Zatoka Żarłocznego Szczupaka - Eugeniusz Paukszta - ebook + książka

Zatoka Żarłocznego Szczupaka ebook

Paukszta Eugeniusz

4,3

Opis

Grupa młodych przyjaciół wędruje szlakiem jezior mazurskich. Beztroskie początkowo wakacje, wyprawa kajakami na Bełdan lud Śniardwy, wycieczki po lesie, przerywa seria dziwnych wydarzeń. Osią akcji są działania wokół zatopionego w jeziorze konwoju niemieckich ciężarówek, wycofujących się z Mazur po lodzie w 1945. Konwój ten przewoził tajemnicze skrzynie, które starają się wydobyć nieokreśleni bliżej przybysze.

Autor Zatoki... przybliża czytelnikom skomplikowane zagadnienia koegzystencji Polaków, Niemców i Mazurów na Mazurach tak przed, jak i po drugiej wojnie światowej. Autor malowniczo opisuje mazurską przyrodę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 501

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (9 ocen)
4
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Eugeniusz Paukszta Zatoka Żarłocznego Szczupaka ISBN Copyright © by Dominik Paukszta 2021All rights reserved Redakcja Agnieszka Czapczyk Projekt okładki Aleksandra Zwolankiewicz Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

1. Nie każda droga wiedzie prosto do celu

Niczego sobie szelmutka — pomyślał Pietrek, spoglądając na miłą dziewczynę w kolejarskim mundurze, machnięciem chorągiewki dającą maszyniście sygnał do odjazdu.

Terkoczący, skrzypiący starymi wagonami pociąg osobowy, obsługujący linię Olsztyn — Ełk, powlókł się dalej, zostawiając za sobą swąd czarnego dymu. Dziewczyna zdjęła czerwoną czapkę zawiadowcy, spojrzała ciekawie na trójkę pasażerów, którzy zostali na porośniętym trawą peronie, potem wolnym krokiem poszła w stronę mizernego budynku, na którym czarnymi literami odcinał się od białego tła napis: Kłosianka.

Pietrek odprowadził dziewczynę wzrokiem. Zajęcie to przerwał głos siostry. Brzmiało w nim wyraźne rozczarowanie.

— Nie ma ich…

— A nie ma — przytwierdził, sięgając do kieszeni po papierosa. — Zmęczyłem się, kurdefelek, staniem między tłustymi babskami a ich koszami z gęśmi i innym bagażem… Z Kostkiem tak zawsze, liczyć na niego nie można.

— Może coś im przeszkodziło albo są nad jeziorem — łagodziła miękkim głosem Mirka Knipianka.

— Chodźmy gdzieś, nie będziemy sterczeć na peronie jak kołki. Dziura jakaś, zakazany kraj. — Pietrek powiódł dokoła spojrzeniem.

Dwutorowa linia kolejowa wypadała z lasu na mały placyk stacyjki i znów znikała w gęstym borze szpilkowym. Świerki postrzępioną, ciemną linią wierzchołków zamykały cały obszar polany.

— Pójdę, dowiem się od zawiadowcy, czy ich tutaj nie było.

— Zapytaj o drogę do jeziora. Wykąpałbym się, zanim coś postanowimy — rzucił Godycki za siostrą.

Razem z Mirką przysiadł na spalonej przez słońce murawie. Spojrzał na towarzyszkę trochę bezradnie.

— No widzisz, i co z tym Kostkiem zrobić?

Zaśmiała się. Echem odpowiedziały świerkowe ściany.

— Masz się też czym kłopotać! Damy radę… Patrz, jastrząb kołuje…

Spojrzał w niebo, gdzie zakolami wznosząc się i znów opadając, krążył duży jastrząb. Przeniósł wzrok na Mirkę. Znał ją dwa lata, od chwili kiedy zaprzyjaźniła się z Zośką. Próbował wtedy zwrócić jej uwagę na siebie, ale zlekceważyła go. Tym bardziej uradował się, gdy niespodziewanie zdecydowała się na wspólny wyjazd z nimi. Miał nadzieję, że pobyt na wodnej włóczędze zmieni stosunek dziewczyny do niego. Odprawa, jaką otrzymał, podrażniła jego ambicję…

Mirka nie należała do dziewcząt specjalnie ładnych, za to jakimś trudnym do określenia wdziękiem podbijała wszystkich. Średniego wzrostu, zgrabna, dziewczęca. Jasne włosy nosiła długie, połyskiwały teraz ciemnym złotem w blasku powoli zbliżającego się już zachodu. Pietrek miał już dość krótkich zalotnych czuprynek i bardzo mu się te włosy podobały.

