Świerszcze w soli - Agnieszka Hałas - ebook

Świerszcze w soli ebook

Agnieszka Hałas

4,3

Opis

Trzynaście opowiadań eksploruje ścieżki niedostępne szkiełku i oku

Życie i śmierć to dwie strony tej samej monety, lecz może nasza rzeczywistość jest tylko powierzchnią jeziora, zasłoną skrywającą tajemnice?

Gigantyczny boski Plan mieści w sobie całą ludzkość i wszystkie poziomy zaświatów – od Góry do Dołu. Jednakże nawet Stwórca nie ma kontroli nad wszystkim, co stworzył: najpierw najstarszy, a później średni syn zbuntowali się przeciw Niemu.

Trzynaście opowiadań eksploruje ścieżki niedostępne szkiełku i oku, prowadząc czytelnika przez wzory Planu, rubieże zaświatów i meandry indywidualnych ludzkich losów, w które czasami ingerują nieśmiertelni. Tutaj śmierć to dopiero początek drogi, zaś Śmierci jest dwadzieścia jeden. Woda pamięta wszystkie wojny i wszystkie tajemnice, a zagubione dusze mogą znaleźć azyl daleko w innym wszechświecie, w królestwie najstarszego z Synów Bożych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 367

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (27 ocen)
14
7
6
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dzust

Nie oderwiesz się od lektury

To chyba jeden z lepszych zbiorów opowiadań, jakie czytałam. Wszystkie opowieści były równe i albo bardzo dobre, albo dobre; dotyczyły pewnego uniwersum, opowiadały o bohaterach z którymi spotykaliśmy się kilkukrotnie podczas lektury, którzy się nawzajem znali i wpływali na swoje losy. Oprócz tego opowiadania prowadzą nas od ogółu do szczegółu, od spraw mniejszych do większych podsumowań. Była to lektura wybrana spontanicznie, która mnie poruszyła do głębi wizją świata i zawartym przesłaniem.
10
ewaa66

Całkiem niezła

To była ciekawa książka. Na pewno podoba mi się styl autorki i chętnie sięgnę po inne jej książki w przyszłości. Jednak nie do końca zagrał mi ten zbiór opowiadań. Były one dla mnie za ogólne i miały zbyt otwarte zakończenia. Też samo zamknięcie zbioru i tej historii zupełnie do mnie nie przemówiło. Najbardziej podobały mi się historie z naszego świata, w raczej współczesnych czasach, które tylko ocierały się o ponadnaturalne. Moje ulubione to "Kontrakt Ficerów" i "Po drugiej stronie gwiazd".
00
Dapikus

Całkiem niezła

Dół jest przepełniony. Apokalipsa może to oczyścić. Opowiadania ze wspólnym uniwersum. Wciąga
00
AdamJablon73

Nie oderwiesz się od lektury

znakomita
00

Popularność




Nienawidzę ludzi.

Od tysięcy lat pozostają tacy sami. Mali, krótkowzroczni, tępi, chciwi i podatni na pokusy ciała. Choć nauczyli się budować latające machiny i wieże sięgające powyżej chmur, pod pewnymi względami pozostają głupsi od myszy, które hoduje mój przyjaciel Orias. Nigdy nie było im dane karmić się prawdziwą Światłością, a swoją pierwszą i jedyną szansę na to, żeby żyć w ogrodach Stwórcy, w promieniach Jego łaski, zmarnowali.

Wiem, że przemawia przeze mnie najczystsza żółć, ale po tylu wiekach uwięzienia doprawdy trudno nie zgorzknieć.

Zapada noc. Fale miarowo biją o brzeg wyspy, cierpliwe jak sam czas. Biały język księżyca liże kości Lewiatana: olbrzymie łuki żeber na tle ciemniejącego nieba, wysokie jak sklepienie katedry. W ich cieniu, niewidoczna z tej odległości, znajduje się skromna drewniana chata: nasze schronienie.

Na tym piaszczystym wybrzeżu, nad burym oceanem, naszym najdotkliwszym prześladowcą od dawna pozostaje nuda. Mamy ogród, położony w osłoniętej od wiatru kotlinie za linią wydm, lecz uboga gleba wyspy nie wspiera naszych wysiłków: rośliny wyglądają mizernie, nie chcą kwitnąć, a ich łodygi są powykrzywiane. Mamy trochę ksiąg, które znamy już na pamięć, i drewniane szachy wyrzeźbione przez Bifronsa, ale od jakichś pięciu wieków zbierają tylko kurz.

Kokabiel, zwany niegdyś gwiazdą Pana, nocami wpatruje się w niebo przez własnoręcznie zmajstrowaną lunetę. Twierdzi, że obserwuje ruchy planet, ale po cichu podejrzewamy, że wypatruje gołębicy niosącej mu ułaskawienie. Orias hoduje te swoje gryzonie. Tchnął w nie dar mowy, a teraz z uporem godnym lepszej sprawy uczy je sprośnych piosenek.

Ja piszę wiersze. Na piasku. Czyta je tylko ocean, a póź-niej wymazuje.

Najbardziej zazdroszczę ludziom tego, że umierają. Wszyscy. Prędzej czy później. Od tysięcy lat, odkąd odebrano nam moc, pozbawiono nas skrzydeł i zesłano na to niegościnne pustkowie, wyczekuję dnia, gdy Stwórca w końcu zlituje się nad nami, choć nigdy nie słynął z miłosierdzia.

Co wieczór spaceruję do końca cypla i z powrotem, licząc po drodze kamienie, patyki i muszle. Znam na tej wyspie każde źdźbło trawy, każdą krzewinę, każdą mewę. Mógłbym napisać traktat o tajemnicach, które kryją tutejsze kredowe skały, ale po co? Ludzie na własną rękę zgłębiają sekrety Najwyższego i w swej pysze wierzą, że kiedyś będą potrafili Mu dorównać. Cóż, my też kiedyś popełniliśmy ten błąd.

Przechodząc obok chaty, zaglądam do środka przez uchylone okno. W kącie, w klatce, mówiące myszy Oriasa mamrocą piskliwie o swoich mysich sprawach. Wszyscy moi współwięźniowie śpią, nawet Kokabiel. Ich sny rozpościerają się w powietrzu niczym rozwieszone na targowisku jedwabne kobierce. Uzza spaceruje teraz po pustyni, wśród płowych skał, czuje pod bosymi stopami rozgrzany piach. Armaros patrzy na winnice skąpane w świetle zachodzącego słońca. Orias śni o dachach Szafirowego Miasta pod bezchmurnym niebem – najpiękniejszego z miast Raju, do którego wdarliśmy się tamtego bolesnego dnia, by wzniecać pożary wśród huku i błysku piorunów, niszczyć budowle, posągi i ogrody. Tragiczny, pusty gest.

Ogniem i żelazem, biczem i błyskawicami Pan stłumił nasz bunt, nie pierwszy i nie ostatni w niebiosach. Potem zniszczył też nasze własne miasto położone na rubieżach Góry, zsyłając na nie ulewę płonącej siarki. Nad ruinami zamknął się bury ocean, a nasze rodziny, nasi poddani i słudzy musieli wśród lamentów udać się na wygnanie – na Dół.

O tym, co spotkało naszego przywódcę, nie rozmawiamy. Był to zbyt potężny cios. Najwyższy zawsze potrafił je zadawać celniej niż ktokolwiek inny. Jedyne, co nam pozostało, to spróbować wyrzucić naszego wodza z pamięci, nigdy więcej nie wymieniać jego imienia. Od tysiącleci konsekwentnie udajemy, że zapomnieliśmy. To łagodzi ból.

Jeszcze przez chwilę patrzę na mych towarzyszy, na ich wynędzniałe, ale wciąż piękne twarze, włosy i ciała lekko emanujące światłem, ich łachmany i blizny. Potem wracam na plażę.

Dokładnie siedem lat temu w noc letniego przesilenia cisnąłem do wody muszlę, na której wypisałem swoją modlitwę do Stwórcy. Wiem, że On stale nas widzi i czyta w naszych sercach, lecz zapisane słowa mają większą moc.

Nie dostałem żadnego znaku, żadnej zapowiedzi, że właśnie dzisiaj coś się wydarzy. Nie wiem, co kazało mi wrócić na brzeg.

Zachodzący księżyc dotyka fal. Jest prawie tak cicho jak wtedy, gdy istniało tylko pradawne morze, a Stwórca unosił się ponad przestworem fal: bezkresnym, czystym i doskonałym, bo pozbawionym życia.

W tej ciszy na horyzoncie nagle widzę Ją. Nadchodzi, stąpając po wodzie.

Z daleka wydaje się olbrzymia, lecz im bardziej się zbliża, tym mniejsza się staje, a gdy wkracza na piasek, jest już drobna jak figurka z kości słoniowej, smukła jak ibis. Ma czarne włosy, przycięte nad czołem na egipską modłę, oczy jak malachit i białą tunikę z najcieńszego lnu.

– Przybyłam – mówi szeptem, który sprawia, że piach, kamienie i trawa naszej wyspy drżą, jakby sam Stwórca nadjechał tu w ognistym rydwanie, pośród grzmotów. – Czas twej kary dobiegł końca.

Cofam się o krok, wskazując chatę, gdzie śpią moi towarzysze niedoli.

– Albo wszyscy, albo nikt – mówię, ale Ona tylko się uśmiecha. Lekko kręci głową, jakby chciała powiedzieć: nie, jest całkiem inaczej, niż myślisz.

Rozdarty między ciekawością a dumą, która nie pozwala zadawać pytań, milczę. Ona tymczasem oddaje mi moją wyłowioną z morza muszlę, z której słona woda zmazała wypisane słowa.

– Bliska jest godzina – mówi – gdy odbędzie się sąd nad żywymi i martwymi, a nieśmiertelni… nieśmiertelni, jeśli zechcą, będą mogli otrzymać to, o co się modlili.

Zdumienie sprawia, że nadal nie znajduję słów, by odpowiedzieć. Noc i ocean są tak spokojne, nie słychać trąb anielskich ani huku gromów. Czy to możliwe, by Najwyższy już znudził się swoim Dziełem?

I niezliczone rzesze tych gadających małp naprawdę zmartwychwstaną, by stawić się na Sąd Ostateczny? Ohyda. Obym nie musiał tego oglądać.

– Dokąd nas zabierzesz, jeśli Stwórca pozwoli, byśmy z tobą odeszli? – pytam w końcu, ze wstydem spostrzegając, że głos lekko mi drży.

Moja rozmówczyni schyla się, by podnieść kamyk. Kreśli nim na mokrym piasku abstrakcyjny kształt: ni to ptaka w locie, ni to twarzy. Potem prostuje się i patrzy w zadumie, jak nadbiegająca fala zamazuje dzieło jej rąk.

– Na początku było Słowo – mówi – i na końcu także będzie Słowo.

Całuje mnie w czoło (wzdrygam się, bo usta ma ciepłe jak człowiek), a później zamienia się w mewę i odlatuje.

Dopiero teraz spostrzegam na horyzoncie ledwie widoczny poblask odległej łuny.

Stoję bez ruchu, wpatrując się w niebo, z którego zaczyna prószyć popiół.

1.

Juraj Janosik, powieszony na haku za żebro, konał długo.

Gdy ocknął się w chłodzie świtu, leżał na ziemi i nie czuł już bólu. Dotknął lewego boku, wymacał ranę, która nie krwawiła. Z dziwnym spokojem uświadomił sobie, co to oznacza.

Usiadł, przetarł oczy i zmartwiał, niepewny, czy wzrok go nie myli.

Pod szubienicą stała kobieta.

Była wysoka, odziana w ciężkie, fałdziste brokatowe szaty, jakby ze świętego obrazu. Rozpuszczone czarne loki spadały jej na plecy. Na odsłoniętym śniadym ramieniu harnaś dostrzegł złotą bransoletę, której końce zakręcały się w spirale.

W ręku nieznajoma dzierżyła zawiniątko omotane poplamionym płótnem, a drugą dłonią kreśliła znaki w powietrzu, przemawiając niegłośno, śpiewnie. Juraj, który ongi pobierał nauki w seminarium, zrazu odgadł jedynie, że słyszy obcą mowę, lecz po chwili kobieta przeszła na łacinę. Tę niedoszły ksiądz rozumiał; wprawdzie piąte przez dziesiąte, ale zawsze.

„Krew i ziemia, kość i kamień…”

Uniósłszy wzrok, tajemnicza dama napotkała jego spojrzenie.

– Nie żyjesz, kawalerze – wyrzekła po słowacku z leciutkim uśmiechem. Potrząsnęła zawiniątkiem, a zbójnikowi zrobiło się nad wyraz niemiło, gdy odgadł, co jest w środku. – Z tego żebra nie miałbyś już żadnego pożytku. Zabieram je sobie.

Harnaś popatrzył na wiszące, zmasakrowane ciało i wzdrygnął się na wspomnienie przesłuchań na zamku w Liptowskim Mikułaszu. Nie wydał żadnego z kamratów, lecz wątpił, by to docenili.

– Jutro wyprawią ci pogrzeb, nie obawiaj się – rzekła nieznajoma, jakby czytając mu w myślach. Wskazała dwa przedmioty leżące na trawie. – Oto twój pas i ciupaga. Nie lza było dać im przepaść.

Janosikowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Czym prędzej nałożył i zapiął czerwony, bogato zdobiony zbójnicki pas. Choć po karczmach opowiadano, że w tym pasie mieszka jego siła, nie była to prawda, ale harnaś i tak poweselał. Zakręcił ciupagą w ręku, podrzucił ją i złapał. Dzierżąc broń, poczuł się jeszcze raźniej.

– Co teraz? – zapytał hardo. – Dokąd mam iść? Do piekła? Do nieba?

Dziwna pani patrzyła na niego z namysłem, wydymając z lekka usta.

– Strzelcem byłeś dobrym, nieprawdaż? – zapytała ni z tego, ni z owego.

– Co takiego? – nie zrozumiał.

– Opowiadają w Liptowie, że z dawnej bandy Uhorczyka najlepsze oko miałeś.

– Dobrze prawią! – przytaknął, ukazując zęby w uśmiechu.

– W wojsku austriackim służyłeś?

– Służyłem.

– A węży się boisz?

– Węży? – Wytrzeszczył oczy.

Kobieta zaśmiała się cicho z żartu zrozumiałego tylko dla niej, po czym gwizdnęła na palcach, tak głośno, że Juraj mógłby przysiąc, iż wiszące na szubienicy zwłoki zakołysały się od tego gwizdu.

Z nieba, co już różowiało na wschodzie, spłynął kłąb bladej mgły, migocącej niby gwiezdny pył. Zgęstniała, opadła na trawę i rozścieliła się zapraszająco u ich stóp. Rzekłbyś – dywan.

– Chodź i siadaj – rozkazała nieznajoma. – Polecimy.

Usłuchał. Nie miał nic do stracenia.

Ledwie zajęli miejsca, mgielny dywan poderwał się i wzbił wysoko, aż pod chmury. Poszybowali niczym orzeł na wietrze ponad lasami i pastwiskami, co były jak białobura mozaika śniegu i zeschłej trawy, bo zima dopiero przechodziła w przedwiośnie. Harnaś omal nie zgubił kapelusza. Z podziwem zerkał w dół. Spodobała mu się ta podniebna podróż.

– Jak was zwą, pani? – odważył się wreszcie spytać.

Uśmiechnęła się enigmatycznie.

– Jestem Medea. Lecz wątpię, byś znał to imię. Hooo! Którędy to? Niżej!

Mgielny dywan nieco zniżył lot i zakręcił. Polecieli ku szczytom Tatr Wysokich, iskrzących się śniegiem i lodem.

Był osiemnasty marca roku Pańskiego tysiąc siedemset trzynastego. Próżno byłoby pytać Medeę, córkę Ajetesa, jakie przeczucie przywiodło ją na miejsce kaźni Szibeniczky ponad pół wieku przed zdarzeniami, których prócz niej nie przewidywał jeszcze nikt. Odpowiedź znały jeno przybory wróżbiarskie – szklana misa z wodą i deska z piaskiem.

2.

Rok tysiąc siedemset sześćdziesiąty siódmy zaczął się dla Rzeczypospolitej źle. W jej granice wkroczyły rosyjskie wojska, by poprzeć opozycję magnacką. W Warszawie król Stanisław August Poniatowski z obawą patrzył w przyszłość, moskiewski poseł Repnin knuł swe intrygi, a w kraju wrzało jakoby w kotle. Przeczuwano, że rychło ów kocioł zakipi.

Niektórzy szeptali, że na niebie i ziemi pojawiły się znaki złowróżbne. W maju we wsi Jakubowice pod Lublinem krowa tkacza Bartłomieja miast mleka poczęła dawać krew. W czerwcu katolicka szlachta zawiązała w Radomiu konfederację skierowaną przeciwko królowi, a kilka dni później po mieście rozeszła się wieść, że zapłakała rzeźba Maryi Panny w jednym z kościołów. W lipcu żona poznańskiego kupca Burchardta powiła potworka pokrytego czarną łuską, co po niemiecku jął bluźnić okropnie, a potem zmarł. Pod Warką, na polu bitwy z czasów potopu szwedzkiego, widziano o zmroku głowy na pajęczych nogach, jak wyłażą z mokradeł nad Pilicą, krążą i węszą, złaknione widać świeżych zwłok…

Światek nadprzyrodzony nie podzielał jednakowoż niepokoju śmiertelnych. Jak to ujął utopiec Kajetan Febra Moczarski, od lat rezydujący w sadzawce przed pałacem Czartoryskich w Puławach: a choćby i wojna, co nam wojna szkodzi?

W tydzień po zakończeniu żniw w podziemiach łęczyckiego zamku trwała feta na cześć posła, co przybył z Podhala. Na siedmiu stołach miast obrusów leżały zrabowane ornaty i płonęły niezliczone świece. Ponętne majki i ogoniaste pacholęta roznosiły potrawy. Czegóż tam nie było! Krew czarnego wołu podana w trupich głowach, sałata z palcami wisielców, ślimaki i ropuchy przyrządzone z francuska, jagnięta gotowane w mleku swych matek, pieczona koźlina z szafranem, jelita topielca nadziewane piestrzenicami, bigos paprociowy, pozłacane pasztety w kształcie pośladków i członków bezwstydnych. Na wety zasię szalej i blekot w cukrze, konfitury z wilczej jagody, chrabąszcze smażone w miodzie, krem z muchomorów i wiele innych specjałów. Wino mszalne oraz piwo obficie zaprawione lulkiem rozgrzały serca i rozwiązały języki.

Gadzi poseł, pół człowiek, pół wąż, o kłach jak igły i rozwidlonym języku, w zielonym kontuszu i takimż żupanie, siedział na honorowym miejscu po prawicy gospodarza. Ogon, ozdobiony siedmioma bransoletami skrzącymi się od drogich kamieni, dla wygody przerzucił przez ramię. Jadło chwalił i napitków sobie nie żałował. Wdzięczyły się do niego jasnowłose kózytki i konopielki w kwietnych wianuszkach, jedna ładniejsza od drugiej.

Barczysta sylwetka gospodarza z daleka rzucała się w oczy śród rozbawionej ciżby. Boruta wznosił kielich za kielichem, lecz każdy, kto się mu przyjrzał uważniej, widział, że łęczycki diabeł oblicze ma chmurne. Snadź nie otrzymał od posła odpowiedzi, na jaką liczył.

* * *

Kunegunda Gryzelda z Domuntów Paskiewiczowa, primo voto Ulandowska, wygodniej ułożyła się w pościeli. O jej wdziękach Morsztyn i Naborowski mogliby pisać poematy.

– Widzę, mój słodki, że się turbujesz – rzekła przymilnie. – Cóż cię trapi?

Boruta, który poprzedniego wieczora pił na uczcie za dziesięć diabłów, a mógłby wypić i dziesięć razy tyle bez szkody dla siebie, siedział przy rzeźbionym stoliku w koszuli i hajdawerach, przeglądając listy z piekieł.

– Polityka, Kundziu – odrzekł. – Źle się dzieje w Rzeczypospolitej. Na pysk Lewiatana, źle się działo przez całe ubiegłe stulecie, ale teraz to co innego. Miałem plan… i lękam się, że nie zdążę.

Kundzia upiła z pucharka łyk małmazji. Na jej pąsowych wargach zaigrał ironiczny uśmieszek.

– W czasie potopu szwedzkiego nie tak spieszno ci było ruszać Rzeczypospolitej na ratunek…

– Co, miałem może bronić Jasnej Góry?! – obruszył się diabeł. – Zresztą wcale gracko poradzili sobie sami. A teraz, mówiąc brzydko, w kraju mają… ech, sama wiesz. Zamarzyło mi się wykorzystać sytuację, lecz nie wiem, czy nie zwlekałem zbyt długo.

– I cóż takiego wykoncypowałeś, rybeńko?

– Pod Giewontem śpi od wieków oddział niebiańskich rycerzy, których w bitwie nikt nie pokona. Zbudzą się, gdy znajdzie się wódz godzien tego, by ich poprowadzić w bój. Tak postanowił dawno temu Najwyższy. Wiele mógłbym dokonać, mając ten oddział pod swoją komendą. – Pozbawione białek oczy diabła, podobne do wypolerowanych czarnych kamyków, błysnęły. – Rzeczpospolita potrzebuje teraz oręża i silnej władzy, twardej ręki.

– Twojej? – zapytała chytrze kochanka.

– A czemuż nie mojej! – zgodził się Boruta, uderzając pięścią w otwartą dłoń. Zaraz jednak spoważniał. – Lecz to nie takie proste. Jaskiń pod Giewontem strzeże Aranykigyo, wężowy król, bo do niego należą owe góry i to, co pod nimi. On ma w swej pieczy klucze od pieczar, gdzie śpi zaklęte wojsko, i odda je temu, kogo uzna za godnego. Co to zasię oznacza? Niebiosom chodziło o szlachetnego wojownika o czystym sercu, jakiego polska ziemia jeszcze nie nosiła, bo o świętoszków równie tu trudno jak gdzie indziej. Ale istnieje furtka.

Kunegunda w trakcie tej przemowy przesiadła się bliżej na łóżku, by móc Borucie oprzeć głowę na ramieniu. Nie zaprotestował i mówił dalej, od niechcenia bawiąc się jej czarnymi puklami.

– Musisz wiedzieć, że ja wężowego króla znam. Rozmawialim dawno temu, gdy Jaga z Babiej Góry córki swe wydawała za mąż. Rzekł mi wtedy Aranykigyo nad kufą wiedźmiego miodu, że on sam, ponieważ klucze pod opiekę mu dano, posiada i moc, by owych rycerzy zbudzić. A gdym go zaczął dyskretnie podpytywać, wtedy przy szóstym kielichu wyznał, że gdyby go kto w walce pokonał, moc ową by przejął. Całkiem to skądinąd logiczne. Pokonany wszelkie swe moce traci na rzecz zwycięzcy, tak głosi prawo nadprzyrodzonego świata.

– Wiem. Wżdy pamiętam, jak to było z Czarnomorem – przytaknęła Kunegunda. Ze szczegółami znała przebieg owej walki, bo Boruta, jak wszystkie czarty, miał chełpliwą naturę.

– Ano. Nadszedł teraz czas sposobny, ja mam siłę Czarnomora, a w Rzeczypospolitej wrze. Wyłożyłem tedy karty na stół. Miesiąc temu wysłałem wężowemu królowi list, w którym go wyzwałem do walki. Na ubitą ziemię, do upadłego, i niechaj się okaże, kto lepszy. Zapowiedziałem też – Boruta uprzedził pytanie kochanki – że gdyby odmówił, rozgłoszę na ziemi i w piekle, jakiż to z niego tchórz żółtobrzuchy. A teraz poseł mi przywiózł odpowiedź.

– I?

– Król węży zgadza się na pojedynek, lecz sam szabli ze mną nie skrzyżuje. Majestatem królewskim, imaginuj sobie, się zasłania. Miast stanąć do walki, wystawi wojownika. Kpina to jawna, moja Kundziu. Ale niech mu będzie.

3.

Aranykigyo władał Tatrami od tysięcy lat.

Pilnował, by lawiny nie schodziły zbyt często, a kosodrzewina dobrze rosła, pobierał też podatek od miejscowych dziwożon i płanetników. Z ludźmi, dopóki nie próbowali się zapuszczać w głąb jego podziemnego pałacu, żył w zgodzie. Cóż mu szkodziło, że wypasali owce na halach, siali owies, a co zuchwalsi zbójowali na kupieckich szlakach?

Z piekłem utrzymywał, jak to mówią, poprawne stosunki dyplomatyczne. Nie wchodził czartom w drogę, a oni mu nie bruździli na jego terenie. Gdy ich spotykał na neutralnym gruncie, zachowywał się przyjaźnie i okazywał należyty szacunek. Zresztą dokładnie tak samo wyglądały jego relacje ze sługami niebios.

Teraz jednak Aranykigyo miał problem. I nie był jeszcze pewien, jak go rozwiąże.

Spoglądał w płomienie, rozważając różne scenariusze, w których co rusz pojawiało się hańbiące widmo porażki. Diamentowy grzebień na łbie, znak królewskiej władzy, tego wieczoru ciążył mu wyjątkowo.

W pieczarze pod skalnym nawisem ogień trzeszczał i buzował pod kotłem. Dym uchodził przez otwór prowadzący na zewnątrz, w którym migotały gwiazdy.

Wokół kotła krzątała się córka Ajetesa. Wężowy władca zwinął swe złote cielsko pod ścianą jaskini. Sam przed sobą nie chciał się przyznać, że patrzy kolchidzkiej królewnie na ręce.

Trucicielka. Morderczyni. O wszelkich jadach roślinnych i zwierzęcych, a co gorsza – także o podstępach i intrygach wiedziała więcej od niego.

Nigdy nie nauczył się jej ufać. Lecz gdy nieco ponad dwa stulecia wcześniej przyjechała na północ z Siedmiogrodu, gdzie bawiła od upadku Cesarstwa Bizantyjskiego, przywiozła rekomendacje z niebios, a rozkazowi Najwyższego gadzi władca nie mógł się sprzeciwić. Domyślał się, że – zawsze sprytna i zaradna – Medea musiała zadbać, by w misternie skonstruowanym boskim Planie, w którym mieściły się wszak także czarty i całe piekło aż do ostatniej kadzi ze smołą, znalazło się miejsce również dla niej. Czemu akurat po tej stronie, nie po tamtej – tego wężowy król mógł się jedynie domyślać. Może źle jej się współdziałało z możnymi Dołu.

Tak czy inaczej od połowy szesnastego wieku żyła w jego podziemnym dominium niczym alchemik na zamku ziemskiego króla.

Aranykigyo nie wnikał, co dokładnie warzyła i dla kogo. Dyskretnie polecał tylko co wiosnę swym sługom, by sprawdzali, czy krokusy na tatrzańskich łąkach nie kwitną innym kolorem niż zwykle, a kozicom nie rosną dodatkowe głowy.

Gdy teraz, będąc w kłopocie, postanowił, że poprosi Medeę o pomoc, okazało się, że to przewidziała i oczekiwała go. A wywar, jak oznajmiła, był już prawie gotowy.

Patrzył teraz, jak sięga śniadą dłonią do woreczka i sypie do kotła czerwony proszek. Może cynober, a może zmielony kamień filozofów – władca nie zamierzał w to wnikać.

– Ale po cóż mu oni? – zapytał retorycznie po raz nie wiedzieć który.

– Kto go wie? Może chce ich powieść w bój, by bronić Rzeczypospolitej, a gdy odniesie zwycięstwo, zająć miejsce króla Stasia, bo i czemuż by nie? Jest w końcu, cokolwiek by rzec, szlachcicem. – Medea uśmiechnęła się kpiąco. – A może chce jeno wywalczyć dla siebie księstewko, które nazwie Borucją, i rządzić nim, jak uzna za stosowne.

Dołożyła do ognia. Zaczęła liczyć pod nosem i w precyzyjnie odmierzonych odstępach czasu dodawać do mikstury kolejne ingrediencje – suszone zioła, owady, kamyki półszlachetne. Niektóre ze składników Aranykigyo rozpoznawał, innych nie. Potem sięgnęła po naszykowane zawiniątko. Patrzył, jak rozmotuje poplamione płótno i wyjmuje kość oblepioną przyschniętym czarnym mięsem.

– Cóż to takiego? – spytał, nie kryjąc obrzydzenia.

– Kość z kości tej ziemi. – Medea w zamyśleniu mieszała w kotle. – A silna to ziemia.

Wrzuciła ohydny przedmiot do bulgoczącego płynu. Plusnęło. Wzbiły się bure kłęby dymu, jak wtedy, gdy kto ciśnie na ogień naręcze mokrego siana. Król węży skrzywił się i przesunął swe cielsko dalej od kotła.

– Śmierdzi zbukami i kozią bździną – zasyczał niechętnie. – Kiedyż będzie gotowy ten twój dekokt?

– Będzie gotowy, kiedy skończę – odrzekła wymijająco czarodziejka.

Wąż głośniejszym sykiem wyraził niezadowolenie. Medea odłożyła chochlę i pogładziła go po drobnych łuskach podgardla.

– Nie chmurz się, panie. Jutro podziękujesz swej uniżonej służce.

– Wojownik mi potrzebny – przypomniał jej kwaśno Aranykigyo. – Muszę złote klucze ustrzec przed diabelską ręką. Nie mogą się dostać śpiący rycerze pod taką komendę, bo mnie Najwyższy za karę w żabę zmieni, albo i gorzej. A doniósł mi już Kosma, mistrz płanetników, co za kruczek się kryje w tej sprawie. Tej wiosny Boruta pokonał kędyś na Rusi karła Czarnomora, brodę mu obciął i jego siłę zabrał.

– Ot, nowina. – Czarodziejka nie wyglądała na zmartwioną. – A skąd, jeśli można wiedzieć, Kosma to wie?

– Od łaum litewskich, one zasię od leszego Wasilija Kozodoja, co był niegdyś zausznikiem Czarnomora. A zważ, moja piękna, że i wcześniej Boruta z siły słynął. Któż mu teraz dostoi? Chyba Kościej Nieśmiertelny, ale on tu nie przybędzie na moje wezwanie.

– Czekaj cierpliwie, królu. – Na twarzy Medei pojawił się zagadkowy uśmiech. – Skoro świt twój wojownik wyłoni się z kotła.

4.

Na sowich skrzydłach przefrunął Boruta długą drogę z Łęczycy na Podhale. Rozszczekały się owczarki w zagrodach, gdy przeleciał nisko nad wsią Zakopane.

W Dolinie Strążyskiej opadł na ziemię i przemienił się na powrót w barczystego szlachcica, odzianego w szkarłatny kontusz z żółtymi wyłogami, żupan ochrowy na rubinowe guzy zapinany i czerwone buty.

Popatrzył w niebo, na gwiazdy. Północ. Umówiona pora.

Poprawił słucki pas, sprawdził, czy szabla lekko z pochwy wychodzi, i jął się wspinać kamienistą ścieżyną, biegnącą wzdłuż obrośniętego łopuchami potoku. Z ciemności dobiegał coraz głośniejszy szum Siklawicy.

W łopuchach coś nagle zaszeleściło, błysnęły blade ślepia. Boruta zawarczał, szczerząc kły. Ślepia zgasły.

W ciemności zapłonął punkcik światła. Przybliżał się dość prędko, kołyszącym torem. Latarnia. Dzierżący ją człowiek schodził szybko, zwinnie zeskakując po kamieniach.

Drobny, żylasty, w pasterskiej odzieży, w kierpcach i siwej guni. Za pas zatknięte miał ciupagę i pistolet. Spod filcowego kapelusza opadały ciemne włosy, zaplecione w zawadiackie zbójnickie warkoczyki. Popatrzył na Borutę hardo, bez śladu lęku.

– Powitać – rzekł. Po słowacku, co dla diabła, mówiącego wszystkimi językami, jakie kiedykolwiek znała Ziemia, nie stanowiło rzecz jasna przeszkody.

– A ty coś za jeden? – spytał szorstko Boruta. Na końcu języka miał „chamie”, ale się powstrzymał.

– Juraj Janosik – odrzekł zwięźle góral. – Powiodę was do króla.

Boruta wzruszył tylko ramionami i ruszył za przewo-dnikiem.

Podeszli do samej Siklawicy. Janosik huknął z góralska, aż echo odbiło się od skał. Rozwarło się zbocze góry i wkroczyli do środka. Potem ziemia zamknęła się na powrót, bez rumoru, bez wstrząsu – jak we śnie.

Jaskinia była potężna. Błędne ogniki unosiły się chma-rą pod sklepieniem, z którego zwieszały się stalaktyty; z dołu wyrastał las stalagmitów. Wszędzie zaś leżały węże, mniejsze i większe, o łuskach lśniących jak złoto, srebro i diamenty. Łypały na łęczyckiego diabła ślepiami podobnymi do drogich kamieni. Były to zaczarowane gady, które nigdy nie wychodzą na powierzchnię ziemi, na światło dzienne, lecz w czeluściach pod górami strzegą skarbów.

Aranykigyo spoczywał pośrodku pieczary. Wachlowały go dziwożony cudnej urody, w czerwonych czapeczkach z tureckiego atłasu. Dziewięć zwojów królewskiego cielska lśniło w bladym, drgającym świetle, diamentowy grzebień na łbie skrzył się wszystkimi barwami tęczy.

Hardo popatrzył Boruta po zebranych, a że odpowiedziało mu jeno wyczekujące milczenie, ruszył naprzód. Jego kroki odbijały się echem w ciszy, przerywanej jedynie kapaniem wody. Stanąwszy przed gadzim władcą, skłonił się krótko.

– Przybyłem – rzekł.

– Witaj nam, sługo Dołu – odpowiedział Aranykigyo. Boruta zauważył, że dalej za nim, w cieniu stalaktytów i stalagmitów, stoją dwie postacie w pelerynach z kapturami. – I cóż? Stawiłeś się z przyjacielską wizytą czy może nadal chcesz walczyć?

– Chcę walczyć – potwierdził diabeł.

– Twoja wola. Wedle umowy, jeśli wygrasz, dostaniesz ode mnie klucze od jaskiń, gdzie śpi zaklęte wojsko. Oto one. – Król węży zadzwonił pękiem kluczy z litego złota. – A oto twój przeciwnik.

Niższa z postaci wystąpiła naprzód i odrzuciła pelerynę.

– To są kpiny! – wybuchnął Boruta. Wszystkiego mógł się spodziewać, lecz nie młodej góralki w gorseciku i kwiecistej spódnicy.

Wężowe plemię zaszemrało.

– Tyś mnie wyzwał, czarcie – odrzekł spokojnie tatrzański władca. – Nie chceszli do walki stawać, wolna wola, tedy wracaj do Łęczycy.

– Dobrze – warknął Boruta. Omiótł wzrokiem postać przeciwniczki, raz jeszcze lustrując jej szczupłą kibić, ciemne warkocze upięte w obwarzanki, gładkie liczko. – Dobrze, gadzie plemię. Niech wam będzie.

Dziewczyna zmierzyła go zuchwałym spojrzeniem czarnych oczu.

– Jako wyzwana mam prawo wybrać broń. – Nie mówiła miejscową gwarą, lecz tak, jakby się wychowała na królewskim dworze, a w jej głosie było coś znajomego, lecz Boruta nie umiał rzec co. – Nie będziem się rąbać ani strzelać. Zatańczysz ze mną, panie diable.

– Na Hali Kondratowej – uzupełnił Aranykigyo. – Miejsca tam dość.

* * *

Król węży, jak się okazało, postarał się zawczasu o muzykantów. Trzech płanetników i dwóch skrzydlatych pochwiścieli zerkało ciekawie na Borutę, który zachowywał wyniosłe milczenie. Grajkowie w góralskim odzieniu, jakby z chłopskiego wesela wzięci, stanowili kolejny policzek dla jego dumy.

Aranykigyo zasyczał rozkazująco. Południowa ściana Giewontu rozwarła się – a może przeniknęli przez nią czarodziejskim sposobem – i oto znaleźli się na łące. Miejsca, jak słusznie zauważył gadzi król, nie brakowało. Łagodne zbocza Kopy i stok Giewontu tworzyły nieledwie amfiteatr. Pusty, bo wężowy ludek pozostał pod górą; tylko Aranykigyo, Janosik i ta druga, zakapturzona kobieta zajęli miejsca na skałach.

Blady księżyc zawisł nisko ponad granią, jakby i on był ciekaw, jak się skończy to niecodzienne starcie.

Gadzi król dał znak ogonem. Uśmiechając się, diabeł wyciągnął rękę, a dziewczyna ją ujęła.

Muzykanci zagrali. Zaśpiewały złóbcoki, zafiukały piszczałki, jęknęła basetla, zahuczał bęben z krowiej skóry. Wiatr zaszumiał w kosodrzewinie, targnął gałęziami smreków.

Huknął Boruta po czartowsku i porwał partnerkę w tany. Hej! Cóż to był za taniec! Żadne oberki tańczone po karczmach i weselach nie zbliżyłyby się nawet do tego szaleństwa.

Zakręciła się panna jak fryga, diabeł wyskoczył na kilka sążni w górę. Gdy zatupał, w oddali dał się słyszeć rumor osuwających się głazów. A potem już pląsali w jednym rytmie. Muzyka wtórowała im, wściekła i dzika.

Dmuchnął wicher, przygiął drzewa do ziemi, kilka gałęzi obłamało się z trzaskiem. Wzbili się tanecznicy i pomknęli, wirując, przez powietrze. U-ha!

Pofrunęli nad szarymi halami i czarnym lasem, nad Kalatówkami, nad wsią Kuźnice, gdzie szumiał wśród kamieni srebrny potok. Ominęli sterczący nad świerczyną Nosal i pomknęli aż na Skupniów Upłaz, na którym między skalnymi bryłami wiła się wąska perć. A muzykanci za nimi, piskając, piłując i bębniąc z iście podhalańską werwą.

Rozochocony Boruta opadł na skały i wybił obcasami hołubca. Od Doliny Olczyskiej aż po Kościeliską poniosły się echa, a z dna Smreczyńskiego Stawu wynurzył się przestraszony wodnik i spytał, zali w wąwozie Kraków górale znów Szwedów biją.

Złóbcoki, piszczałki, basetla i bęben zabrzmiały jeszcze głośniej. Panna wiodła Borutę w krąg i w krąg, aż zaszumiało diabłu w głowie jak po najmocniejszej okowicie destylowanej z asfodelowych korzeni, której nie sprzedają w żadnej ziemskiej karczmie.

Otoczył ramieniem kibić partnerki, przyciągnął ją do siebie. Wirowali coraz szybciej, jej chusta i spódnica rozmyły się w barwnym wirze.

I raptem z tego wiru wyłoniły się obrazy.

Oto unosi Kościuszko na krakowskim rynku rękę do przysięgi… Umierają pod Maciejowicami kosynierzy w chmurach prochowego dymu.

W obcym krajobrazie, wśród skał pędzą polscy szwoleżerowie w szaleńczej szarży. Wąską, krętą drogą pod górę, wprost na lufy armat.

Wicher hula po bezkresnej bieli, niesie zimne tumany. Wloką się spod Moskwy niedobitki francuskiej armii, pokonane przez tyfus i srogą zimę.

Oddziały uchodzące z przegranej bitwy przepływają rzekę. W trakcie przeprawy ranny dowódca dostaje kolejny postrzał. Osuwa się w ciemny nurt i tonie…

Śnieg wiruje w podmuchach wiatru. Huczą strzały, niosą się dalekim echem. Znów inne to już czasy, inni walczą zbrojni.

Na polnej drodze chłopi obdzierają zwłoki poległych. Kołują po niebie chmary wron. Kołysze się trup na szubienicy.

Coraz dziwniejsze stają się obrazy, coraz bardziej obce. Oto okopy w buczynie i ludzie w szarych mundurach. Cmentarze na górskich stokach, drewniane krzyże, mogiły, na których kwitnie barwinek…

A potem z głębin nocy wyłania się ostatni obraz, zamazany, drgający tak, jak drga rozgrzane, rozpalone powietrze… Jadą czarne machiny ze sterczącymi lufami. Nurkują, rycząc, metalowe potwory, a niebo rozpala się czerwienią. Znowu ogień… ogień nad Warszawą.

* * *

Przytomniał z wolna. Najpierw dotarło do niego, że leży na ziemi, a dopiero potem, że przegrał.

Usiadł ciężko, rozcierając czoło, zbyt jeszcze oszołomiony, by zrozumieć, co się stało. Panowała cisza, muzykanci gdzieś zniknęli. Ujrzał, że znajduje się na stoku Upłazu Skupniów. Świtało. Niżej leżało kilka smreków, powalonych wraz z korzeniami – pamiątka szaleńczego pląsu.

Opodal w milczeniu stali Aranykigyo, Janosik, przeklęta tanecznica uśmiechnięta od ucha do ucha (diabeł aż zgrzytnął zębami) oraz ta druga kobieta. Już bez peleryny.

Wysoka, o iście królewskiej postawie, odziana nie na polską, niemiecką ani francuską modłę, lecz w brokatowy płaszcz oraz peplos ze złotawego jedwabiu. Krucze fale jej włosów spływały aż do ziemi. Rozpoznał ją Boruta, bo słudzy Dołu dobrą mają pamięć.

– Zdradziecka suko – wychrypiał. – Za ciasne już dla ciebie Grecja i Italia, że na północy wysługujesz się gadziemu plemieniu?

Medea roześmiała się dźwięcznie, jakby kto uderzył w spiżowe dzwonki.

– Nie ze mną ci się mierzyć, słowiański diable. Przyzywałam księżyc z niebios w czasach, gdy tobie prostacy w skórach składali w ofierze pieczoną rzepę i placki z mąki źle zmielonej.

Boruta poruszył wąsami, przełykając zniewagę. Przeniósł spojrzenie na dziewkę w góralskim stroju, która patrzyła na niego drwiąco.

– Czym ona jest? – spytał cicho, już domyślając się prawdy.

– Kość z kości tej ziemi, z tych skał czerpie siłę, jak dawno temu Anteusz.

Diabeł zamilkł, przeżuwając to, co usłyszał, i próbując poskładać fakty.

– Ale dlaczego? – spytał z jakąś dziwną bezradnością. – Czemu akurat ty…?

– Aby działo się to, co się dziać musi. Nie będziesz zmieniał biegu zdarzeń, co się mają toczyć swoim torem. Strasz dalej po lasach, top podróżnych na mokradłach, a do polityki się nie mieszaj. Wszyscy musimy przestrzegać praw ustanowionych przez niebiosa, inaczej cóż stałoby się ze światem?

Tego już było za wiele dla Boruty. Poczerwieniał, przygryzł wąsa, aż na koniec nie wytrzymał.

– Co ja słyszę?! – wybuchł. – Ty, wiedźmo, mienisz się strażniczką woli Najwyższego?!

Patrzyła lodowato, a milczenie zebranych stawało się z każdą chwilą coraz wymowniejsze, aż w końcu śmiech zamarł Borucie na wargach.

– Nie inaczej – rzekła spokojnie czarodziejka.

– Nie inaczej – przyświadczył Aranykigyo.

Pojął łęczycki diabeł, że przegrał z kretesem, a co najgorsze – dał się ośmieszyć. Nic mu innego nie pozostało, jak tylko zachować resztki honoru. Poprawił pas, strzepnął wyłogi kontusza, nałożył z powrotem czapkę i wyprostował się, maskując wstyd dumną postawą.

– Co teraz? – spytał retorycznie. Król węży tylko się uśmiechnął.

– Wracaj w swe strony, sługo Dołu. Daruję cię zdrowiem, byś, jeśli Najwyższy pozwoli, za kilkaset lat rozumu nabrał. A śpiący rycerze spać będą pod skałami, póki nie znajdą się ręka i buława dość godne, by ich poprowadzić do boju.

* * *

Osłabły i upokorzony, uciekł Boruta z Podhala i pod postacią sowy zaszył się w najgęstszej kniei.

Wstyd palił go żywym ogniem. Zdawało się diabłu, że cały ludek nieśmiertelny, nie tylko płanetnicy, zmory i rusałki, ale nawet dusiołki i mamidła, tałatajstwo polne, naigrywają się z niego.

Król węży wraz ze swym dworem zniknął w czeluściach gór. A na powierzchni ziemi sprawy biegły swoim torem. Nastała jesień, po niej zima.

W lutym podpisano traktat, na mocy którego Rzeczpospolita stała się protektoratem rosyjskim. Kilka dni później przeciwnicy króla zawiązali konfederację w Barze na Podolu, by bronić wiary katolickiej i niepodległości kraju. Zaczęły się zbrojne walki i trwały z różnym natężeniem przez prawie cztery lata. Wobec przewagi wroga oddziały konfederackie wybierały taktykę partyzancką. Czasem szczęście im sprzyjało. Częściej nie.

I nadszedł w końcu czas, gdy konfederaci walczyli w Beskidach, przegrywając potyczkę za potyczką. Generał Drewicz powoli wykrwawiał słabsze liczebnie oddziały Kazimierza Pułaskiego.

Trzask wystrzałów niósł się echem po lasach nad Izbami, Blechnarką, Muszynką. Wybrzmiewał ponurym preludium do tego, co miało nastąpić jeszcze w tym samym stuleciu.

Odległe, spowite siwą mgiełką Tatry milczały.

Objaśnienia

– Jestem Medea. Lecz wątpię, byś znał to imię.

Medea – według mitologii greckiej córka Ajetesa, króla Kolchidy (kraina na wschodnim wybrzeżu Morza Czarnego, u stóp Kaukazu), potężna czarodziejka i trucicielka. Pomogła Jazonowi zdobyć złote runo i odpłynęła wraz z nim do Grecji, gdzie czarami przywróciła młodość jego ojcu, Ajzonowi. Gdy mąż chciał ją porzucić i poślubić córkę króla Koryntu, Medea posłała jej w podarunku ślubnym szatę nasączoną trucizną. Zabiła następnie synów, których miała z Jazonem, i na wozie zaprzężonym w smoki uleciała do Aten.

Wdzięczyły się do niego jasnowłose kózytki i konopielki…

biał. kazytać – łaskotać. W polskich wierzeniach ludowych kózytki i konopielki to demony polne mające postać chudziutkich dziewcząt, karzące ludzi, którzy depczą uprawy, załaskotaniem na śmierć.

Pod Giewontem śpi od wieków oddział niebiańskich rycerzy…

Baśń O śpiących rycerzach w Tatrach w wersji kanonicznej można znaleźć m.in. w zbiorze Klechdy domowe (Nasza Księgarnia, Warszawa 1987). Spisana przez Jana Kasprowicza, opowiada ona, że w jaskiniach pod Giewontem śpi wojsko Bolesława Chrobrego, które pewnego dnia obudzi i poprowadzi do boju mały chłopiec o czystym sercu.

Jaskiń pod Giewontem strzeże Aranykigyo…

węg. aranykigyo – złoty wąż. Według legend z różnych regionów Polski król wszystkich węży i żmij wyobrażany był jako olbrzymi gad w koronie lub z diamentowym grzebykiem na głowie, zwykle strzegący podziemnych skarbów z drogich kamieni i pereł.

Tej wiosny Boruta pokonał kędyś na Rusi karła Czarnomora…

Zły czarnoksiężnik, karzeł Czarnomor, występuje w poemacie Aleksandra Puszkina Rusłan i Ludmiła oraz w opartej na nim operze Michaiła Glinki. Jego czarnoksięska moc kryje się w brodzie, po której obcięciu traci całą siłę.

Od łaum litewskich…

Łaumy – żeńskie istoty demoniczne podmieniające dzieci, znane m.in. na Suwalszczyźnie.

Wachlowały go dziwożony cudnej urody…

Dziwożony – w podaniach góralskich z Podhala złośliwe rusałki wodne lub powietrzne. Miały bardzo długie włosy, ogromne, obwisłe piersi i nosiły czerwone czapeczki.

Trzech płanetników i dwóch skrzydlatych pochwiścieli…

Płanetnik – w polskich wierzeniach ludowych demon czy istota półdemoniczna, mająca władzę nad pogodą, zwłaszcza nad chmurami burzowymi. Pochwiściel – demon uosabiający moc wiatrów i wirów powietrznych.

…z tych skał czerpie siłę, jak dawno temu Anteusz.

Anteusz, według mitologii greckiej syn Gai i Posejdona, był najpotężniejszym z gigantów. Pozostawał niezwyciężony, dopóki dotykał matki ziemi. Mieszkał w Libii i zmuszał podróżujących, by z nim walczyli. Pokonał go w końcu Herakles, unosząc podczas zmagań i trzymając w górze, a więc pozbawiając siły przez oderwanie od ziemi.

I nadszedł w końcu czas, gdy konfederaci walczyli w Beskidach…

Graniczne pasmo Beskidu Niskiego było dogodnym terenem dla działań partyzanckich konfederatów barskich wiosną i latem 1770 r. Powstał tam ciąg ufortyfikowanych obozów. Ze szczytu góry Lackowa nadawano sygnały flagowe, stąd jej zwyczajowa nazwa „Chorągiewka Pułaskiego”. Na początku sierpnia 1770 r. Rosjanie rozbili obóz konfederatów pod dowództwem Pułaskiego w bitwie pod Blechnarką. Pozostałości okopów konfederackich można do dziś oglądać w lesie za wsią Muszynka.

Świerszcze w soli

Copyright © by Agnieszka Hałas 2023

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2023

Redakcja – Joanna Mika

Korekta – Kornelia Dąbrowska, Paulina Stoparek, Magdalena Świerczek-Gryboś

Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc

Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Ilustracja na okładce – Midjourney

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2023

ISBN mobi: 9788382107371

ISBN epub: 9788382107388

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka, Julia Siuda

Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Paulina Gawęda, Piotr Jankowski, Barbara Chęcińska, Małgorzata Folwarska, Marta Ziębińska

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga

E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz

Administracja: Klaudia Sater, Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka

Finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl