Księga magii -  - ebook

Księga magii ebook

3,6

Opis

Nowa antologia po bestsellerowej Księdze mieczy ze świata epickiej fantasy – tym razem w roli głównej wiedźmy, czarodzieje i mroczne obrzędy.

Każdy Frodo ma swojego Gandalfa. . . i Sarumana. Czym byłby Harry Potter bez Albusa Dumbledore'a. . . i Severusa Snape’a? Bohaterowie dysponujący odwieczną mądrością i różnymi mocami, posiadający tajemną, często zakazaną wiedzę, czarodzieje i czarodziejki są kształtowani - lub zniekształcani - przez potężną magię, którą chce nimi zawładnąć.

W tomie siedemnastu najlepszych pisarzy fantasy - w tym laureaci wielu nagród: Elizabeth Bear, John Crowley, Kate Elliott, KJ Parker, Tim Powers i Liz Williams - rzucają cudowne zaklęcia, które przywołują tajemnicze, niesamowite, a czasem wręcz przerażające światy, w których króluje magia.

A do tego klasyczne opowiadanie George’a R.R. Martina Noc w Oberży przy Stawie, w którym autor odwiedza świat Umierającej Ziemi Jacka Vance’a, prowadząc nas do Krainy Przewracającego się Muru.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 834

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (7 ocen)
1
3
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Martin, George R.R. Dozois, Gardner [red.] Księga magii Tytuł oryginału The Book of Magic ISBN Copyright © 2018 by the Estate of Gardner Dozois This translation published by arrangement with Bantam Books, an imprint of Random House, a division of Penguin Random House LLC All rights reserved Copyright © 2020 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań Redaktor prowadzący Dariusz Wojtczak Redakcja Jolanta Kusiak Projekt graficzny okładki Szymon Wójciak Opracowanie graficzne i techniczne Barbara i Przemysław Kida Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dla tych, którzy tworzą magię za pomocą słów, najpotężniejszą, jaka istnieje.

Gardner Dozois

Wstęp

Czarnoksiężnik, czarownica, szaman, czarodziej, jasnowidz, zielarka, magik... opowieści o użytkownikach magii, tych, którzy rozmawiają z duchami, którzy znają starożytne sekrety i potrafią przywoływać ukryte moce, którzy widzą zarówno świat duchów, jak i świat fizyczny, co pozwala im wpływać na oba, istniały od zarania ludzkich dziejów, a nawet w dawniejszych czasach. W wielu siedliskach neandertalczyków odkryto fascynujące ślady rytualnej magii: obrządki pogrzebowe, podczas których zmarłych chowano z ich ulubionymi narzędziami i potrawami, niekiedy pokrywając ciało kwiatami; otoczony niskim kamiennym murkiem placyk, na którym umieszczono siedem niedźwiedzich głów, wszystkie zwrócone w jedną stronę; ludzka czaszka wbita na palik i również otoczona kamieniami... Neandertalska magia.

Kilkadziesiąt tysięcy lat później, w głębokich jaskiniach Lascaux, Pech Merle i Rouffignac, kromaniończycy również uprawiali magię. Być może nauczyli się tego od swych wymarłych neandertalskich kuzynów. W najmroczniejszych głębinach jaskiń, takich jak La Mouthe, Les Combarelles czy Altamira, w ich najodleglejszych, najbardziej izolowanych galeriach, kromaniończycy pokrywali kolejne ściany pełnymi życia, symbolicznymi obrazami przedstawiającymi zwierzęta z epoki lodowej. Mało kto wątpi w to, że te malowidła — i inne pokrewne obiekty: realistyczne gliniane figurki żubrów, konie rzeźbione w kości słoniowej, enigmatyczne figurki „Wenus”, obrysowane farbą, nachodzące na siebie odciski ludzkich rąk, znane jako macaroni — miały magiczny charakter i wykorzystywano je w czarodziejskich rytuałach, choć zapewne nigdy się nie dowiemy, jak one wyglądały. Na tych starożytnych ścianach odkryto też być może pierwsze wyobrażenie czarodzieja w całej historii człowieka — tajemniczą postać z głową jelenia, masywną i kudłatą, przyglądającą się barwnym malowanym zwierzętom biegającym po skalnej powierzchni.

Znaczy to, że magia jest starsza od sztuki. Niewykluczone nawet, że sztukę wynaleziono po to, by stała się narzędziem wyrażającym magię, czyniącym ją dotykalną i w związku z tym skuteczną. Zatem jeśli cofniemy się w czasie wystarczająco daleko, artysta i czarodziej stają się tym samym. Ta opinia po dziś dzień pozostaje bliska prawdy.

Opowieści o magii również istnieją od bardzo dawna. Zapewne znano je już wtedy, gdy myśliwi z epoki lodowej kulili się przy ognisku, słuchając wycia bestii w nieprzeniknionym mroku otaczającym ich ze wszystkich stron. W epoce brązu, gdy Homer opowiadał swe historie słuchaczom siedzącym przy ognisku, zawierały one oczywiste fantastyczne elementy — olbrzymy pożerające ludzi, zaklęcia i ochronę przed nimi, czarodziejki zamieniające mężczyzn w świnie. Słuchacze — przynajmniej ci lepiej znający świat — zapewne wiedzieli już, że to fantastyczne historie i traktowali je z dystansem. Pod koniec osiemnastego wieku z wielotysiącletniej tradycji przekazów ustnych — ludowych bajań, baśni, mitologii, pieśni i ballad, opowieści podróżników, historii o cudach, o małym ludku, nawiedzanych przez duchy monolitach czy olbrzymach śpiących pod wzgórzami — zaczęło się kształtować coś przypominającego współczesną literaturę fantasy. Na początku były powieści gotyckie, historie o duchach czy arabeski, ale w połowie następnego wieku pojawiły się bardziej wyrafinowane literacko utwory autorów takich jak William Morris czy George MacDonald, którzy przetwarzali ustną tradycję, tworząc nowe wyobrażone światy na użytek odbiorców wystarczająco wyrafinowanych, by mogli traktować fantastyczne elementy opowieści jako fikcję literacką, a nie budzące strach, na wpół zapomniane elementy wierzeń ludowych. Dla takich ludzi zostawianie spodka mleka dla skrzatów było raczej zabawnym pomysłem, a nie czymś, co sami byliby skłonni zrobić.

Pod koniec dziewiętnastego i na początku dwudziestego wieku najbardziej szanowani pisarze — Dickens, Twain, Poe, Kipling, Doyle, Saki, Chesterton, Wells — pisali fantasy w takiej czy innej postaci, choćby tylko opowiadania o duchach czy powieści gotyckie. Niektórzy, jak Thorne Smith, James Branch Cabell i lord Dunsany, uczynili nawet z tego coś w rodzaju swej specjalności. W miarę zbliżania się drugiej wojny światowej literatura fantasy zaczęła jednak popadać w niełaskę. Coraz częściej uważano ją za niemodną, „antynowoczesną”, niepostępową, społecznie nieodpowiedzialną, a nawet pożałowania godną. W sterylnych, pobawionych poczucia humoru latach pięćdziesiątych publikowano bardzo niewiele fantasy w jakiejkolwiek postaci. W Stanach Zjednoczonych ten gatunek nie istniał jako odrębna kategoria wydawnicza.

Gdy zaczynał się ostatni glacjał i lodowce nadciągnęły z północy, pokrywając większą część północnoamerykańskiego kontynentu, tysiące gatunków roślin, a także owadów, ptaków i ssaków, które były z nimi powiązane, wycofały się do lasów mieszanych na południu, w regionie znanym obecnie jako Great Smoky Mountains. W tych lasach przetrwały one długotrwałe panowanie lodu, aż wreszcie, gdy klimat się ocieplił, wróciły na północ, by odzyskać obszary opuszczone przez lodowiec. W podobny sposób pogardzane pulpowe magazyny publikujące fantastykę — „Weird Tales” i „Unknown” w latach trzydziestych oraz czterdziestych, a „The Magazine of Fantasy & Science Fiction”, „Fantastic” oraz brytyjskie czasopismo „Science Fantasy” w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych — stały się lasami, w których ukryła się fantasy podczas długotrwałego odwrotu przed lodowcami zaangażowanego społecznie realizmu. Dzięki nim mogła ona przetrwać do czasów, gdy cieplejszy klimat pozwolił jej powrócić na opuszczone tereny.

W połowie lat sześćdziesiątych, głównie dzięki wysiłkom pionierów, takich jak Don Wollheim, Ian i Betty Ballantine, Don Benson i Cele Goldsmith literatura fantasy zaczęła ostrożnie wyłaniać się z lasów, w których się skryła. Po ogromnym sukcesie trylogii J.R.R. Tolkiena Władca pierścieni założono Ballantine Adult Fantasy, pierwszy oddział dużego wydawnictwa w Stanach Zjednoczonych poświęcony wyłącznie literaturze fantasy. Z biegiem lat pojawiały się następne, i w dzisiejszych czasach fantasy jest potężnym, różnorodnym gatunkiem, odnoszącym wielkie sukcesy komercyjne. Pojawiło się wiele podgatunków, takich jak literatura miecza i magii, fantasy epicka, high fantasy, fantasy humorystyczna, historyczna, umieszczona w światach równoległych, a także wiele innych.

W kilku ostatnich dziesięcioleciach najpopularniejsze wyobrażenie użytkownika magii to z pewnością dobroduszny, białobrody czarodziej, noszący kapelusz z opadającym rondem i dzierżący laskę. Ta wizja z pewnością wywodzi się przede wszystkim od Gandalfa Szarego Tolkiena i Dumbledore’a J.K. Rowling, być może z niewielką domieszką Merlina T.H. White’a. W dawniejszych czasach czarodzieje mieli jednak wiele twarzy — niekiedy mądrych i dobrodusznych, w innych przypadkach złych i straszliwych, a w jeszcze innych niejednoznacznych, stanowiących połączenie obu tych skrajności. Starożytni Grecy zwali magię wielką nauką. Sławny mistyk Agrippa uważał, że jest ona prawdziwą ścieżką prowadzącą do Boga. Z drugiej strony, w średniowiecznej Europie użytkownik magii był współpracownikiem diabła, pomagającym mu szerzyć zło na świecie i prowadzić dusze chrześcijan ku upadkowi i zgubie. Przez parę stuleci w chłodnym jesiennym powietrzu unosiły się dymy pozostałe po spaleniu setek czarownic i czarowników. Dla niektórych plemion indiańskich mag mógł być dobry albo zły, zależnie od tego, jaki użytek robił ze swojej mocy. Niemal każde ludzkie społeczeństwo ma własne wyobrażenie tych, którzy posługują się magią. W Meksyku czarodziej to curandero, brujo albo bruja. Na Haiti to houngan bądź quimboiseur. Dla Indian z Ameryki Północnej jest szamanem albo śpiewakiem, w żydowskiej mistyce kabalistą, Romowie zwali czarownice chóvihánni, a w niektórych wiejskich okolicach współczesnej Ameryki używa się słów hoodoo, root woman i conjure man, Maorysi z Nowej Zelandii mówią o tohunga mahutu... I tak dalej na całym świecie, zarówno w „prymitywnych” społeczeństwach, jak i w tych „postępowych”.

Prawda wygląda tak, że w głębi duszy wszyscy jesteśmy czarodziejami i dla większości ludzi magia pozostaje nieodłączną częścią naszego intuicyjnego dziedzictwa kulturowego. Gdy odpukujecie w niemalowane drewno albo krzyżujecie palce dla odegnania pecha, nie chcecie zmienić przynoszącej szczęście bielizny przed ważnym meczem bądź też specjalnie nie stawiacie stóp na szczelinach między płytami chodnika, by waszą matkę przestały boleć plecy — czy właśnie złośliwie je tam stawiacie — wdziewacie płaszcz czarnoksiężnika, próbujecie wpłynąć na rzeczywistość za pomocą magii. Paracie się nią w takim samym stopniu jak średniowieczny alchemik ze swymi tłuczkami i alembikami albo kromanioński szaman z maską niedźwiedzia i porożem na głowie, odprawiający swe rytuały w mrocznych głębinach jaskiń w Rouffignac.

W tej antologii starałem się uwzględnić cały świat magii. Znajdziecie w niej dobrych białych czarodziejów i najczarniejszych z czarnych magów. Odwiedzicie nawiedzane przez trolle wzgórza osiemnastowiecznej Islandii... Irlandię ery wiktoriańskiej, gdzie zastępy Sidhe przygotowują się do wojny... Dalekie, dzikie regiony Appalachów i wzgórza Kentucky, gdzie nadal można spotkać starożytne duchy... a także ulice współczesnego Nowego Jorku i Los Angeles, gdzie niebezpieczna magia czai się za każdym rogiem. Ale odwiedzicie też zrodzone z wyobraźni światy leżące poza miejscami i czasami, które znamy... Sławną, zaczarowaną metropolię o nazwie Califa; posępne bagna i rozsypujące się miasteczka Mesoge, gdzie umarli wstają, by polować na żywych; położone na skraju świata złowrogie miasto Uzur-Kaden, w którym tragiczni poszukiwacze przygód zbierają się, by wyruszać w podróże, z których rzadko wracają... Odwiedzicie Krainę Upadającego Muru w ostatnich dniach Umierającej Ziemi, by jeść i pić w Oberży przy Stawie (słynącej ze swych syczących węgorzy!); zatrzymacie się na Matce Targowisk w Messaline, by spotkać się z dziwacznym symulakrum i poznać Twórczynię Bijou, weźmiecie udział w Sto Dziewiętnastym Wielkim Sympozjum, któremu przewodniczy sam Magnus Wspaniały, by być świadkami rywalizacji między najpotężniejszymi magami na świecie; przyłączycie się do niebezpiecznych poszukiwań zimnych magów, którym zawdzięczają swój prestiż Wielkie Domy, władające alternatywną wersją Rzymu po upadku Imperium... Traficie do siedziby elfów, skąd może nie być ucieczki... Odbędziecie przejażdżkę w diabelskim Terraplanie, będziecie towarzyszyli wioskowemu czarodziejowi, toczącemu z pozoru beznadziejną walkę z najbardziej złą ze wszystkich magii... Spróbujecie przekonać kometę, by nie niszczyła świata... Będziecie walczyli z ożywieńcami o gorejących spojrzeniach, zjadaczką zabawek, złowrogą zaczarowaną książką... Poznacie doktora Dee, sławnego uczonego i maga; Masquelayne’a Niezrównanego, Bezokiego, władcę Czarnego Pagórka, Molloqosa Melancholijnego; dżinny, trolle, elfy, osteomantów, egregory, deodandy, gruny, erby, ghule, mantykory o ogonach skorpionów; lordów Sidhe; duchy strzegące Islandii; świętych i grzeszników; śpiewające głowy na palikach znane jako kallistochowie, podtrzymujące istnienie magii dzięki swej nieustannej pieśni; Archanioła Boba, Świętą Nierządnicę Niebios, Terror Podskakującego Chłopca i zięcia diabła.

Inspiracją dla tego typu marzeń jest magia — w gruncie rzeczy można by bronić tezy, że same są magiczne. Nie znikają łatwo, przechodzą z pokolenia na pokolenie, a nawet pokonują straszliwą barierę grobu; przekraczają wszelkie granice rasy, wieku, klasy, płci czy narodowości; a nawet samego czasu. Mam szczerą nadzieję, że marzenia, które tu przedstawiam, będą wpływały na umysły i serca ludzi, zachęcając ich do tworzenia nowych marzeń, jeszcze długo po tym, jak wszyscy związani z tą antologią obrócą się w proch.

Przełożył Michał Jakuszewski

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

K.J. Parker

Powrót świni

(The Return of the Pig)

K.J. Parker, jeden z najlepszych i obdarzonych największą wyobraźnią pisarzy tworzących obecnie fantasy, jest autorem bestsellerowej trylogii The Engineer Trilogy, składającej się z tomów o tytułach Devices and Desires, Evil for Evil i The Escapement, a także napisanych wcześniej The Fencer Trilogy (The Colors in the Steel, The Belly of the Bow oraz The Proof House) oraz The Scavenger Trilogy (Shadow, Pattern i Memory). Jego opowiadania wydano w zbiorach Academic Exercises oraz The Father of Lies (w Polsce opowiadanie Skażenie nadprzyrodzone znajdziemy w tomie: Wielka księga opowieści o czarodziejach — przyp. red.). Dwukrotnie nagrodzono go World Fantasy Award w kategorii mikropowieść za utwory Mapy zostawmy innym oraz A Small Price to Pay for Birdsong. Jego pozostałe powieści to Sharps, The Company, Składany Nóż oraz Młot, a także wydane ostatnio Savages i The Two of Swords. K.J. Parker publikuje również pod swym prawdziwym nazwiskiem, Tom Holt. Jako Holt wydał między innymi: Expecting Someone Taller, Who’s Afraid of Beowulf, Ye Gods!, a także wiele innych książek.

W przewrotnym opowiadaniu zamieszczonym w tym tomie zabiera nas do Studium, elitarnej akademii kształcącej magów, i przekonuje, że rywalizacja o wysoką pozycję między trzema bardzo potężnymi czarnoksiężnikami łatwo może się stać mroczna, zdradliwa i niebezpieczna, a jej skutki mogą okazać się śmiertelne.

Powrót świni

*

[NOSTALGIA; z greckiego νοστουάλγεα, ból wywołany powrotem do domu]

To były mechaniczne sidła, jakie zastawia się na niedźwiedzie i inne niebezpieczne stworzenia. Można to poniekąd uznać za komplement, bo moja fizyczna postura jest raczej mało imponująca. Sidła chwyciły mnie nieco z boku, miażdżąc piętę i kostkę, aż wreszcie stalowe zęby spotkały się wewnątrz mojego ciała. Umysł wypełnił mi oślepiający ból i po raz pierwszy w życiu nie byłem w stanie myśleć.

To było sprytne z ich strony. Gdy jestem w pełni władz umysłowych, nie boję się niczego na Ziemi, i to nie bez powodu. Nic nie może mnie skrzywdzić, ponieważ jestem najsilniejszy ze wszystkich, choć patrząc na mnie, raczej byście tak nie pomyśleli. Ale ból wywołuje zaćmienie umysłu, uniemożliwia koncentrację. Gdy jest tak silny, że nie daje się myśleć, próby zrobienia czegokolwiek przypominają czerpanie wody sitem. Wszystko po prostu się wymyka i ucieka, jakbym próbował ugniatać dym.

No cóż. Wszyscy przysparzamy sobie wrogów. Nawet jeśli staramy się być łagodni i potulni, prędzej czy później każdy z nas — wybaczcie mi tę grę słów — wpada w sidła, a następnie gniew i złość zaciemniają nam umysł, wskutek czego robimy rzeczy pozbawione sensu i logiki, a inni z kolei robią je nam. To wymowny argument przeciwko szaleństwu, jakim jest ambicja — jeden elokwentny i bystry intelektualista krzywdzi drugiego, łapiąc go w sidła na niedźwiedzie. Można by się z tego śmiać, gdyby ból nie był aż tak wielki.

Co to jest siła? Wybaczcie, jeśli zabrzmiało to jak pytanie egzaminacyjne. Ale, mówiąc poważnie, czym naprawdę jest? Zdefiniowałbym ją jako właściwość, która pozwala danej osobie wykonywać pracę i wpływać na rzeczywistość. Większa siła pozwala nam wywierać wpływ na bardziej masywne i oporne obiekty. Mój ojciec potrafił unieść kowadło ważące trzy cetnary. Oczywiście ja też potrafię, tyle że w zupełnie inny sposób. W tym właśnie tkwi paradoks. Nie mogłem przejąć rzemiosła po ojcu, ponieważ byłem i nadal jestem słaby. Dlatego wysłano mnie do szkoły, gdzie moje wątłe mięśnie uległy dalszej atrofii, ustępując miejsca tłuszczowi, i gdzie stałem się nieporównanie silniejszy. Do diabła z kowadłami, mogę przenosić góry. To całkiem nieźle, jak na człowieka, który musi wzywać tragarza, by odkręcił mu słój.

Wszyscy popełniamy ten sam błąd, myląc siłę z bezpieczeństwem. Myślimy: ponieważ jestem bardzo silny, nie muszę się niczego bać. W Studium naprawdę nam tak mówią, na czwartym roku: „gdy już ukończycie ten kurs, nigdy nie będzie musieli niczego się bać, ponieważ nic nie będzie miało mocy, by was skrzywdzić”. To brzmi cudownie i piszemy wtedy do domu: „drodzy ojcze i matko, w tym semestrze uczymy się absolutnej siły, kiedy więc znowu się spotkamy, będę niezwyciężony i odporny na wszystko, wyobraźcie sobie, wasz ukochany syn itd.” Wierzymy w to, ponieważ brzmi to bardzo sensownie. Następnie zlecają nam zadania i próby. Musimy unosić w powietrze masywne przedmioty, walczyć z demonami, odwracać bieg rzek albo prądów morskich. Dziewiętnastolatka może to przyprawić o zawrót głowy. W końcu rodzi się w nas szczere przekonanie, że wszystko to prawda. Jestem absolwentem Studium, moją bronią jest strictoense, a moją tarczą lorica. Zła się nie ulęknę. Później zaś wysyłają nas na pierwszy posterunek i zaczynamy uczyć się czegoś użytecznego na własnej skórze. To długi i bolesny proces.

Wspominają o bólu, ale tylko mimochodem. Mówią, że ból to jeden z czynników, które mogą utrudnić koncentrację i dlatego należy go unikać. Kiwamy głową z mądrymi minami i notujemy „unikaj bólu”. Ale na egzaminie o to nie pytają, więc szybko o tym zapominamy.

Przez całe życie z umiarkowanym sukcesem starałem się unikać bólu.

Kiedy przyszli mordercy, nadal kręciło mi się w głowie. Nazywam ich tak dla wygody. Wszyscy tak robicie. Kiedy wiecie, z czego ktoś się utrzymuje, widzicie w nim tylko zawód, nie człowieka. Hej, kowalu, podkuj mi konia. Szynkarzu, nalej mi piwa. A kiedy widzicie mnie, padacie na kolana i prosicie o błogosławieństwo, bym nie zmienił was w żaby.

W rzeczywistości to było tylko dwóch typowych parobków z Mesoge — drobnych i chudych, ale silnych. Mieli wielkie dłonie, wystrzępione mankiety i dobre, zdrowe zęby, niezniszczone cukrem. Jeden miał motykę (w moich rodzinnych stronach używa się słowa „gracka”), drugi zaś kamień wygrzebany ze skarpy. Jedną z zalet zawodu mordercy jest fakt, że nie trzeba wydawać zbyt wiele na specjalistyczny sprzęt.

Obrzucili mnie obojętnymi spojrzeniami, starając się ocenić, do jakiego stopnia ból uczynił mnie niegroźnym. Podejrzewam, że nie powiedziano im, kim jestem z zawodu, choć strój uczonego powinien dać im do myślenia. Doszli do wniosku, że nie jestem niebezpieczny, ale i tak się rozdzielili, by zaatakować z dwóch stron jednocześnie. Nie mieli ze sobą wózka, podejrzewam więc, że kazano im wrzucić mnie do rowu, gdy już będzie po wszystkim. Jeden z nich coś żuł, zapewne skórkę od boczku.

Strictoense to naprawdę bardzo prosta Forma. Z łatwością mogliby jej uczyć na pierwszym roku, gdyby nie fakt, że nikt nie chciałby powierzyć czegoś takiego szesnastoletniemu nowicjuszowi, tak samo, jak nikt nie zostawiłby go z dzbankiem brandy i własną córką. Wystarczy skoncentrować się bardzo mocno, wyobrazić sobie, co ma się stać, i wypowiedzieć krótką formułę: strictoense ruit in hostem. Ja na przykład zawsze wyobrażam sobie człowieka kopniętego przez konia pociągowego, z tego prostego powodu, że widziałem, jak spotkało to mojego brata, gdy miałem sześć lat. W jednej chwili był zajęty swą pracą, trzymał lewe tylne kopyto i przycinał je nożem. Musiał na moment stracić koncentrację, bo koń uwolnił kopyto, szybko jak myśl, i kopnął go. Widziałem brata w ułamku sekundy, zanim upadł. Miał nad brwiami półokrągłe wgniecenie głębokie na paznokieć. Oczy miał szeroko otwarte — z zaskoczenia, niczego więcej — później upadł na plecy, z wgniecenia zaczęła się sączyć krew, a jego twarz nigdy już się nie poruszyła. To pomaga, jeśli ktoś ma dobrą, wyrazistą pamięć, i może czerpać z jej zasobów.

Gdyby zjawili się minutę wcześniej, nie nadawałbym się do niczego. Ale minuta wystarczyła, a strictoense to naprawdę wyjątkowo łatwa Forma. Wykonywałem ją bardzo często, a to akurat wspomnienie jest wyjątkowo wyraźne i zawsze mi towarzyszy, mam je pod ręką jak sztylet schowany pod poduszką. Oderwałem się od bólu na chwilę wystarczająco długą, by zadać sobie pytanie, jak ci dwaj wyglądaliby z odciskami kopyt na czołach. Nagle usłyszałem trzask. Właściwie brzmienie jest bardziej głuche, jak w chwili, gdy siekiera wnika w kłodę, łup, a nie wtedy, kiedy ją rozszczepia, trach. Następnie zapomniałem o nich i na naprawdę długi czas skupiłem się wyłącznie na bólu.

Przed dwoma dniami wszyscy siedzieliśmy razem w surowej, lecz pięknej sali Kapituły, w której panował straszliwy chłód. Rozmawialiśmy o obsadzeniu pozycji przewodniczącego wydziału logiki idealnej, opróżnionej po przedwczesnej śmierci ojca Witruwiusza. Był on w znacznym stopniu uczonym starej daty, poświęcał się kontemplacji — tak bardzo abstrakcyjnej i teoretycznej, że ciało zawsze było dla niego powodem do wstydu, czymś w rodzaju ubogiego krewnego, z niechęcią zapraszanego na rodzinne uroczystości. Krążyły plotki, że nie zawsze był tak obojętny wobec świata, miał kiedyś kochankę na przedmieściach i spłodził z nią dwóch synów, którzy zajmowali się produkcją sznurów w Choris i powodziło im się bardzo dobrze. Większość pogłosek krążących w naszym małym światku jest prawdziwa, ale w tym przypadku raczej w to wątpię.

Było trzech oczywistych kandydatów. Dwoma pozostałymi byli ojciec Sulpicjusz i ojciec Gnatho. Prawdę mówiąc, żaden z nas nie był ani trochę lepszy od pozostałych. Wszyscy znaliśmy się od czasu, gdy byliśmy na drugim roku (Gnatho i ja byliśmy o rok przed Sulpicjuszem, a do tego znaliśmy się już przedtem), razem ukończyliśmy studia, wybraliśmy te same specjalności, spotkaliśmy się ponownie po powrocie z pierwszych placówek i od dwudziestu lat widywaliśmy się ze sobą niemal codziennie, przy stole albo w bibliotekach. Jeśli chodzi o umiejętności, byliśmy różni, ale równi sobie. Wszyscy zawsze też byliśmy wyjątkowo zdolni i pracowici. Potrafiliśmy wykonywać swoją robotę, stojąc na głowach. Pozycja przewodniczącego jest dożywotnia, a wszyscy trzej byliśmy też tak samo ambitni. Przed tymi dwoma, którzy jej nie zdobędą, nie otwierały się żadne inne perspektywy i aż do końca życia bylibyśmy młodsi stopniem od trzeciego szczęśliwca, który mógłby nam rozkazywać, zlecać nam niebezpieczne misje albo wysyłać nas na placówki w odległych, barbarzyńskich okolicach, gdy tylko przyszłaby mu na to ochota.

Właściwie nie nienawidzę Sulpicjusza ani nawet Gnathona. Według pewnych, całkowicie rozsądnych kryteriów, to moi najstarsi i najlepsi przyjaciele, bliżsi mi niż bracia. Gdyby istniał jakiś w miarę możliwy do przyjęcia kompromisowy kandydat, wszyscy trzej poparlibyśmy go bez chwili wahania. Ale nie było nikogo takiego, chyba żebyśmy sprowadzili kogoś z innej uczelni (czego Studium nigdy nie robi, z powodu czystej, aroganckiej zarozumiałości). To musiał być któryś z nas. Z pewnością rozumiecie, na czym polega problem.

Sesja trwała dziewięć godzin. Później oddaliśmy głosy. Ja głosowałem na Gnathona, Sulpicjusz na mnie, a Gnatho na Sulpicjusza. Doszło do patowej sytuacji. Ojciec przeor zrobił jedyne, co mu pozostało. Odłożył decyzję o trzydzieści dni. Tymczasem wszystkich kandydatów wysłano z misjami w teren, by uniemożliwić im agitację. To była jedyna decyzja, jaką mógł podjąć przeor Sighvat, a jednocześnie najgorsze ze wszystkich wyobrażalnych wyjść. No wiecie, pomimo naszych licznych zalet, jesteśmy tylko ludźmi.

Tak oto ja, bardzo silny człowiek, wpadłem w sidła na niedźwiedzie.

Zawsze źle znosiłem ból. Nim opanowałem sicut in terra, krzyczałem głośno, gdy ząb mnie lekko ćmił. Mój biedny ojciec wściekał się na mnie, gdy słyszał, jak jęczę i pociągam nosem, „jak wielka dziewucha”, jak mawiał. Zawsze byłem dla niego rozczarowaniem, nawet gdy mu zademonstrowałem, że potrafię zmienić ołowianą rurę w złoto. Muszę przyznać, że sidła na niedźwiedzie pokonały mnie całkowicie. Wystarczyło, bym wykorzystał qualisartifex, by je otworzyć, a potem uzdrowił ranę na pomocą vergens in defectum. Piętnaście sekund pracy. Nie byłem jednak w stanie tego zrobić przez bardzo długi czas. Zdążyłem się dwa razy zlać w portki, co było obrzydliwe, choć, szczerze mówiąc, zapewne to właśnie mnie uratowało. Wstręt do samego siebie pomaga skupić myśli. Mówią, że strach to robi, ale to nieprawda. Poza tym po upływie jakichś pięciu godzin, sądząc po ruchu słońca na niebie, ból nieco zelżał, a może po prostu przyzwyczaiłem się do niego.

Najpierw straszliwy wysiłek — złapanie obłoczka dymu i niewypuszczenie go — a potem piętnaście sekund absolutnego skupienia i byłem wolny. Zastanawiałem się, o co właściwie był cały ten rwetes. Wstałem. Skrzywiłem się, gdy moją drugą nogę przeszyły szpile, ale bez zastanowienia usunąłem ból. Następne przyjrzałem się butowi. Był nieodwracalnie zniszczony, utwardziłem więc podeszwę stopy za pomocą scelussceleris i ruszyłem w drogę boso. To bardzo proste.

Pytanie: dlaczego nie ma Form naprawiających trywialne przedmioty codziennego użytku? Odpowiedź (jak sądzę): życie, jakie prowadzimy, jest bardzo wygodne i niczego nam nie brakuje. Dlatego nigdy nie widzieliśmy potrzeby stworzenia takich Form. Przypomnijcie mi, żebym coś w tej sprawie zrobił, gdy tylko będę miał pięć wolnych minut.

Rzecz jasna, przez cały ten czas ani razu nie przyszło mi do głowy, by zadać sobie pytanie, kto i dlaczego to zrobił. To zrozumiałe. Po co spekulować, kiedy już zna się odpowiedź?

Matka nie wychowała mnie na oficera straży, ale z biegiem lat nim właśnie się stałem i to z dość błahego powodu — radzę sobie z tym bardzo dobrze. Ostrzeżenie dla tych, którzy chcą wstąpić do Zakonu: zastanówcie się porządnie, nim zademonstrujecie, że macie do czegoś talent. Nigdy nie wiadomo, do czego może to doprowadzić. Kiedy byłem młody, wkrótce po ukończeniu studiów, pierwszą misją, jaką mi zlecono, było poszukiwanie renegatów (nazywamy to polowaniem na czarowników, ale wam nie wolno tego robić, bo to pogardliwe określenie). Pomyślałem sobie, że jeśli wykonam to zadanie naprawdę dobrze, zdobędę uznanie i stanę się sławny. Rzeczywiście stałem się sławny, jako ktoś, komu można bezpiecznie zlecić wyjątkowo paskudną robotę, której nikt inny nie chce wykonywać. Od tego czasu robię to nieustannie. Gdy dojdą do nas wieści, że gdzieś pojawił się niewyszkolony talent, zawsze zwracają się do mnie.

(Gnatho jest w tym równie dobry jak ja, ale był sprytniejszy. Celowo spieprzył robotę, do tego stopnia, że trzeba było wysłać doświadczonych ludzi, którzy uratowali go i posprzątali bałagan. Na dłuższą metę w ogóle nie zaszkodziło to jego karierze. Natomiast Sulpicjusz nie potrafiłby wytropić niewyszkolonego talentu, nawet gdyby znaleźli się razem w tej samej łaźni. Dlatego nigdy nie miał podobnych kłopotów.).

Polowanie na czarowników nigdy nie jest przyjemne, a w tym przypadku... Spędziłem pięć godzin pod gołym niebem na wrzosowisku, cierpiąc straszliwy ból, a nawet nie dotarłem jeszcze na miejsce.

Starałem się nadrobić stracony czas, idąc szybciej, ale bardzo kiepsko radzę sobie wśród wzgórz, a w dodatku w Mesoge roi się od rozmaitych okropieństw. Dlatego zrobiło się ciemno, choć oko wykol, zanim dotarłem do Riens. Rzecz jasna, znałem drogę. Miasteczko leży sześć mil od miejsca, gdzie się urodziłem.

Nikt, kto opuścił Mesoge i zrobił karierę w wielkim mieście, nigdy nie wraca do domu. Na eleganckich przyjęciach nieraz się słyszy, jak bogaci kupcy, którzy wszystko zawdzięczają sobie, opowiadają o urokach starego kraju, o wodospadach Scherii, otwartym niebie Bohec, zachodach słońca nad Zatoką Beloisa — ale ludzie z Mesoge zawsze siedzą cicho, by nie zdradziły ich płaskie samogłoski. Nie byłem tu od piętnastu lat. Inne miejsca zmieniają się po tak długim czasie. Ale nie Mesoge. Wciąż takie same bezzaprawowe mury, walące się chaty, pastwiska zarośnięte ostem i głogiem, zryte koleinami drogi, błotniste pobocza, szare niebo, chude, parszywe zwierzęta gospodarskie i nieszczęśliwi ludzie. Powiadają, że człowieka kształtuje krajobraz, w którym się wychowywał. Ze straszliwą jasnością zdaję sobie sprawę, że to prawda. Próby zanegowania cech Mesoge, które stały się nieodłączną częścią mojej osobowości, uczyniły mnie tym, kim jestem, nie można więc powiedzieć, że jestem niewdzięcznikiem. Dzięki Mesoge stałem się pracowity, czysty, prawdomówny, cierpliwy i tolerancyjny — biegunowe przeciwieństwo substancji, której cieniem jest moja ojczyzna. Po prostu nie lubię tu wracać, to wszystko.

Zapamiętałem Riens jako typowe mesogeńskie miasteczko. Wzniesiono je na wzgórzu, co znaczy, że każdą kroplę wody trzeba wwozić na górę po długim na milę stoku i w rezultacie wszyscy tu śmierdzą. Ma grube mury obronne z czerwonego piaskowca; bramę, która rozleciała się już pięćdziesiąt lat temu, ale po dziś dzień nikomu nie chciało się zastąpić jej nową; i jedną długą ulicę, z gospodą i domem spotkań ulokowanymi po przeciwnych stronach w połowie jej długości. Mesogeńscy mężczyźni od pokoleń żyją z tego, że kradną sobie nawzajem owce. W wieku czterdziestu lat uważa się ich za starych, nawet mojego ojca, który zajmował się głównie produkcją grotów do strzał. Tutejsze kobiety są niskie i krępe. Żadna z nich nie ma ładnej twarzy. Wszystkie bardziej atrakcyjne wyjechały na wschód, by poszukać pracy w sektorze rozrywkowym. Te, które zostały, są muskularne, energiczne, ciężko pracują i łatwo wpadają w gniew, podobnie jak moja matka.

Kobieta w gospodzie również taka była.

— Kim jesteś, do licha? — zapytała.

Wyjaśniłem, że jestem wędrowcem, potrzebuję noclegu, a także, o ile to w ogóle możliwe, czegoś do jedzenia i być może nawet pinty piwa, jeśli nie zmusi to nikogo do zbytniego wysiłku. Łypnęła na mnie spode łba i oznajmiła, że za sześć groszy mogę się przespać na stryszku. W Mesoge stryszek to miejsce, gdzie przechowuje się siano dla koni. Typowa tutejsza potrawa to kleik z dorsza. Od morza dzieli nas sto mil, ale żywimy się suszonymi rybami. Kto by pomyślał? Jeśli ktoś ma pecha, dodają do tego górę sfermentowanej kapusty. Piwo...

Zajrzałem do kufla.

— Czy można je bezpiecznie pić?

Popatrzyła na mnie.

— My je pijemy.

— Chyba jednak podziękuję.

Na stryszku leżał materac. Nie mógł mieć więcej niż trzydzieści lat. Leżałem bezsennie, słuchając koni na dole, tupiących i głośno trawiących siano. Jestem w domu, pomyślałem. Cóż za radość.

Celem moich nużących pooszukiwań był piętnastoletni chłopak, trzeci syn garbarza. Czułem się, jakbym spojrzał do lustra, choć on był chudy, a ja w jego wieku byłem okropnym spaślakiem. Dostrzegałem jednak w jego sprytnych oczkach tę samą defensywną agresję, strach zmieszany z poczuciem winy i doprawiony świadomością nie do końca jeszcze zdefiniowanej wyższości. Wiedział, że jest lepszy od wszystkich, którzy go otaczają, ale nie był na razie pewien dlaczego. Nie wiedział też, jak to działa, czy nie przestanie z tego powodu rosnąć albo nie oślepnie. Na tym właśnie polega problem. Nie ośmielą się nikogo zapytać. Dlatego tak wielu z nich — z nas — schodzi na złą drogę.

Powiedziałem mu, że chcę z nim porozmawiać w cztery oczy. Jego ojciec miał kamienny budynek, w którym przechowywał dębową korę (zwiniętą jak dywany, przewiązaną sznurkiem i ustawioną pod ścianą).

— Usiądź — powiedziałem mu. Siadł ze skrzyżowanymi nogami na podłodze. — Nie musisz tego robić — dodałem.

Spojrzał na mnie.

— Nie musisz siadać na zimnej, wilgotnej ziemi — uściśliłem. — Możesz zrobić to. — Wymamrotałem qualisartifex i stworzyłem dwa stołki do dojenia krów. — Potrafisz zrobić coś takiego?

Wlepił we mnie spojrzenie, ale nie dlatego, że ta sztuczka mu zaimponowała.

— Nie wiem, o czym mówisz.

— Spokojnie — rzekłem mu. — Nie masz kłopotów. To nie jest przestępstwo. — Uśmiechnąłem się. — To nie jest przestępstwo, bo nic takiego nie może się wydarzyć. Prawo — i my również — stoi na stanowisku, że magia nie istnieje. A jeśli nie istnieje, nie może być sprzeczna z prawem. — Stworzyłem stolik z imbrykiem pełnym herbaty i dwiema porcelanowymi filiżankami. — Pijesz herbatę?

— Nie.

— Spróbuj. To jedna z nielicznych przyjemności w życiu.

Łypnął na filiżankę, ale nie ruszył się z miejsca. Nalałem sobie herbaty i dmuchnąłem na nią, by ostygła.

— Magia nie istnieje — ciągnąłem. — Istnieje natomiast pewna ilość efektów o ograniczonych skutkach i mądry człowiek, uczony, może się nauczyć je wywoływać, jeśli wie, jak to się robi i urodzi się ze zdolnością do naprawdę potężnej koncentracji. Tych efektów nie możemy nazywać magią, ponieważ nie są one... no cóż, niezwykłe, niewytłumaczalne albo dziwaczne. Podam ci przykład. Widziałeś kiedyś, jak kowal spawa ze sobą dwa pręty? No właśnie. Bierze dwa kawałki metalu, wykonuje sztuczkę wymagającą ognia oraz latających w powietrzu iskier i w rezultacie dwa kawałki metalu są połączone ze sobą tak doskonale, że nie sposób określić, gdzie kończy się jeden, a zaczyna drugi. Albo weźmy jeszcze dziwniejszą sztuczkę. Kobieta wyciąga spomiędzy nóg żywego człowieka. Niezwykłe? No jasne.

Potrzasnął głową.

— Kobiety nie mogą uprawiać magii. Wszyscy o tym wiedzą.

Jeden z tych, którzy wszystko traktują dosłownie. No cóż.

— Mężczyźni też nie mogą, bo magia nie istnieje. Nie słuchałeś, co ci mówiłem? Ale niektórzy mężczyźni mają dar pozwalający im skoncentrować się tak bardzo, że są w stanie przeprowadzić pewne procesy, wykonać pewne sztuczki, które wydają się dziwaczne i niezwykłe ludziom nieznającym się na takich rzeczach. To nie jest magia, ponieważ dokładnie wiemy, jak to działa i co się właściwie dzieje, podobnie jak wiemy, co się dzieje, kiedy twój tata wkłada skórę zabitej krowy do kamiennego koryta, a kiedy ją wyjmuje, jest twarda i gładka po jednej stronie.

Wzruszył ramionami.

— Skoro tak mówisz.

Trudny przypadek. Ale tacy już są Mesogeńczycy. Uważamy to za zaletę, jeśli młodym ludziom nic ani nikt nie imponuje, nigdy z nikim nie współpracują, nie okazują entuzjazmu ani zainteresowania.

— Potrafisz robić takie rzeczy — przypomniałem mu. — Wiem o tym, bo ludzie widzieli, jak je robiłeś.

— Niczego mi nie udowodnisz.

— Nie muszę. Wiem to. Potrafię zajrzeć do twojego umysłu.

To do niego dotarło. Jego twarz zrobiła się biała jak prześcieradło. Gdyby drzwi nie były zamknięte od zewnątrz (prosty środek ostrożności), zerwałby się z miejsca i wybiegł stąd z szybkością strzały z łuku.

— Nieprawda.

Uśmiechnąłem się do niego.

— Widzę, jak patrzysz na stado owiec i trzy dni później połowa z nich pada martwa. Widzę, jak dostajesz w ucho od pewnego staruszka, a on później przewraca się i łamie nogę. Widzę płonący stóg siana. Nie, wróć, to są trzy stogi. Jest z ciebie mały, aspołeczny diabeł, co?

W jego oczach zalśniły łzy czystego gniewu. Wyszeptałem lorikę. Nie rzucił się jednak na mnie, jak ja zrobiłbym w jego wieku. Jak zrobiłem podczas takiej samej rozmowy.

— Nie potrzebuję dowodu — powtórzyłem. — Mam świadka. Ty nim jesteś. — Zaczekałem trzy uderzenia serca. — Nie masz się czego bać. Jestem po twojej stronie. Jesteś jednym z nas.

Skrzywił się jeszcze bardziej. Najwyraźniej mi nie uwierzył.

— Proszę bardzo. Patrz uważnie. Ten mały, gruby chłopak to ja.

Pokazałem mu. Lux dardaniae to bardzo prosta Forma, ale wyjątkowo skuteczna. Nie zgadzało się tylko jedno. Tej akurat małej, paskudnej eskapady winien był Gnatho, a nie ja. Ale to w sumie wszystko jedno.

Popatrzył na mnie z nienawiścią, która nie była już tak absolutna.

— Jesteś z tych stron.

Skinąłem głową.

— Tu się urodziłem. Nie podoba ci się tu, mam rację?

— Masz.

— Mnie też się nie podobało. Dlatego stąd uciekłem. Ty też możesz to zrobić. Za dziesięć lat będziesz taki sam jak ja. Tylko bez tego brzuchala i podwójnego podbródka.

— Ja? — zapytał. — Mógłbym pojechać do Miasta?

Wiedziałem, że jest mój.

— Patrz — rzekłem i pokazałem mu Perimadeję. Standardową trasę zwiedzających: fontanny, pałac, Plac Zwycięstwa i Rynek Przędzy w dzień Gęsiego Targu. A następnie, nim zdążył odzyskać równowagę, pokazałem mu Studium — imponujący widok od strony portu na gmach na szczycie wzgórza. — Gdzie wolałbyś mieszkać, tutaj czy tam? — zapytałem. — Nie naciskam. Wybór należy do ciebie.

Spojrzał na mnie.

— Jeśli tam wyjadę, to czy matka i siostry będą mnie mogły odwiedzać?

Zmarszczyłem brwi.

— Przykro mi, ale nie. Nie wpuszczamy kobiet. Takie są zasady.

— W takim razie się zgadzam — odparł z uśmiechem. — Nienawidzę kobiet.

Gnatho w moim wieku był szczupły. Pierwsze wspomnienie, jakie o nim zachowałem, to mały, chudy chłopak kradnący jabłka z jedynego naszego drzewa rodzącego dobre owoce. To były moje jabłka. Nie chciałem dzielić się nimi z jakimś nieznajomym chłopakiem. Dlatego przywaliłem mu tym, co miałem później poznać jako strictoense.

Nie poskutkowało.

Nagle ujrzałem niewidzialne, wirujące coś, co mknęło w moją stronę. Było tak wielkie, że przesłoniłoby słońce, gdyby nie było niewidzialne, jeśli rozumiecie, co mam na myśli. Bez chwili zastanowienia osłoniłem się przed nim Formą, którą miałem w przyszłości zwać scutumveritatis. Poczułem wstrząs. Ziemia dosłownie zadrżała pod moimi stopami.

Popatrzyliśmy na siebie nawzajem.

Bardzo wyraźnie pamiętam chwilę, gdy pierwszy raz spojrzałem w lustro. Oczywiście, to nie mogło być prawdziwe lustro, nie w Mesoge. To była miska pełna wody, wystawiona na dwór w całkowicie bezwietrzny dzień. Pamiętam rozczarowanie, jakie wówczas przeżyłem. Ten tłusty chłopak z głupkowatą gębą to byłem ja. Pamiętam też, że Gnatho gapił się na mnie tak intensywnie, że stracił równowagę na gałęzi drzewa i spadł. Niemal na pewno skręciłby sobie kark...

Źle to rozegrałem. Złapałem go niezgrabnie — adiutoremmeum, użyte nieudolnie przez dziesięciolatka, czego można było się spodziewać? — i walnąłem nim o pień. Szorstka kora zerwała mu skórę z policzka i po dziś dzień Gnatho ma tam bliznę. Dureń nie wpadł na to, by użyć scutum. Wpadł w panikę. Miał szczęście, że tam byłem (ale z drugiej strony, gdyby mnie tam nie było, nie spadłby z drzewa). Uznał jednak, że strąciłem go celowo, by oszpecić go tą blizną. Kiedy mieliśmy osiemnaście lat, pokazałem mu swoje wspomnienia, więc zna prawdę, myślę jednak, że w głębi duszy nadal mnie obwinia i boi się, że mogę to zrobić znowu.

Musiałem jeszcze załatwić formalności. Odbyłem długą, nudną rozmowę z rodzicami chłopaka. Byli źli, wystraszeni i wstrząśnięci, aż do chwili, gdy poruszyłem kwestię rekompensaty za bezpłatną pracę chłopaka. Zakon jest haniebnie bogaty. W Mieście za dziesięć grajcarów tygodniowo można codziennie zjeść obiad, jeśli ktoś nie jest wybredny. W Mesoge to fortuna. Wolno mi było zaoferować im nawet dwadzieścia, ale to nie były moje pieniądze i nie zamierzałem wydawać ich lekkomyślnie.

Kiedy tylko mogę, chodzę na piechotę, bo nie mam szczęścia do wozów i karet. Konie mnie nie lubią. To wrażliwe zwierzęta i czują, że coś jest ze mną nie w porządku. Jestem źródłem ciągłych problemów w każdym kołowym wehikule, którym jadę. Jeśli nie chodzi o konie, łamie się oś albo szprycha, kareta grzęźnie w koleinie, stangret spada z kozła bądź dostaje ataku. Nie jestem jedyny. Wielu z nas ma pecha podczas podróży takiego czy innego rodzaju. Lepiej go mieć na lądzie niż na morzu, jak biedny ojciec Incitatus. Dlatego, żeby dotrzeć do Mesoge, musiałem wsiąść na statek w Mieście, popłynąć w dół Asperu aż do Starku, a resztę drogi pokonać na piechotę. Problem w tym, że rzeki płyną tylko w jedną stronę. Żeby wrócić z Mesoge, będę musiał pójść do Insuper, wsiąść tam na barkę transportującą drewno na wybrzeże i stamtąd pożeglować do Miasta na statku przewożącym zboże. Cierpię na chorobę morską, a na to nie ma żadnej znanej Formy. Spory kawał drogi.

Riens dzieli od Insuper siedemnaście mil, najpierw w dół, a potem na kolejne wzgórze, niech to szlag. Sześć mil od Riens trakt mija małą wioskę. Można też wybrać stary szlak dla wozów, który prowadzi do Tor, potem wije się przez las, przechodzi przez Czarną Wodę w Brodzie Sens i ponownie łączy się z głównym traktem milę za wioską. Ta droga jest dłuższa o pięć mil, a w dodatku uciążliwa i zdradziecka, ale można sobie oszczędzić przechodzenia przez typową mesogeńską osadę.

Jak zwykle miałem pecha. Wlokłem się Szlakiem na Tor, potykając się i ślizgając na ścieżkach dla drwali, paskudnie zarośniętych głogiem w miejscach, gdzie pracujący przy wyrębie wypalili podszycie, aż wreszcie przekonałem się, że Czarna Woda wezbrała po wiosennych deszczach, bród przykryła woda i nie mogę się przeprawić się na drugą stronę. Poważnie brałem pod uwagę możliwość nakazania wodom, by się rozstąpiły albo zmiany biegu rzeki, ale w takich sprawach obowiązują pewne zasady, a człowiek ubiegający się o pozycję przewodniczącego wydziału logiki idealnej nie może sobie pozwolić na łamanie zbyt wielu zasad w sytuacji, gdy istnieje możliwość, że mogą go przyłapać, a przecież wiedziano, że przebywam w okolicy.

Dlatego zawróciłem do miejsca, w którym opuściłem trakt. Uciążliwość wędrówki dodatkowo zwiększała świadomość faktu, że jest ona wyjątkowo przeciągłą metaforą. Dotarłem do wioski (wybaczcie, że nie wymienię jej nazwy) wczesnym, pogodnym rankiem. Spałem pod bukiem i obudziły mnie dzikie świnie węszące za pożywieniem.

Miałem nadzieję, że w wiosce coś się zmieniło, ale nic z tego. Główna ulica prowadziła prosto do kuźni — nic w tym złego, bo po śmierci ojca matka sprzedała ją i przeniosła się do mieszkającej na północy rodziny. Nowy właściciel najwyraźniej zaliczał się do pracowitych ludzi. Dźwięk młota uderzającego w kowadło usłyszałem już w odległości dwustu jardów. Ojciec nigdy nie zaczynał pracy wcześniej niż trzy godziny po wschodzie słońca. Mówił, że to uprzejmość wobec sąsiadów, choć nienawidził ich wszystkich i wojował z nimi nieustannie. Niemniej zawiasów bramy nadal nie naprawiono, a komin w każdej chwili mógł się zawalić. Utrzymywała go w całości wyłącznie siła przyzwyczajenia, która w Mesoge jest zaiste potężna.

Postawiłem kaptur, żeby nikt mnie przypadkiem na poznał. Nie muszę dodawać, że wszyscy, których mijałem, przerywali bieżące zajęcia, żeby się na mnie gapić. Poznawałem prawie każdego z tych, którzy mieli ponad dwadzieścia lat.

Rodzina Gnathona zajmowała się wypalaniem węgla drzewnego. W Mesoge wszyscy boleśnie uświadamiamy sobie nawet najdrobniejsze różnice w statusie społecznym. Węglarze, którzy żyją pod gołym niebem, przenosząc się z jednego obozu do drugiego i muszą się spotykać z obcymi, stoją tak nisko, że nawet tacy jak moja rodzinka mogli sobie pozwolić na to, by patrzeć na nich z góry. Ale ojciec Gnathona odziedziczył gospodarstwo rolne. Było położone blisko wioski, a okólnik dla koni graniczył z traktem. Tam właśnie wybudował dom oraz szopy, w których przechowywał węgiel drzewny. Nic zupełnie się tu nie zmieniło, ale gdy przechodziłem obok, z frontowego wejścia wyszło czterech ludzi, niosących na ramionach drzwi, na których spoczywało coś przykrytego zasłoną.

Zatrzymałem starą kobietę, nie zawracajmy sobie głowy jej imieniem.

— Kto umarł? — zapytałem.

Odpowiedziała mi, że ojciec Gnathona.

Rzecz jasna, Gnatho to nie jest jego prawdziwe imię. Moje też nie jest prawdziwe. Tym, którzy wstępują do Zakonu, przydziela się religijne imię. Imię, które nadali Gnathonowi rodzice (podobnie jak moje) składa się z pięciu sylab i nie da się go zapisać w cywilizowanym alfabecie. Kobieta spojrzała na mnie.

— Czy cię znam?

Potrząsnąłem głową.

— Kiedy to się wydarzyło?

— Chorował już od dłuższego czasu. To znaczy, że znasz jego rodzinę?

— Spotkałem kiedyś jego syna, w Mieście.

— Ach, jego. — Łypnęła na mnie ze złością. Lorica nie pomaga na spojrzenia wieśniaków, więc nie zawracałem sobie głowy jej stawianiem. — To on jeszcze żyje?

— O ile mi wiadomo.

— Jesteś pewien, że cię nie znam? Twój głos brzmi znajomo.

— Absolutnie pewien.

Ojciec Gnathona. Głośny, gwałtowny mężczyzna bijący żonę i dzieci, okropny pijak, wiecznie pełen gniewu, bo wszyscy traktowali go jak psa, mimo że pracował znacznie więcej niż oni. Jego twarz wiecznie była czerwona od dymu i alkoholu, kulał na jedną nogę, był wysoki i wstydził się chudego, bezużytecznego syna złodzieja. Dożył zaawansowanego wieku, jak na Mesoge. Skurczona kobieta idąca obok niosących zwłoki z pewnością była jego nieszczęsną, uciśnioną żoną. Została teraz bogatą kobietą, przynajmniej jak na Mesoge. Co więcej, wreszcie uwolniła się od tej świni. Płakała. Ludzie są dziwni.

Pod wpływem nagłego impulsu wyciągnąłem z kieszeni złotą półaniołówkę i wcisnąłem ją w dłoń kobiety, gdy przechodziła obok. Rozejrzała się wkoło ze zdziwieniem, ale dyskretnie uczyniłem się trudnym do zauważenia. Przyjrzała się monecie, po czym zacisnęła na niej dłoń z siłą imadła.

Opuściłem wioskę i zacząłem się wspinać na położone za nią wzgórze zaledwie po dwudziestu minutach, zgodnie ze wskazaniami mojego znakomitego mezentyńskiego zegarka mechanicznego. Całkiem nieźle, powiedziałem sobie.

Gdy ktoś już doświadczył tego, czego bał się najbardziej, na moment ogarniają go zawroty głowy. Później nadchodzi jakiś nowy powód irytacji, przypominając mu, że życie nie jest takie piękne. W moim przypadku tym powodem była kolejna rzeka, która wystąpiła z brzegów. Tym razem była to Inso. Wody zerwały most w Machaerze i rozbiły prom na drobne kawałeczki. Przewoźnik powiedział mi to, co i tak już wiedziałem — musiałem cofnąć się trzy mile do rozwidlenia dróg, wybrać południowe odgałęzienie i dotrzeć nim do starego Traktu Wojskowego, który zaprowadzi mnie na wybrzeże. Poinformował mnie, że we Frieście jest przystanek dyliżansów, więc nie będę musiał iść zbyt długo. I całe szczęście, dodał, bo na piechotę to cholernie daleko.

Muszę wyznać, że naprawdę rozważałem skorzystanie z tego dyliżansu. Ale to nie byłoby uczciwe wobec jego innych pasażerów, niewinnych prowincjuszy, którzy nigdy nie zrobili mi nic złego. Nie, z jakiegoś powodu Mesoge nie chciało mnie wypuścić. Bawiło się posiłkiem, który zamierzało spożyć. To był zły nawyk, za który matka zawsze surowo mnie karała. Jednym z powodów, dla których jesteśmy tak okropnie zacofani, jest beznadziejne połączenie ze światem zewnętrznym. Wystarczy kilka większych ulew i mamy przerąbane. Nie da się donikąd dotrzeć, a przybysze nie mogą wrócić do domu.

Dlatego z oporami zdecydowałem się na powtórkę pieszej wędrówki z przeszłości. Trzeba przyznać, że strój uczonego jest wspaniałą osłoną, wełnianą wersją loriki. Nikt mnie nie zaczepiał, nikt nie wdawał się ze mną w rozmowy, wszyscy dawali mi to, o co prosiłem, i niecierpliwie czekali, aż skończę i sobie pójdę. W Assistenso kupiłem parę butów od szewca, którego znałem, kiedy był młody. Wyglądał na jakieś sto sześć lat. Poznał mnie, ale nie skomentował tego ani słowem. Buty były całkiem niezłe, choć musiałem użyć qualisartifex, żeby przestały skrzypieć przy każdym kroku.

Umiarkowanie i Oszczędność w Nauns z pewnością przewyższa o klasę wszystkie inne gospody w Mesoge. Jeden Bóg wie, dlaczego. Ma prawdziwe pokoje z drewnianymi łóżkami, posiłki nadają się do jedzenia i (cud nad cudami) można tam dostać prawdziwą czarną herbatę. Formalnie rzecz biorąc, to raczej burdel niż gospoda, ale jeśli uśmiechniesz się miło do dziewczyny i dasz jej sześć stuiverów, pójdzie sobie i będziesz miał pokój tylko dla siebie. Spałem spokojnie po raz pierwszy od wieków, aż wreszcie jakiś dureń obudził mnie waleniem w drzwi.

Czy byłem uczonym? Przyznałem z niechęcią, że tak, ponieważ szata przewieszona przez oparcie krzesła była wyraźnie widoczna. „Jesteś potrzebny. Mamy kłopoty w... nie będę zawracał ci głowy nazwą wioski. Mam szczęście, że cię tu znalazłem. Gdyby woda nie zerwała mostu, dawno już by cię tu nie było”.

*

Ci durnie wysłali po mnie wóz. Nie muszę dodawać, że koń okulał, gdy tylko wsiadłem. Wróciliśmy do Umiarkowania po następnego. Wtedy dyszel się złamał i poświęciliśmy mnóstwo czasu na jego naprawę. Oznajmiłem woźnicy, że szybciej byłoby iść na piechotę.

— Znam cię — oznajmił. — Jesteś z tych stron.

Prędzej czy później nadchodzi chwila, gdy dalszy opór jest bezcelowy.

— Zgadza się.

— Jesteś jego synem. Chłopakiem węglarza.

Większość obelg znoszę spokojnie, ale są pewne granice.

— Nie, do licha — warknąłem i powiedziałem mu, jak mam na imię. — Syn starego kowala — przypomniałem mu. Skinął głową i poinformował mnie, że nigdy nie zapomina twarzy.

Okazało się, że problemem jest właśnie ojciec Gnathona, który nie chciał spokojnie leżeć w grobie. Owa niechęć jest uświęconą mesogeńską tradycją, podobnie jak tańczenie morrisa i picie cydru w dzień przesilenia zimowego, by zapewnić dobre zbiory jabłek w przyszłym roku. Jeśli ktoś umrze, nie wywierając należnej zemsty albo ogólnie wciekły na wszystkich, istnieje możliwość, że wróci — albo jako własny gnijący trup, albo jakieś wielkie i wredne zwierzę: wilk, niedźwiedź bądź świnia.

— Idę o zakład, że jest teraz świnią — odezwałem się.

Woźnica wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— Widzę, że rzeczywiście znałeś starego skurczybyka.

— Och, z pewnością.

Zwierzęta ożywieńcy nie wyglądają jak ich normalne odpowiedniki. Są większe, zawsze czarne jak smoła i mają czerwone oczy. Świecą lekko w ciemności, zwykła broń się ich nie ima, zwyczajne sidła ich nie schwytają, a powszechnie znane trucizny najwyraźniej wychodzą im tylko na zdrowie. Tata Gnathona miał w zwyczaju podkopywać się pod domy — nocami, gdy cała rodzina spała — podminowywać ściany i zwalać budynki mieszkańcom na głowy. W przypadku większości mesogeńskich domów, które i tak waliły się z powodu zaniedbania, nie było to szczególnie trudne, ale potrafię sobie wyobrazić, że widmowa, świecąca świnia grzebiąca u fundamentów domostwa nie poprawiała sytuacji.

Wiem to i owo o ożywieńcach, bo mój dziadek również był jednym z nich. Stał się niedźwiedziem i przez dziewięć pracowitych miesięcy zabijał zwierzęta gospodarskie i niszczył żywopłoty, aż wreszcie z Miasta przybył mężczyzna w szarej szacie i go załatwił. Przyglądałem się temu i od tamtej chwili wiedziałem już, kim chcę zostać, kiedy dorosnę.

Kiedy dziadek umarł, miałem sześć lat. Pamiętam go jako wysokiego, wesołego mężczyznę, który przy każdej okazji dawał mi jabłko. Zabił dwóch naszych sąsiadów — w samoobronie, ale w takiej małej społeczności to właściwie niewiele zmienia. Uczony czaił się na niego przez cztery noce z rzędu, aż wreszcie unieruchomił go paraliżującą Formą (zapewne in quo vincit) i zostawił tam do rana. Wtedy wrócił z dwunastoma ludźmi uzbrojonymi w paliki, topory i wielkie młoty (wszystko to był sprzęt, który kojarzyłem z naprawianiem płotów). Jedyną częścią ciała dziadka, która mogła się poruszać, były oczy. Śledził uważnie każdy ich ruch, aż do chwili, gdy ucięli mu głowę. Oczywiście nie widziałem kochanego dziadka, tylko wielkiego czarnego niedźwiedzia. Dopiero później powiedzieli mi prawdę.

Nie wiem, czy zażenowanie może zabić. Miałem okazję przekonać się o tym na własnej skórze, ale wystraszyłem się i pomogłem sobie fonslaetitiae, po którym człowiek nie przejmuje się właściwie niczym.

No wiecie, od czasu powrotu do wioski nie miałem żadnych szans na zachowanie anonimowości. Wójtem był teraz stary Mu Pies — jego prawdziwe imię to Mutahalliusz, w takim stopniu, w jakim można je zapisać w naszym alfabecie. Kiedy ostatnio go widziałem, miał twarz brudną od brązowego soku, jaki wycieka z gnijącej sałaty. Zakuto go w dyby za to, że zrobił dziecko córce młynarza. Najwyraźniej jednak miejscowi mieli krótszą pamięć ode mnie albo byli bardziej skłonni do wybaczania. Konstablem był Szup garbarz, a zakrystianem Ati z Pięciu Jesionów. Jałmużnikiem i parafialnym skarbnikiem był nowy kowal, człowiek, którego nie znałem. Obrzuciłem wszystkich zimnym spojrzeniem i kazałem im usiąść.

Podejrzewam, że dla nich było to równie nieprzyjemne. Spójrzcie na to z ich punktu widzenia. Jeden z nich, chłopak, którego nieraz walili kijem po głowie, został uczonym, czarodziejem. Mógł zabić ich jednym spojrzeniem albo zamienić gówno leżące na śmietnisku w czyste złoto. Spotkanie miało bardzo oficjalny charakter. Zapewne tak było lepiej.

Nie dowiedziałem się na nim niczego, czego nie wiedziałem już przedtem, nie usłyszałem od woźnicy albo nie mógłbym się sam domyślić. Niemniej miałem okazję wygłosić swą zwyczajową przemowę wyjaśniającą wszystkim sytuację i tłumaczącą, co im grozi, jeśli okażą mi nieposłuszeństwo. Dopiero kiedy wstałem i oznajmiłem, że zebranie się skończyło, Szup — mój kuzyn drugiego stopnia, wszyscy jesteśmy ze sobą spokrewnieni — zapytał, czy wiem, co słychać u jego bratanka. Jego bratanka? Ach, oświeciło mnie. Miał na myśli Gnathona.

— Powodzi mu się bardzo dobrze — poinformowałem go.

— Został uczonym? Jak ty?

— Dokładnie takim jak ja — zgodziłem się. — Zatem nigdy tu nie wrócił.

— Nawet nie wiedzieliśmy, czy jeszcze żyje.

O mnie można było powiedzieć to samo.

— Zawiadomię go, co się stało z jego ojcem — zapewniłem. — Na pewno chciałby... — Przerwałem, uświadomiwszy sobie, co chciałem powiedzieć. Odwiedzić grób? Jaki grób? Szczątki ożywieńca dzieli się na cztery części i chowa się na granicy parafii w czterech punktach kardynalnych róży wiatrów. — Chciałby się o tym dowiedzieć.

To było bezczelne kłamstwo, ale muszę przyznać, że cieszyłem się na myśl, że mu o wszystkim opowiem. Gdyby był na moim miejscu, zareagowałby tak samo.

*

Za życia ojciec Gnathona nie zaliczał się do zbyt bystrych ludzi, ale po śmierci najwyraźniej zyskał nieco sprytu, choć to mogła być zasługa świni, nie jego. Potrzebowałem trzech nocy, by go złapać. Boże, ależ był silny. Gdy wreszcie zwaliłem go z nóg za pomocą posuiadiutorem, padałem ze zmęczenia i drżałem jak osika.

Czyżbym wprowadził was w błąd słowem „świnia”? Zapomnijcie o wizji tłustego, różowego tucznika, pochłaniającego w chlewie liście kapusty. Dzikie świnie są wielkie, ważą pół tony, na co składają się głównie mięśnie, i porasta je ostra szczecina. Prawdziwe mają tę zaletę, że łatwo je spłoszyć, a jeśli ktoś robi po drodze dużo hałasu, nigdy żadnej nie zobaczy, chyba że nadepnie jej na ogon. W takim przypadku to będzie ostatnie, co ujrzy w życiu. Dobrzy, odważni szlachcice, którzy zabijają te stworzenia dla naszego bezpieczeństwa, mówią, że leśna świnia to najbardziej niebezpieczne zwierzę w Permii, groźniejsze niż wilk, niedźwiedź czy samiec łosia. Prawdziwe świnie mają kasztanową szczecinę, ale ojciec Gnathona był czarny jak smoła i miał charakterystyczne, czerwone oczy.

Gdy już unieruchomi się ożywieńca, trzeba z nim porozmawiać. Wstałem, choć nogi się pode mną uginały, i zbliżyłem się tak bardzo, jak tylko się ośmieliłem. Nie czułem się zbyt pewnie, mimo że chroniła mnie podwójna lorica.

— Cześć — powiedziałem. Był sparaliżowany, pamiętacie? Słyszałem jego głos pod czaszką. — Jestem synem kowala.

— Zgadza się. Wyjechałeś do miasta, żeby zostać czarodziejem.

— Ale teraz wróciłem.

Chciał pozdrowić mnie skinieniem głowy, ale przekonał się, że nie może tego zrobić.

— I co się teraz ze mną stanie?

— Chyba sam wiesz.

Wyczułem, że przyjął to ze spokojem. Nie był zadowolony z takiego końca, ale zachował wystarczająco wiele zdrowego rozsądku, by się z nim pogodzić.

— Czy będzie bolało? — zapytał.

To kontrowersyjna sprawa, ale osobiście nie mam wątpliwości.

— Obawiam się, że tak — odpowiedziałem. Nie dodałem, że to jego wina, bo wrócił. Nie poucza się kogoś, kogo czeka taki los. — Nadal będziesz żył, więc będziesz czuł ból.

— A co stanie się później? Czy umrę?

Nienawidzę odpowiadać na to pytanie.

— Nie. Nie możesz umrzeć. Po prostu utracisz władzę nad własnym ciałem. Nadal tu pozostaniesz, ale nie będziesz w stanie nic zrobić.

Poczułem, jak ogarnia go fala przemożnego przerażenia. Zrobiło mi się niedobrze. Szczerze mówiąc, to najgorszy los, jaki potrafię sobie wyobrazić. Leżeć w ziemi i nie móc się ruszyć, aż po kres dni. Ale tak to już jest. Nikt nie zostaje ożywieńcem z własnej woli, a doświadczeni eksperci ostrzegają nas przed wiążącymi się z tym niebezpieczeństwami. To po prostu się zdarza. Czysty pech. Rzecz jasna, w niektórych rodzinach zdarza się to znacznie częściej, a po całym tysiącleciu związków między krewnymi wszyscy w Mesoge jesteśmy jedną wielką rodziną. Mam gorącą nadzieję, że mnie to nie spotka, ale nie mogę nic zrobić, by zapobiec takiej ewentualności.

— Mógłbyś mnie wypuścić — zaproponował. — Odejdę bardzo daleko, gdzieś, gdzie nie ma ludzi. Obiecuję, że nigdy już nikogo nie skrzywdzę.

— Przykro mi — odpowiedziałem. — Gdyby mój Zakon się o tym dowiedział, czekałby mnie stryczek.

— Nigdy się nie dowiedzą.

Miał rację. Skąd mieliby się dowiedzieć? Wróciłbym do Miasta i przysiągłbym, że świnia okazała się dla mnie za silna. Wysłaliby kogoś innego, a do tego czasu ojciec Gnathona dawno by zniknął (chociaż ożywieńcy zawsze wracają, nie mogą się powtrzymać). Utraciłbym też sławę niezawodnego agenta działającego w terenie, a to byłoby cudowne. Wszyscy by na tym skorzystali. Czasami nie mogę się też powstrzymać od myśli o dziadku, który wciąż żyje w wilgotnej ziemi, a także o tym, jak będę się czuł, jeśli spotka mnie taki sam los.

— Przykro mi — odparłem. — Taką mam robotę.

Pocięliśmy go wielką drwalską piłą. Jeśli ich nie znacie, to są dwuręczne narzędzia. Dwaj mężczyźni siedzą po obu stronach przecinanego przedmiotu. Jeden pcha, a drugi ciągnie. Też się do tego przyłożyłem, z jakiegoś przewrotnego poczucia obowiązku, ale trzymanie rytmu nigdy nie wychodziło mi dobrze.

Opuściłem rodzinną wioskę z mieszanymi uczuciami. Jak wspominałem przedtem, gdy już przeżyjemy coś, czego od dawna się obawialiśmy, ogarnia nas swego rodzaju euforia. Wróciłem już raz do domu i nie będę musiał robić tego więcej. Z serca spadł mi ciężki kamień. Jednakże podczas okropnie męczącej drogi pod górę, przyszła mi do głowy myśl, że bez względu na wszelkie moje starania, to jest miejsce, w którym przyszedłem na świat, nieodłączna część tego, kim jestem. No wiecie, ożywieńcy to właściwie czysto mesogeńskie zjawisko. Czasami spotyka się ich w innych miejscach, ale gdy da się prześledzić pochodzenie ożywieńca, zawsze się okazuje, że miał domieszkę mesogeńskiej krwi. Jesteśmy wyjątkowi, niech Bóg się nad nami zmiłuje. Jako jedyni ze wszystkich ludzkich ras i narodów na Ziemi możemy osiągnąć swego rodzaju nieśmiertelność, aczkolwiek wyjątkowo nieprzyjemną, zrodzoną z żądzy zemsty i prowadzącą do trwającego bez końca bólu. Rzecz jasna, wiarygodne dane statystyczne nie istnieją, ale uważamy, że to mniej więcej jeden przypadek na pięć tysięcy. Pewnego dnia to mogę być ja, Gnatho, Kwintyliusz albo Scewola — uczeni doktorzy i profesorzy cechujący się czystą, nieskalaną mądrością, będą szaleć w ciemności i miażdżyć tchawice. I, jak już wspominałem, ożywieńcy zawsze wracają. Zawsze wracamy. Nie mogą — nie możemy — nic na to poradzić.

Gnatho, który jest zdecydowanie większym optymistą ode mnie, pragnął kiedyś odkryć, jak to robimy i dlaczego to zdarza się wyłącznie nam. Wyobrażał sobie, że pokona w ten sposób śmierć i uczyni wszystkich ludzi nieśmiertelnymi. Jestem przekonany, że przeprowadził sporo wstępnych badań, ale w końcu skończyły mu się fundusze, przyznano mu pozycję wykładowcy i zaczął uczestniczyć w polityce Zakonu, co pochłania bardzo wiele czasu i energii. Zapewne nadal ma gdzieś swoje notatki. Podobnie jak ja, nigdy nic nie wyrzuca, a jego gabinet przypomina chlew.

Gdy dotarłem do Machaery, wody zdążyły już opaść, a wojsko zbudowało most pontonowy. Miło, że choć raz zrobili coś użytecznego. Po względnie krótkiej pieszej wędrówce będę mógł wsiąść na statek i w miarę wygodnie wrócić do domu.

Czekałem na jeszcze jedno wydarzenie, drobną korzyść uboczną z tej nużącej misji. Trakt przechodzi przez Idens. To miasteczko nie wyróżnia się niczym szczególnym, ale tak się składa, że mieszka w nim mój stary przyjaciel, Genzeryk. Korespondujemy ze sobą od bardzo dawna, ale nie widzieliśmy się od dobrych kilku lat. Zajmuje się alchemią.

Kiedy przybyłem do Studium, był już na piątym roku, ale z jakiegoś powodu zawsze dobrze się ze sobą dogadywaliśmy. Kiedy ukończyłem naukę, opuścił Studium i objął stanowisko młodszego przeora w Estoleit. Od tego czasu przechodził od pozycji do pozycji, aż wreszcie odziedziczył spory majątek i w praktyce przeszedł w stan spoczynku. Mieszkał teraz w rodzinnym miasteczku i prowadził życie niezależnego uczonego. W skład majątku wchodziła piękna rezydencja z parkiem myśliwskim oraz jeziorem. Od czasu do czasu pisał do mnie z prośbą o kopię jakiegoś tekstu albo o wyszukanie cytatu. Alchemia nie jest moją specjalnością, ale te prośby nigdy nie wydawały mi się uciążliwe. Zapewne w grę wchodził fakt, że uprawialiśmy inne dyscypliny i w związku z tym nie musieliśmy ze sobą rywalizować ani obawiać się, że jeden z nas ukradnie pracę drugiego. Genzeryka nie darzono zbyt wielkim szacunkiem — w końcu porzucił Studium, a w dodatku krążyły o nim plotki dotyczące kobiet i potomstwa z nieprawego łoża — ale był zbyt znaczącym uczonym, bym mógł go ignorować, i nigdy nie zrobił mi nic złego. Jego listy sprawiały wrażenie, że jest dumny, iż był kiedyś jednym z nas, ale cieszy się, że wydostał się z tego „pasztetu”, jak to nazywał, i powrócił do realnego świata. No cóż. Ludzie są różni.

Często się okazuje, że to, czego się obawialiśmy, wcale nie było takie złe, i równie często zdarza się, że coś, na co się cieszyliśmy, kończy się rozczarowaniem. Wyobrażałem sobie chwilę spotkania — uśmiechniemy się szeroko, być może uściskamy jak mężczyźni, a potem natychmiast wznowimy rozmowę w tym samym punkcie, w którym przerwaliśmy ją dwadzieścia lat temu, gdy poszedł złapać swój statek. Rzecz jasna, nie wydarzyło się nic w tym rodzaju. Najpierw nastała chwila żenującej ciszy. Obaj pomyśleliśmy wtedy: „ależ się zmienił i to nie na korzyść” (po czym nastąpiła nieunikniona refleksja: „jeśli on jest teraz człowiekiem w średnim wieku, czy to samo można powiedzieć o mnie?”). Następnie wyszczerzyliśmy zęby w przesadnych uśmiechach i wyjąkaliśmy pozdrowienia. Pomyślcie o długoletnich kontraktach albo o tych przeciętych wpół monetach, które kochankowie dają sobie nawzajem w chwili rozstania. Jeśli upłynie zbyt wiele czasu, połówki nie pasują już do siebie.

Ale mniejsza z tym. Po półgodzinie mogliśmy już rozmawiać ze sobą, choć dość sztywno i bardzo się starając unikać wszelkich możliwych powodów do sporu. Na naszą korzyść działał fakt, że obaj byliśmy uczonymi i mogliśmy dyskutować o sprawach zawodowych. Tak też uczyniliśmy i od tej chwili wszystko było mniej więcej w porządku.

Nie byłem jednak przygotowany na widok zastanych tu luksusów. Dzieciństwo spędziłem w Mesoge, dorosłe życie w Studium, a podczas wypraw w teren nocowałem w wiejskich gospodach albo w gościnnych sypialniach innych zakonów. Nie byłem przyzwyczajony do lnianych prześcieradeł, poduszek, serwetek, szklanych naczyń, dywanów, gobelinów, woskowych świec, białego chleba, porcelanowych filiżanek, foteli z oparciami, a także służby. Zwłaszcza służby. Przez całą kolację w sali stał jakiś mężczyzna i gapił się, jak jemy. Myślę, że jego zadaniem było być na podorędziu z mosiężną miską wypełnioną gorącą wodą, żebyśmy mogli opłukać palce w przerwach między daniami. Miałem ochotę wciągnąć go w rozmowę, żeby nie czuł się wykluczony. Nadal nie wiem, czy potrafił mówić. Jedzenie było nazbyt sycące i pikantne jak na mój gust i było go też stanowczo zbyt wiele. Nie przestawałem jeść, nie chcąc urazić gospodarza, ale w końcu miałem dość. Nie sądzę, by Genzeryk urządził to wszystko na pokaz. Żył tak na co dzień, niech go szlag, i nie widział w tym nic nadzwyczajnego. Rzecz jasna, nie skomentowałem tego ani słowem, ale byłem wstrząśnięty.

Po kolacji opowiedziałem mu o swych ostatnich przygodach, a on pokazał mi laboratorium. Widziałem, że jest z niego wyjątkowo dumny. Znam podstawy alchemii, ale badania Genzeryka są bardzo nowatorskie i wkrótce przestałem nadążać za technicznymi szczegółami. Rzecz jasna, jego ostateczny cel pozostawał taki sam — szukał odczynnika albo katalizatora, który będzie zmieniał fundamentalną naturę danej substancji, przetwarzając ją w coś innego. Nie wierzę, by to rzeczywiście było możliwe, ale ze wszystkich sił starałem się okazywać podziw i zainteresowanie. Miał półki zastawione garnuszkami i dzbankami, dwa szerokie dębowe stoły warsztatowe pełne szklanych naczyń, mały piec, który przypominał ten w kuźni mojego ojca, podobnie, jak niedawno narodzony syn księcia przypomina ważącego szesnaście kamieni zapaśnika. Genzeryk nie potrafił się oprzeć pokusie pokazania mi kilku sztuczek. Jedna z nich polegała na tym, że wypełnił całe pomieszczenie fioletowym dymem, od którego rozkasłałem się tak bardzo, że ledwie cokolwiek widziałem. Po tym doświadczeniu oznajmiłem, że czuję się zmęczony długą podróżą i zaprowadzono mnie do olbrzymiej sypialni. Było w niej tyle mebli, że wystarczyłoby ich dla całego dużego domu w Mieście. Łoże miało wielkość małej stodoły, a rolę zasłon grał autentyczny gobelin (małżeństwo Dowcipu i Mądrości w mezentyńskim stylu). Miałem już się rozebrać, gdy do środka wpadła jakaś kobieta z miską gorącej wody. Chyba nie chciałbym zostać bogaczem. Nigdy nie miałbym ani chwili spokoju.

*

Obudziłem się nagle. Czułem się tak, jakby na mojej piersi przystanął byk. Ledwie mogłem oddychać. Było ciemno, więc spróbowałem lux in tenebris. Nie zadziałało.

A niech to, pomyślałem.

To moja wina. Nie postawiłem osłon, zanim zamknąłem oczy. Stara wojskowa maksyma mówi, że najgorsze, co może powiedzieć dowódca, to „tego się nie spodziewałem”. Ale tutaj, w domu mojego starego przyjaciela... Moja wina.

— Kto tu jest? — zdołałem z siebie wykrztusić.

— Chciałbym, żebyś mi wybaczył. — To był głos Genzeryka. — Nie liczę na to, ale pomyślałem sobie, że poproszę, na wszelki wypadek. Zawsze byłeś sprawiedliwym człowiekiem.

Uświadomiłem sobie, że iluzja ucisku jest nie tyle obecnością jakiejś zewnętrznej siły, ile jej brakiem. Po raz pierwszy w moim życiu to, co nazywamy talentem, mocą albo zdolnością było nieobecne. Virtusexercitus, bardzo nieprzyjemna Forma piątego poziomu. Wyłącza talent, usypia go. Po raz pierwszy uświadomiłem sobie, jak się czują normalni ludzie. Virtus jest rzadko używaną formą, dlatego że sprawia ból. Nie ofierze, lecz temu, kto jej używa. Są też inne Formy, wywierające w przybliżeniu taki sam skutek. Specjalnie wybrał virtus, żeby zademonstrować, jak mu przykro.

— Chodzi o pozycję przewodniczącego wydziału logiki — zorientowałem się.

— Obawiam się, że tak. Rozumiesz, nie jesteś moim jedynym przyjacielem w Studium.

Musiałem grać na czas.

— Sidła na niedźwiedzie.

— Tak, to byłem ja. Dwaj kuzyni mojego głównego ogrodnika. Szkoda, że musiałeś ich zabić, ale rozumiem to. No wiesz, ty jesteś tu obcy, ale ja mam kontakty.

Żeby podtrzymywać działanie virtus, potrzeba bardzo silnej koncentracji. To wyczerpująca Forma.

— Z pewnością bardzo lubisz Gnathona.

— Szczerze mówiąc, chodzi o zwykłą intelektualną chciwość. — Westchnął. — Potrzebowałem pewnej formuły, ale dostęp do niej jest zastrzeżony. Mój przyjaciel ma niezbędne pozwolenie. Zdobył dla mnie formułę, ale zażądał zapłaty. W normalnej sytuacji znalazłbym jakąś drogę wyjścia, spróbowałbym wydedukować ją z aksjomatów, ale to zajęłoby lata, a ja nie mam tyle czasu. Nawet gdy zdobędę Formę, będę jeszcze potrzebował co najmniej dziesięciu lat, by ukończyć pracę, a nigdy nie wiadomo, jak długo jeszcze pożyjemy, nieprawdaż? — Roześmiał się. — Przepraszam — rzekł po chwili. — To było nietaktowne, biorąc pod uwagę okoliczności. Posłuchaj, wybaczysz mi? No wiesz, nie robię tego ze złej woli. Jesteś uczonym, z pewnością to rozumiesz. Praca jest najważniejsza, tak? A wiesz, jak bardzo ważne to może się okazać. Opowiadałem ci o tym.

Nie słuchałem tego, co wtedy mówił. Jego słowa przelatywały mi przez głowę jak gęsi odlatujące zimą na południe.

— Chcesz mi powiedzieć, że nie miałeś wyboru.

— Próbowałem skorzystać z oficjalnych kanałów — odparł. — Ale odmówili mi. Powiedzieli, że nie mogę tego dostać, bo nie jestem już prawdziwym członkiem Studium. Ale to nieprawda, zgadza się? Może już tam nie mieszkam, ale nadal pozostaję jednym z was. Sam fakt, że odszedłem, nie powinien tego zmienić.

— Mogłeś wrócić.

Zawsze wracają, prędzej czy później.

— Może i tak. Nie, właściwie nie mogłem. Przyznaję to ze wstydem. Za bardzo lubię życie, które mam tutaj. Jest wygodne. Nie ma głupich zasad ani rozgrywek politycznych, nikt ze mnie nie drwi ani nie próbuje mi wbić noża w plecy, bo chce zająć moją pozycję. Skończyłem już z tym wszystkim.

— Chłopak z Riens — odezwałem się. — Czy to ty...

— Tak, to byłem ja. Znalazłem go i zawiadomiłem władze. Musiałem jakoś cię skłonić do przybycia w te strony.

— Zrobiłeś znacznie więcej. — Zgadywałem, ale nie miałem nic do stracenia. — Znalazłeś wrodzony talent i wypełniłeś mu głowę złośliwością oraz kłamstwami. Podejrzewam, że przemawiałeś do niego w snach. Fulgensorigo?

— Oczywiście. Wiedziałem, że przyślą ciebie. Jesteś najlepszy w takich sprawach. Gdyby to był zwykły niezarejestrowany talent, mogliby przysłać kogokolwiek. Musiałem się postarać, żeby był wredny, by mieć pewność, że to będziesz ty. Przykro mi. Sprawiłem wielu ludziom mnóstwo kłopotów.

— Ale w ostatecznym rozrachunku to się opłaci.

— Tak.

No wiecie, ból utrudnia koncentrację. Dopóki mogłem go zranić, w sumieniu, gdzie ból jest najgorszy, nadal pozostawałem w grze.

— Nieprawda. Twoja teoria jest fałszywa. Jest w niej błąd. Zauważyłem go, kiedy mi o niej opowiadałeś. Jest tak oczywisty, że nawet ja go dostrzegłem.

Nie potrzebowałem Form, by wiedzieć, co sobie pomyślał.

— Kłamiesz.

— Nie obrażaj mnie — oburzyłem się. — Nie, gdy chodzi o naukę. Nie zrobiłbym tego.

Na moment zapadła cisza.

— To prawda, nie zrobiłbyś — przyznał wreszcie. — No dobra. W takim razie powiedz mi, na czym polega ten błąd. No mów! Musisz mi powiedzieć!

— A po co? I tak mnie zabijesz.

— Niekoniecznie. No gadaj, na Boga. Co zauważyłeś?

W ten właśnie chwili moje palce dotknęły tego, czego szukały. Buteleczki aqua fortis, którą wsunąłem do kieszeni, gdy obu nas oślepił fioletowy dym. Wyciągnąłem korek paznokciem kciuka i cisnąłem buteleczkę we właściwym kierunku. Na to przynajmniej liczyłem.

Aqua fortis nie zna litości. Nie jest do niej zdolna. Używa się jej do tworzenia kwasorytów w stali. Ludzie, którzy znają się na takich sprawach, mówią, że zadawany przez nią ból jest najstraszliwszy ze wszystkich, jakie mogą spotkać człowieka.

Chciałem jej użyć przeciwko Gnathonowi, rzecz jasna. Wyłącznie w samoobronie, gdyby zastawił na mnie pułapkę i spróbował mnie zaczarować. W takim przypadku ból byłby dla mnie jedyną obroną. W Studium nie miałem dostępu do tej substancji, bo zastrzeżonych magazynów pilnują tam bardzo uważnie, ale wiedziałem, że mój stary przyjaciel Genzeryk musi ją mieć w laboratorium i nie będzie się zbytnio przejmował zasadami bezpieczeństwa.

Gdy poczuł ból, utracił panowanie nad virtus, a ja odzyskałem moc. Pierwszym, czego użyłem, było lux in tenebris. Chciałem zobaczyć, co mu zrobiłem. Nie wyglądało to ładnie. Skóra na jego twarzy pokryła się pęcherzami i odpadła, odsłaniając kość. Później ona również zaczęła się rozpuszczać. Musicie mi uwierzyć, kiedy wam mówię, że próbowałem go ratować za pomocą mundus vergens, ale po prostu nie mogłem się skoncentrować, widząc ten straszliwy obraz. Ból paraliżuje, nie pozwala jasno myśleć. Aqua fortis