Przestała śledzić jastrzębie loty. Założywszy ramiona pod głowę, z westchnieniem ulgi położyła się na rozgrzanej trawie. Wyrazista jej twarz, jak zawsze, pogodna była i lekko uśmiechnięta. Na lewym policzku tworzył się wtedy lekki dołeczek. Oczy miała otwarte, śledziły cumulusy leniwie sunące po niebie. W oczach tych zawsze kryło się jakieś zdziwienie, podkreślone jasnobłękitnym, lekko wyblakłym kolorem. Tym silniej kontrastowały z nim pełne usta, czerwone i bardzo, bardzo kuszące. Aż ślinę przełknął na myśl, jak przyjemnie byłoby te usta całować.

Spojrzała na niego, podnosząc się z trawy.

— Zośka wraca.

— Wczoraj ani dziś nikt ich tutaj nie widział — informowała. — Myślę, że jednak warto byłoby przejść się nad jezioro. Wykąpiemy się, trzeba zmyć z siebie kurz tej okropnej podróży. Głodna też jestem.

Zarzucili na ramiona wypchane plecaki. Słońce zniżało się, wydłużały się cienie potężnych świerków. Dziewczęta szły, objąwszy się ramionami. Jak zawsze pod zachód, słońce wydawało się intensywniejsze, jasne plamy pomiędzy liniami cienia biły takim blaskiem, że trzeba było przymykać oczy.

Szli szybkim krokiem. Po obu stronach zarosłej ścieżki las był gęsto poszyty, szeroko rozpościerały się krzaki leszczyny, dołem aż na drogę kolczastymi odnogami sięgała jeżyna, zieleniły się jej niedojrzałe jagody. Ochłodziło się, z ulgą wdychali rześkie powietrze. Jezioro wyłoniło się nagle u podnóża stromego zbocza. Woda, poruszana leciutką morką, migotała w blaskach zachodu. Zbita warstwa sitowia i trzcin rozwierała się maleńką przestrzenią wolnego brzegu.

— Patrzcie! — Mirka wskazywała na czarną plamkę, obok której kręciły się dwa mniejsze punkciki.

Od gromadki dochodził aż tu przenikliwy pisk.

— To nurki, widziałam już takie.

— Perkozy — poprawił Pietrek.

— Wszystko jedno. Spójrzcie, jakie zabawne. Matka nurkuje, a one pędzą do niej co sił, piszcząc zawzięcie… O, przestraszyła się czegoś, małe uczepiły się jej karku. Nurkuje razem z nimi. Naprawdę paradne! — Mirka ze śmiechem zsuwała się ze zbocza, zrzucała plecak, przeciągała ramiona.

Rozradowanie nadzieją kąpieli przyniosło dobry nastrój. Pierwszy Pietrek runął w wodę całym rozpędem. Nogi grzęzły początkowo w mulistym dnie. Dalej było już głębiej, parskając z rozkoszą popłynął ostro przed siebie.

Woda orzeźwiała zgrzane upałem ciało. Płynął spokojnie, srebrzysta w słońcu płaszczyzna rozciągała się szeroko. Nurek z małymi dawno już umknął z pobliża. Przyjemnie było, znikał zły humor i zmęczenie długą podróżą z Warszawy.

Słyszał za sobą popiskiwanie dziewcząt, chlupot i wesołe śmiechy, ale nie chciało mu się oglądać. Rozleniwiony położył się na wznak, niemal nie poruszał dłońmi, woda sama utrzymywała go na powierzchni. Przymknął oczy, poddał twarz promieniom słonecznym. Grzały mocno, jak zawsze w końcu czerwca. Nie myślał nic, tak było najprzyjemniej.

Nagłe oblanie strugą wody przywróciło go światu. Zachłysnął się, opodal ujrzał rozbawioną twarz Mirki.

— Spróbuj mnie dogonić! — krzyknęła wyzywająco. Już była daleko, wciąż z tym swoim zaczepnym śmiechem równo rozcinała wodę wyrzutami opalonych ramion.

Rzucił się w pogoń, przedtem oglądnąwszy się za siebie, by sprawdzić, gdzie znajduje się siostra. Zośka pływała nieźle, ale nie ryzykowała dalekich wypadów na nieznanych wodach. Teraz mi nie umkniesz — pomyślał. Płynął szybko, bez wysiłku. Po dobrej chwili ze zdumieniem zauważył, że dziewczyna oddaliła się jeszcze bardziej. Oho, fest pływa — uświadomił sobie. Zaczerpnął tchu. Pruł spokojną wodą, zostawiając za sobą rozwarty szlak piany. Ciągnął jak na zawodach w basenie, aż do bólu mięśni, aż do dudniących uderzeń serca. Spojrzał. Teraz doganiał. Mirka była tuż… Wyciągnął ramię, gdy nagle zniknęła zupełnie pod powierzchnią wody, a w parę chwil potem usłyszał jej głos daleko za sobą.

— Nie tak łatwo, prawda? — zaśmiała się.

Nie przypuszczał, że potrafi aż tak nurkować. Zawrócił, pewien, że mu nie umknie tym razem. Dziewczyna była już zmęczona. Znalazł się teraz obok, uchwycił wpół, niespodziewanie przyciągnął ją mocniej ku sobie i pocałował w usta.

— Pietrek, bez głupich pomysłów! — Szarpnęła się, oczy jej pociemniały, odepchnęła go. Zaśmiał się, chciał ją znów objąć. Z rozognioną twarzą, z błyskami w oczach podobała mu się jeszcze bardziej.

— Bo jeszcze dzisiaj wrócę do domu. Nie lubię takich amorów… Chcę być z tobą w przyjaźni.

— Nie myślałem, że całus to zbrodnia.

— Skończmy już. Chcesz, będziemy się ścigać?

— Dobrze pływasz — mruknął niechętnie. Nie lubił porażek, tym bardziej że miał za sobą szkolną opinię zdobywcy dziewczęcych serc.

— Ale szybko się męczę. Nie mówmy nic Zośce. Daj grabę. — Wyciągnęła rękę.

— Dobra, już dobra — burczał trochę zażenowany.

Godycka wyszła zza krzaków przebrana, wyciągała jedzenie z plecaka.

Mirka, jakby nie pamiętała sceny w wodzie, usiłowała podtrzymać dobry nastrój, zwarzony nieobecnością starszego Godyckiego wraz z jego kolegą.

— Mówiłaś, że pisał, aby w wypadku, jeśli nie zastaniemy ich tutaj, czekać wieści w schronisku w Wojtunach. Może motor jeszcze źle działał…

— Kurdefelek, ten motor to jakiś przedpotopowy grat, gotowi reperować go jeszcze przez tydzień. Kto wie, czy ten Kania zna się na takich sprawach. Kostek zawsze wynajduje dziwacznych kumpli. — Pietrek miał kwaśną minę, z ukosa spoglądał na przyjaciółkę siostry.

— Ja radzę, byśmy teraz zjedli cokolwiek, a potem, nie zwlekając, ruszyli do tych Wojtun. Kostek mówił, że to zaledwie siedem kilometrów drogi. — Zośka przejmowała inicjatywę.

Na polankę nad jeziorem wypełzł już cień. Przez wodę przerzuciła się złoto-srebrzysta smuga zachodzącego słońca. Zrywał się wiatr, zmarszczył silniej powierzchnię wody.

Uwinęli się szybko. Na stacyjce wywiedzieli się o drogę. Wiodła przez las starym, mało używanym traktem. Potem blisko dwa kilometry szosy i znów las.

Trakt był szeroki, dawno nieporządkowany, dziury i wyboje sterczały co krok.

— Samochodem zaraz by się połamało resory — fachowo stwierdził Pietrek, któremu jedzenie przywróciło pogodę ducha.

