Wielka ściema - Katarzyna Ryrych - ebook

Wielka ściema ebook

Katarzyna Ryrych

0,0
23,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kiedy masz naście lat i jesteś mieszkańcem malutkiej wioski, do której nagle na wakacje przyjeżdża zjawiskowa dziewczyna, pozostaje ci jedynie Wielka ściema i nadzieja, że TO się musi udać! Mino że brylujesz w Dyskusyjnym Klubie Filmowym i czytasz naprawdę dobre książki to brakuje Ci wiary w siebie... więc na te kilka tygodni postanawiasz zostać kimś innym. Kimś, na kogo Ona na pewno zwróci uwagę. Kryjąc się po krzakach, wypierając rodzonego brata, który nieświadomie robi wszystko, żeby cię wsypać, uparcie brniesz do celu.

Jeszcze tylko brakuje, żeby wyrósł ci nos Pinokia.

Jak długo może trwać Wielka ściema?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 150

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Katarzyna Ryrych

Wielka Ściema

© by Katarzyna Ryrych

© by Wydawnictwo Literatura

Okładka i ilustracje: Katarzyna Kołodziej

Korekta: Lidia Kowalczyk, Joanna Pijewska

Wydanie I

ISBN 978-83-8208-809-0

Wydawnictwo Literatura, Łódź 2024

91-334 Łódź, ul. Srebrna 41

[email protected]

tel. (42) 630-23-81

www.wydawnictwoliteratura.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka

W Kuskach

Myślę, że łatwiej byłoby zniknąć z oczu agentom CIA niż mojemu bratu, który uparł się, że musi pójść ze mną do sklepu.

W sumie nie byłoby w tym nic złego, ale nie wyglądał reprezentacyjnie. Nie, mało powiedziane. W ogóle nie wyglądał. To znaczy – nie wyglądał jak sześciolatek, który wybiera się ze starszym bratem, żeby kupić litr mleka i budyń czekoladowy.

– Mamy w domu kisiel – przypomniałem, patrząc z góry na siostrę. Nawet mrugnąłem do niej przyjacielsko, ale nie miała zamiaru ustąpić.

– Kisiel wygląda jak glut – stwierdziła. – Albo smarki – dodała i skrzywiła się.

– No dobrze – westchnąłem. – Niech ci będzie. Ale popołudnie mam wolne.

– Masz – stwierdziła wielkodusznie i narysowała na gipsie kolejny kwiatek.

To była po prostu czarna seria na powitanie wakacji. Tydzień przed zakończeniem roku wychowawczyni zabrała klasę mojej siostry na wycieczkę do parku rozrywki, gdzie Marcela raczyła skoczyć z czegoś, z czego się nie skacze, i złamać sobie nogę.

– Zdarza się – orzekł dziadek tak spokojnie, jakby codziennie ktoś z rodziny sobie coś łamał.

Ale ja czułem przez skórę, że teraz wszystko spadnie na moją głowę.

Byłem jedyną osobą w rodzinie, która mogła zająć się dzieciakami, podczas gdy dziadek spędzał czas na próbach kapeli, którą założył ze swoimi nowymi znajomymi, i realizował się artystycznie, babcia zaś ostro działała w Klubie Gospodyń Wiejskich…

A rodzice… no cóż. Pojechali na spotkanie z pszczelarzami z różnych krajów, aby dyskutować o szkodliwym wpływie pestycydów na populację pszczół.

Mądrze, prawda?

I po prostu, bez najmniejszych wyrzutów sumienia, zostawili nas pod opieką dziadków. Choć pewnie chodziło im o to, aby ktoś zaopiekował się dziadkami.

No dobrze, teraz powinienem powiedzieć coś więcej o sobie i miejscu, w którym mieszkam.

Należę do… pierwszego pokolenia, które urodziło się na wsi. Z czego moi rodzice są dumni.

Wygląda to bardzo pięknie, jeżeli ktoś ma dosyć życia w mieście, wdychania spalin, pracy w korporacji i innych niewygód i wreszcie realizuje marzenie swojego życia: kupuje drewniany dom (jakby nie było w okolicy murowanych), pasiekę, sad i warzywniak.

Moi rodzice mieli dość i ku przerażeniu całej rodziny zamieszkali w Kuskach (tak, w Kuskach, bo nasza wieś nazywa się Kuski, nie Kózki) i zaczęli się realizować.

Kiedy byłem mniej więcej w wieku mojego brata, nawet mi się to podobało. Mogłem biegać boso po kałużach, jeść czereśnie prosto z drzewa, robić sobie kalosze z błota i wiele różnych innych rzeczy, których nie da się robić w mieście.

Moi rodzice patrzyli na to uradowani, a mama powtarzała, jak to zachwycała się książką Dzieci z Bullerbyn i chciała żyć jak jej bohaterowie: Lasse, Bosse, Britta, Anna, Lisa i Olle.

No i urządziła mi właśnie takie dzieciństwo.

Nie widziałem w tym nic nadzwyczajnego. Mogłem tylko współczuć moim rodzicom, że przed blokiem, w którym mieszkali, był ogromny trawnik, po którym nie wolno było biegać (bez sensu) i fontanna, do której nie wolno było wchodzić (też dziwne), a jak coś upadło na ziemię, to trzeba było to wytrzeć albo umyć. Bo zarazki.

Kiedy się urodziłem, rodzice mojej mamy byli już na emeryturze i mama zaprosiła ich do nas, aby sobie odpoczęli.

No to odpoczywają, że tak powiem, do dzisiaj. Dziadek zapoznał się z paroma mieszkańcami Kusek, którzy byli w jego wieku i podobnie jak on lubili muzykę, a babcia odkryła lokalne zwyczaje i postawiła sobie za punkt honoru ocalić je od zapomnienia.

Nawet pisali o nich w gazecie. Miasto wraca na wieś – czy coś w ten deseń. Bo dziadek założył kapelę, a babcia przerobiła Koło Gospodyń na Klub Gospodyń i w ten sposób się nie nudzili, bo każde z nich było zajęte prawie od rana do wieczora.

Rodzice założyli pasiekę, a prócz tego mama zaczęła wyrabiać domowe mydła, ziołowe maści i świece z prawdziwego wosku.

Potem urodziła się moja siostra, a później mój brat – i teraz oni biegali boso po kałużach i łapali kijanki. Ja byłem już na to za duży.

No i wszystko było dobrze, dopóki w naszej szkole nie pojawiła się praktykantka, która musiała potrenować na żywym materiale. Była bardzo przejęta swoją rolą, tym bardziej że postawiła sobie za punkt honoru poszerzyć naszą wiedzę, bo – uwaga – w porównaniu z kolegami z miasta byliśmy trochę do tyłu. Ściślej mówiąc, po prostu powiedziała, że musimy dogonić intelektualnie naszych rówieśników.

Zupełnie jakby mi ktoś dał w pysk.

To, że każdy z nas potrafił rozpoznać, do jakiego zwierzaka należą ślady na śniegu, że rozróżniamy, które grzyby są jadalne, a które nie, że razem z leśniczym rozrzucamy mięsne kostki ze szczepionką przeciw wściekliźnie dla lisów, że zakładamy budki dla ptaków… to wszystko nagle przestało się liczyć.

Bo nasi rówieśnicy mieli na co dzień dostęp do kultury.

Tak jakbyśmy wszyscy mieszkali w kurnych chatach i chodzili w łapciach z łyka.

– Przecież to wszystko mamy w komputerze – powiedział Franek.

– W internecie – poprawiła go praktykantka.

– Internet jest w komputerze. – Franek twardo obstawał przy swoim.

– Nie tylko – uśmiechnęła się pani. – Jest też w komórce.

Nie odezwałem się ani słowem. Miałem w kieszeni najnowszego iPhone’a, takiego, którym nawet można robić zdjęcia pod wodą. Ale nie widziałem potrzeby się tym chwalić.

– Daniel – Franek wskazał mnie palcem – założył kamerkę w dziupli i możemy obserwować sowy. W czasie rzeczywistym – dodał triumfalnie.

– O – praktykantka spojrzała na mnie przychylnie.

– To prawda – powiedziałem. – Mam swój kanał na YouTubie…

Oczywiście niczego takiego nie miałem, ale wiedziałem, że są takie rzeczy.

– …tylko nie jest publiczny – dokończyłem na wypadek, gdyby chciała sprawdzić, czy mówię prawdę.

Zanim praktykantka wyjechała z naszej wsi, Maciek podsłuchał, jak rozmawiała z wychowawczynią, że na egzaminie będą nam doliczać eurosuplementy, żeby wyrównać różnice w poziomie.

Żadne z nas nie wiedziało, co to takiego, i zapytaliśmy wuefistę, bo kto jak kto, ale on to na suplementach powinien się znać.

– Eurosuplementy… eurosuplementy… – powtórzył i potarł dłonią czoło. – No nie mam pojęcia, chłopaki. Ale jak wam zależy, to popytam.

Wuefista był naprawdę fajny. Dotrzymał słowa i następnego dnia dowiedzieliśmy się, że to nie są żadne suplementy, tylko punkty eurostaminy, które będą doliczać nam do wyników egzaminu, żebyśmy nie odstawali poziomem.

– Nie chcę niczego za friko – oświadczył Franek.

– Mogą sobie tę eurostaminę… – zaczął Maciek.

– Panowie, to nie jest zależne od nas – uspokoił go wuefista. – Jak będą chcieli dodać te punkty, to dodadzą i basta.

– A pan coś takiego by chciał? – zapytałem. – Taką jałmużnę?

– Nie – odpowiedział krótko i treściwie.

Jak mówiłem, to równy gość.

– Stamina – wyjaśnił nam pan od angielskiego – to upór i wytrwałość.

Tego akurat nam nie brakowało, bo w ciągu kilku dni poinformowaliśmy wszystkich w szkole (z wyjątkiem tych z pierwszej, drugiej i trzeciej, bo byli jeszcze za mali i guzik by zrozumieli), że uważają nas za tępaków i chcą nam doliczać punkty, żebyśmy nie psuli statystyki. To wymyślił Franek, którego matka była sekretarką wójta i od niej uczył się różnych mądrych słów. Co prawda nie miał pojęcia, co znaczy większość z nich, ale zawsze robiły wrażenie.

Któregoś dnia przed szkołą pojawił się napis:

i zrobiła się prawdziwa afera.

– Czy wy w ogóle rozumiecie, o co chodzi? – grzmiał dyrektor szkoły, zwany Dyrem.

Staliśmy na boisku jak zwykle na szkolnym apelu. Maciek kopnął mnie w kostkę.

– Co jest? – zapytałem.

– No weźże coś powiedz – mruknął.

– Coś – odpowiedziałem. Mało oryginalnie, bo chyba to już było w jakiejś książce.

A z drugiej strony, co miałem powiedzieć?

No to staliśmy w milczeniu. Dyro pogadał, pogroził i rozeszliśmy się do klas.

Tak czy inaczej, nasza pogarda dla punktów za nic zaowocowała czymś przedziwnym. Otóż na początku października w szkolnej gablotce pojawił się plakat informujący, że od listopada w naszej szkole zaczyna działalność Dyskusyjny Klub Filmowy, który poprowadzi nasza bibliotekarka, a w bibliotece dodatkowo powstanie Klub Miłośników Książek.

– Ciekawe, czy to po to, żeby „nas wyrównać”? – rzucił Franek.

Niezależnie od tego, co kierowało Dyrem, oba pomysły bardzo mi się spodobały. Chociaż Kuski nie leżały gdzieś tam, gdzie diabeł mówi „dobranoc”, to mało komu chciało się jechać do miasta tylko po to, aby obejrzeć coś w kinie. Po pierwsze, trzeba byłoby poświęcić na to cały dzień (czytaj: sobotę) ze względu na rozkład jazdy autobusu, a po drugie – jako że kina zazwyczaj znajdowały się w centrach handlowych – matka albo starsza siostra takiego kinomana korzystała z okazji, żeby obejść wszystkie możliwe sklepy, co się nie kalkulowało.

Więc raczej nie jeździło się do kina.

W sobotnie popołudnie życie jakby zamierało, chowało się po domach, zamykało za furtkami albo oglądało telewizję. Prawdziwy odpoczynek był w niedzielę, chociaż ci, którzy mieli krowy, i tak musieli je wydoić i wyprowadzić na pastwisko, no i nakarmić całą resztę mieszkańców obory, stajni lub kurnika.

Tak żyli ludzie w wieku moich dziadków, bo młodzi mieli już swoje pomysły, pracowali w mieście i wprowadzali nowe zwyczaje.

A my szliśmy na boisko albo do lasu, albo nad rzekę, chyba że trzeba było w czymś pomóc.

No to już wiecie, jak się żyło w Kuskach. A, jeszcze coś. Praktykantka podobno w tym samym dniu, kiedy przyjechała, stwierdziła, że nad takimi wioskami trzeba się szczególnie pochylić (użyła dokładnie tego słowa), bo nawet w nazwie wsi jest rażący błąd ortograficzny, a nawet dwa – i poleciała z tym do wójta.

Wójt jej wyjaśnił, że po wojnie zmieniono trochę nazwę, bo nie brzmiała najlepiej i była wręcz obraźliwa, i do żadnej korekty nie doszło.

Sama wioska jako taka wygląda miło – domy są zadbane, te stare i te nowe, i kiedy ktoś przejeżdża samochodem, pewnie sobie myśli, że w takim miejscu fajnie się mieszka, bo i ławeczki przed domami wprost na ulicy, żeby można było usiąść i pogadać z sąsiadem, i ogródki kwiatowe, i drzewa.

Tylko że gdyby trochę z nami pomieszkał, szybko zmieniłby zdanie, choćby dlatego, że zimą Kuski są na samym końcu listy odśnieżania, a jak ktoś nie ma samochodu i spóźni się na autobus o 6.45, to potem będzie czekać do 11.00. Taki rozkład jazdy.

Ale popatrzeć, popodziwiać – zawsze miło.

Dyskusyjny Klub Filmowy

Na pierwsze spotkanie Dyskusyjnego Klubu Filmowego przyszło dziesięciu miłośników kina. Dowiedzieliśmy się, że są takie filmy, które każdy powinien obejrzeć, i Wielka Wiola (tak nazywaliśmy naszą bibliotekarkę) dała każdemu z nas listę tytułów.

W większości były to stare filmy. To znaczy takie, jakimi mogli zachwycać się nasi rodzice albo dziadkowie.

Wielka Wiola wcale nie była zaskoczona naszą reakcją.

– Pomyślcie teraz o lekturach – powiedziała.

– Nudne są – wypalił Franek.

– Zgadza się – dodała Dorota.

– To jest klasyka – uśmiechnęła się Wielka Wiola. – Kanon. To znaczy coś, co jest szczególne dla naszej kultury. A każdy człowiek powinien znać kulturę swojego kraju.

– A ja tu widzę nie tylko polskie filmy – Maciek podniósł kartkę.

– Bo nasz klub – wyjaśniła Wielka Wiola – podobnie jak Klub Miłośników Książek, wychodzi poza program.

– Żeby wiedzieć więcej – podsumowała Edyta.

– Właśnie. A teraz zastanówcie się, od którego filmu chcielibyście zacząć. Z tej pierwszej piątki.

– Nieme kino – przeczytał głośno Maciek. – Co komu z niemego kina?

– To był czas – uśmiechnęła się Wielka Wiola – kiedy nie było sposobu na zrobienie filmu z dźwiękiem. Najpierw w każdym kinie pracował taper, czyli pianista, który swoją muzyką podkreślał to, co się działo na ekranie, a później pojawiły się napisy. A aktorzy czasami mówili coś zupełnie innego, byle tylko poruszali ustami. Raz wybuchł nawet skandal, bo w jednym z filmów strasznie przeklinali, a głuchoniemi odczytali to z ruchu warg. No i od tej pory musieli wygłaszać swoje kwestie.

Słuchaliśmy Wielkiej Wioli jak zahipnotyzowani. Była naprawdę mądra. Pewnie dlatego, że przeczytała bardzo dużo książek.

– Niezależnie od tego, gdzie się mieszka, człowiek ma obowiązek się rozwijać.

– A potem, jak trafi do programu, gdzie rolnik szuka żony – wypalił Maciek – to może rozmawiać o filmach zamiast o drobiu.

– To też jest niewykluczone. A teraz zdecydujcie się, co będziemy oglądać na najbliższym spotkaniu.

Decydowaliśmy się bardzo długo i w końcu stanęło na Brzdącu z Charlie Chaplinem. I to ja zaproponowałem, bo dzieciak na zdjęciu przypominał mojego brata.

Kiedy wyszliśmy ze szkoły, było już ciemno. Szczekały psy, pachniało dymem i palonym drewnem, bo wieczory były już chłodne, a okna domów świeciły gdzieś w oddali i przyszło mi do głowy, że tyle razy na to patrzyłem, a naprawdę zobaczyłem to wszystko dopiero dzisiaj.

Jakby mnie oświeciło.

Ta nasza wioska wcale nie była jakaś zacofana czy niedouczona, i nie potrzebowała żadnej eurostaminy, tylko tego, żeby coś się w niej zaczęło dziać.

No i właśnie się zaczęło.

Spotykaliśmy się w każdy piątek o osiemnastej, a Wielka Wiola dawała nam do podpisania listę obecności, bo klub działał w murach szkoły.

– Ona chyba nie ma nic do roboty – powiedziała Mariola. – W piątek każdy normalny człowiek…

Popatrzyłem na Franka. Chyba pomyśleliśmy o tym samym – to znaczy o tym, że tak naprawdę o Wielkiej Wioli nie wiemy nic prócz tego, że lubi koty i że mieszka w budynku należącym do nadleśnictwa. Zanim pracownicy nie pobudowali sobie własnych domów, mieszkali właśnie tam, a kiedy mieszkania się pozwalniały, to można je było po prostu wynająć. No i jak u kogoś był pożar albo jakieś inne nieszczęście, to też mógł się tam przenieść. Więc jeden budynek zajmowało nadleśnictwo, a drugi zwyczajni ludzie.

Jako że Bukowiec – tak nazywano leśne osiedle – znajdował się dość daleko od wsi, Wielka Wiola dojeżdżała do pracy na rowerze, a w zimie podwoził ją skuterem śnieżnym leśniczy.

– No a co innego ma do roboty – stwierdziła Dorota. – Sama jest, lepiej coś robić niż siedzieć w domu.

Tylko – pomyślałem – można robić różne rzeczy. Dla siebie. A jej się zechciało zamienić nas w ekspertów od kina.

Klub działał nawet w zimie, bo Wielka Wiola powiedziała wójtowi, że odśnieżenie bocznych dróg to priorytet, żeby uczniowie mieli dostęp do kultury, a przez to lepszy start, jeśli kiedykolwiek ktoś zechce pójść do liceum w mieście.

Tak jakby mieli jakiś wybór – bo w Kuskach była tylko szkoła podstawowa, ale wójt tak się dał zbajerować Wielkiej Wioli, że mało brakowało, a sam zabrałby się za odśnieżanie. W imię kultury.

Oprócz oglądania filmów zaczęliśmy też częściej zaglądać do biblioteki, w której nagle pojawiła się specjalna, przeszklona i zamykana na klucz szafka.

Tam jedna przy drugiej stały książki, które za własne pieniądze kupowała Wielka Wiola, a że były to pojedyncze egzemplarze, trzeba było zapisywać się w specjalnym zeszycie.

No i warunki wypożyczenia takiej książki były ściśle określone – jeśli pożyczysz dwie z biblioteki szkolnej, masz prawo wpisać się na listę.

Podeszła nas naprawdę sprytnie. Ale nikt nikogo do niczego nie zmuszał.

No i oprócz tego, że dowiadywaliśmy się czegoś nowego, było coś jeszcze. Nagle okazało się, że potrafimy ze sobą rozmawiać o zupełnie innych rzeczach niż mecz w telewizji czy muzyka na YouTubie.

Ba, nawet kłóciliśmy się o inne rzeczy!

A Wielka Wiola patrzyła na nas, słuchała i robiła się coraz większa.

Doszło nawet do tego, że w święta urządziła dla nas specjalny pokaz i zamiast oglądać po raz kolejny Kevina, który został sam w domu, obejrzeliśmy kilka starych kronik filmowych. No po prostu science fiction, aż nie chciało się wierzyć, że pomarańcze i cytryny były w sklepach tylko przed świętami. To nawet w naszym sklepiku można było je kupić codziennie.

Wracaliśmy, brnąc w śniegu, i zastanawialiśmy się, jacy byli nasi rówieśnicy, którym przyszło żyć w tamtych dziwacznych czasach.

– Normalni – powiedział mój dziadek, który większość swojego życia przeżył w Peerelu. – A niby jacy mieliśmy być? Tyle że nie mieliśmy tego wszystkiego co wy. Było inaczej.

Pewnie – pomyślałem – zaraz powie, że lepiej. Ale dziadek miał do wszystkiego zdrowy dystans.

– Starzy ludzie – wyjaśnił – mówią, że było lepiej. Ale mówią tak dlatego, że wtedy byli młodzi. I chodzi im o młodość, nie o okoliczności.

Postanowiłem sobie, że zapamiętam to, co powiedział, i żeby nie zapomnieć, zapisałem jego uwagę w zeszycie.

Muszę się wam przyznać, że od pewnego czasu zapisywałem sobie różne nowe słowa albo jakieś ciekawostki nie po to, żeby się chwalić, jaki to jestem mądry, ale po to, żeby wiedzieć. No i nie zapomnieć.

– Dziaaadek… opowiedz, jak byłeś mały – poprosiła moja siostra, a ja wymknąłem się do ogrodu.

Śnieg był akurat taki, jaki powinien, aby powstał z niego elegancki bałwan.

Od czasu do czasu zaglądałem w okno pokoju, w którym stała choinka, i to wszystko, łącznie z siedzącym na parapecie kotem, wyglądało jak bożonarodzeniowa kartka. I pomyślałem, że ten nasz dom jest w sumie całkiem fajny, bo we wsi straszyło kilka betonowych sześcianów, z których właściciele byli bardzo dumni.

Po godzinie bałwan był gotowy, choć trudno byłoby nazwać go klasycznym bałwanem. Zdrowo się namęczyłem, aby powstał ogromny brzuchaty troll ciągnący za sobą ciężki zadek.

Stał na wielkich płaskich stopach, w łapsku trzymał przyniesiony z pobliskiej łąki badyl, szczerzył zęby z patyków i spoglądał w ciemność wielkimi ślepiami.

Słowem – był niezmiernie efektowny.

Zmarznięty, w kompletnie przemoczonych butach wróciłem do domu i usiadłem przy piecu, aby się rozgrzać.

Może – myślałem – rodzicom chodziło właśnie o to? Bo miejsce, w którym mieszkali w mieście, nie było szczególnie ciekawe.

Zabrali mnie tam kiedyś, żeby pokazać różnicę i ogromny, długi, wysoki blok (jeden z wielu bliźniaczo do siebie podobnych) zrobił na mnie przygnębiające wrażenie. A kiedy się dowiedziałem, ile rodzin w nim mieszka, i że te rodziny nie znają się wzajemnie, ba, nawet ci, którzy mieszkają na jednym piętrze, to poczułem ulgę, gdy wsiedliśmy do samochodu i opuściliśmy miasto.

Z rozmyślań wyrwał mnie wrzask mojego brata. Wrzask na miarę Kevina, ale nie udawany. Poderwałem się na równe nogi i wybiegłem z kuchni.

W sieni zderzyłem się z moim bratem, który wrzeszcząc coś nieskładnie, pokazywał palcem w ciemność.

Natychmiast domyśliłem się, że Miki wpadł na ten sam pomysł co ja, i pragnąc ulepić bałwana, wyszedł do ogrodu…

– Fajny, nie? – zapytałem, czochrając mu czuprynę, ale w zamian dowiedziałem się, że jestem debilem. – Jak ty mówisz! – warknąłem, chociaż podświadomie czułem, że ma rację. Naprawdę, nie zamierzałem nikogo przestraszyć, tylko tradycyjny bałwan wydał mi się jakiś taki pospolity. Na coś takiego szkoda było tego wspaniałego śniegu.

Ale najwyraźniej nie zrozumiał.

Na dodatek rodzice i dziadkowie stanęli po jego stronie. Na szczęście bez epitetów.

– No i spróbuj postawić się w jego sytuacji. Wychodzisz z domu, chcesz ulepić bałwanka, a tu widzisz coś takiego – dobiła mnie matka.

– No dobra. Przepraszam.

Chociaż kiedy brat pokazał mi język, natychmiast przestało mi być przykro.

Ale widać taki los wszystkich starszych braci, bo Franek też nie miał lekko. Tylko że ojciec Franka tłumaczył mu większość rzeczy ręcznie. Jak co drugi ojciec w Kuskach.

Franek był jednym z wielu, którzy docenili mojego bałwana i przy okazji dowiedziałem się, że Miki chwali się na prawo i lewo tym, co stoi w naszym ogrodzie.

Spryciarz wiedział, że prędzej czy później dowiedziałbym się, że ordynarnie ukradł mi moje dzieło, a jednocześnie nie wymieniał autora wprost.

I tylko się tajemniczo uśmiechał.

No i kiedy rodzice poinformowali mnie, że jadą na jakiś międzynarodowy kongres pszczelarzy, to aż pociemniało mi w oczach.

– A nie mógłbym pojechać z wami? – zapytałem rozpaczliwie, próbując ratować swoją wolność.

– No, niestety – westchnęła matka. – Nawet o to pytałam…

Nie miałem powodu, by jej nie wierzyć.

– Rozumiem – odparłem, robiąc nieszczęśliwą minę z nadzieją, że będzie mieć wyrzuty sumienia.

I tak zapadł wyrok. Miałem zaplanowane lato.

– Wiem, że jest ci przykro – matka pokiwała głową. – Ale trzeba myśleć nie tylko o sobie. Kiedy wyginą pszczoły…

Tak, znałem to wszystko na pamięć. Oczywiście, że było mi bardzo przykro, że świat idzie w naprawdę złym kierunku, ale nie nadawałem się na Gretę Thunberg. Byłem zwyczajnym nastolatkiem, któremu po roku ciężkiej pracy należały się beztroskie wakacje. A znając moje rodzeństwo, mogłem spodziewać się najgorszego.