek Pan Kozłonogi zakochał się w głosie pasterki.

A kiedy wyjrzał z gęstwiny na łąkę, gdzie stadem władała,

krzyk miłosnego szału przestraszył owce i ptaki.

– Uciekaj! – wołały ścieżki, do białych stóp się łasząc.

– Uciekaj! – wołały gałęzie, chroniąc skrzydłami dziewczynę,

jak gołąb zasłania pisklęta przed pazurami jastrzębi.

Sitowie jeziora Molpeja ukryło pieśniarkę na zawsze,

na próżno szarpał trzciny Pan pogrążony w rozpaczy.

Gwiazdy jeziora i nieba milczały żałobnym chórem,

aż się przeraził ciszy władca zagajów i borów

i złożył z trzcin połamanych piszczałkę o smutnym głosie

syryngę, w której po wieki śpiewa łagodna Syrinks2.

– Tak, tak to było – powiedział Pan, odejmując od ust instrument. – I to jest dotknięcie głębi dionizyjskich wtajemniczeń. Gwałtowność, strach, rozumiesz, strach paniczny, zwierzęca chuć, wieczne niespełnienie. Milczenie gwiazd nad żądzą i śmiercią, przeszywająca pustka, przed którą bronimy się, uciekając w muzykę albo literaturę. A kiedy pada pytanie o pacyfizm, do pustki gwiazd dodaje się jeszcze pustkę tłumów i wrzasków na agorze. Nie potępiam zła wojny, niech to czynią bogowie albo kapłani. Potępiam głupotę wojny, jej wieczne niespełnienie. Rozumiesz?

– Niezupełnie – odpowiedziała rudowłosa. – Jak jeden przegrywa wojnę, to drugi wygrywa. Osiąga, co było jego zamiarem.

– Osiąga i widzi, że nie tego chciał. Nawet prorokom i wyroczniom przyszłość jawi się w postaci ślepej larwy. Płacz zwycięzców…

– Daj spokój zwycięzcom – przerwał Sylen, który już od chwili dawał Panowi znaki, aby zamilkł. – Słuchaj ty, jak ci tam na imię – zwrócił się do dziewczyny.

– Kadmia – Z ciemnego kąta błysnęła bielą zębów w uśmiechu.

– Słuchaj więc, Kadmio, ufam ci, jakbyś była córą Kadmosa. Idź tam do ognisk, powiedz, że muszą do rana uzupełnić spisy. Najady spiszą osobno, potem nimfy źródeł i strumieni, Menady i Driady. Niech przychodzą tu po kolei i niech nie robią zgiełku, bo Ten, Który Został Zrodzony z Uda, śpi opodal w swoim szałasie. Niech się lękają boskiego gniewu, powiedz im to, Kadmio.

Dziewczyna zrobiła obrażoną minę, z uczestniczki rozmowy serio zrobiono z niej kogoś na posyłki.

– Dobrze, pójdę, postraszę boskim gniewem. Pozwól mi się jeszcze napić. Wina, nie wody. Muszę być wymowniejsza, prawda?

Zanurzyła w winie usta rozgrymaszonej dziewczynki, a potem wybuchnęła śmiechem tak mocno, że wino prysnęło na stosy glinianych tabliczek na kolanach Sylena.

– I z czego tak się śmiejesz? – zapytał bożek Pan.

– Z całego życia. Z boskiego gniewu Dionizosa. I z was, leśne koziołki.

Wytarła usta dłonią, odłożyła czerpak i zniknęła w mrokach za drzwiami przyczepy. Cynobrowa szata, zawieszona przez nią na drzwiach, znaczyła jej ślad jak płaszcz porzucony przez pływaczkę na plaży. Pan podniósł syryngę do ust i grał utwór powolny i uroczysty, tylko w głębiach wnikliwego domysłu błyskający radością. Przerwał mu bliski tupot kawalkady. Skóra jelonka spadła z okna, moment później ramę wypełniło opalone muskularne popiersie szpakowatego, kędzierzawego centaura.

– Ułani, ułani, malowane dzieci, | Niejedna panienka za wami poleci – zaśpiewał centaur, mrużąc ślepia i szczerząc zęby. – Kochani, nie marnujcie nocy, jest świetnie. Pielgrzymi ze Skrotaikonu przyprowadzili osły tak objuczone winem i jadłem, że ledwo lazły. Do ołtarza ofiarnego szło się po kostki we krwi, a jak buchnęli oliwy w ogień, było jasno po wierzchołki gór. Po wierzchołki gór, na Dionizosa!

– Niejedna panienka, niejedna najada, | Za wami, centaury, polecieć by rada! – przypomniał sobie nagle drugą część zwrotki. – Mówię ci, ojcze Sylenie, nie marnujcie nocy. Pędźmyż teraz do szałasów nad jeziorem, rozruszamy trochę ludków i ich stada!

Znikł, zanim ktokolwiek rzucił mu choćby słowo odpowiedzi. Sylen odłożył swoje spisy i poprawił skórę na oknie.

– Coś ci mówi nazwa wsi Sokrakion? – zapytał bożka Pana.

– Nic.

– Jest w programie. Mógłbyś nie grać przez chwilę? W Sokrakionie ma się odbyć jutro o rannej rosie misterium błagania o plony. Z rytualnym publicznym aktem miłosnym w pierwszej wyoranej bruździe.

– Wielkie Dionizje to są Wielkie Dionizje, Sylenie.

– Mnie to mówisz? Będzie, jak być musi. Ale jest pewien szkopuł. Pani minister kultury z Aten przysłała mi tu radcę z departamentu archeologii i ochrony zabytków.

– Czy jest dość jurny?

Sylen wybuchnął homeryckim śmiechem.