Dziewczęta rozprawiały żywo, nie zwracając na Pietrka większej uwagi. Zośka była znacznie wyższa, pełniejsza, rozrosła, chociaż zgrabna. Szatynka o ciemnej cerze i oczach koloru sepii, przy rozmowie, szczególnie gdy była czymś przejęta, żywo gestykulowała. Krok miała długi, posuwisty, śmiała się gardłowo, przeciągle. Przy Mirce jednak traciła wiele. Ruchy tamtej miały wyjątkową lekkość, trzymała się prościej, była tak zwinna i zręczna, że od koleżanek otrzymała w szkole przydomek „wiewiórki”.

— Patrzcie, już szosa! Ani się obejrzymy, jak będziemy na miejscu — ucieszyły się obie.

— Ciemno się robi.

— Wielka rzecz. Wilki nas nie zjedzą — zaśmiała się Mirka, ale zarazem obejrzała się na strony trochę lękliwie.

Mrok ogarnął las. Świerki sponurzały, zlały się w ciemną ścianę, przerywaną gdzieniegdzie jasnymi pniami przydrożnych brzóz Tylko asfalt szosy wyraźną, wesołą linią rozjaśniał czerń leśną. Kroki dudniły, odbijały echem. Daleko, daleko zawarczał samochód i zamilkł. Czasem wiatr przebiegł cichym szmerem szczytami drzew. Pietrek pogwizdywał, wreszcie zanucił półgłosem:

Szumi gaj, szumi gaj,

szumi gałązeczka.

Tu mi daj, tu mi daj,

nie szukaj łóżeczka…

— Pietrek, nie bądź świnią! — ostro pohamowała go Zośka.

— Piosenka rzeczywiście bardzo wyszukana. — Mirka ze zdziwieniem spojrzała na towarzysza.

— Dajcie spokój — żachnął się. — Morały będą prawić. Nie, to nie, będę sobie gwizdał, jeżeli śpiewać nie można. — Podjął tę samą melodię.

Przy rozwidleniu zawahali się chwilę, mając do wyboru aż trzy drogi. Wybrali lewą, trzymając się wskazówek życzliwej kobieciny w Kłosiance. Węższa była, zarośnięta zielskiem. Potykali się o korzenie drzew, Pietrek klął brzydko pod nosem, w duchu wyzywał Kostka od partaczy i głupców. Dziewczęta szły obok siebie, ujęły się pod ręce. Latarki używali oszczędnie, aby nie wyczerpać baterii. Zapasowe znajdowały się w paczce wysłanej do brata.

Bór był ciemny, światło latarki nie mogło przeniknąć zwartej ściany drzew. Gdzieś daleko zaszczekał pies, umilkł.

— Pewnie już blisko — rzekła Zośka.

— Trzy kilometry z ćwiercią.

— Nie kpij, Pietrek, dosyć mam już marszu w ciemnościach. Żeby chociaż księżyc…

— A mnie się podoba ta nocna wędrówka. Gdyby nie męcząca podróż z Warszawy na stojąco, byłabym bardzo zadowolona.

— Co komu w smak! Mnie, kurdefelek, nie bawią takie radości. Kiep z Kostka!

— Nie gadaj, jak nie wiesz, co mu się wydarzyło.

— Ech, gdaczesz. — Rodzeństwo zaczynało sprzeczkę. — Lepiej uważaj, byśmy nie zbłądzili na tych wertepach. To Puszcza Piska, a nie lasek na Bielanach.

— Uważaj, diabli wiedzą, jak tu uważać. Znów rozwidlenie. Komu tyle dróg w lesie potrzeba?

— Słuchajcie, tam ktoś idzie, zapytamy o drogę. Może naprawdę błądzimy, późno już, powinniśmy być dawno w Wojtunach.

Z lasu dochodziły jakieś głosy, zbliżały się do nich. Pietrek błysnął światłem latarki, wtedy nagle ucichło. W promieniu reflektorówki nadal nie było nikogo.

— Przestraszyli się nas. Gdy poznają, że to kobiety, uspokoją się może. — Mirka umyślnie mówiła głośno.

Kroki znów dały się słyszeć, snop światła wyłapał dwie męskie sylwetki. Dosyć niepewnie trzymały się drogi. Mężczyźni w roboczych ubraniach przesłaniali oczy przed blaskiem.

— Ululani w dechę — szepnął Pietrek.

— Wszystko jedno, drogę potrafią wskazać. Nie oślepiaj ich tak. — Zośka przesunęła światło z sylwetek pijaków na las.

Gdy mężczyźni zrównali się z nimi, Pietrek wystąpił do przodu.

— Do Wojtun, proszę panów, tędy? Bo nie jesteśmy pewni, czyśmy nie zbłądzili po ciemku.

Jeden z młodych ludzi parsknął złośliwym śmiechem, ale drugi uciszył go.

— Wojtuny? Ja, ja, dobrze, mały kawałeczek — odpowiedział Pietrkowi.

— Kilometr, dwa? — Godycki chciał wiedzieć dokładnie.

— Ja, ja, kilometr…

Przesunęli się szybko. Młodszy ciągle złośliwie chichotał. Gdy oddalili się nieco, zagadali coś głośno.

— Oni mówią po niemiecku — rzekła nagle Mirka. — Bełkocą jednak tak niewyraźnie, że słów nie mogę zrozumieć.

— Pewno nie chcą, żebyśmy ich słuchali. Tu wszyscy znają niemiecki. Przecież to Mazurzy.

— Et, kurdefelek, nie gadałabyś! — Pietrek przerwał siostrze. — Nie podobały mi się te szwaby, diabli wiedzą, czy nas nie okiwali. Już ja im nie wierzę, Niemczuchom. Słyszałem, co się dzieje na tych Mazurach. Sami tu Niemcy, nie żadni tam autochtoni. Lipa wszystko!

— Głupi jesteś, ale nie mam chęci spierać się z tobą. Chodźmy szybciej, zmęczona jestem i spać mi się chce. — Zośka ziewnęła szeroko.

Po dalszym półgodzinnym szybkim marszu, droga bowiem była lepiej ubita, ich niepokój wzrósł. Ani się można było spodziewać końca lasu. Nowe rozwidlenie zupełnie zbiło ich z tropu. Długą chwilę wahali się z wyborem.

— Trzymajmy się nadal lewej — zdecydowała Mirka znużonym głosem.

— Myśmy zrobili już z dziesięć kilometrów, a nie cztery. Diabli z tymi szwabami, nabrali nas.

Tym razem Zośka nie zaoponowała. Podpici jegomoście rzeczywiście wskazali im złą drogę.

— Słyszycie? — Mirka przytuliła się mocniej do ramienia przyjaciółki.

Z głębi lasu rozległo się żałośnie ni to hukanie, ni to nabrzmiały rozpaczą, przeraźliwy szloch.

— Kurdefelek — szepnął również strwożony Pietrek.

Szloch powtórzył się znacznie bliżej. Przyspieszyli kroku. Pietrek skierował latarkę na drzewa. Złowrogi chichot zabrzmiał tuż obok nich, a nad drogą bezszelestnie, jak duch, przesunął się potężny cień.

— Puchacz — odetchnęła Mirka i zaniosła się śmiechem. — Ale nas nastraszył, co, Pietrek?

— Mnie? Wielka mi rzecz, puchacz! — Odął się sztucznie.

Szli teraz wolniej, nogi dawały znać o sobie. Rozgrzani, spoceni wysiłkiem, nie czuli przynajmniej chłodu.

— Puszcza ciągnie się dziesiątkami kilometrów, możemy tak błądzić do rana — cicho westchnęła Zośka,

— To Kostka głupie pomysły! Nie można było się spotkać w Giżycku czy Węgorzewie? Tam też jeziora pod nosem, miałby gdzie przybić swą motorówką. Okaże się, że to w ogóle grat do niczego — sarkał Pietrek.

Mirka milczała. Niefortunnie zaczynała się ich mazurska łazęga. Gdzieś z boku, z lasu, zaskrzypiały niesmarowane koła chłopskiego wozu. Przyśpieszyli kroku, na prawo dostrzegli boczną drogę. Stamtąd dochodził skrzyp kół.

— Zaczekajmy tutaj. Diabli wiedzą, kogo nocą wozi po lesie…

Koń spłoszył się nagłym blaskiem żarówki. Woźnica ściągnął lejce, czujnie się wpatrzył przed siebie.

— A kto taki?! — W jego głosie znać było niepokój.

— Swoi, swoi… Zabłądziliśmy w lesie, chcemy trafić do Wojtun.

— Do Wojtun? Do Wojtun będzie dobre sześć kilometrów z hakiem. Zupełnie w inną stronę, gdzież tu Wojtuny?

Opowiedzieli swoją przygodę. Chłop pokiwał głową.

— A pewnie, że was zmylili, pewnie. Wyście już szli złą drogą, nie trzeba było iść lewym, ale środkowym odnóżem przy drugim rozstaju od strony Kłosianki. — Chłop pomedytował trochę, zamruczał do siebie, potem powziął decyzję.

— Ano, to siadajcie na wóz! Jadę do szwagra leśniczego, pół godziny drogi. W samej puszczy mieszka. Tam zanocujecie, a rano pójdziecie do Wojtun. Innej rady nie ma. Zagubicie się w tym lesie na amen. Tu drogi trzeba znać dobrze, a i to zdarzy się czasem pobłądzić.

Rozradowani wdrapali się na wóz. Chłop cmoknął na konia, koła zaskrzypiały.

— A takich łobuzów tu najdzie się więcej. Im radość Polaka zmylić.

— Bo to Niemcy? Myślałam, że Mazurzy. — Zośce było szczególnie przykro.

— Różni są wśród tych Mazurów… I dobrych ludzi po polsku czujących, ale i niemieckiej maści też dużo najdziesz. Hitler tak poniektórych przerobił, że jeno cięgiem za nim wzdychają, ot jak! — burczał woźnica.

— Grunt, że się dobrze skończyło, bo nóg już nie czułam — z zadowoleniem odetchnęła Mirka, gdy wynurzyli się z lasu na niewielką polanę i ujrzeli ciemne zarysy leśniczówki.

Na spotkanie wybiegły dwa psy i rozszczekały się przeraźliwie.

— Antoni, zabierz tych zbójów, bo zejść z wozu nie dadzą — wołał chłop do majaczącej w mroku postaci. — Gości wiozę.

— A do budy, Azor, Pika, do budy, ja wam pokażę! — mocny głos osadził rozhukane psiska. Niezdarnie gramolili się z wozu. Chłód ich przejął od nowa.

— Mleka gorącego zaraz siostra zagrzeje, zaraz — pocieszał woźnica, podczas gdy leśniczy zapraszał gościnnie do domu.

Pietrek wzruszył tylko ramionami.

2. Czworonożny towarzysz

Stanica turystyczna w Wojtunach rozłożyła się nad rzeczką, ocienioną wielkimi drzewami, zarośniętą szuwarami i trzciną. Przy brzegu widniało kilka kajaków, obok nich przycumowana na grubym łańcuchu kołysała się łódź rybacka, przekształcona w motorówkę.

— To na pewno nasza krypa. — Pietrek szybko zbiegł nad wodę.

— Zobacz nazwę! — wołała za nim Zośka, z ulgą zrzucając na ziemię ciężki plecak.

— „Gawron”. Zgadza się! Ależ trumna, już też Kostek z tym Kanią nie mogli nic lepszego wynaleźć — pogardliwie wydymał wargi.

W stanicy zastali starszą kobietę, sprzątaczkę i stróżkę zarazem. Wypytywali ją o Kostka z kolegą. Nie umiała wiele powiedzieć.

— A byli, nad sam wieczór wczoraj przyjechali. Teraz nie ma, kajsi pewnie na wodzie.

Słońce stało w zenicie, a mimo to część rzeczki pokrywał mrok, tak silny był cień potężnych drzew, kłoniących się z obu brzegów do środka nurtu. Wiekowe lipy, dęby i sosny, czasem przetkane bielą pni brzozowych czy rozcapierzonych konarów wierzby, gęsto okrywały rzekę listowiem, w niektórych miejscach tworzącym wysokie sklepienie jak w starej katedrze. Sporo zwalonych pni leżało w wodzie, prąd tworzył koło nich wiry i wartkie przesmyki. Środkiem rzeka płynęła spokojnie, więcej tam było mocnych, jasnych plam słonecznych, ostro odcinających granicę stałego cienia. Stadko gęsi gęganiem wyrażało swą radość z wodnych łowów.

— Pięknie tutaj. Chętnie bym została w tych Wojtunach na parę dni… — westchnęła Zośka. Pietrek był mniej czuły na piękno przyrody. Interesowała go w tej chwili łódź.

„Gawron” był trochę tylko szerszy od zwykłej łodzi rybackiej, ścięty płasko od rufy, gdzie zamocowano motor, przykryty teraz kawałkiem brezentu. Rozgrzana smoła wydostawała się tu i ówdzie spod cienkiej, nie najzgrabniej nałożonej warstwy niebieskiego lakieru.

Ściągnął brezent z motoru. Naoliwiony, błyszczał mieszaniną czarnych, żeliwnych i jasnych części. Kusił drążek sterowy.

— Rzeka płytka, ani się gdzie wykąpać. W ogóle jak oni tutaj się przedostali? — Patrzył na rzekę, przykrywając jednocześnie motor brezentem.

— Hooop! — dobiegło ich radosne wołanie.

Zza pobliskiego załamania rzeki wyłonił się kajak. Kostek wesoło wymachiwał wiosłem, mówiąc coś zarazem do towarzysza. Drugim kajakiem przybijał do brzegu samotny starszy pan w krótkich szortach, z obficie owłosionymi nogami.

— Nie mogliśmy przyjechać do Kłosianki. Mieliśmy awarię, i tak cudem dobiliśmy. Woda za płytka na motor — wśród powitań usprawiedliwiał się Kostek. Potem obejrzał się za siebie. — Chodźże tu, Julek! Moja siostra Zocha, a to Mira Knipianka. Brat Pietrek… Kolega Kania, strasznie miły kompan. To jego pomysł, cała ta motorówka, i jego praca, bez tego ani rusz nie dałbym rady z taką kupą starego żelastwa. A teraz motor jest cacy.

— Z wyjątkiem chwil, gdy strajkuje i coś w nim od nowa nawala. — Julek Kania uśmiechnął się, odruchowo przygładzając co chwila jasne, jakby przepalone przez słońce włosy.

Podobał się obu dziewczętom. Szczupły był i zgrabny. Uśmiech miał skromny, serdeczny. Niebieskie oczy patrzyły ciekawie, ale ufnie. Nad prawym okiem widniała szrama głębokiej blizny, ale nie szpeciło to szczupłego oblicza. W cichym głosie brzmiało coś szorstkiego, jakby pewne słowa wymawiał z trudem. Pietrkowi wydał się ten głos podobny do głosu jednego z łobuzów, którzy wskazali im wczoraj fałszywą drogę.

— Państwo pozwolą, że się przedstawię. — Starszy pan z owłosionymi nogami nie doczekał się prezentacji, sam postąpił ku dziewczętom z wyciągniętą dłonią. — Zenon Kitajczak jestem, kierownik stanicy, rodem łodzianin, sercem Mazur. Siedzę już tutaj dziesięć lat, cha! cha! cha!

Zaproszeniem na obiad Zośka wprowadziła ład w rozgardiaszu powitalnym.

— Zapraszam się do państwa na obiad, jako udział wnosząc te parę rybek — przymówił się zręcznie Kitajczak.

— Ładne parę! Dwanaście pięknych kleni złapał pan Zenon, gdy my we dwójkę zaledwie siedem.

— Zna się, panie, te wody, zna, cha! cha! cha! — Pan Zenon śmiał się tak zaraźliwie, tak mu się trzęsły zarazem wszystkie włosy na łydkach, że i pozostali wybuchnęli śmiechem.

— Zatem bierzmy się do skrobania, Mirka.

— O nie, ryba od łowienia po smażenie to męska robota — rzekł Julek Kania. — Proponuję, aby panie zatwierdziły ten nasz obyczaj.

— Nie ma co, słuszny rybacki obyczaj — potwierdził pan Zenon i zaraz się zatrząsł od śmiechu.

Pietrek skrzywił się niechętnie.

— Kleń, najsmaczniejsza ryba — rzucił Kostek.

— A tak, smakowita jest. To najbardziej sprytna rybka, niejeden dzień cały się namorduje i żadnej sztuki nie poradzi poderwać z wody, cha! cha! cha!

— Czyżby? — Pietrek próbował kiedyś wędkarstwa i nie wydawało mu się to niczym trudnym.

— O, panie, kleń to cwaniak nie byle jaki… Żeruje na czystej wodzie, przy bystrzynkach. W Krutyni mnóstwo jest tych łobuzów. Ale niech tylko lekki plusk, szept nawet głośniejszy, ruch prawie niedostrzegalny, w tej chwili smyrga pod zarośla i tyle go pan widzisz. To z gatunku pstrągowatych, nie ma zwinniejszej i bardziej chytrej ryby, cha! cha! cha!

— Wiesz, Pietrek, jutro ruszamy na stały biwak. Upatrzyliśmy już miejsce, mówię ci, pycha! Zrobimy obozowisko, że ha! — Kostek spoglądał na brata rozradowanymi oczyma.

— Ale chyba nie na takim odludziu jak tutaj?

— Zupełna pustka. Nawet turystów niewielu zobaczysz… Puszcza i woda. Są tam opodal siebie aż trzy jeziora. Największe to Gardyńskie, dalej Malinówko i Jeżewko. I rzeczka, Czarna Woda, właściwie przedłużenie Krutyni…

— Puuustka? — markotnie przeciągnął Pietrek.

— No, niezupełnie, Kostek przesadza. — Kania uśmiechnął się. — Jest blisko kilka wiosek, z tych największa Iznoty, koło jeziora Bełdan. Obok nas będzie niewielka wioszczyna. Mieszkają w niej przeważnie Mazurzy… Spodoba się koledze na pewno. Zresztą zawsze możemy zmienić miejsce postoju.

— Wiecie, muszę was wszystkich dzisiaj pobratać. Co wy będziecie sobie gadać per koledzy i koleżanki? — żachnął się Kostek.

— Mazurzy? — Pietrek nawracał do słów Kani. — Nie mam specjalnej ochoty być blisko tych szwabów. Już nas wczoraj nacięli…

Zdumiał się, widząc, jak przez czoło Kani przeleciał ogień, cała twarz sczerwieniała, a tylko blizna odbijała niezmiennie białą, wyrazistą rysę. Chciał coś odpowiedzieć, ale tylko mruknął pod nosem i szybko odszedł w stronę kajaka.

— Głupiś jak cep! — warknął Kostek. — Kania sam jest Mazurem. Zrobiłeś mu przykrość. Gdzie Mazurom do Niemców? Coś ty, oszalał?

— Nie wiedziałem o Kani…

— Musisz go przeprosić, tak nie można.

— Ale z ciebie też trąba, nie można to było od razu powiedzieć?

Nadąsany i zawstydzony, podszedł Pietrek do Kani.

— Darujcie, kolego, tak mi się wyrwało, nie wiedziałem.

Kania wyprostował się znad kajaka, zajrzał mu głęboko w oczy, przy czym spojrzenie jego nie było już tak zniewalające i łagodne jak przedtem, opanował się jednak, przywołał na twarz uśmiech i ogarnął ramieniem zmieszanego Pietrka.

— Nie chodzi o mnie — powiedział spokojnie. — Kolega robi tym sądem wielką krzywdę Mazurom.

Pociągnęli ku stanicy na obiad.

Smażone klenie smakowały wyśmienicie. Nawet Pietrek, speszony swą niezręcznością, odzyskał dobry humor.

— Jeszcze na kolację rybki zostały — ucieszyła się ­Zośka.

— O, za przeproszeniem, chyba na śniadanie — zaoponował pan Zenon. — Wieczorem głównym daniem będą raki. No jak, odpowiada moja propozycja?

— Chętnie przyjmujemy, ale skąd raki?

— Jak się ściemni, proponuję wspólny połów. Mamy tu najlepszą odmianę raka, niebieską. Eksportujemy je do Francji, samolotami sobie lecą dranie, na Paryż, prościutko jak strzelił. — Podniósł się z miejsca. — Pięknie dziękuję. Teraz muszę się zdrzemnąć.

Dziewczęta sprzątały szybko skromną zastawę. Pietrek z bratem zaciągnęli się papierosem.

— Co robimy? — spytała Zośka.

— Mamy chęć wybrać się w górę rzeki, pod młyn, tam podobno trafiają się piękne liny. Weźmiemy kajaki ze stanicy. Może pojechałybyście razem, co, Mirka? — zaproponował Kostek.

— No to jazda, bo jeszcze nie kąpałam się dzisiaj.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki