Mój książę - Julia Quinn - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Mój książę ebook i audiobook

Julia Quinn

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

176 osób interesuje się tą książką

Opis

Czy może być większe wyzwanie dla ambitnych mam córek na wydaniu w Londynie roku 1813 niż książę kawaler?

Daphne Bridgerton jest urocza i inteligentna, z jakiegoś powodu jednak mężczyźni traktują ją tylko jako przyjaciółkę i nie widać wokół niej roju zalotników. Żaden z londyńskich amantów nie poprosił jeszcze o jej rękę, o czym Daphne skrycie od dawna marzy... Za to książę Hastings nie zamierza się rychło żenić, tyle że liczne panny na wydaniu (a zwłaszcza ich natrętne mamy) nie ustają w próbach nakłonienia go do zmiany zdania.

Książę Simon proponuje więc Daphne niezwykle korzystną dla obu stron tajną umowę – on będzie udawał jej adoratora, dzięki czemu uwolni się od natrętek, a ona z pewnością zyska pretendentów do swojej ręki, skoro sam książę uznał ją za pożądaną partię...

Plan wydaje się niemal doskonały, pod warunkiem że oboje zachowają go w sekrecie. I faktycznie działa znakomicie - na początku... Kiedy pląsają z gracją po sali balowej, ona z rumieńcem na policzkach, on zaś wpatrzony w nią płomiennym spojrzeniem, trudno uwierzyć, że ich zaloty to tylko fikcja… Trudno, bo pośród pełnego blichtru, plotek i intryg świata elity Londynu jest tylko jedna stała rzecz: miłość, która złamie każde reguły…

Miłosne kłamstwa i prawdziwa namiętność w przesyconym subtelnym wdziękiem i humorem romansie współczesnej Jane Austen z pierwszych miejsc amerykańskich list bestsellerów.

SERIAL BRIDGERTONOWIE NA PODSTAWIE POWIEŚCI JUŻ DOSTĘPNY W SERWISIE NETFLIX!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 491

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 51 min

Lektor: Julia Quinn

Oceny
4,2 (4037 ocen)
2036
1138
606
211
46
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MMPasik

Dobrze spędzony czas

ta książka to guilty pleasure 😉 nie ma co udawać 😉
60
Wer_Nat92

Nie oderwiesz się od lektury

Niespodziewanie mądra i czuła, z satysfakcjonującą nutką erotyki. Trochę nierówna, ale w ostatecznym rozrachunku - dobra lektura
40
Apokalipsa25

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra i ciekawa książka. Lubię tą autorkę. Polecam
40
morenn

Z braku laku…

Albo kiepsko napisana albo fatalnie przetłumaczona. Treść raczej drętwa. Dobrnęłam do końca, ale wynudziłem się. Zdecydowanie wersja serialowa jest dużo ciekawsza.
96
SylweczkaZ

Całkiem niezła

Nie czuć klimatu roku 1813.mimo to na rozerwanie się i z ciekawości spoko
30

Popularność




Julia Quinn Mój książę Tytuł oryginału The Duke and I ISBN Copyright © 2000 by Julie Cotler Pottinger „The Duke and I: The 2nd Epilogue” copyright © 2013 by Julie Cotler Pottinger Published by arrangement with HarperCollins Publishers.All rights reserved Copyright © for the Polish edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2021 Wykorzystanie przekładu za zgodą Wydawnictwa AMBER Sp. z o.o. Mój książę: Drugi epilog przełożyła Katarzyna Krawczyk Redaktor prowadzący Dariusz Wojtczak Ilustracja na okładce © Netflix 2021. Used with permission. NETFLIX is a registered trademark of Netflix, Inc. and its affiliates. Artwork used with permission from Netflix, Inc. Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Danelle Harmon i Sabrinie Jeffries,

bez pomocy których nigdy nie oddałabym tej książki na czas.

Marcie z „Romance Journal” za cenne sugestie.

A także Paulowi, choć jego sposób tańca

to w bezruchu trwanie, gdy za rękę mnie trzyma,

chwali me pląsanie.

Od Autorki

Część honorariów autorskich ze sprzedaży tej książki została przekazana National Multiple Sclerosis Society.

Do dzieła, Elizabeth!

Prolog

Narodziny Simona Arthura Henry’ego Fitzranulpha Basseta, lorda Clyvedon, spotkały się z nad wyraz gorącym przyjęciem. Godzinami biły dzwony na kościelnych wieżach. W wielkim zamku, który nowo narodzony będzie nazywał kiedyś swoim domem, szampan lał się strumieniem, a całe Clyvedon przerwało pracę, by uczestniczyć w biesiadzie wyprawionej przez ojca małego lorda.

— To nie jest zwykłe dziecko — rzekł piekarz do kowala.

Tak było w istocie. Bo przecież wszyscy wiedzieli, że Simon Arthur Henry Fitzranulph Basset nie spędzi całego życia jako lord Clyvedon. Był to jedynie tytuł grzecznościowy. Simon Arthur Henry Fitzranulph Basset — który nosił więcej imion niż to potrzebne jakiemukolwiek dziecku — był dziedzicem jednego z najstarszych i najbogatszych księstw w Anglii. Jego ojciec zaś, dziewiąty książę Hastings, czekał na tę chwilę od wielu, wielu lat.

Stojąc przed drzwiami pokoju, w którym leżała w połogu jego żona, i kołysząc na rękach płaczące dziecko, czuł, że serce przepełnia mu duma. Już kilka lat temu skończył czterdziesty rok życia i wciąż tylko patrzył, jak wszyscy jego bliscy przyjaciele — książęta i hrabiowie — płodzą następców. Niektórzy musieli pogodzić się z przyjściem na świat niejednej córki, zanim doczekali się wreszcie bezcennego syna, jednakże zyskiwali w końcu pewność, że zachowają ciągłość rodu, a ich krew zostanie przekazana następnemu pokoleniu angielskiej elity.

Niestety, nie książę Hastings. Wprawdzie jego żona w ciągu piętnastu lat małżeństwa zdołała pięciokrotnie zajść w ciążę, lecz tylko dwa razy donosiła ją do końca, a dzieci przyszły na świat martwe. Po piątej ciąży, która zakończyła się poronieniem już w szóstym miesiącu, chirurdzy i konsyliarze kategorycznie zabronili Ich Wysokościom podejmowania nowych prób spłodzenia potomka. Życie samej księżnej zawisło na włosku. Była zbyt słabego zdrowia, zbyt wątła i — delikatnie powiedziawszy — chyba zanadto dojrzała. Książę po prostu musiał pogodzić się z faktem, że księstwo nie pozostanie w rękach rodu Bassetów.

Lecz księżna, niech Bóg ma ją w swej opiece, znała swoją rolę w życiu i po sześciomiesięcznej rekonwalescencji otworzyła drzwi łączące małżeńskie sypialnie, a książę podjął na nowo starania o syna.

Pięć miesięcy później księżna poinformowała księcia, że jest brzemienna. Gwałtowne uniesienie księcia zostało poskromione przez kategoryczne postanowienie, że nic — absolutnie nic — nie zdoła zaszkodzić tej ciąży. Gdy tylko stwierdzono, że ustały miesięczne krwawienia księżnej, ją samą przykuto do łóżka. Codziennie sprowadzano do niej medyka, a po czterech i pół miesiąca książę wyszukał w Londynie wziętego lekarza i zapłacił mu bajońską sumę, aby ten zrezygnował z dotychczasowej praktyki i na pewien czas przeniósł się do zamku Clyvedon.

Tym razem książę nie ryzykował. Będzie miał syna i księstwo pozostanie w rękach Bassetów.

Bóle chwyciły księżną na miesiąc przed terminem, więc natychmiast podłożono jej pod biodra kilka poduszek. Siła ciążenia powinna pomóc utrzymać dziecko w środku, wyjaśnił doktor Stubbs. Książę uznał ten argument za logiczny i gdy tylko medyk wrócił wieczorem do swego pokoju, wcisnął pod małżonkę jeszcze jedną poduszkę. Lędźwie przyszłej matki wygięły się pod kątem dwudziestu dwóch stopni i pozostawały w tej pozycji przez okrągły miesiąc.

Wreszcie nadeszła chwila prawdy. Domownicy modlili się za księcia, który z całej duszy pragnął dziedzica, a kilka osób nie zapomniało nawet pomodlić się za księżną. Ta zaś chudła i mizerniała nawet wówczas, gdy jej brzuch coraz bardziej zaokrąglał się i uwydatniał. Małżonkowie starali się nie robić sobie zbyt wielkich nadziei — ostatecznie księżna zdążyła już wydać na świat i pochować dwoje dzieci. A nawet jak uda jej się bezpiecznie urodzić, dziecko może okazać się, cóż, dziewczynką.

Gdy krzyki księżnej stały się głośniejsze i częstsze, książę wpadł jak burza do jej pokoju, ignorując zgodne protesty lekarza, akuszerki i pokojówki. To była krwawa scena, ale książę chciał być koniecznie obecny w chwili ustalania płci dziecka.

Najpierw pojawiła się główka, a później ramionka. Wszyscy pochylili się nad łóżkiem, by patrzeć na księżną, jak napina się i prze, a potem…

A potem książę przekonał się, że Bóg jednak istnieje i wciąż uśmiecha się do Bassetów. Dał akuszerce minutę na obmycie malca, po czym wziął go na ręce i pomaszerował do przestronnego holu, aby się nim pochwalić.

— Mam syna! — zawołał. — Ślicznego chłopczyka!

Kiedy zaś służba zaczęła wiwatować i płakać z ulgi, książę przyjrzał się maleńkiemu lordowi i oznajmił:

— Jesteś doskonały. Jesteś Bassetem. Jesteś mój.

Chciał wynieść syna na dwór, aby udowodnić całemu światu, że wreszcie udało mu się spłodzić zdrowego męskiego potomka, lecz we wczesnym kwietniowym powietrzu czuć było lekki chłód, więc pozwolił akuszerce oddać dziecko matce. Sam dosiadł za to jednego ze swych obsypanych nagrodami rumaków i pogalopował przed siebie, świętując narodziny syna i wykrzykując swoje szczęście wszystkim, którzy chcieliby posłuchać.

Tymczasem księżna, która od chwili rozwiązania mocno krwawiła, straciła przytomność, a w końcu zgasła.

Książę rozpaczał nad śmiercią żony. Szczerze rozpaczał. Nie kochał jej, rzecz jasna, tak jak księżna nie kochała jego, byli jednak parą przyjaciół na swój własny, oryginalny sposób. Książę nie oczekiwał od małżeństwa niczego oprócz syna i dziedzica, pod tym zaś względem jego żonę można było stawiać za wzór. Zarządził, by niezależnie od pory roku na jej grobie zawsze leżały świeże kwiaty, oraz kazał przenieść portret nieboszczki z salonu do holu i powiesić go na honorowym miejscu nad schodami.

A potem zabrał się do wychowywania swego syna.

W ciągu pierwszego roku oczywiście niewiele mógł zdziałać. Niemowlę było za małe na słuchanie wykładów o zarządzaniu majątkiem ziemskim i poczuciu odpowiedzialności, toteż książę zostawił Simona pod opieką bony i przeniósł się do Londynu. Tu jego życie nie różniło się specjalnie od tego, jakie wiódł wcześniej, zanim dzięki łasce boskiej stał się ojcem, z tym tylko że zmuszał wszystkich — nie wyłączając króla — do podziwiania miniaturowego portretu synka, jaki osobiście namalował wkrótce po jego narodzinach.

Od czasu do czasu wpadał do Clyvedon, a w dniu drugich urodzin Simona wrócił na stałe, gotowy przejąć obowiązek wychowywania chłopca. Zakupiono kucyka, wybrano małą strzelbę do przyszłych polowań na lisa i zatrudniono guwernerów do wszystkich przedmiotów, jakie tylko zna człowiek.

— On jest za mały na to wszystko! — wykrzyknęła bona, pani Hopkins.

— Nonsens — odparł wyniośle Hastings. — Nie oczekuję od niego, żeby wkrótce opanował biegle którykolwiek z tych przedmiotów, ale na rozpoczęcie edukacji księcia nigdy nie jest za wcześnie.

— On nie jest księciem — mruknęła Hopkins.

— Ale nim będzie. — Książę odwrócił się plecami do bony i przykucnął obok syna, który budował na podłodze zamek z klocków pozbawiony wszelkiej symetrii. Księcia nie było w Clyvedon kilka miesięcy, toteż bardzo ucieszył się z postępów Simona. Był to silny, zdrowy chłopczyk o lśniących kasztanowych włosach i bystrych błękitnych oczach. — Co tam budujesz, syneczku?

Simon uśmiechnął się i pokazał ręką.

Książę Hastings podniósł wzrok na panią Hopkins.

— On nie mówi?

Pokręciła głową.

— Jeszcze nie, Wasza Wysokość.

Książę zmarszczył czoło.

— Skończył dwa lata. Czy nie powinien już mówić?

— Niektóre dzieci potrzebują więcej czasu, inne mniej, Wasza Wysokość. To bardzo mądry mały chłopiec.

— Oczywiście, że mądry. Jest Bassetem.

Bona przytaknęła skinieniem głowy. Zawsze przytakiwała, gdy książę mówił o wyższości rodu Bassetów.

— Może po prostu nie ma nic do powiedzenia — zasugerowała.

Książę nie wyglądał na przekonanego, dał jednak Simonowi ołowianego żołnierzyka, pogładził syna po głowie i wyszedł z zamku, aby przegonić nową klacz, którą nabył od lorda Worth.

Jednakże dwa lata później nie był już takiej dobrej myśli.

— Dlaczego on nie mówi? — zagrzmiał któregoś dnia.

— Sama nie wiem. — Bona załamała ręce.

— Co mu pani zrobiła?

— Nic nie zrobiłam!

— Gdyby wypełniała pani swoje obowiązki należycie, to on… — Tu książę pokazał gniewnie palcem na syna. — To on już dawno by mówił.

Simon ćwiczył pisanie liter przy swoim miniaturowym biurku i z zainteresowaniem przysłuchiwał się wymianie zdań.

— Niech to diabli, przecież ma już cztery lata! — ryknął książę. — Powinien umieć mówić.

— Umie już pisać — powiedziała szybko pani Hopkins. — Wychowałam pięcioro dzieci, a ani jedno nie zasmakowało w literkach tak bardzo jak panicz Simon.

— Dużo mu przyjdzie z tego pisania, jak nie będzie umiał mówić. — Hastings odwrócił się do chłopca, a w jego oczach malowała się furia. — Niech cię diabli, powiedz coś!

Simon skulił się, a jego dolna warga zaczęła drżeć.

— Wasza Wysokość! — wykrzyknęła bona. — Dziecko się pana boi.

Hastings obrócił się na pięcie i popatrzył kobiecie w oczy.

— Może powinien się bać. Może potrzebuje dyscypliny. Kilka porządnych klapsów na pewno pomoże mu odzyskać głos. — Chwycił zakończoną srebrną rączką szczotkę, która służyła bonie do czesania Simona, i zamierzył się nią na syna. — Zmuszę cię do mówienia, ty głupi mały…

— Nie!

Pani Hopkins gwałtownie nabrała powietrza w płuca. Książę wypuścił szczotkę z ręki. Pierwszy raz w życiu usłyszał głos własnego dziecka.

— Co powiedziałeś? — szepnął ze łzami w oczach.

Dłonie chłopca zaciskały się w piąstki, a jego maleńki podbródek wysunął się do przodu.

— Nie b-b-b-b-b-b-b…

Twarz księcia zrobiła się trupio blada.

— Co on mówi?

Simon spróbował ponownie.

— N-n-n-n-n-n-n…

— Mój Boże — westchnął książę z przerażeniem. — On jest kretynem.

— Nie jest kretynem! — krzyknęła bona, obejmując chłopca i przytulając go do siebie mocno.

— N-n-n-n-n-n-n-nie b-b-b-b-b-b-bij — Simon odetchnął głęboko — mnie.

Hastings opadł na głęboki fotel przy oknie i wsparł głowę na rękach.

— Czym sobie zasłużyłem na taki los? Gdzie popełniłem błąd…

— Powinien pan chłopca pochwalić! — zwróciła mu uwagę bona. — Czekał pan cztery lata na to, żeby chłopiec się odezwał, a…

— A on okazał się idiotą! — ryknął książę. — Przeklętym małym idiotą, do diabła!

Simon się rozpłakał.

— Hastings będzie poczytywany za półgłówka — jęknął książę. — Tyle lat modliłem się o następcę, a teraz wszystko idzie na marne. Powinienem był się zgodzić, aby tytuł przeszedł na kuzyna. — Odwrócił się z powrotem w stronę chłopca. Simon popłakiwał z cicha i ocierał z oczu łzy, starając się jednak nadrabiać miną. — Nie mogę nawet na niego patrzeć. — Książę westchnął. — Nie mogę znieść jego widoku.

I z tymi słowy sztywnym krokiem opuścił pokój.

Bona Hopkins jeszcze mocniej przygarnęła chłopca do siebie.

— Wcale nie jesteś idiotą — szepnęła gorączkowo. — Jesteś najmądrzejszym chłopcem na świecie. Kto jak kto, ale ty na pewno nauczysz się prawidłowo mówić.

Simon wtulił się w ciepłe ramiona opiekunki i rozpłakał na dobre.

— Już my mu pokażemy — oświadczyła pani Hopkins. — Wepchnę mu te słowa z powrotem do gardła, nawet jeśli będzie to ostatnia rzecz, jaką zrobię.

Pani Hopkins dotrzymała słowa. Podczas gdy książę Hastings mieszkał w Londynie i próbował udawać, że nie ma syna, bona każdą wolną chwilę spędzała z Simonem, wymawiając głośno poszczególne sylaby i wyrazy, obsypując go szczodrze pochwałami, ilekroć udało mu się coś wymówić prawidłowo, i nie żałując mu słów otuchy, kiedy popełnił jakiś błąd.

Wprawdzie nauka przebiegała w wolnym tempie, mowa dziecka jednak stale się poprawiała. Zanim chłopiec ukończył szósty rok życia, „n-n-n-n-n-n-n-nie” brzmiało „n-n-nie”, a nim skończył ósmy, potrafił wymawiać bez zająknięcia całe zdania. Zacinał się w chwilach silnego wzruszenia, toteż pani Hopkins musiała mu często przypominać, że powinien się uspokoić i opanować, jeśli chce wypowiadać słowa w jednym kawałku.

Ale Simon był zdeterminowany, mądry, a co chyba najważniejsze, piekielnie uparty. Nauczył się wciągać głęboko powietrze do płuc i przed każdą wypowiedzią powtarzać w myślach poszczególne słowa. Zawsze badał dotykiem wargi, kiedy mówił bezbłędnie, i starał się dokonać analizy tego, co poszło źle, kiedy mu się nie udawało.

Wreszcie pewnego dnia, w jedenastym roku życia, stanął przed panią Hopkins, chwilę zbierał myśli, po czym oznajmił:

— Myślę, że nadszedł czas, abyśmy pojechali odwiedzić ojca.

Bona podniosła gwałtownie wzrok. Książę od siedmiu lat ani razu nie widział syna. Prócz tego nie odpisał na żaden z listów, jakie Simon do niego wysłał.

A wysłał ich niemal sto.

— Jesteś tego pewny? — zapytała.

Chłopiec skinął głową.

— No cóż, a więc dobrze. Zamówię powóz. Jutro rano pojedziemy do Londynu.

Podróż zajęła półtora dnia, a nim powóz zatrzymał się przy Basset House, było już późne popołudnie. Kiedy Hopkins prowadziła Simona schodami do wejścia, chłopiec ze zdumieniem przyglądał się zatłoczonej londyńskiej ulicy. Żadne z nich nie było wcześniej w Basset House, dotarłszy zatem do frontowych drzwi, bona nie sądziła, aby można było zrobić cokolwiek innego, niż zapukać.

Po kilku chwilach drzwi otwarły się na oścież i zobaczyli przed sobą dość postawnego kamerdynera, który skarcił ich surowym spojrzeniem.

— Zaopatrzenie — oznajmił groźnie, sięgając po klamkę — odbywa się tylnym wejściem.

— Chwileczkę! — rzuciła Hopkins, blokując stopą drzwi. — My nie należymy do służby.

Służący z pogardą obrzucił wzrokiem strój guwernantki.

— To znaczy, ja tak, ale on nie. — Chwyciła Simona za rękę i wypchnęła go do przodu. — To jest lord Clyvedon i lepiej będzie, jak potraktujecie go z szacunkiem.

Kamerdyner dosłownie rozdziawił usta i zamrugał kilka razy, po czym powiedział:

— O ile wiem, lord Clyvedon umarł.

— Co? — wyskrzeczała pani Hopkins.

— Z całą pewnością nie umarłem! — zaprotestował Simon głośno, dając wyraz oburzeniu, na jakie stać było jedenastolatka.

Służący obrzucił go badawczym spojrzeniem i poznawszy w jednej chwili charakterystyczną postawę Bassetów, wprowadził przybyszy do środka.

— Dlaczego sądziliście, że u-umarłem? — zapytał Simon. Przeklinał siebie w duchu za jąkanie, choć wcale się temu nie dziwił. Zawsze istniało ryzyko, że może się zaciąć, gdy się zdenerwuje.

— Nie mnie o tym mówić — oświadczył kamerdyner.

— Wprost przeciwnie — odparła bona. — Nie możecie mówić takich rzeczy chłopcu w jego wieku i pozostawić bez wyjaśnienia.

Kamerdyner milczał przez chwilę, po czym odrzekł:

— Jego Wysokość nie wspominał o paniczu od lat. Słyszałem, jak oświadczył, że nie ma już syna. Mówił to z bardzo posępną miną, więc nikt nie pytał o szczegóły. Wszyscy… to znaczy służba… doszliśmy do wniosku, że już nie żyjesz.

Simon poczuł, że coś chwyta go za gardło.

— Przecież musiałby nosić żałobę — naciskała pani Hopkins. — Nie pomyśleliście o tym? Jak mogliście dojść do wniosku, że chłopiec nie żyje, skoro jego ojciec nie nosił żałoby?

Mężczyzna wzruszył ramionami.

— Jego Wysokość bardzo często nosi się na czarno. Żałoba nie zmieniłaby nic w jego ubiorze.

— To oburzające — powiedziała Hopkins. — Żądam, abyście natychmiast zawezwali tu Jego Wysokość.

Simon milczał. Zbyt dużo wysiłku wkładał w to, aby się opanować. A musiał się uspokoić. Krew w nim kipiała tak bardzo, że w tym stanie nie mógłby rozmawiać z ojcem.

Kamerdyner skinął głową.

— Jest na górze. Powiadomię go niezwłocznie o waszym przyjeździe.

Bona zaczęła gorączkowo przemierzać hol, mamrocząc pod nosem inwektywy pod adresem Jego Wysokości i wykorzystując do tego celu najbardziej wulgarne wyrazy ze swego zaskakująco bogatego repertuaru. Simon pozostał na środku holu; ciężko dyszał, a jego ramiona zwisały bezwładnie z obu stron ciała. Potrafisz to zrobić, krzyczał do siebie w myślach. Potrafisz to zrobić.

Pani Hopkins podeszła do niego. Widząc, że chłopiec stara się uspokoić, westchnęła z ulgą.

— Tak, właśnie o to chodzi — rzuciła, klękając na oba kolana i ujmując jego dłonie w swoje. Lepiej niż ktokolwiek wiedziała, co się stanie, gdy Simon spróbuje stawić czoło ojcu, zanim zdąży się opanować. — Głęboko oddychaj. I pamiętaj, najpierw musisz powtórzyć w myślach wszystkie słowa, które chcesz wypowiedzieć. Jeśli zdołasz…

— Widzę, że ciągle rozpieszczasz chłopaka — rozległ się władczy głos od strony drzwi.

Pani Hopkins wyprostowała się i odwróciła powoli. Próbowała znaleźć w myślach wyrazy uszanowania. Usiłowała wymyślić cokolwiek dla załagodzenia tej okropnej sytuacji. Lecz kiedy popatrzyła na księcia, ujrzała w nim Simona, i w jej duszy na nowo rozgorzała wściekłość. Książę może i przypominał wyglądem swego syna, lecz w żadnym wypadku nie był dla niego ojcem.

— Jesteś pan, Wasza Wysokość — wypaliła — podły.

— A ty, moja pani, jesteś zwolniona.

Bona aż się zatoczyła do tyłu.

— Nikt się nie odzywa do księcia Hastings w taki sposób! — ryknął. — Nikt!

— Nawet król? — zadrwił Simon.

Hastings odwrócił się na pięcie, w ogóle nie zwróciwszy uwagi na to, że jego syn wypowiedział się płynnie i wyraźnie.

— Ty… — warknął stłumionym głosem.

Simon skinął nieznacznie głową. Zdołał poprawnie wymówić jedno zdanie, tyle że było ono krótkie. Wolał więcej nie kusić losu. Nie, kiedy był tak zdenerwowany. Zwykle potrafił nie jąkać się przez kilka dni z rzędu, teraz jednak… Wyraz oczu ojca sprawił, że Simon poczuł się smarkaczem. Smarkatym idiotą.

I nagle język stanął mu kołkiem. Książę uśmiechał się okrutnie.

— Co masz do powiedzenia od siebie, chłopcze? No? Co masz do powiedzenia?

— Wszystko jest dobrze, Simonie — szepnęła pani Hopkins, rzucając księciu wściekłe spojrzenie. — Nie pozwól mu wytrącić się z równowagi. Potrafisz to zrobić, mój słodziutki.

Ale w dziwny sposób zachęcający ton kobiety pogorszył tylko sprawę. Simon przyjechał tu, żeby przekonać ojca do siebie, natomiast bona traktuje go jak niemowlę.

— Co się stało? — zakpił książę. — Zapomniałeś języka w gębie?

Mięśnie Simona napięły się tak bardzo, że chłopiec zaczął dygotać.

Ojciec i syn spoglądali na siebie przez pewien czas, który dłużył się jak sama wieczność, aż wreszcie książę zaklął i sprężystym krokiem ruszył w stronę drzwi.

— Jesteś moją największą klęską — syknął przez zęby do syna. — Nie wiem, za jakie grzechy zostałem tobą ukarany, ale niech mnie Bóg ma w swej opiece, jeśli kiedyś jeszcze skieruję na ciebie mój wzrok.

— Wasza Wysokość! — Pani Hopkins nie posiadała się z oburzenia. — Nie godzi się tak mówić do dziecka.

— Niech mi się nie pokazuje na oczy! — zagrzmiał do niej. — Możesz zachować posadę, tylko trzymaj go jak najdalej ode mnie.

— Zaczekaj!

Na dźwięk głosu Simona książę odwrócił się powoli.

— Powiedziałeś coś? — wycedził.

Simon wziął trzy długie oddechy przez nos, usta miał wciąż zaciśnięte ze złości. Zmusił mięśnie do rozluźnienia się i potarł językiem podniebienie. Próbował sobie przypomnieć, jak to jest, kiedy się mówi płynnie. Wreszcie, gdy książę miał już ponownie go odprawić, chłopiec otworzył usta i rzekł:

— Jestem twoim synem.

Simon usłyszał, że pani Hopkins odetchnęła z ulgą, i zobaczył w oczach ojca dziwny błysk, jakiego nigdy przedtem u niego nie widział. Błysk dumy. Był on niezbyt wyraźny, niemniej w oczach starego księcia na pewno coś zaiskrzyło. Coś, co dawało Simonowi promyk nadziei.

— Jestem twoim synem — powtórzył, tym razem nieco głośniej — i nie jestem d…

Nagle jego gardło się zacisnęło. Ogarnęła go panika. Potrafisz to zrobić, potrafisz to zrobić, powtarzał w myślach.

Wciąż jednak czuł ucisk w gardle, język miał sztywny, a tymczasem oczy ojca poczęły się zwężać…

— Nie jestem d-d-d…

— Wracaj do domu — powiedział książę cicho. — Tu nie ma dla ciebie miejsca.

Simon poczuł odrzucenie przez ojca w każdej części swojego ciała; czuł, że przeszywa go dziwny ból, który stopniowo zaczyna ścinać mu w sercu krew. A gdy nienawiść opanowała go całkowicie, chłopiec złożył w duszy uroczystą przysięgę.

Skoro nie może być synem, jakiego pragnie ojciec, to na Boga, stanie się jego absolutnym przeciwieństwem.

1

Bri­dgertonowie są bez dwóch zdań najbardziej płodną rodziną wśród socjety. Choć taka pracowitość ze strony wicehrabiny i świętej pamięci wicehrabiego zasługuje na ogromną pochwałę, to jednak klucz, według którego wybierają imiona dla dzieci, nie jest zbyt oryginalny. Anthony, Benedict, Colin, Daph­ne, Eloise, Francesca, Gregory i Hiacynta — ład i porządek przynoszą, rzecz jasna, same korzyści, ale można by przypuszczać, że inteligentni rodzice potrafią utrzymać dzieci w ryzach bez potrzeby nadawania im imion według alfabetycznej kolejności.

Co więcej, widok wicehrabiny w towarzystwie jej ośmiorga dzieci w jednym pomieszczeniu wystarcza, by każdy, kto tam wchodzi, zdrętwiał ze strachu, że w oczach mu się dwoi — albo troi — a może jeszcze gorzej. Pisząca te słowa nigdy dotąd nie spotkała kolekcji braci i sióstr tak absurdalnie podobnych do siebie pod względem fizycznym. Choć autorka tych słów nie miała czasu na odnotowanie koloru oczu, zdołała jednak zauważyć u całej ósemki identyczną posturę i równie gęste kasztanowe włosy. Należy współczuć wicehrabinie, która musi szukać korzystnych partii dla swojego potomstwa, że nie powiła bodaj jednego dziecka o nieco modniejszej kolorystyce. Niemniej rodzina o tak jednolitym wyglądzie ma pewną zaletę… Wszyscy ośmioro pochodzą bez wątpienia z prawego łoża.

Och, Łaskawy Czytelniku, oddana Ci autorka pragnie, aby tak się sprawy przedstawiały we wszystkich większych rodzinach…

„Kronika Towarzyska Lady Whistle­down”,

26 kwietnia 1813

Och! — Violetta Bri­dgerton zmięła jednokartkową gazetkę w kulkę i rzuciła ją na drugi koniec eleganckiego salonu.

Jej córka Daph­ne rozsądnie powstrzymała się od reakcji i udawała, że jest pochłonięta haftowaniem.

— Czytałaś, co ona wypisuje? — naciskała Violetta. — Czytałaś?

Daph­ne zerknęła na zwitek papieru, który leżał obecnie pod mahoniowym stolikiem.

— Nie miałam okazji, zanim ty, hm, nie skończyłaś.

— No to teraz przeczytaj — jęknęła Violetta, a jej ręka dramatycznie przecięła powietrze. — Przeczytaj, jak to wstrętne babsko nas obsmarowało.

Dziewczyna odłożyła leniwie robótkę i sięgnęła pod stolik. Wygładziła kartkę na kolanach, a potem przeczytała akapit o swojej rodzinie. Zamrugała kilka razy i podniosła wzrok na Violettę.

— Nie jest tak źle, mamo. Prawdę mówiąc, to niemal błogosławieństwo w porównaniu z tym, co tydzień temu napisała o Feat­heringtonach.

— Jak mam ci znaleźć męża, kiedy ta kobieta szarga twoje dobre imię?

Daph­ne odetchnęła głęboko. Po prawie dwóch sezonach spędzonych w Londynie już sam dźwięk słowa „mąż” wystarczał aż nadto, by w jej skroniach zaczynała pulsować krew. Chciałaby wyjść za mąż, naprawdę by chciała, i nawet nie robiła sobie nadziei na małżeństwo z prawdziwej miłości. Ale czy to istotnie taka wielka przesada liczyć na męża, dla którego żywiłoby się bodaj odrobinę uczucia?

Dotychczas czterech mężczyzn poprosiło o jej rękę, lecz kiedy Daph­ne pomyślała, że będzie musiała spędzić resztę życia w towarzystwie któregokolwiek z nich, zwyczajnie odchodziła jej ochota. Była grupka młodzieńców, którzy jej zdaniem stanowili dobry materiał na męża, trudność jednak polegała na tym, że żaden z nich nie był zainteresowany. Ach, każdy ją lubił. Wszyscy lubili Daph­ne. Uważali ją za wesołą, miłą i dowcipną dziewczynę i nikt nie twierdził, że bodaj w najmniejszym stopniu brakuje jej atrakcyjności. Równocześnie jednak nikogo nie olśniewała urodą, nikomu nie odbierała mowy swoją obecnością i nikogo nie poruszyła do tego stopnia, aby pisał poezję na jej cześć.

Mężczyźni, myślała ze wstrętem, interesują się tylko takimi kobietami, których się boją. Wydawało się, że nikt nie zamierza starać się o względy takiej dziewczyny jak ona. Wszyscy ją adorowali, przynajmniej tak twierdzili, ponieważ łatwo się z nią gawędziło i zawsze zdawała się rozumieć odczucia mężczyzn. Jeden z tych, który zdaniem Daph­ne byłby całkiem niezłym kandydatem na męża, powiedział nawet kiedyś: „Niech to licho, Daff, ty po prostu nie przypominasz typowej kobiety. Jesteś całkiem normalna”.

Daph­ne mogłaby uznać jego słowa za komplement, gdyby młodzieniec nie oddalił się zaraz w poszukiwaniu pięknej jasnowłosej debiutantki.

Dziewczyna spojrzała w dół i zauważyła, że jej dłoń zaciska się w pięść. Wówczas podniosła wzrok i poczuła na sobie spojrzenie matki, która wyraźnie czekała, aż córka coś powie. Jako że już odetchnęła, teraz tylko odchrząknęła i powiedziała:

— Ta krótka notka lady Whistle­down na pewno nie zniweczy moich szans na znalezienie męża.

— Daph­ne, to już dwa lata!

— Przecież lady Whistle­down publikuje dopiero od trzech miesięcy, więc naprawdę nie rozumiem, jak można ją oskarżać.

— Będę oskarżała, kogo chcę — mruknęła Violetta.

Daph­ne wbiła sobie paznokcie w dłonie, powstrzymując się przed ciętą ripostą. Wiedziała, że w głębi serca matka życzy jej jak najlepiej, i czuła, że jest przez nią kochana. Sama też kochała matkę. Ostatecznie, póki córka nie doszła do pełnoletności, Violetta była najlepszą matką pod słońcem. Nadal nią była, kiedy tylko nie rozpaczała nad faktem, że po Daph­ne ma jeszcze trzy inne córki do wydania za mąż.

Violetta przycisnęła delikatną dłoń do piersi.

— Ona rzuca kalumnie na nasz ród.

— Nie — powoli odparła Daph­ne. Sprzeciwiając się matce, należało postępować rozważnie. — Właściwie napisała tylko tyle, że na pewno wszyscy pochodzimy z prawego łoża. Czego nie można powiedzieć o większości rodzin z towarzystwa.

— Nie powinna była w ogóle podnosić tej kwestii — prychnęła niecierpliwie Violetta.

— Mamo, to autorka skandalizującego piśmidła. Jej praca polega właśnie na podnoszeniu tego rodzaju kwestii.

— Nie wiadomo nawet, co to za jedna — dodała z gniewem Violetta. Położyła dłonie na swoich zgrabnych biodrach, lecz po chwili zmieniła zdanie i pogroziła palcem w powietrzu. — Whistle­down, akurat! W życiu nie słyszałam o żadnych Whistle­downach. Kimkolwiek jest ta zepsuta kobieta, wątpię, aby należała do naszej sfery. Ludzie dobrze wychowani nie wypisują takich podłych kłamstw.

— Oczywiście, że jest jedną z nas — odparła Daph­ne. Jej brązowe oczy rozbłysły wesołością. — Gdyby nie należała do towarzystwa, nie miałaby dostępu do tych wszystkich wiadomości, które rozgłasza. Myślisz, że to jakaś oszustka, która zagląda przez okna i podsłuchuje pod drzwiami?

— Nie podoba mi się twój ton, Daph­ne Bri­dgerton — odparła Violetta, mrużąc oczy.

Daph­ne powstrzymała kolejny uśmiech. „Nie podoba mi się twój ton” było standardową odpowiedzią, kiedy matce brakowało argumentów podczas sporu z którymś ze swoich dzieci. Ale drażnienie się z matką stanowiło zbyt wielką pokusę.

— Wcale bym się nie zdziwiła — rzekła, przechylając głowę na bok — gdyby lady Whistle­down okazała się jedną z twoich przyjaciółek.

— Ugryź się w język, Daph­ne. Żadna z moich przyjaciółek nie upadłaby tak nisko.

— No, dobrze — zgodziła się dziewczyna — pewnie nie należy do grona twoich przyjaciółek. Ale jestem przekonana, że to ktoś, kogo znamy. Osoba postronna nie miałaby dostępu do takich wiadomości.

Violetta skrzyżowała ręce na piersiach.

— Chciałabym popsuć jej szyki, aby zamknęła interes raz na zawsze.

— Jeśli chcesz popsuć jej szyki, nie powinnaś jej pomagać, kupując to piśmidło. — Daph­ne nie mogła się powstrzymać od uszczypliwości.

— A jaki byłby z tego pożytek? — Violetta się zdziwiła. — Każdy je czyta. Wyszłabym tylko na ignorantkę, gdy wszyscy inni zaczęliby chichotać z jej najnowszej plotki.

To prawda, przyznała w duchu Daph­ne. Wytworny Londyn zaczytywał się nałogowo „Kroniką Towarzyską Lady Whistle­down”. Tajemnicza gazetka przekroczyła progi wyższych sfer trzy miesiące temu. Przez dwa tygodnie przynoszono ją bez zamówienia w każdy poniedziałek, środę i piątek. A potem, w trzeci poniedziałek, lokaje z całego Londynu na próżno wypatrywali gromadki gazeciarzy, którzy zwykle dostarczali pisemko. Odkryli natomiast, że zamiast rozdawać ją bezpłatnie, roznosiciele sprzedają plotkarską gazetkę za niegodziwą cenę pięciu pensów sztuka.

Daph­ne musiała przyznać, że tajemnicza lady Whistle­down jest kuta na cztery nogi. Zanim kazała ludziom płacić za własne plotki, socjeta była już uzależniona. Każdy kupował swój egzemplarz, a gdzieś jakaś wścibska baba zbijała majątek.

Podczas gdy Violetta przemierzała pokój i fukała na tę „haniebną potwarz” rzuconą na jej rodzinę, Daph­ne spojrzała do góry, chcąc się upewnić, że matka nie zwraca na nią uwagi, po czym opuściła wzrok, by uważnie przeczytać pozostałą treść skandalizującej gazetki. „Whistle­down” — jak ją teraz powszechnie nazywano — stanowiła ciekawą kombinację sprawozdania, wiadomości towarzyskich, złośliwości i sporadycznych komplementów. W przeciwieństwie do innych tego typu pisemek autorka podawała nazwiska bohaterów swoich artykułów. Nie uciekała się do żadnych inicjałów, jak na przykład lord S. czy lady G. Kiedy lady Whistle­down chciała o kimś napisać, używała pełnego imienia i nazwiska. Socjeta nie posiadała się z oburzenia, ale w głębi duszy była zafascynowana.

Ostatnie wydanie „Whistle­downa” było typowe dla stylu autorki. Poza krótką wzmianką o Bri­dgertonach — będącą właściwie opisem rodziny — lady Whistle­down zrelacjonowała przebieg balu, który odbył się poprzedniego wieczoru. Daph­ne nie wzięła w nim udziału, ponieważ tego dnia jej młodsza siostra obchodziła urodziny, a Bri­dgertonowie zawsze robili wiele szumu wokół urodzin. Przy ośmiorgu dzieciach nie brakuje okazji do ich wyprawiania.

— Czytasz te brednie — rzuciła oskarżycielskim tonem Violetta.

Daph­ne podniosła wzrok, nie poczuwając się do jakiejkolwiek winy.

— Dzisiejszy numer jest całkiem niezły. Wygląda na to, że wczoraj Cecil Tumbley osuszył całą skrzynkę szampana.

— Doprawdy? — spytała Violetta pozornie obojętnym głosem.

— Uhm. Jest tu bardzo dobra relacja z balu u Middlethorpów. Autorka wymienia, kto z kim rozmawiał, co kto miał na sobie…

— I na pewno czuła się w obowiązku wypowiedzieć swoje zdanie na ten temat — wtrąciła Violetta.

Daph­ne uśmiechnęła się z ironią.

— Och, dajże spokój, mamo. Wiesz przecież, że pani Feat­herington w purpurze zawsze wygląda okropnie.

Violetta próbowała powściągnąć uśmiech. Daph­ne zauważyła, że matce drżą usta, podczas gdy usilnie starała się zachować powagę, która jej zdaniem powinna cechować zarówno wicehrabinę, jak i matkę. Ale nie minęły nawet dwie sekundy, a Violetta już uśmiechała się szeroko i siedziała na otomanie obok dziewczyny.

— Pokaż — rzekła, wyrywając córce papier z rąk. — Co się jeszcze wydarzyło? Ominęło nas coś ważnego?

— Doprawdy, mamo, mając reporterkę w osobie lady Whistle­down, człowiek nie musi uczestniczyć w żadnych wydarzeniach. — Pokazała ręką na gazetę. — To jest prawie tak dobre jak obecność na miejscu. A nawet chyba lepsze. Głowę daję, że wczoraj wieczorem mieliśmy smaczniejsze jedzenie niż oni na tym balu. I oddaj mi ją. — Szarpnęła za gazetę, pozostawiając w dłoni matki oderwany róg papieru.

— Daph­ne!

— Właśnie czytałam! — Daph­ne udawała obrażoną.

— No i co?

— Posłuchaj tego.

Violetta przysunęła się bliżej córki. Daph­ne zaczęła czytać:

— „Rozpustnik, znany wcześniej jako lord Clyvedon, uznał wreszcie za stosowne zaszczycić Londyn swoją obecnością. Choć nie pokazał się na ani jednym znaczącym wieczorku, nowy książę Hastings dał się już kilkakrotnie zauważyć u White’a, a raz u Tattersalla. — Przerwała, by wziąć oddech. — Jego Wysokość rezydował za granicą przez sześć lat. Czy to zbieg okoliczności, że nowy książę wrócił akurat teraz, kiedy stary dokonał żywota?”

Daph­ne podniosła wzrok.

— Mój Boże, ma ostry język, nieprawdaż? Czy ten Clyvedon nie należy do przyjaciół Anthony’ego?

— Teraz jest Hastingsem — odparła machinalnie Violetta. — Tak, faktycznie, wydaje mi się, że przyjaźnił się z Anthonym w Oksfordzie. A także w Eton, jeśli się nie mylę. — Zmarszczyła czoło i zmrużyła niebieskie oczy w zadumie. — Był kimś w rodzaju nicponia, o ile mnie pamięć nie myli. Zawsze skłócony ze swoim ojcem. Ale miał błyskotliwy umysł. Anthony opowiadał, zdaje się, że chłopak zajął pierwszą lokatę w matematyce. Czego… — dodała, przewracając po matczynemu oczami — nie mogę niestety powiedzieć o żadnym z moich dzieci.

— No dobrze, już dobrze, mamo — droczyła się Daph­ne. — Na pewno zajęłabym pierwsze miejsce, gdyby Oksford przyjmował kobiety.

Violetta się żachnęła.

— Poprawiałam ci zadania z arytmetyki, kiedy twoja guwernantka zachorowała, Daph­ne.

— Cóż, to dawne dzieje. — Dziewczyna się uśmiechnęła. Wróciła do trzymanej w rękach gazetki i błądziła wzrokiem wokół imienia nowego księcia. — Wydaje się całkiem interesujący — mruknęła.

Violetta spojrzała ostro na córkę.

— On jest absolutnie nieodpowiedni dla młodej damy w twoim wieku, absolutnie.

— Dziwne, że „mój wiek” w twoich ustach raz oznacza, że jestem za młoda na poznanie przyjaciół Anthony’ego, a kiedy indziej, że tracisz nadzieję, czy w ogóle uda mi się jeszcze zawrzeć małżeństwo.

— Daph­ne Bri­dgerton. Nie…

— …podoba ci się mój ton, wiem. — Daph­ne wyszczerzyła zęby. — Ale i tak mnie kochasz.

Violetta uśmiechnęła się ciepło i objęła córkę ramieniem.

— Boże dopomóż, to prawda.

Daph­ne cmoknęła matkę w policzek.

— To przekleństwo macierzyństwa. Musisz nas kochać nawet wtedy, kiedy cię złościmy.

Violetta ograniczyła się do westchnienia.

— Liczę na to, że pewnego dnia będziesz miała własne ­dzieci…

— …takie same jak ja, wiem. — Daph­ne uśmiechnęła się melancholijnie i oparła głowę na matczynym ramieniu. Matka bywała nad wyraz wścibska, a papa bardziej interesował się psami i polowaniem niż tym, co się dzieje w towarzystwie, ale małżeństwo rodziców było serdeczne, przepełnione miłością, śmiechem i… dziećmi. — Mogłabym skończyć dużo gorzej, niż pójść za twoim przykładem, mamo — mruknęła.

— Ależ, Daph­ne. — Oczy Violetty zaszły łzami. — Pięknie to powiedziałaś.

Daph­ne owijała wokół palca kosmyk swoich kasztanowych włosów, uśmiechając się szeroko. Czekała, aż ten sentymentalny nastrój pryśnie, ustępując miejsca odrobinie uszczypliwości.

— Chętnie pójdę w twoje ślady pod względem małżeństwa i dzieci, mamo, żebym tylko nie musiała rodzić ich aż ośmioro.

W tym właśnie momencie Simon Basset, nowy książę Hastings i niedawny temat rozmowy pań Bri­dgerton, siedział u White’a. Towarzyszył mu nie kto inny jak Anthony Bri­dgerton, najstarszy brat Daph­ne. Tworzyli niezwykłą parę: równie wysocy i atletycznie zbudowani, o gęstych ciemnych włosach.

O ile jednak oczy Anthony’ego miały ten sam czekoladowy kolor co u jego siostry, o tyle oczy Simona były lodowato błękitne, o dziwnie przenikliwym spojrzeniu. Właśnie te oczy między innymi zdobyły mu renomę człowieka, z którym należało się liczyć. Gdy kierował na człowieka swój badawczy i zuchwały wzrok, mężczyzn przejmował niepokój, a kobiety niezawodnie dostawały dreszczy.

Ale nie dotyczyło to Anthony’ego. Młodzieńcy znali się od lat i przyjaciel uśmiechał się tylko, kiedy Simon unosił brwi i zwracał na niego swoje lodowate spojrzenie.

— Zapominasz, że widziałem cię z głową w nocniku — powiedział mu kiedyś Anthony. — Od tego dnia trudno mi traktować cię poważnie.

Na co Simon odpowiedział:

— Tak, lecz o ile dobrze pamiętam, to ty wciskałeś mnie do tego śmierdzącego naczynia.

— To była jedna z najbardziej wzniosłych chwil mojego życia. Tyle że zemściłeś się nazajutrz, wkładając mi tuzin węgorzy pod kołdrę.

Simon pozwolił sobie na uśmiech, kiedy wspomniał ów incydent i ich późniejszą rozmowę na ten temat. Anthony był dobrym druhem, takim, jakiego każdy pragnąłby mieć u swego boku w złej godzinie. Był pierwszą osobą, którą Simon odszukał po powrocie do Anglii.

— Dobrze mieć cię z powrotem, Clyvedon — ucieszył się Anthony, kiedy wreszcie usadowili się przy stoliku u White’a. — Ale cóż, zapewne teraz każesz na siebie mówić Hastings?

— Nie — odparł Simon z pewnym naciskiem. — Hastingsem zawsze będzie mój ojciec. Przez całe życie reagował tylko na to jedno słowo… — przerwał i się zamyślił. — Tytuł przyjmę, skoro muszę, ale nie będę nosił tego nazwiska.

— Skoro musisz? — Anthony lekko wybałuszył oczy. — Mało kto mówiłby z taką rezygnacją o widokach na księstwo.

Simon odgarnął z czoła ciemne włosy. Wiedział, że powinien hołubić prawo, które przysługiwało mu z tytułu urodzenia, i okazywać niepohamowaną dumę ze znamienitej historii rodu Bassetów. Tak naprawdę jednak to wszystko przyprawiało go o mdłości. Całe życie zawodził ojca. Gdyby teraz próbował sprostać wymogom rodowego nazwiska, naraziłby się na śmieszność przed samym sobą.

— To cholerne brzemię, nic więcej — burknął.

— Lepiej zacznij się do niego przyzwyczajać — stwierdził praktycznie Anthony — bo wszyscy tak cię będą nazywali.

Simon wiedział, że to prawda, wątpił jednak, czy kiedykolwiek oswoi się z tytułem księcia Hastings.

— Cóż, to nie ma znaczenia — dodał Anthony. Szanował prawo przyjaciela do prywatności i nie chciał drążyć najwyraźniej niewygodnego tematu. — Cieszę się, że mam cię z powrotem. Będę mógł wreszcie zaznać trochę spokoju, gdy znowu przyjdzie mi eskortować siostrę na bal.

Simon odchylił się do tyłu, krzyżując w kostkach swoje długie, muskularne nogi.

— Intrygująca uwaga.

Bri­dgerton uniósł brew.

— Pewnie liczysz, że ci ją wyjaśnię?

— Ależ oczywiście.

— Powinienem pozwolić ci dowiedzieć się samemu, ale cóż, nigdy nie należałem do okrutników.

— I to mówi dżentelmen, który wymoczył mi głowę w nocniku? — Simon się roześmiał.

— Byłem młody. — Anthony z lekceważeniem machnął ręką.

— A teraz stałeś się uosobieniem wytwornych manier i odpowiedzialności?

Anthony wyszczerzył zęby.

— A żebyś wiedział.

— No to powiedz mi — wycedził Simon — w jaki sposób konkretnie mam uczynić twoje życie spokojniejszym?

— Przypuszczam, że chcesz zająć należne ci miejsce w towarzystwie?

— Źle przypuszczasz.

— Ale wybierasz się przecież na bal u lady Danbury w tym tygodniu.

— Tylko dlatego, że z niewyjaśnionych powodów bardzo lubię tę staruszkę. Mówi to, co myśli, a poza tym… — Simon przymknął powieki.

— Co? — popędzał go przyjaciel. Simon lekko pokręcił głową.

— Nic takiego. Po prostu w dzieciństwie była dla mnie bardzo miła. Spędziłem u niej w domu kilka szkolnych wakacji razem z Riverdale’em. No wiesz, z tym jej siostrzeńcem.

Anthony skinął twierdząco głową.

— Rozumiem. A więc nie zamierzasz wchodzić do towarzystwa. Jestem pod wrażeniem tej decyzji. Pozwól jednak, że dam ci pewną przestrogę; nawet jak sam nie będziesz uczestniczył w spotkaniach socjety, one cię znajdą.

Simon, który wybrał akurat ten moment na pociągnięcie łyka brandy, zachłysnął się trunkiem na sam widok miny Anthony’ego, kiedy ten wymawiał słowo „one”. Po kilku chwilach kaszlu i prychania zdołał w końcu wykrztusić:

— Powiedz, proszę, co za „one”?

Bri­dgerton wzruszył ramionami.

— Mamuśki.

— Nie miałem własnej, więc nie mogę przyznać, że rozumiem, do czego pijesz.

— Chodzi o matki z towarzystwa, durniu. Te ziejące ogniem smoki z córkami… Boże, zmiłuj się nad nami… na wydaniu. Możesz uciekać, dokąd chcesz, ale i tak nie uda ci się przed nimi schować. I muszę cię ostrzec, że moja matka jest najgorsza ze wszystkich.

— Dobry Boże. A ja myślałem, że to Afryka jest niebezpieczna.

Anthony przeszył przyjaciela nieco litościwym spojrzeniem.

— One cię wytropią. A jak cię dopadną, ockniesz się w pułapce konwersacji z pobladłą młodą damą, całą ubraną na biało, która nie umie rozmawiać o niczym innym jak tylko o pogodzie, o tym, kto dostał bilety do Almacka, i o wstążkach do włosów.

Twarz Simona rozjaśnił wesoły uśmiech.

— Rozumiem więc, że podczas mojego pobytu za granicą stałeś się kimś w rodzaju kawalera do wzięcia?

— Bez żadnych aspiracji do tej roli z mojej strony, zapewniam cię. Gdyby to ode mnie zależało, unikałbym spotkań towarzyskich jak zarazy. Ale moja siostra w zeszłym roku miała debiut i od czasu do czasu muszę ją eskortować.

— Masz na myśli Daph­ne?

Anthony spojrzał na Clyvedona ze zdziwieniem.

— Czyżbyście się już poznali?

— Nie, ale pamiętam jej listy do ciebie w szkole, poza tym przypominam sobie, że była czwarta w rodzinie, więc musiała się zaczynać na D, i…

— Ach, tak — odparł przyjaciel, przewracając lekko oczami — bridgertoński klucz nadawania dzieciom imion. Gwarancja pewności, że nikt nie zapomni, kim jesteś.

— I działa, nieprawdaż? — Simon się zaśmiał.

— Słuchaj, Simonie — rzekł raptem Anthony, pochylając się w kierunku przyjaciela. — Obiecałem matce, że zjem kolację w Bri­dgerton House pod koniec tygodnia wraz z całą rodziną. Może byś mi towarzyszył?

Clyvedon uniósł ciemne brwi.

— Czy nie ostrzegałeś mnie niedawno przed matkami z towarzystwa i debiutującymi córkami?

Anthony się roześmiał.

— Każę matce zachowywać się nienagannie, a Daff się nie przejmuj. To wyjątek, który potwierdza regułę. Polubisz ją niezawodnie.

Simon zmrużył oczy. Czyżby Anthony grał rolę swata? Trudno powiedzieć.

Bri­dgerton wybuchnął śmiechem, kiedy odgadł myśli przyjaciela.

— Nie sądzisz chyba, że próbuję cię zeswatać z Daph­ne, co?

Simon nie odpowiedział.

— W ogóle byś się nie nadawał. Jesteś trochę zbyt wyobcowany jak na jej gust.

Simon zdziwił się tą uwagą, ale nie okazał tego i spytał:

— Czy miała już jakieś propozycje?

— Kilka. — Anthony dopił resztę brandy, po czym chuchnął z zadowoleniem. — Pozwoliłem jej odmówić wszystkim.

— To dość pobłażliwe z twojej strony.

Anthony wzruszył ramionami.

— Nie ma co liczyć na miłość w małżeństwie w dzisiejszych czasach, ale nie widzę powodu, dla którego nie mogłaby zaznać szczęścia ze swoim mężem. Pierwszy konkurent był tak stary, że nadawałby się raczej na ojca Daph­ne, drugi na młodszego brata ojca, trzeci był raczej zanadto uporządkowany jak na standardy naszego rozwichrzonego klanu, a potem, w tym tygodniu, Boże drogi, ten był najgorszy!

— Co się stało? — zaciekawił się Clyvedon.

Przyjaciel potarł skronie ze znużeniem.

— Ten ostatni był nawet sympatyczny, ale dość tępawy. Można by pomyśleć, zważywszy na naszą hulaszczą przeszłość, że będę człowiekiem wyzutym z wszelkich uczuć…

— Naprawdę? — Simon wyszczerzył zęby w demonicznym uśmiechu. — Można by tak pomyśleć?

Anthony spojrzał na niego groźnie.

— Złamanie serca temu biedakowi nie sprawiło mi żadnej przyjemności.

— Hm, czy to nie zasługa Daph­ne?

— Tak, ale to ja musiałem przekazać mu wiadomość.

— Mało który brat pozwoliłby siostrze na taką swobodę w wyborze kandydatów — powiedział cicho Simon.

Anthony znowu tylko wzruszył ramionami, jak gdyby nie potrafił wyobrazić sobie innego traktowania Daph­ne.

— Zawsze była dla mnie dobrą siostrą. Przynajmniej tak mogę się odwdzięczyć.

— Nawet jeśli oznacza to eskortowanie jej do Almacka? — spytał złośliwie Simon.

— Nawet wówczas — jęknął Bri­dgerton.

— Chciałbym cię pocieszyć, że to nie będzie trwało długo, ale zdaje się, że masz, zaraz, trzy inne siostry, które czekają na swoją kolej.

Anthony wyraźnie oklapł.

— Eloise ma jeszcze dwa lata do debiutu, Francesca debiutuje rok po niej, ale będę miał chwilę wytchnienia, zanim Hiacynta dojdzie do pełnoletności.

— Nie zazdroszczę ci obowiązków w tym zakresie. — Clyvedon zachichotał, lecz kiedy to mówił, ogarnęła go dziwna tęsknota. Zadawał sobie pytanie, jak wyglądałoby jego życie, gdyby nie był sam na świecie. Nie miał żadnych planów co do założenia własnej rodziny, ale gdyby w dzieciństwie posiadał normalny dom, jego życie mogłoby potoczyć się zgoła inaczej.

— A zatem przyjdziesz na kolację? — Anthony wstał od stolika. — Nieoficjalnie, rzecz jasna. Nie traktujemy posiłków oficjalnie, jeśli spożywamy je w rodzinnym gronie.

Simon miał mnóstwo rzeczy do załatwienia w ciągu najbliższych dni, jednak zanim przypomniał sobie, że musi uporządkować swoje sprawy, usłyszał własny głos:

— Z przyjemnością.

— Znakomicie. Ale najpierw zobaczymy się na fecie u lady Danbury?

Simon się wzdrygnął.

— Nie, jeśli uda mi się temu zaradzić. Zamierzam wejść i po niecałych trzydziestu minutach wyjść.

— Czy naprawdę sądzisz — spytał Anthony, unosząc z powątpiewaniem brwi — że uda ci się wejść na przyjęcie, złożyć lady Danbury wyrazy uszanowania i natychmiast wyjść?

Skinienie głowy Simona było szczere i pewne.

Natomiast śmiech Anthony’ego nie brzmiał wcale uspokajająco.

2

Nowy książę Hastings to niezwykle interesująca postać. Choć powszechnie wiadomo, że nie był w najlepszych stosunkach ze swoim ojcem, nawet pisząca te słowa nie może dociec przyczyn owej animozji.

„Kronika Towarzyska Lady Whistle­down”,

26 kwietnia 1813

Pewnego dnia w tym samym tygodniu Daph­ne znajdowała się na krańcu sali balowej lady Danbury, z dala od eleganckiego tłumu. Była całkowicie zadowolona ze swego miejsca.

W normalnych warunkach z wielką przyjemnością bawiłaby się wraz z innymi; jak każda młoda dama lubiła wytworne przyjęcia, ale kilka godzin temu dowiedziała się od Anthony’ego, że dwa dni wcześniej dopadł go Nigel Berbrooke i poprosił o jej rękę. Ponownie. Anthony, co oczywiste, odmówił (ponownie!), ale Daph­ne dostawała mdłości na myśl, że Nigel może okazać się niepokojąco wytrwały. Dwukrotne oświadczyny w ciągu dwóch tygodni wskazywały, że niestety nie jest to człowiek, który łatwo przyjmuje odmowy.

Kiedy zobaczyła go po drugiej stronie parkietu, rozglądającego się na wszystkie strony, cofnęła się dalej i skryła w cieniu.

Nie wiedziała, jak ma postępować z tym biedakiem. Nigel nie należał do ludzi najbystrzejszych, nie był jednak człowiekiem wstrętnym. Wiedziała, że musi w jakiś sposób położyć kres jego zaślepieniu, i doszła do wniosku, że najłatwiej będzie zachowywać się jak zwykły tchórz i po prostu unikać zalotnika.

Rozważała właśnie, czy nie wymknąć się do damskiej toalety, kiedy jej myśli przerwał znajomy głos.

— Słuchaj no, Daph­ne, co tu robisz pod ścianą?

Dziewczyna odwróciła się i zobaczyła swojego najstarszego brata, który zmierzał w jej kierunku.

— Anthony. — Nie wiedziała, czy ma się cieszyć na jego widok, czy denerwować, bo na pewno braciszek zaraz zacznie wtrącać się w nie swoje sprawy. — Nie miałam pojęcia, że wybierasz się na bal.

— Matka — odparł ponuro. Wszelkie inne słowa były zbędne.

— Ach — westchnęła ze współczującym skinieniem głowy. — Nie musisz nic dodawać. Doskonale rozumiem.

— Sporządziła listę kandydatek na panny młode. — Obrzucił siostrę znękanym wzrokiem. — Ale my ją i tak kochamy, prawda?

Daph­ne stłumiła wybuch śmiechu.

— Tak, Anthony. Kochamy.

— To jakiś chwilowy obłęd — powiedział oskarżycielskim tonem. — Na pewno jej przejdzie. Nie ma innego wytłumaczenia. Była idealną matką, dopóki nie osiągnęłaś wieku odpowiedniego do małżeństwa.

— Ja? — zapiszczała Daph­ne. — Więc to wszystko moja wina? Jesteś o całe osiem lat starszy ode mnie!

— Zgoda, ale przed twoim debiutem nie odczuwała takiego matrymonialnego zapału.

— Wybacz mi brak współczucia — prychnęła. — Dostałam listę w zeszłym roku.

— Naprawdę?

— Oczywiście. A ostatnio zagroziła, że będzie mi je dostarczać co tydzień. Zadręcza mnie sprawą mojego małżeństwa o wiele bardziej, niż możesz to sobie wyobrazić. Było nie było, starzy kawalerowie to wyzwanie. Stare panny natomiast budzą jedynie litość. A ja, gdybyś tego nie zauważył, jestem płci żeńskiej.

Anthony pozwolił sobie na stłumiony chichot.

— Jestem twoim bratem. Nie dostrzegam takich rzeczy — stwierdził z przebiegłym uśmieszkiem, spoglądając na siostrę z ukosa. — Przyniosłaś ją?

— Moją listę? O Boże, nie. Co ty sobie myślisz?

Rozchylił usta w jeszcze szerszym uśmiechu.

— Ja swoją przyniosłem.

Daph­ne odetchnęła głęboko.

— Nie!

— Tak! Tylko po to, by dokuczyć matce. Zamierzam odczytać ją przed jej nosem, wyciągnę monokl…

— Nie masz monokla.

Anthony przywołał na twarz leniwy, okrutnie złośliwy uśmiech, charakterystyczny — jak mówiono — dla wszystkich mężczyzn z rodziny Bri­dgertonów.

— Kupiłem go specjalnie na tę okazję.

— Nie możesz tego zrobić. Ona cię zabije. A potem znajdzie jakiś sposób, żeby mnie za to obwiniać.

— Liczę na to.

Daph­ne dała bratu kuksańca w ramię, a Anthony jęknął tak głośno, że pół tuzina balowiczów spojrzało w ich kierunku z zaciekawieniem.

— Masz niezły cios — przyznał, rozcierając sobie rękę.

— Dziewczyna nie przetrwa wśród czterech braci, jeśli nie nauczy się zadawania ciosów. — Założyła ręce na piersiach. — Pozwól mi zerknąć na swoją listę.

— Po tym jak mnie poturbowałaś?

Daph­ne przewróciła brązowymi oczami i zadarła głowę wyraźnie zniecierpliwiona.

— Ach, no dobrze. — Anthony sięgnął do kieszeni kamizelki, wyjął zwitek papieru i podał go siostrze. — Ciekaw jestem, co o tym sądzisz. Na pewno będziesz miała tysiące złośliwych uwag.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki