Najlepsze amerykańskie opowiadania kryminalne 2010 - Lee Child - ebook

Najlepsze amerykańskie opowiadania kryminalne 2010 ebook

Lee Child

3,7

Opis

Edgar Allan Poe, który powieść traktował podejrzliwie, zdecydowanie wolał coś, co można przeczytać bez odkładania książki, czyli opowiadania.

Mistrz powieści detektywistycznej Elmore Leonard powiedział kiedyś o opowiadaniach, że to taki rodzaj prozy, w którym autor rezygnuje ze wszystkiego, co w trakcie lektury pomijają czytelnicy; taki, w którym liczy się każde słowo.

Właśnie w ten sposób można określić wybrane przez Lee Childa dwadzieścia opowiadań, które znalazły się w tej antologii, a wyszły spod pióra pisarzy zarówno sławnych – na przykład Kurta Vonneguta, Dennisa Lehane’a czy Phillipa Margolina – jak i błyskotliwych debiutantów.

Klub Eda Lyby'ego to historia żyjącego w skorumpowanym mieście człowieka posądzonego o zbrodnię, której nie popełnił. W Sprawiedliwości w każdym calu sprawca brutalnego napadu i morderstwa mimo obciążających dowodów zostaje uniewinniony – właśnie po to, by „sprawiedliwości stało się zadość”. Połów jest poruszającą opowieścią o mężczyźnie, który w dzieciństwie przeżył traumę i wciela się w rolę detektywa, by rozwikłać zagadkę śmierci pewnej dziewczyny. W Szaleństwie pułkownika Warburtona na scenę wkracza sam Sherlock Holmes, by rozwiązać pewną zagadkową sprawę sprzed wielu lat.

Te i pozostałe opowiadania – poza tym, że wszystkie są perełkami w swoim gatunku – łączy jedno: przestępstwo, którym zazwyczaj jest morderstwo lub groźba jego popełnienia. I jeszcze coś: w przeciwieństwie do klasycznych kryminałów, ich autorzy zamiast skupiać się wyłącznie na pytaniach „kto” i „jak”, kładą nacisk na „dlaczego”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 676

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (61 ocen)
22
13
14
9
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tomasz1952

Nie polecam

z uwagi na bełkot czytającego automatu.
00

Popularność




„Opowiadania to taki rodzaj prozy, w którym autor rezygnuje ze wszystkiego, co podczas lektury pomijają czytelnicy” – powiedział kiedyś mistrz powieści detektywistycznej Elmore Leonard. Właśnie takie są utwory wybrane i opracowane przez Lee Childa do tego zbioru. Są wśród nich opowiadania mniej znanych autorów, ale i tych z wielkimi nazwiskami, jak Dennis Lehane czy nawet Kurt Vonnegut.

Wszystkie są perełkami w swoim gatunku, a łączy je jedno: zbrodnia. I w przeciwieństwie do klasyków kryminałów, które skupiają się na odpowiedziach na pytanie „kto?” i „jak?”, te częściej koncentrują się na „dlaczego?”.

20 NAJLEPSZYCH OPOWIADAŃ WYBRANYCH PRZEZ JEDNEGO Z NAJLEPSZYCH AUTORÓW POWIEŚCI SENSACYJNYCH TO COŚ, CZEGO NIE MOŻE PRZEOCZYĆ ŻADEN PRAWDZIWY FAN LITERATURY KRYMINALNEJ!

LEE CHILD

Brytyjski pisarz, od 1998 r. mieszkający w Nowym Jorku. W 2009 r. wybrany na prezesa stowarzyszenia Mystery Writers of America, a w 2020 r. zasiada w kapitule Nagrody Bookera. W Wielkiej Brytanii studiował prawo, potem pracował w teatrze i telewizji Granada. Zwolniony po 18 latach w wyniku restrukturyzacji, zainwestował w karierę literacką. W 1997 r. ukazała się jego pierwsza powieść – Poziom śmierci. Zdobyła Anthony Award za najlepszy debiut kryminalny i zapoczątkowała serię thrillerów ze wspólnym bohaterem, byłym żandarmem wojskowym Jackiem Reacherem, do której należą m.in.: Echo w płomieniach, Siła perswazji, Jednym strzałem (zekranizowane jako Jack Reacher z Tomem Cruise’em w roli tytułowej), Elita zabójców, Jutro możesz zniknąć, 61 godzin, Czasami warto umrzeć, Ostatnia sprawa, Nigdy nie wracaj (Tom Cruise ponownie wcielił się w Reachera w ekranizacji tej powieści), Zmuś mnie, Sto milionów dolarów czy Nocna runda.

leechild.com

OTTO PENZLER

Właściciel księgarni The Mysterious Bookshop w Nowym Jorku. Laureat prestiżowej Edgar Poe Award za książkę The Encyclopaedia of Mystery and Detection oraz Ellery Queen Award za wkład wniesiony w promowanie literatury kryminalnej.

Tego autora

Jack Reacher

POZIOM ŚMIERCI

UPROWADZONY

WRÓG BEZ TWARZY

PODEJRZANY

ECHO W PŁOMIENIACH

W TAJNEJ SŁUŻBIE

SIŁA PERSWAZJI

NIEPRZYJACIEL

JEDNYM STRZAŁEM

BEZ LITOŚCI

ELITA ZABÓJCÓW

NIC DO STRACENIA

JUTRO MOŻESZ ZNIKNĄĆ

61 GODZIN

CZASAMI WARTO UMRZEĆ

OSTATNIA SPRAWA

POSZUKIWANY

NIGDY NIE WRACAJ

SPRAWA OSOBISTA

ZMUŚ MNIE

STO MILIONÓW DOLARÓW

ADRES NIEZNANY

NOCNA RUNDA

CZAS PRZESZŁY

ZGODNIE Z PLANEM

oraz

NAJLEPSZE AMERYKAŃSKIE OPOWIADANIA KRYMINALNE 2010(współautor)

Tytuł oryginału:

THE BEST AMERICAN MYSTERY STORIES 2010

Copyright © Houghton Mifflin Harcourt Publishing Company 2010

Introduction copyright © Lee Child 2010

All rights reserved

The Best American Mystery Stories™ is a trademark of

Houghton Mifflin Harcourt Publishing Company

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2020

Polish translation copyright © Jan Kabat 2014

Redakcja: Ewa Pawłowska

Zdjęcie na okładce: UbjsP/Shutterstock

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

ISBN 978-83-8215-152-7

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

Opowiadania te są fikcją literacką, a nazwiska, postaci i wydarzenia w nich zawarte stanowią wytwór wyobraźni autorów. Wszelkie podobieństwa do prawdziwych wypadków, miejsc akcji, a także osób, żyjących czy zmarłych, są przypadkowe.

Przedmowa

Co roku, kiedy zasiadam do napisania słowa wstępnego do nowego wydania Najlepszych amerykańskich opowiadań kryminalnych, przychodzą mi do głowy dwie rzeczy. Po pierwsze: czy mogę napisać o czymś, o czym nie napisałem przy okazji poprzednich edycji? Po drugie: czy ktoś to w ogóle czyta, czy też (postępując mądrze) przechodzi od razu do opowiadań?

No cóż, na wypadek gdyby ta książka wpadła w ręce niezorientowanego czytelnika, oto kilka uwag, o których należy pamiętać.

Kryminał

to

bardzo szeroki gatunek literacki, obejmujący każdą opowieść, w której przestępstwo (zazwyczaj morderstwo) albo groźba przestępstwa (tworząca suspens) stanowią główny wątek fabuły albo temat. Opowiadania detektywistyczne to jeden z podgatunków, podobnie jak wydarzenia opowiadane z punktu widzenia przestępcy, powieści suspensu (nieuchronne zło, którego sprawcą jest człowiek), powieści szpiegowskie (przestępstwa wobec państwa, których skutkiem jest więcej ofiar niż w przypadku pojedynczego morderstwa), a także literatura opisująca procedury policyjne, czerpiąca z historii, opierająca się na humorze, zagadkach, działaniach samotnego detektywa, określana jako

noir

, i tak dalej.

Jeśli ktoś

spodziewa

się tutaj głównie opowiadań detektywistycznych, to będzie zawiedziony. Już prawie nikt nie pisze wybitnych historii, opartych wyłącznie na dedukcji; obserwacja ukrytych tropów i wskazówek, które wykorzystuje genialny detektyw, odeszła do lamusa. Głównym elementem współczesnych opowiadań detektywistycznych jest w większości przypadek, łut szczęścia albo intuicja detektywa (tajniaka, funkcjonariusza policji albo amatora, który może się oderwać od codziennych zajęć – gotowania, uprawiania ogródka, szydełkowania, pisania, strzyżenia czy też zakupów).

Współczesna

literatura

kryminalna skupia się głównie na odpowiedzi na pytanie „dlaczego” zamiast „jak” lub „kto”. Tym samym większość historii opiera się na analizie psychologicznej – dokonywanej przez detektywa, samego czytelnika czy też bohatera opowieści.

Granica

między literaturą kryminalną a klasyczną zatarła się niemal całkowicie. Tacy autorzy kryminałów, jak Elmore Leonard, Robert B. Parker, Dennis Lehane, George Pelecanos, James Ellroy i inni z pewnością tworzą dzieła literackie. Tacy wybitni pisarze, jak Joyce Carol Oates, Michael Chabon, Paul Auster, Jonathan Lethem, Salman Rushdie i inni mają w swoim dorobku również opowiadania oraz powieści detektywistyczne i kryminalne.

Niniejszy

zbiór obejmuje najlepsze opowiadania kryminalne opublikowane w roku 2009. Czytelnik może je nazwać kryminalnymi, detektywistycznymi czy po prostu określić je jako klasyczną prozę, i za każdym razem będzie miał rację. Celem tego wydania, jak każdego z poprzednich (a jest to czternasta edycja) było zebranie najlepszych historii kryminalnych roku; sądzę, że się nam to udało – kolejny raz.

Piszę tu w liczbie mnogiej, mając na myśli moją koleżankę po fachu, Michele Slung, która czyta co roku tysiące opowiadań, by wyszukać te najbardziej wartościowe; Nata Sobela, najlepszego agenta literackiego na świecie, który dzięki bezbłędnemu wyczuciu i smakowi literackiemu potrafił wskazać dziesiątki pierwszorzędnych utworów spośród zarekomendowanych; licznych redaktorów magazynów literackich, którzy przedłużają mi subskrypcję i niejednokrotnie wskazują rzeczy godne uwagi; i oczywiście Lee Childa. Jest powodem do zdumienia i jednocześnie wdzięczności, że Child, autor licznych bestsellerów w Stanach Zjednoczonych, Anglii i Bóg wie, gdzie jeszcze, pomimo licznych zajęć i obowiązków zgodził się przeczytać pięćdziesiąt opowiadań, które wybrałem w tym roku jako najlepsze (lub które podobały mi się najbardziej), i dokonał ściślejszej selekcji, wskazując dwadzieścia najwybitniejszych. Nie wspominając już o napisaniu doskonałego i oryginalnego wstępu.

Do sukcesu tej serii przyczynili się także w sposób niezwykle ważny, choć nie bezpośrednio, poprzedni wspaniali redaktorzy, którzy poświęcili tyle uwagi i czasu tym corocznym edycjom: nieżyjący już Robert B. Parker, Sue Grafton, Evan Hunter (Ed McBain), Donald E. Westlake, Lawrence Block, James Ellroy, Michael Connelly, Nelson DeMille, Joyce Carol Oates, Scott Turow, Carl Hiaasen, George Pelecanos i Jeffery Deaver.

Ponieważ oddaję się niemal obsesyjnym poszukiwaniom i lekturze każdego opowiadania kryminalnego, jakie opublikowano, prześladuje mnie paranoiczny lęk, że mogę przeoczyć jakąś wartościową rzecz, jeśli więc jesteś autorem, redaktorem lub wydawcą albo natrafiłeś na coś godnego uwagi, przyślij mi książkę, magazyn, a nawet pojedyncze kartki z tekstem na adres: The Mysterious Bookshop, 58 Warren Street, New York, NY 10007. Jeśli dany utwór ukazał się najpierw w wersji elektronicznej, należy przesłać wydruk. Koniecznie dołącz informacje pozwalające skontaktować się z autorem. Materiały dotąd niepublikowane nie będą ze zrozumiałych względów brane pod uwagę. I żadne nie będą zwracane. Jeśli nie masz zaufania do poczty, dołącz do korespondencji zaadresowaną i opatrzoną stemplem kartę.

Opowiadanie musi być napisane przez amerykańskiego albo kanadyjskiego autora i opublikowane w Stanach Zjednoczonych lub Kanadzie w roku kalendarzowym 2010. Im wcześniej je otrzymam, tym chętniej je rozpatrzę. Z powodów znanych jedynie tumanom (bez obrazy), którzy czekają do Bożego Narodzenia z przesłaniem opowiadania opublikowanego minionej wiosny, co zdarza się każdego roku, zgrzytając zębami, czytam stosy opowiadań, podczas gdy moja żona i przyjaciele przystrajają choinkę i cieszą się świętami. Jeśli zamierzasz tak zrobić, to byłoby dobrze, żebyś dostarczył mi coś naprawdę dobrego, bo przystąpię do lektury z wściekłością, nad którą ledwie panuję. W związku z napiętym planem wydawniczym ostateczny termin nadsyłania prac upływa 31 grudnia. Jeśli twoje opowiadanie trafi do mnie dwadzieścia cztery godziny później, nie będę go czytał. Naprawdę.

O.P.

Wprowadzenie

Wydaje się, że wszyscy wiedzą, czym jest opowiadanie, ale teoretyczna dyskusja dotycząca tego gatunku jest dość ograniczona. Definicja, daleka od jednoznaczności, wywodzi się z dwóch źródeł: pierwszym jest Edgar Allan Poe, który powiedział, że traktuje powieść podejrzliwie i woli coś, co można przeczytać za jednym razem; drugim jest Mark Twain, który oświadczył – mając na myśli list, nie powieść – Przepraszam, że jest tak długi; nie miałem czasu go skrócić.

Niektórzy przypisują ten drugi cytat Pascalowi, ale jest bardzo prawdopodobne, że zdanie to padło właśnie z ust Twaina, autora licznych powiedzonek. Tak czy inaczej, sens w obu przypadkach jest oczywisty i sprzeczny z tym, co automatycznie się nasuwa: nadanie historii krótkiej formy wymaga więcej czasu i wysiłku niż jej rozwinięcie w dłuższą opowieść. W świetle stworzonej przez Poego koncepcji „jednego razu”, opowiadanie upodabnia się do wypieszczonego klejnotu, którym koneser potrafi się zachwycać, tak jak smakosz zachwyca się doskonałym winem albo wyrafinowanym daniem.

Nie jestem tego taki pewien.

Kwestionując na początek Poego: jego słowa są pełne interesowności. Żadna forma literacka nie odznacza się wyższością nad jakąkolwiek inną formą. Wszyscy pisarze miotają się w głębi duszy. Wszyscy próbujemy zarobić na chleb powszedni i stworzyć coś, co się sprzeda. Niepodważalna według Poego koncepcja „utworu na jeden raz” była podyktowana wymogami ówczesnego rynku wydawniczego. Poe starał się odpędzić widmo głodu, pisząc dla periodyków, których za jego życia było mnóstwo i których liczba bezustannie rosła. Wierzcie mi, gdyby mógł sprzedawać tysiącstronicowe powieści, robiłby to i dzisiaj byłby znany jako ktoś, kto głosi ich wyższość nad krótkimi formami. Jednak rynek potrzebował niewielkich kawałków literatury, więc Poe je dostarczał. Charles Dickens jechał na tym samym wozie, ale on po prostu dzielił swoje (tysiącstronicowe) powieści na mniejsze kawałki, które drukowano w odcinkach, ku wielkiemu zachwytowi czytelników, głównie dlatego że chcieli się dowiedzieć, co będzie dalej. Artur Conan Doyle plasuje się gdzieś pośrodku; kanon pod hasłem Sherlock Holmes to z pewnością seria opowiadań, ale Sherlock Holmes to także jedna, niepodzielna całość, uwielbiana i wzbudzająca zachwyt swoim całokształtem, nie zaś epizodycznym charakterem, jakby rzecz istniała pod postacią gigantycznej powieści, niezależnie od swej chaotycznej historii wydawniczej.

I teraz, by zakwestionować założenie kryjące się w słowach Twaina: gwarantuję z całym przekonaniem, że żadne opowiadanie w niniejszej antologii nie zabrało autorowi więcej czasu niż jego powieści. Nawet w przybliżeniu. A jednak każde zdanie jest starannie opracowane i wygładzone; tak, każde z opowiadań było czytane i poprawiane, ponownie czytane i poprawiane – ale tak też się dzieje z każdym zdaniem i rozdziałem w powieści, które są znacznie dłuższe od opowiadań; wysiłek w obu wypadkach jest proporcjonalny i porównywalny.

A zatem, czy opowiadania w tym zbiorze nie są cudownie wypieszczonymi klejnotami, którymi koneser może się cieszyć jak wykwintnym posiłkiem czy winem? No cóż, owszem, jednak nie z powodów, które są uważane za pewnik.

Opowiadania pozwalają na odrobinę swobody. Prezentowani tu autorzy, jako powieściopisarze, są w pewnym stopniu ograniczeni w tym, co piszą; chodzi zarówno o względy ekonomiczne, jak i oczekiwania. Jednak na współczesnym rynku wydawniczym opowiadania nie są obarczone ryzykiem finansowym, nie podlegają też ograniczeniom, jakie narzucają oczekiwania czytelników. Tak więc autorzy mogą pisać o różnych rzeczach i, co więcej, mogą to robić na różne sposoby.

Powieści są plecione na wzór naszyjników, z długiej sekwencji pomysłów, które łączą się z sobą niczym klejnoty i węzły; opowiadania mogą zawierać tylko jedną myśl. Powieści muszą brać za cel całe spektrum poruszanych zagadnień; opowiadania mogą się ograniczyć do szybko zadawanych ciosów, a główna myśl może być jedynie zasugerowana (jak w słynnym pięciowyrazowym opowiadaniu Ernesta Hemingwaya: Na sprzedaż. Dziecięce buty. Nienoszone). Do pewnego stopnia znikomość głównego tematu – czy skąpa wiedza na jego temat – staje się cnotą. Byłem kiedyś w luksusowym butiku na Madison Avenue w Nowym Jorku. Sprzedawano tam pióra, notatniki i temu podobne rzeczy. Jakaś kobieta poprosiła, żeby pokazano jej kilka filofaxów – niewielkich skórzanych kołonotatników. Pokazano jej dwa. Zadzwoniła ze swojej komórki i oznajmiła: „Mają niebieskie i zielone”. Wysłuchała odpowiedzi i oznajmiła: „Wcale nie jestem pasywnie agresywna!”.

No cóż, niemożliwe, by ten podsłuchany incydent mógł zainspirować kogoś do napisania powieści. Za mało materiału. Ale mógłby zainspirować do opowiadania. Każdy pisarz ma w głowie szufladę z etykietką „Wspaniałe pomysły, których nie mogę wykorzystać w powieści”. Można jednak wykorzystać je w opowiadaniach.

Podobnie każdy pisarz ma w głowie szufladę z etykietką „Wielkie głosy, których nie mogę…” i „Wielkie postaci, których nie mogę…”, i „Wielkie scenariusze, których nie mogę…”, i tak dalej. Pisarze specjalizujący się w gatunku noir mogą odczuć w pewnym momencie pokusę, by spróbować czegoś weselszego, a ci od książek dla dorastających dzieci mogą zatęsknić za czymś dozwolonym od lat osiemnastu albo obwarowanym jeszcze ostrzejszymi restrykcjami. Rynek opowiadań pozwala rozwinąć te skrzydła. Często rezultatem jest wyczuwalne między wierszami wrażenie świeżości, entuzjazmu, nowatorstwa i radości ze strony autora. Wy także odniesiecie to wrażenie i być może pozwoli nam ono pełniej, lepiej zrozumieć, czym jest opowiadanie – w dzisiejszej kulturze przynajmniej: obcowaniem z prawdziwym mistrzostwem, jak w baseballu… długi męczący sezon dobiega końca i wszyscy czekają na celny rzut.

Gary AlexanderCharlie i piraciZ „Alfred Hitchcock’s Mystery Magazine”

Imię jego: Juan Gama. Pod takim mianem występuje. Nie jest Latynosem, ale jego skóra ma śniady odcień dzięki syryjskiej krwi ze strony matki. Ujdzie, w każdym razie jeśli chodzi o tego wścibskiego gringo, który zwie się Charlie i siedzi przy sąsiednim stoliku.

– Historia Campeche jest niezwykła – mówi Charlie Peashooter, obok słodkiej bułeczki i soku pomarańczowego leży otwarty przewodnik. – Jedyne prócz kolumbijskiej Cartageny miasto w obu Amerykach otoczone murem, który miał odstraszać piratów. Z pewnością wie pan o tym, señor. Przepraszam, jeśli nudzę.

Juan uśmiecha się blado i przytakuje głową, starając się udawać, że angielski to dla niego obcy język. Siedzą w La Parroquia, kawiarence pod gołym niebem przy Calle 55. Jajka i kawa na śniadanie to domowa rutyna, do której przywykł. Wie, że rutyna i schematyczne zachowania mogą być niebezpieczne, ale sześć miesięcy w Campeche przytępiły jego czujność.

Leżące na półwyspie Jukatan nad Zatoką Meksykańską Campeche odpowiada wielkością Tacomie i Shreveport. Jest tropikalne i malownicze, poza tym mało kto je odwiedza. Juan Gama przypuszcza, że zwykle przebywa tu około pięciuset przyjezdnych, w tym różnej maści europejscy gringos. Gdyby doszli do wniosku, że uciekł na południe od granicy, to przeszukiwaliby gorące miejsca w rodzaju Acapulco czy Cancún, gdzie można zaszaleć w większym stylu.

Juan Gama skończył właśnie dwadzieścia cztery lata. Choć jest ubrany tylko w podkoszulek i szorty, udaje mu się zachować nieco niechlujny wygląd. Jego okulary w drucianych oprawkach są brudne, a kręcone czarne włosy rozczochrane. Jest chudy i odrobinę niezgrabny, utył też około siedmiu kilogramów, głównie w pasie. Od lat nie czuł się tak rozluźniony.

– Pirat – powtarza i udaje, że to słowo sprawia mu trudności.

– Zgadza się – potwierdza Charlie, zaglądając do przewodnika. – Proszę posłuchać: angielscy, holenderscy i francuscy piraci plądrowali regularnie Campeche od chwili jego założenia w szesnastym wieku. Dziewiątego lutego tysiąc sześćset sześćdziesiątego trzeciego roku połączyli swe siły i zabili wszystkich mężczyzn, kobiety i dzieci. Po tej napaści kolonialne władze hiszpańskie postanowiły otoczyć miasto murem. Zamiar ten zrealizowano w ciągu następnego półwiecza i wyeliminowano zagrożenie. Od tej pory każdy atak piracki był odpierany.

Nie wszystkie kobiety zostały zamordowane, w każdym razie jeśli wierzyć Teresie, dziewczynie Juana, która ma bzika na punkcie tego tematu. Teresa po prostu wie, że pewna jej antenatka przeżyła – piękność, którą zniewolił kapitan piratów. Prześladuje ją wewnętrzny konflikt z powodu pirackiej krwi, która płynie w jej żyłach, i tego, co uczyniono z jej przodkami.

Juan nadal kiwa głową, uśmiechając się przy tym.

Charlie zainicjował rozmowę i się przedstawił. Jest starszy od Juana o dziesięć lat. Szczupły, muskularny i opalony, w eleganckich spodniach i pulowerze, ma proste i białe zęby. Przedziałek we włosach jest równiutki niczym promień lasera. Miła powierzchowność świadcząca o prywatnej edukacji, choć nos wydaje się zbyt długi, a bruzdy nosowe zbyt wyraźne, by człowiek ten mógł uchodzić za hollywoodzkiego przystojniaka. Uśmiecha się często, a niebieskie oczy unikają bezpośredniego kontaktu. Mówi barytonem o doskonałej dykcji i pachnie wodą kolońską.

Charlie emanuje niewymuszoną sympatią. Traktuje Juana jak gospodarz popularnego programu telewizyjnego swojego gościa.

– Tak. Bardzo ciężkie czasy – mówi Juan, znów skupiając się na jajkach.

– W rzeczy samej. Definicja piractwa jest obecnie odmienna i bardziej złożona. Jeden ze słowników określa ją jako bezprawne wykorzystanie czyjegoś wynalazku, dzieła albo koncepcji. Odnosi się to głównie do kwestii naruszania praw autorskich. Te firmy produkujące oprogramowanie dosłownie szaleją, prawda? Oczywiście, sens pojęcia „piractwo” jest jeszcze szerszy. Dotyczy na przykład metodycznej manipulacji przy grach losowych na terenie trzech stanów. Manipulacji wartej dwa miliony dolarów.

Juan Gama wypuszcza z dłoni widelec i podnosi wzrok.

Charlie Peashooter uśmiecha się zniewalająco.

– Sądziłeś, Juanie, że przyślą jakiegoś osiłka, który połamie ci palce?

Juanowi Gamie dosłownie odebrało mowę.

– Spokojnie. Tak robiło się kiedyś, za dawnych czasów. Proszę, dokończ swój posiłek. Potem pogadamy.

• • •

– Jestem konsultantem – wyjaśnia Charlie, kiedy spacerują malecon, czyli bulwarem biegnącym wzdłuż Zatoki Meksykańskiej. – Zrozum to, Juanie. Przysłano mnie tu w celu negocjacji, rozwiązania tego problemu. Jestem rozsądnym człowiekiem, a moi zleceniodawcy to rozsądni ludzie. Ot i wszystko.

Idą pod gorącym bezchmurnym niebem. Woda ma wyrazisty odcień stłumionej zieleni, niczym oranżada z limonki.

– Jak mnie znalazłeś?

– Będę mówił do ciebie „Juan”, jeśli nie masz nic przeciwko temu.

– Nie mam.

– Wyszkoliłeś brygadę facetów potrafiących liczyć karty, i to na skalę dotąd nieznaną. Szliście jak burza i zgarnialiście pieniądze, zanim kasyna zdążyły sobie uświadomić, co się stało. To byli twoi kumple z korporacji studenckiej, starzy przyjaciele z lat szkolnych?

– Nie. Chłopaki z akademika, niektórzy wciąż się uczą – mówi Juan.

– Wynagrodzenie?

– Pięćdziesiąt procent minus koszty przelotu, wyżywienia i hotelu.

– Zarobić i zwiać, że się tak wyrażę. Istny blitzkrieg. Szkoliłeś ich i wymieniałeś tak szybko, że znikali, zanim ktokolwiek zdążył puścić w obieg ich zdjęcia. Twój system był druzgocąco prosty i skuteczny. Krupierzy od blackjacka, którzy widzieli już wszystko, jak im się zdawało, ani razu się nie połapali. Chapeau bas, szanowny panie.

– Hm, dzięki. Ale jak mnie znaleźliście?

– Wszystko zależy od zasobów, jakimi się dysponuje. Każdy się złożył i główkował. Ustalenie twojego miejsca pobytu było prawdziwym wyzwaniem.

– Liczenie kart nie jest przestępstwem, sam wiesz. Jeśli ktoś się orientuje, jakie karty zostały w podajniku, to szanse przechodzą z kasyna na gracza. To wszystko.

– Kwestia etyki.

Juan Gama wybucha głośnym śmiechem.

– Och, przyznaję, że to hipokryzja, ale tak już jest – zapewnia Charlie. – Tak czy owak, moi zleceniodawcy chcą odzyskać swoje pieniądze.

Juan jest bliski zwymiotowania posiłku. Przystaje i bierze głęboki wdech.

Charlie kładzie mu dłoń na ramieniu i uśmiecha się przyjaźnie.

– Juanie, proszę, spróbuj się odprężyć. Wszystko będzie dobrze. Gangsterzy pokroju Bugsy’ego, Moe Greena czy Williego Szpikulca już od dziesiątków lat nie robią w tym interesie.

Juan wzdryga się w duchu.

– Chodzi ci o negocjacje?

– Właśnie. Ludzie, którzy prowadzą w dzisiejszych czasach kasyna, wywodzą się z dużych korporacji. Są pokłosiem konglomeratów rozrywki i hierarchii plemiennej. Rozumieją, że przetrącone kolana nie wpływają dodatnio na bilans. Pojmują znaczenie kompromisu i decyzji biznesowych.

Juan kiwa ponuro głową.

– Podział pół na pół zapewnił ci około miliona dolców. Wygląda na to, że żyjesz konserwatywnie. Z drugiej strony nie oczekujemy, że odłożyłeś wszystko co do grosza.

– Zgadza się.

– Odliczamy to, co zapłaciłeś tym swoim chłopakom. Jestem upoważniony pozostawić ci dziesięć procent. Na czysto. Oddasz nam dziewięćdziesiąt procent z miliona, a resztę sobie zatrzymasz. Tutaj to oznacza, że jesteś ustawiony na całe życie. Traktują to oszustwo jako czesne za naukę, której im udzieliłeś. Co ty na to, koleś?

– Hm. Tak. Okay.

– Kiedy?

Juan wpatruje się w wodę oceanu.

– No cóż, nie trzymam tej forsy w walizce pod łóżkiem.

Charlie parska śmiechem.

– Aha. Zagraniczne banki?

– Wielki Kajman – improwizuje Juan.

– Specjalizowałeś się w statystyce, zanim porzuciłeś uczelnię bez dyplomu, Juanie. Genialny, choć niezaangażowany student. Cieszę się, że to właśnie ja przywracam spokój i poczucie stabilności twojemu życiu.

– Doceniam to, Charlie.

– Jak myślisz? Kiedy?

– Może jutro.

– Powiedzmy, że jutro, i to definitywnie. Dzięki cudom elektroniki możemy dokonać transakcji z prędkością światła. Potrzeba jedynie dobrej woli. Podczas śniadania w La Parroquia. Ja stawiam. – Charlie wręcza mu karteczkę. – Numer konta. Mówisz, że sprawa jest załatwiona. Ja dzwonię i uzyskuję potwierdzenie. A potem żyjesz długo i szczęśliwie.

– Okay.

Charlie wskazuje wodę.

– Dzisiaj jest dziewiąty lutego. Cóż za zbieg okoliczności.

– Hm?

– Rocznica masakry, totalnej grabieży. – Charlie zatacza ręką łuk w stronę lądu, ku bramie, czyli kamiennemu monolitowi wzniesionemu przez człowieka. Mur po tej stronie dawno już zniknął. Stoją na ziemi, którą naniesiono w latach pięćdziesiątych. – Znajdujemy się na poziomie morza. Przed wzniesieniem fortyfikacji piraci przybijali po prostu do brzegu i wkraczali na ląd. Tragedia, tragedia, tragedia.

Juan myśli o piratach Teresy. Opowieść Charliego musi zawierać jakiś morał, ale nie pyta, co to takiego.

– Juan Gama to hiszpański odpowiednik Johna Doe, innymi słowy przeciętnego zjadacza chleba – ciągnie Charlie. – Naiwnie proste, ale ma w sobie coś sympatycznego i figlarnego.

Juan nie znajduje słów, patrzy tylko na swoje stopy.

– Niestety, żyjemy w dorosłym świecie, Juanie – dodaje Charlie.

• • •

Charlie siedzi na brzegu łóżka. Jest wczesny wieczór, a on obserwuje ciemniejący horyzont i morze, coraz żywotniejsze. Charlie znajduje się na poziomie czwartego piętra, być może bezpośrednio nad miejscem, w którym piraci odwalali swoją robotę. Ten hotel cieszył się popularnością podczas spekulacyjnego boomu naftowego na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Teraz jest nadgryziony zębem czasu, niezupełnie czysty i prawie pusty.

Charlie nie ma nic przeciwko temu. Nie przepada za ludźmi i lubi się cieszyć swoją prywatnością.

Składa automatycznego colta .25, rozkłada i powtarza wszystko od nowa do chwili, aż każda ruchoma część broni pokryta jest cieniutką warstwą smaru. Ściera jej nadmiar i podziwia ten mechaniczny wytwór ludzkiej wyobraźni, który pasuje doskonale do jego dłoni.

Przeszmuglowanie broni nie stanowiło najmniejszego kłopotu. No problema. Klienci Charliego przewieźli go do Monterrey na pokładzie prywatnego odrzutowca. Tutaj przybył czarterem.

Podchodzi do okna i podnosi nabój ku gasnącemu światłu. W domowym warsztacie Charlie wydrąża fabryczną amunicję, aż ołowiane ścianki stają się niemal przezroczyste.

Nikt nie potrafi działać z tak bliska jak ja, myśli z dumą. Nikt. I Charlie ma rację. Sympatia, jaką budzi, pozwala mu załatwiać sprawę z bliska. Wszyscy lubią Charliego. Nawet najbardziej podejrzliwa ofiara nie ma zwykle pojęcia, co ją czeka.

Zimna stal przy uchu. Natychmiastowa świadomość zdrady. Jeden strzał o niskiej prędkości pocisku, niewiele głośniejszy od klapsa, kanał słuchowy jako naturalny tłumik. Bulgot dobywający się z ust, gałki oczne uciekające w górę niczym rolety, potem nicość. Nie ma bałaganu, nie ma sprzątania.

Specjaliści medycyny sądowej, którzy usuwali pociski z papkowatych mózgów jego ofiar, twierdzą, że kule przypominają pająki. Jest to jedyny pewniak w legendzie Charliego Peashootera, który posługuje się damską bronią i nigdy nie chybia.

Charlie wsuwa colta do kabury, zahipnotyzowany spektakularnym pokazem światła, wyjącego wiatru i zacinającego niemal poziomo deszczu. Drzewa palmowe wyginają się jak łuki, a na powierzchni hotelowego basenu widać białe grzywacze. Nigdy wcześniej nie był w tropikach i teraz jest zdumiony. Wydaje się, że pogoda zmienia się tak szybko, jak podają to w telewizji, gdzie gadające i starannie ufryzowane głowy komentują zdjęcia satelitarne.

Niepokoi go to zadanie dotyczące Juana Gamy. Jego zleceniodawcy wysłali go natychmiast, gdy tylko zlokalizowali Juana i zorientowali się w jego śniadaniowych nawykach. Charlie nie ma zielonego pojęcia, jaki jest adres Juana, choć zdołano ustalić, że mieszka niedaleko z kobietą o imieniu Teresa i jej bratem Perezem.

Juan to kapryśny młody człowiek, któremu brakuje wdzięku. Sprawia jednak wrażenie rozsądnego. Powinien pojawić się jutro. Kiedy już poda magiczny numer konta, a transakcja zostanie przeprowadzona, on, Charlie, zwabi go w jakieś odludne miejsce i załatwi sprawę do końca. Bądź co bądź, nie chodzi wyłącznie o pieniądze. Chodzi też o zasady. Żelazne zasady.

Charlie gasi światło. Kłaść się z kurami. To jego dewiza.

Wpatruje się w upstrzony przez muchy sufit i znów nie może się nadziwić, że jego zleceniodawcy często przedkładają zemstę nad finansową rekompensatę. Nie może tego zrozumieć, tak jak nie może zrozumieć seryjnych zabójców. Nigdy ich nie pojmował. Dlaczego nie zabijać dla zabawy i jednocześnie zysku?

Ziewa i dochodzi do wniosku, że są ludzie i ludziska.

• • •

Juan Gama wpatruje się w sufit, który nie jest upstrzony przez muchy. Teresa to niezwykle sumienna gospodyni.

– Masz jakieś kłopoty?

– Dlaczego pytasz?

– Chodzi o to, jak się zachowywałeś, kiedy wróciłeś po śniadaniu. – Teresa się waha. – I o to, jak zachowujesz się teraz, jak mnie tuliłeś, kiedy już przestaliśmy się kochać. Nigdy wcześniej mnie tak nie tuliłeś.

Teresa jest starsza od Juana. To serdeczna, namiętna kobieta z lśniącymi czarnymi włosami i ufnymi oczami. Ma obfite biodra i sięga mu wzrostem do ramion. Pracuje jako agentka biura podróży w hotelach. Juan poznał ją podczas jednodniowej wycieczki do majańskich ruin w Edzna. Juan wyróżniał się w grupie francuskich turystów.

Potem zabrał ją na kolację. Jedli smażonego granika i pili wino. Potem znowu pili i trzymali się za ręce. Teresa powiedziała mu, że sprawia wrażenie zagubionego. Już nie, odparł.

Teresa wzięła Juana do swojego domu w starym mieście otoczonym murem. Od tej pory tam mieszka, pospołu z jej bezużytecznym bratem Perezem, który jest w jego wieku. Teresa jest dla Juana kochanką, matką i najlepszym przyjacielem. Wszystkim tym i czymś więcej.

Otoczone murem miasto znajduje się w samym środku urbanistycznej odnowy. Po obu stronach wąskich uliczek wykładanych gładkimi białymi kamieniami biegną rzędy parterowych i jednopiętrowych domów o ozdobnych drzwiach, kutych w żelazie balkonach i pastelowych tynkach. Te, które nie zostały jeszcze doprowadzone do ładu, są w trakcie remontu; z chwiejnych bambusowych rusztowań zwieszają się wiadra z farbą. Miasto pokrywa się każdym kolorem, z wyjątkiem lukrecji.

Dom Teresy jest mandarynkowy. Jej frontowy pokój to minimuzeum. Jako osoba wywodząca się z prastarej miejscowej rodziny – niektórzy z jej przodków walczyli z piratami, jak twierdzi – ma ich pradawne portrety, a także wizerunki złych osobników pokroju Pete’a Kuternogi i Czarnobrodego. Przechowuje starą broń – w rzeźbionym kredensie i na ścianie – pistolet skałkowy, kulę armatnią, garłacz i kuszę.

Powiew sztormu wprawia w drżenie drewniane żaluzje, które stukają jak pałeczki perkusyjne. Juan wstaje z łóżka i opuszcza żaluzje.

– Czułam, że przed czymś uciekasz, ale nie chcesz mi się zwierzyć.

Leży na boku, obrócona do niego plecami.

– Nie chcę cię niczym obarczać – zapewnia, nie do końca kłamiąc.

– Możesz, Juanie.

– Wszystko będzie dobrze.

– Twoje imię i nazwisko. Juan Gama. Wiem, że nie są prawdziwe.

– Chciałabyś poznać moje prawdziwe…

– Nie. Chcę cię znać takim, jaki jesteś.

Juan Gama – John Doe, myśli. Musiał stracić rozum. Całkowity idiotyzm. No, ale zawsze traktował życie jak grę.

Jest pewien, że ona śpi, kiedy słyszy jej pytanie:

– Widziałeś dziś Pereza?

– Nie – kłamie.

– Nie słyszałam, żeby wrócił. Ten okropny sztorm, El Norte. Mam nadzieję, że go nie dopadł.

Zimne wiatry północne, które czasem się pojawiają, miejscowi nazywają El Norte.

– Nic mu nie będzie. To duży chłopak.

– Nie jest dużym chłopakiem, Juanie. To dziecko.

Juan udaje, że zasypia.

– Czasem przypominasz mi Pereza, Juanie.

Juan nie zasypia. Nie potrafi zmrużyć oka. Wie, że choć Charlie wydaje się porządnym gościem, to jednak jego dobroć ma swoje granice.

Gdybym tylko miał pieniądze, które mógłbym mu dać, ubolewa w duchu.

• • •

Charlie Peashooter popija kawę w La Parroquia; już dawno minęła pora, kiedy Juan Gama je śniadanie. Charlie jest rozczarowany, ale nie zaskoczony. Trudno mu sobie wyobrazić, by chciwość przyćmiewała komuś instynkt samozachowawczy, ale taka jest ludzka natura.

Sztorm trochę zelżał. Nie przyprawia już oczu o łzy i nie wzbija małych tsunami w kałużach brudnej wody. Nie jest to idealna pogoda na lot. Jednakże nie ma tego złego. Charlie słyszy, jak taksówkarz przy sąsiednim stoliku skarży się kelnerowi, że żaden samolot nie może wylądować na lotnisku z powodu bocznych wiatrów i wody na pasie startowym.

Lotnisko, myśli Charlie. Zdaje się na wyczucie i pyta kelnera, gdzie jest Juan, i dowiaduje się od mężczyzny, że Juan powiedział, iż wylatuje dziś rano z miasta na krótką wycieczkę.

• • •

Perez patrzy przez pokrytą strugami wody szybę. Samolot na pasie nabiera szybkości, jego koła wzbijają pióropusze wody. Unosi się bez trudu nad ziemią. Maszyna Pereza mogłaby wznieść się z taką samą łatwością, żeby zabrać go podczas lotu powrotnego do miasta Meksyk, ale nie ma jej tutaj. Można w takich warunkach wystartować, ale nie wylądować, została więc zawrócona.

Perez nie rozumie latania – jak podczas złej pogody samolot może wzbić się w górę, ale nie może wylądować. Zamawia w barze jeszcze jedną whisky. Taki już jego pech, że El Norte szaleje od trzech dni. Chwilami czuje się tak, jakby nad głową wisiała mu wielka czarna chmura.

Gringo, chłopak jego siostry, od którego nigdy nie dostał nawet peso, wręczył mu bilet na samolot i pieniądze na jedzenie, bary i pokój hotelowy, który zarezerwował w Meksyku. Gringo powiedział, że interes, który miał tam załatwić, został odwołany, po co więc zmarnować taką okazję?

Gringo nie miał żadnych interesów, o których Perez by wiedział, i nie ruszył się z domu od czasu, kiedy wlazł Teresie do łóżka, ale Perez się z nim nie spierał.

Perez pije i się uśmiecha. Podejrzewa, że za tym wszystkim stoi Teresa, która chce, żeby brat usunął się na kilka dni, by mogła pobyć sama z gringo i wyciągnąć od niego propozycję małżeństwa. Choć Juan nie jest kimś szczególnie atrakcyjnym jak na Anglo, Teresa zdaje się go lubić bardziej niż on ją.

Jeśli chodzi o to, czy Juan zostanie, czy też nie, Perez nie ma ustalonej opinii. Facet jest bogaty jak każdy gringo, ale do chwili tego prezentu pod postacią wycieczki nie pojawiły się żadne pieniądze. Dom należy również do Pereza, a Teresa jest pracowita. Przez brak szczęścia i złych szefów Perez nie potrafił się utrzymać w żadnej robocie, ale dzięki siostrze na stole zawsze jest fasola i tortille.

– Będzie tak lać przez czterdzieści dni i nocy, jak w czasie potopu? Jeśli zobaczysz łódź ze zwierzętami, zwiewaj na wzgórza.

Perez śmieje się z tego oklepanego dowcipu, który padł z ust stojącego obok gringo. Facet posługuje się łamanym hiszpańskim.

– Cholerny pech – ciągnie gringo. – Na lotnisku w Meksyku czeka na mnie moja dziewczyna.

– Człowieku, nie musisz mówić mi o pechu – zapewnia Perez.

– Spędziłem dwa tygodnie w Campeche. Doradztwo. Cholernie tęsknimy do siebie. Jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.

Perez rozumie. Tamten się uśmiecha szeroko i mruga. Jest tak uprzedzająco grzeczny i odznacza się głosem o tak doskonałym brzmieniu, że powinien być prezenterem w amerykańskiej telewizji.

– Współczuję, stary. Jadę tam na urlop. Jeśli ma się pieniądze, to wszędzie się można zabawić.

Gringo wzdycha.

– Kiepsko z naszym samolotem. A ma nas odwiedzić siostra mojej dziewczyny. Jest w twoim wieku. Diabelnie gorąca.

Perez patrzy na niego.

Gringo unosi dłonie i zakreśla w powietrzu kształt klepsydry. Perez znów skupia uwagę na samolotach, które kołują na pasie startowym i rozbryzgują wodę. Ostatnio handlował na ulicy drewnianymi replikami statków pirackich, których nie chciał kupić żaden turysta. A teraz, kiedy wreszcie ma w portfelu plik pesos, los pozbawia go przyjemności.

Gringo strzela palcami.

– Mam pomysł. Podobno w Méridzie się przejaśnia. Jestem pewien, że startują stamtąd jakieś samoloty. Daleko to?

Mérida, stolica stanu Jukatan, leży w odległości trzech godzin jazdy samochodem, prosta droga, wyjaśnia Perez i dodaje:

– Z powodu pogody może to potrwać trochę dłużej, choć niewiele.

– Mam samochód, ale nie wiem, jak tam dojechać.

– Ja wiem – zapewnia Perez.

– Wyświadczyłbyś mi przysługę, uwalniając mnie od siostrzyczki. Wyglądasz na człowieka, który potrafi to załatwić.

Kolejny uśmiech i mrugnięcie. Jest miłym, przyjacielskim gościem, poza tym łączy ich wspólny problem.

– Dlaczego nie? – mówi Perez. – Co mam do stracenia?

• • •

Następny dzień, niedziela, jest jasny w przeciwieństwie do chłodnego i posępnego nastroju Juana. Teresa proponuje, żeby wzięli jedzenie i coś do picia i poszli na główny plac. Będzie koncert i wielki tłum. Popatrzą sobie na ludzi i posłuchają muzyki.

– Prześladują cię demony, które masz w głowie, a ja martwię się o Pereza. Zapomnimy o tym – mówi.

Juan wzrusza ramionami.

– Poznał jakąś kobietę. To wszystko.

– Spakował wczoraj rzeczy i nie powiedział mi ani słowa.

– Jest dorosły, Tereso.

– Tylko według metryki, Juanie.

Juan puszcza to mimo uszu. Proponuje, żeby kupić jedzenie i drinki na straganach, ale oszczędna Teresa pakuje chleb, ser i napoje. Od placu dzieli ich osiem przecznic; Juan niesie koszyk, drugą ręką ściska jej dłoń. Ponieważ to koniec ich związku, chwila wydaje się słodko-gorzka.

Juan jest przekonany, że Perez przebywa obecnie w mieście Meksyk, że je, pije i używa sobie na całego. I wie, że wystawiając Charliego do wiatru, naraża się na poważne reperkusje. Juan wyobraża sobie, jak Charlie udaje się na lotnisko i wyciąga odpowiednie informacje od jego pracowników. Informacje dotyczące planu podróży Juana Gamy.

Gdyby Charlie wiedział, gdzie mieszka, to zjawiłby się u Teresy, nie w knajpie. Juan oblicza, że ma jeden dzień, by uciec. Dzisiaj.

Siedząc na ławce, patrzy na ludzi i kapelę. Nie widzi i nie słyszy niczego. Jego myśli wędrują ku ruletce, najczystszej z gier w kasynie.

Samo koło, bogato inkrustowane drewnem, wirujące na precyzyjnych łożyskach, jest tworem piękna. Czy to w ruchu, czy w spoczynku, potrafi hipnotyzować. Od gracza nie wymaga się jakiegokolwiek uczestnictwa. Kładzie się na planszy pieniądze, a krupier je zgarnia.

Juan Gama, specjalista od statystyki z matematycznym umysłem; kto jak kto, ale on powinien odznaczać się rozsądkiem. Nie potrafił się powstrzymać, tak jak człowiek uzależniony od heroiny nie potrafi się powstrzymać przed wbiciem igły w żyłę. Na podobieństwo jednego z tych zdegenerowanych hazardzistów tracił swoje zyski z liczenia kart równie szybko, jak się pojawiały.

Ma dość pieniędzy, by przeżyć następny rok. A potem co? Będzie się o to martwił po upływie dwunastu miesięcy. Dzisiaj problem stanowi Charlie.

Wyrozumiały Charlie… Czy okazałby współczucie, gdyby Juan zdołał go przekonać, że stracił mnóstwo pieniędzy, grając w ruletkę? Jak brzmi to powiedzonko? Jesteś tylko chwilowym właścicielem zasobów kasyna? Czy Charlie przekazałby swoim szefom, że mimo wszystko odzyskali swoje pieniądze, bo wróciły do nich?

Jasne, czemu nie. Cuda się zdarzają.

– Dobrze się czujesz? – pyta Teresa.

– Co?

– Nie chcesz ze mną rozmawiać. Jakbyś był w transie.

– Przepraszam.

Teresa wstaje z miejsca.

– Ponieważ nie bawisz się dobrze, ja też nie potrafię. Zresztą i tak chcę sprawdzić, czy Perez jest w domu.

Dlaczego nie? – myśli Juan, podnosząc się wolno z ławki. Obejmuje Teresę i ruszając niespiesznie, zaczyna opowiadać jej o wszystkim.

• • •

Charlie Peashooter jest pod wrażeniem. To małe mieszkanie sprawia wrażenie niezwykle schludnego, a salon to antykwariat pełen militariów, nie wspominając już o galerii łotrzyków: piraci i kolonialni bogacze na portretach. Widać dotyk kobiecej dłoni – serwetki i woń świeczek. Wystrój jest zapewne dziełem siostry tego pechowego chłopaka z problemem alkoholowym.

Żeby dostać się do terminalu, Charlie kupił bilet do Cancún. Kiedy nie zauważył nigdzie Juana, wysnuł logiczny wniosek, że facet posłużył się kimś w swoim planie, obliczonym na zmylenie przeciwnika. Kolejny element logiki: po co Juan miałby się wypaplać przed kelnerem, jeśli chciał zwiać z miasta? Wystarczyło dać w łapę pracownikowi biura i dowiedzieć się, że człowiek o imieniu Perez też nabył bilet. I zidentyfikować go.

Niewykluczone, że nieuczciwe zyski Juana Gamy nie znajdują się na jakimś zagranicznym koncie, myśli Charlie. Może Juan jest staroświecki i chowa wszystko w materacu. Domysł okazuje się słuszny. W pudełku na buty, w małym schowku za garderobą, być może nieznanym nawet pani domu, znajduje się drugie pudełko z piętnastoma tysiącami w zielonych i pesos.

Juan podsuwa mu drobną sumkę. Będą jednak musieli uciąć sobie pogawędkę o tym koncie na Wielkim Kajmanie.

Charlie wygląda przez szczelinę w zasłonach. I oto jest ten śmierdziel, wraca do domu z pikniku. Jego uroczo pulchna dama ma zaczerwienione oczy i ściska jak skarb chusteczkę. Charlie cofa się w mrok.

• • •

– Jak mogłeś zrobić Perezowi coś takiego? – pyta nie po raz pierwszy pociągająca nosem Teresa. – Wystawić go na wabia?

– Hej, świetnie się teraz bawi – zapewnia Juan. – Charlie szuka mnie, nie Pereza. Nic mu się nie stanie.

– Już coś się stało. Czuję to. Jak mogłeś mnie przez tyle miesięcy oszukiwać?

– Nie oszukiwałem. Tylko, hm, nie mówiłem ci wszystkiego. Ale zamierzałem to wkrótce zrobić.

– Kłamiesz. Kiedy wyjeżdżasz?

– Bezzwłocznie. Wrócę, jak tylko będę mógł. Obiecuję.

– Kłamiesz. Co to za zapach?

Są już w środku. Juan ma właśnie zamknąć drzwi, kiedy zastyga bez ruchu. On też to wyczuwa.

– Męskie perfumy. Nigdy ich nie używałeś.

– Ja używam. – Charlie wyłania się z cienia. – Proszę mi wybaczyć. Drzwi były otwarte.

– Kłamiesz – oświadcza Teresa, cofając się w stronę Juana.

Juan staje przed nią, chroniąc ją swoim ciałem.

– Posłuchaj, Charlie, potrzebuję jeszcze kilku dni.

Charlie wzdycha i robi współczującą minę.

– Juanie, Juanie, Juanie. Trzeba się było zdobyć na szczerość. Zawiodłem się na tobie. Doszlibyśmy do porozumienia.

Juan zwiesza głowę.

– Gdzie jest mój brat? – pyta Teresa.

– Młody obiecujący człowiek. Mogę się założyć, że hula sobie w Meksyku. Och, przepraszam, siostro – odpowiada Charlie, mrugając przy tym porozumiewawczo.

– Kłamiesz. On też. Obaj kłamiecie.

Charlie patrzy na Juana wzrokiem pełnym rozbawienia.

– No cóż, wiem, skąd pochodzi określenie „meksykańska złośnica”, szczęściarzu. No dobra, Juanie, jak wygląda nasza sytuacja?

– Jeszcze jeden dzień, Charlie. Jest problem z numerami kont…

– Przestań go okłamywać, to może on przestanie okłamywać mnie.

– Słucham? – zwraca się do niej Charlie.

Teresa patrzy na niego, wpatruje się w jego martwe, serdeczne oczy. Wie, że to się nie skończy dobrze.

– Nie ma żadnych pieniędzy oprócz tych, które chowa w moim domu, i myśli, że o tym nie wiem. Powiedz mi, gdzie jest mój brat, a będziesz mógł wziąć tę forsę i pójść sobie.

– Nie ma pieniędzy? – zwraca się do Juana Charlie. – Muszą być.

– Są. Naprawdę są, Charlie.

Juan wymawia słowo „naprawdę” jak sprzedawcy samochodów w telewizyjnych reklamach. Charlie uświadamia sobie teraz, że nie ma żadnych pieniędzy. Przykry fakt, owszem, ale rozwiązanie tej sytuacji się nie zmieni.

Przysuwa się do Juana, klepie go po ramieniu i mówi:

– Pieniądze. Skoro tak twierdzisz. Doskonale. Do diabła, wystarczy znaleźć telefon i wyjaśnić wszystko. Miejmy to już z głowy, okay?

Juan stoi jak przykuty do miejsca.

Charlie obdarza go ujmującym uśmiechem, a potem daje kuksańca, który jest dość bolesnym kuksańcem.

– Chodź, ważniaku, jeden telefon wszystko załatwi.

– Nie – mówi chrapliwym szeptem Teresa.

Ale nie stoi już tam, gdzie poprzednio, za plecami Juana. Przesunęła się w cień. Może ją też będzie musiał załatwić. Trzy zlecenia za cenę jednego. Życie jest jednak niesprawiedliwe.

Zdążył już niemal wypchnąć Juana na zewnątrz. Trzymając mocno za nadgarstek swoją ofiarę, Charlie się odwraca. Mruga, przyzwyczajając wzrok do mroku, i spogląda z tym swoim uśmiechem na Teresę. Zerka na ścianę pełną pirackich pamiątek. Czegoś tam brakuje.

Sięga do kieszeni, doznając olśnienia i wiedząc, co to takiego. Sięga za późno. W chwili gdy dobywa pistoletu, bełt przeszywa mu krtań.

– Raz już przegnaliśmy takich jak ty. Możemy zrobić to ponownie – oświadcza Teresa.

Nie mówi do Charliego Peashootera, który leży na podłodze i jej nie słyszy. Mówi do Juana, który wypada za drzwi i rzuca się do ucieczki, podczas gdy ona znów ładuje kuszę.

R.A. AllenSzmaragdowe wybrzeżeZ „The Literary Review”

Nie wyczuwało się wiatru. Niebieskozielona powierzchnia zatoki była całkowicie płaska, a nad nią zwieszały się opary – zanikająca pozostałość porannej mgły. Apatyczne fale obmywały z pluskiem linię przypływu. Waitron zapalił papierosa, opierając się niedbale o drewnianą balustradę, która otaczała taras Joe’s Crab Trap. Chwila porannego zastoju: barmani przygotowywali sałatki owocowe z myślą o wczesnym wieczorze, pomocnicy kelnera zamiatali z desek zapiaszczone frytki, personel restauracji oddawał się kieratowi ubocznych zajęć, za które nikt mu nie płacił, ale których wymagało oszczędne szefostwo; nikt nie miał zamiaru zatrudniać ludzi do pucowania luster, odkurzania stolarki, polerowania stali i czego tam jeszcze.

Z powodu mgiełki blask słońca był rozproszony i wszędobylski. Waitron czuł, jak drażni mu siatkówki oczu nawet w cieniu zadaszenia. Mgiełka tłumiła też odgłosy plaży: pisk dzieci, głuche uderzenia piłki siatkowej, strzępy muzyki, przeraźliwe krzyki mew. Przesuwał wzrokiem wzdłuż wybrzeża, ze wschodu na zachód, tak daleko, jak pozwalał mu na to wzrok. Ile kobiet mógł dostrzec między znikającymi biegunami w polu jego widzenia? Trzysta? Ponad pięćset? Z pewnością mniej, niż było ich w sierpniu.

Narastała w nim potrzeba, buzująca niczym para – potrzeba seksu-plus. Seks-plus stanowił spełnienie, o którym, jak doskonale wiedział, nigdy nie marzą przeciętni mężczyźni; on jednak czerpał z niego niebywałą satysfakcję. Miała jednak swoją cenę, a była nią sama potrzeba – chęć – która przypominała jednocześnie głód, łaknienie wody i pragnienie narkotyku. Nadszedł czas, by zaznaczyć to terytorium i ruszyć dalej. Tego wieczoru kończył się jego turnus, on sam zaś miał się spakować i ruszyć za kilka dni do Kolorado, ponownie znikając w ruchomym świecie sezonowych kelnerów. Pora była odpowiednia, jak korzystna dla niego koniunkcja planet. Musiał znaleźć tę odpowiednią kobietę. Musiał spróbować jeszcze tej nocy.

– Robert? – Nie kto inny, tylko Holcomb, szef dziennej zmiany; jedyny, który zwracał się do niego po imieniu, tym prawdziwym. Stał w drzwiach, z rękami na biodrach. – Mógłbyś w miarę szybko odkurzyć wentylatory?

Był to jeden z ubocznych obowiązków Waitrona, co zawdzięczał swojemu wysokiemu wzrostowi. Przez sekundę czy dwie patrzył na Holcomba zimnym wzrokiem.

– Jak skończę palić – odparł, strząsając popiół na deski tarasu.

Holcomb wszedł z powrotem do restauracji. Nie mógł nic więcej powiedzieć i obaj doskonale o tym wiedzieli – sezon dobiegł końca. Waitron ponownie skupił uwagę na plaży. Ile dziewcząt w wieku od dwunastu do dwudziestu czterech lat? Ile z odpowiednimi włosami? Z odpowiednim ciałem?

W jego zamyślenie wdarł się stukot – jakiś człowiek wymieniał gonty na dachu głównego budynku restauracji. Waitron obserwował go obojętnie. Dekarz zaliczał się do typu budowlańców, od których jeszcze kilka sezonów wcześniej roiło się w Destin. Niechlujne włosy i broda, półnagi i opalony na nieprawdopodobny brąz, jeden z niezliczonego motłochu przyciąganego z rolniczych rejonów południowego wschodu przez boom budowlany na szmaragdowym wybrzeżu kalifornijskiej enklawy. Średniej postury, małpiej budowy ciała, same ścięgna i żyły. Pas z narzędziami na dżinsach z obciętymi nogawkami i para brudnych tenisówek. W oczach Waitrona był doskonałym okazem swojej klasy: biedak z Georgii albo północnej Florydy, wywodzący się z tak zwanej białej hołoty, której życie obracało się wokół niewymagającej pełnych kwalifikacji pracy, taniego piwa i awantur na osiedlu przyczep mieszkalnych. Na górze musi być ze czterdzieści pięć stopni, myśli Waitron. Jak on to wytrzymuje?

Jakby wyczuwając czyjś wzrok, dekarz przerwał pracę i przykucnął na łagodnie nachylonej powierzchni dachu, wsparłszy nadgarstki na kolanach. W dłoni kołysał mu się młotek. Popatrzył na Waitrona. Miał na lewym mięśniu trójgłowym prymitywny tatuaż: oko. Waitron poczuł, jak gdzieś z zakamarków pamięci napływa ostrzeżenie. Dekarz wciąż wlepiał w niego spojrzenie bladych oczu osadzonych w jastrzębiej twarzy. Waitron odwrócił wzrok.

• • •

Oakley chodził tam i z powrotem po balkonie, ulegając ponuremu nastrojowi, który go ogarnął.

– Nazywają nas hołotą z przyczep mieszkalnych – oznajmił. – A ponieważ świat przypiął nam taką łatkę, jesteśmy skazani na zwierzęcą egzystencję.

– Tak sobie myślę, że wynika to z naszego urodzenia – odparł łagodnie Sparrow. – Osobiście nie czuję się jak hołota.

Od piątej rano wbijał gwoździe w koszmarnym upale. Teraz, kiedy już wziął prysznic i przebrał się w czyste rzeczy, chciał się tylko zrelaksować przy piwie, podczas gdy słońce zachodziło nad piękną zatoką w dole.

– Czytałeś Hobbesa, kiedy siedziałeś w Fountain?

– Tak, czytałem Lewiatana. I egzemplarz Wojny peloponeskiej, który mi przysłałeś. Czytałem mnóstwo. Nic się nie zmienia: odwalasz robotę po czterdzieści centów za godzinę, ćwiczysz na siłowni, idziesz żreć, kiedy ci każą, i śpisz, kiedy gaszą światło. Pozostaje cholernie dużo czasu na naukę.

– Nie odstawiasz komunistycznej propagandy, co? – zażartował Sparrow.

– Nie. Mówię tylko, że…

Oakley wyszedł trzy tygodnie wcześniej. Nieszczęsna fascynacja sklepem jubilerskim w Dothan kosztowała go dwa lata i dziesięć miesięcy.

Sparrow i Oakley byli przyjaciółmi od czasu szkoły podstawowej na bezimiennym, palonym słońcem osiedlu, gdzieś na peryferiach Mary Esther na Florydzie – miasteczka z ciągiem sklepów, zawdzięczającemu swe istnienie pobliskiej bazie lotniczej. Przeżywali wspólnie zarówno chwile radości, jak i smutku i nieśli sobie nawzajem pomoc w więzieniu i na wolności.

Siedzieli teraz na balkonie sypialni Oakleya na pierwszym piętrze starego motelu Spindrift, reliktu z lat pięćdziesiątych, teraz opuszczonego – czerwcowy huragan naruszył palowanie, co zagrażało stabilności zachodniego skrzydła. Na jego miejscu, za rok o tej samej porze, miał stanąć pastelowy wieżowiec, który można było sobie obejrzeć na billboardzie. Oakley mieszkał tu po kryjomu dzięki dobroci faceta o ksywie Two-Eleven, zatrudnionemu niegdyś w motelu w charakterze złotej rączki, obecnie tymczasowego stróża, a także ich starego kumpla z więzienia. Dla faceta nie było z tym żadnego problemu, bo zakładał, że deweloper i tak go zwolni, kiedy przyśle buldożery – co mogło nastąpić lada dzień.

Dzięki ukrytemu pod piaskiem sześćdziesięciometrowemu kablowi Oakley kradł prąd od nieobecnych właścicieli sąsiedniego apartamentu; wystarczało na lodówkę, grzejnik o pojemności pięćdziesięciu pięciu litrów i kilka żarówek. Nie było klimatyzacji, ale pod koniec września upał tak bardzo nie dokuczał, żeby nie dało się spać – mniej więcej. Źródłem pieniędzy na podstawowe potrzeby były dzienne wyprawy w charakterze pomocnika na wyczarterowanych łodziach, które wypływały z East Pass, sprzedaż wędkarskich haczyków turystom, obrabianie ich połowów, szorowanie pokładów i nadburcia, dostarczanie lodu na łodzie – krótko mówiąc, poślednie roboty nadbrzeżnego wyrobnika. Jednak Oakley, który nie lubił, by nim dyrygowano, i którego drażnił władczy styl kapitanów, zyskiwał na przystani reputację malkontenta. Drugie źródło jego dochodu stanowiły „prace dorywcze”, jak wyjaśnił Sparrowowi.

Patrzyli, jak jakaś para młodych ludzi zbliża się do krawędzi wody i rozkłada na kocu. W przekonaniu Sparrowa dziewczyna ożywiała nudny krajobraz plaży. Robiła wrażenie – płowowłosa blondynka poniżej dwudziestki. Wbrew przepisom ustanowionym przez miejscowych strażników porządku społecznego miała na sobie wyjątkowo skąpe bikini – koralowe w odcieniu, parodia stroju plażowego. Sparrow poczuł dreszcz.

– Pieprzyłeś od czasu, jak cię zwolnili?

– Spotkałem się ze dwa razy z Amber, kiedy ten zastępca szeryfa, z którym się związała, miał służbę, ale dziewczyna zaczyna się robić oporna.

Sparrow przypomniał sobie gorącą i wyniosłą Amber. Parsknął ironicznym śmiechem.

Oakley przyglądał się jeszcze przez chwilę dziewczynie w skąpym stroju, potem odwrócił wzrok, jakby ten widok sprawiał mu ból.

– Męczy mnie brak forsy, bracie. Potrzebuję szmalu. Bez pieniędzy nie możesz być tym, kim chcesz. Krótko mówiąc: muszę odszukać Davy’ego Redstone’a.

– Tego pasera?

– Tak. Wisi mi trzy tysiące dolców za towar z lombardu, do którego się włamałem, zanim mnie przymknęli. Słyszałem, że facet przesiaduje w barze na północ od Bridge trzysta trzydzieści jeden, w tej kiepskiej knajpie. Wiesz, Oko Sowy. Chcę, żebyś ze mną poszedł. Żebyś mnie osłaniał.

– To było cztery lata temu. Redstone wypnie się na ciebie.

– Przypomnę mu, że dług to dług. Jak zacznie mi wciskać kit, to mu dołożę.

Sparrow skinął głową. Nie miał żadnych wątpliwości, że violencia jest prawdopodobna, może nawet nieunikniona. Pomijając staż więzienny, Oakley odznaczał się siłą i sprawnością, które służyły jego wybuchowej naturze. Jeden problem: Redstone nie ruszał się nigdzie bez swoich ludzi. Gdyby doszło do rozróby, mieliby do czynienia z przewagą.

– Będzie ze swoimi gośćmi – zauważył Sparrow.

– Nie mam wyboru.

– Jestem z tobą, bracie.

„Osłaniać” – oznaczało w ich przypadku prośbę o wsparcie, niezaprzeczalną i niepodważalną. A odpowiedź Sparrowa była szczera jak czyste złoto, szczera w obliczu uwięzienia, szczera w obliczu poważnej kontuzji, szczera w obliczu śmierci. Obowiązek wynikający z przymierza, które się wykuło w dawnych trudnych czasach.

Obowiązek. Kiedyś Sparrow przyjąłby zapowiedź brutalnej konfrontacji z niekłamaną radością. Ale w marcu skończył trzydzieści trzy lata. Czytał gdzieś, że ten wiek to punkt zwrotny w życiu nawet najtwardszych ludzi: uświadamiali sobie nagle, że czas płynie. On też sobie to uświadamiał, jakby nad głową bił mu wielki dzwon. Dopuszczał się przeróżnych przestępstw i wykroczeń od dwunastego roku życia – większość wiązała się z kradzieżami, niekiedy brutalnymi i w większości dokonywanymi z pomocą Oakleya. Jednak podczas ostatniej nieudanej roboty Oakley siedział za kratkami. Sparrow zmówił się z fałszerzem działającym w Atlancie – dawnym kumplem z więzienia – i przez dwa miesiące rozprowadzał lewe dwudziestki na Karaibach. Federalni czekali na niego przy bramce lotniska międzynarodowego w Miami. Na sześciu policyjnych nagraniach odgrywał gwiazdę – własnego świadka oskarżenia.

Władze skonfiskowały wszystko, co tylko mogły znaleźć. A to, czego nie mogły znaleźć, zabrał adwokat. Sparrow dostał trzydzieści miesięcy i odsiedział wszystko co do dnia w więzieniu federalnym w Mariannie, nie mogąc liczyć na przedterminowe zwolnienie za dobre sprawowanie. Nie chodziło o to, że nie mógł wytrzymać. Po prostu w pudle człowiek miał świadomość, że system prawny zżera mu przyszłość.

Tuż po zwolnieniu poznał Marlene, w której się zakochał i do której się wprowadził. Była urzędniczką w biurze poręczyciela w Fort Walton. Miała czteroletnią córeczkę, która uwielbiała go z niewiadomego powodu. Doszedł więc do wniosku: to bez znaczenia, czy do końca życia będzie dekarzem, kopaczem rowów albo pomywaczem – nie zamierzał więcej iść za kratki. Czuł się zobowiązany wobec Marlene. A co do małej Jonquil, to chciał być dla niej ojcem, którego nigdy nie znała. Czy Oakley by to zrozumiał? Sparrow miał co do tego wątpliwości. W tej chwili chciał być tylko w domu i oglądać telewizję. Lecz Marlene wyjechała do Waycross odwiedzić matkę, co tłumaczyło, dlaczego on siedział teraz z Oakleyem. Miał głęboką nadzieję, że nie znajdą Redstone’a.

– Kiedy chcesz do niego iść? – spytał.

– Od razu.

– Skończyła mi się benzyna.

– Weźmiemy mój samochód.

– Kiedy załatwiłeś sobie wóz?

– Parę dni temu. Stoi na parkingu pod Hampton. Tutaj mógłby przyciągnąć uwagę. Weź resztę piwa. Idziemy.

Sparrow obrzucił plażę ostatnim tęsknym spojrzeniem. Wzmagał się wiatr.

Hampton Inn znajdowało się w odległości dwóch przecznic na wschód, przy Scenic 98 – stanowiącej niegdyś część autostrady 98, skąd rozciągał się widok na plażę – i dwie przecznice na północ. Z Hampton nie można było zobaczyć zatoki. Okolica przyciągała niezbyt zamożnych ludzi – głównie dzieciaki albo rodziny robotników, którzy oszczędzali, żeby zapewnić pociechom kilka dni nad morzem. Siedząc na dachach, Sparrow ich widział: mamę, tatę i przychówek. Szli gęsiego – poważni jak żałobnicy – wzdłuż wysypanego żwirem pobocza z dostępem do plaży, w sandałach i strojach kąpielowych, obładowani ręcznikami, lodówkami przenośnymi, materacami, parasolami i innymi klamotami.

Okazało się, że wóz Oakleya to stary model Forda Taurusa. Sparrow wsiadł do samochodu i przyjrzał się uważnie wnętrzu.

– Zwędziłeś wóz z wypożyczalni – zauważył, oglądając kolumnę kierownicy.

– Tak, ale tablice są świeże.

– Jezu.

Oakley uśmiechnął się szeroko.

– Nie martw się, bracie. Będę jechał zgodnie z przepisami.

• • •

– Witajcie, będę dziś wieczorem was obsługiwał – oznajmił, co stanowiło jego ulubiony zwrot i przełamywało pierwsze lody, wywołując na ustach gości uśmiech. – Czy mogę na początek zaproponować koktajl?

Przy stoliku siedziały dwie pary po czterdziestce i nastoletnia dziewczynka – córka jednej z nich, jak przypuszczał. Dorośli chcieli koktajle. Kiedy się zastanawiali nad wyborem, Waitron przyglądał się z uwagą dziewczynce. Miała niewłaściwe włosy – zbyt długie, zbyt jasne.

Odchodząc z zamówieniem na drinki, zauważył przy barze samotną dziewczynę. Była odpowiednia: drobnej budowy ciała, ciemne włosy do ramion, dwadzieścia kilka lat. Twarz też wydawała się w porządku – nieco gorsza wersja Drew Barrymore. Okulary stanowiły dodatkowy atut. Zjawiając się tutaj z tymi rozpuszczonymi włosami, prosiła się o seks-plus.

Stolik, który obsługiwał, był już ostatnim w czasie tej zmiany. Gdyby dziewczyna przy barze została do końca, stanowiłoby to kolejny znak.

Przypominała mu numer cztery, który rozkładał się już od jakichś dwóch lat w dole znajdującym się na zalesionym terenie około pięćdziesięciu metrów od pobocza autostrady 7, parę kilometrów za Norwalk w Connecticut. Jak w wypadku pozostałych, zapamiętał dokładnie współrzędne jej miejsca spoczynku: karta przetargowa, dzięki której mógł uniknąć celi śmierci, gdyby go złapali.

Słońce zaszło. Goście przy jego stoliku zrezygnowali z deseru, ale jedna z kobiet ku jego irytacji miała ochotę na kawę. Zerknął na dziewczynę przy barze. Właśnie zamówiła kolejną margaritę. Szczęście wciąż mu dopisywało.

Waitron uporał się z kasą, a potem przestępował z nogi na nogę przy stanowisku kelnerów, zawijając sztućce w serwetki i obserwując dziewczynę. W końcu dopiła drinka, zapłaciła i wyszła, ale nie od strony parkingu przy trasie 98, tylko od strony schodów prowadzących na plażę. Doskonale. Waitron poczuł, jak rozdymają mu się nozdrza, a płuca niemal rozrywa przyspieszony oddech. Policzył do dziesięciu, po czym wyszedł frontowymi drzwiami. Pobiegł przez parking do samochodu, z którego zabrał torbę z potrzebnymi rzeczami, a następnie obszedł z boku budynek restauracji i ruszył ku plaży. Jej białe szorty ułatwiały śledzenie, kiedy zmierzała na wschód, stąpając boso po mokrym piasku, tuż przy linii wody.

• • •

Oakley wciskał gaz do dechy w drodze powrotnej przez zatokę Choctawhatchee; strzałka szybkościomierza dochodziła do 170. Taurus szarpał jak wiertarka pneumatyczna, ponieważ w trakcie pospiesznej ucieczki z Oka Sowy zahaczyli o zaparkowaną półciężarówkę i teraz przód wozu utracił geometrię.

– Bryka się rozpada – zauważył Sparrow, trzymając się podłokietnika przy drzwiach.

– Musimy zjechać z tego mostu – powiedział Oakley. – Jeśli wezwali gliny, może być kiepsko.

Sparrow sądził, że jego modlitwy zostały wysłuchane, kiedy weszli do knajpy i nie zastali pasera. Posiedzieli przez chwilę przy barze, chcąc wyciągnąć od małomównego barmana, gdzie jest Redstone, udawali poza tym, że zajmują się własnymi sprawami.

Wieczór przeszedł w noc. Oko Sowy było speluną i odznaczało się wybuchową atmosferą, jak wszystkie inne speluny, ale wszystko przebiegało spokojnie, dopóki jakaś dziewczyna z tapirowanymi włosami i o nerwowych ruchach nie podeszła do nich i nie zaczęła się interesować Oakleyem i jego tatuażem w kształcie koniczyny, jakby był to jakiś sygnał przesłany jej przez kosmitów.

Potem wszystko toczy się szybko: pojawia się durny chłopak dziewczyny.

Oakley wali chłopaka na odlew i wybija mu oko kuflem od piwa.

Znikąd materializują się kumple chłopaka.

Przedarli się do drzwi – Sparrow wywijając stołkiem barowym, a Oakley wymachując składanym nożem, który nosił przy pasku od dżinsów.

Taurus dotarł do grobli na końcu mostu. Sekundę później musieli wykonać gwałtowny skręt, żeby ominąć SUV-a, który wyjeżdżał z mekki turystów zwanej 3-Thirty-A.

Sparrow syknął przez zęby.

– Zwolnij trochę.

Oakley zmniejszył odrobinę szybkość.

– Dziewięćdziesiątkaósemka jest tylko półtora kilometra dalej. Jak tam dojedziemy, będzie okay.

Sparrow nie był tego taki pewien. Jeden reflektor, który ocalał, świecił pod nieprawdopodobnym kątem, ciągnęli też za sobą smugę dymu jak samolot opylający pola.

– Musimy pozbyć się tego wozu, i to jak najszybciej – zauważył.

– Gdzie jest ten cholerny Redstone? – zastanawiał się Oakley.

Dotarli do autostrady 98 i ruszyli na wschód; ruch był niewielki. Gdy znaleźli się na wschód od Sandestin, minęli radiowóz drogówki z Florydy, który jechał przeciwległym pasem. Policjant szarpnął ostro głową w ich stronę. Sparrow się odwrócił i zobaczył, że gliniarz włączył światła alarmowe na dachu swojego samochodu.

– Mamy towarzystwo – oznajmił.

Oakley skręcił przy następnym nawrocie, gdy w ich lusterku pojawił się radiowóz, w odległości około pół kilometra. Sparrow, posługując się rękawem koszuli, zaczął wycierać podłokietnik i wszystko, czego mógł w czasie jazdy dotknąć.

– Cholera – powiedział Oakley i zatrzymał się na pasie awaryjnym. – Żegnaj, fordzie.

Ruszyli biegiem po trawiastym nasypie i przeskoczyli przez niskie zasieki z drutu kolczastego. Niebawem pochłonął ich gęsty sosnowy las. Przedzierali się przez gąszcz, podczas gdy gałęzie chłostały ich po twarzach, a długa trawa pętała stopy. Autostrada, pulsująca czerwono-niebieskim światłem i rozbrzmiewająca echem skrzeczącego radia, nikła gdzieś w dali. Ostre liście palm sabalowych przebijały materiał dżinsów. Wysoko w górze, na tle dyniowatego księżyca, malowały się rozcapierzone sylwetki drzew.

Przewrócili się jednocześnie przez zwalony pień.

– Co to za miejsce? – wydyszał Oakley.

– Topsail Hill Park. Rezerwat przyrody – wyjaśnił Sparrow. – Jeśli uda się nam przedrzeć przez tę gęstwinę, to wyjdziemy na bezludną plażę.

– Skąd wiesz?

– Kładłem tu w kwietniu dach na biurze i pawilonach. Podczas przerwy na lunch czytywałem broszury reklamowe. Wiatr napływa od zatoki. Musimy mieć go od przodu.

Piaszczyste podłoże zrobiło się w pewnym momencie grząskie i obaj nagle znaleźli się w rogożach sięgających piersi, po pas w wodzie. Wycofali się; liście lilii czepiały się ich jak natłuszczone bandaże.

– Co teraz? – spytał Oakley.

– Natknęliśmy się na Jezioro Morrisa. Jeśli pójdziemy w lewo, to dotrzemy do mokradeł pływowych, skąd woda spływa do zatoki. Tamtędy dojdziemy do plaży.

Dwadzieścia minut później znaleźli ujście jeziora; ruszyli po omacku wzdłuż jego brzegu, czasem drogę oświetlały im błyski gromów. Gdzieś nad zatoką czaiła się burza.

– Rany! Cholera! – zawołał Oakley. – Coś ugryzło mnie w nogę.

– Widziałeś, co to takiego?

– Za ciemno. W tych twoich broszurach pisali coś o wężach?

– Tak, są tu mokasyny błotne i grzechotniki, ale też sporo niejadowitych.

Słyszeli teraz uderzające fale. Kilka minut później zarośla ustąpiły wysokiej na jakieś siedem metrów wydmie zwieńczonej morską trawą. Środek tego piaszczystego wypiętrzenia przecinał strumień zabarwionej taniną wody, która tworzyła ujście i płynęła przez plażę do zatoki. Wspięli się na wydmę. Błysk piorunów i zmienne światło księżyca pozwalało im widzieć plażę w dole. Bezustanny, gnany sztormem wiatr pchał ku wybrzeżom fale z metronomiczną monotonią; słona mgiełka szczypała ich twarze. Oakley próbował podwinąć nogawkę dżinsów, żeby obejrzeć ranę, ale miał zbyt spuchniętą łydkę.

– To na pewno był wąż – powiedział. – Noga mi sztywnieje.

– Musimy dojść do Sandestin, to jakieś trzy kilometry wzdłuż tej plaży. Jest tam szpital. Zaprowadzę cię na urazówkę.

Brnąc po miękkim piasku wydmy, uświadomili sobie szybko, że najlepiej będzie iść po twardszym podłożu plaży. Zsunęli się na dół. Czuli smak ozonowego oddechu burzy. Napływające chmury zakryły księżyc.

Posuwali się wzdłuż podnóża wydmy, zmierzając z uporem na zachód, ku światłom wieżowców na osiedlach Sandestin. Wiatr drapał ich twarze jak szlifierka, a błyskawice przeskakiwały między chmurami albo uderzały w wodę na horyzoncie.

– Mówiłeś chyba, że plaża jest bezludna – przypomniał Oakley, wskazując ku krawędzi brzegu.

Kolejny błysk pioruna dobył z mroku dwie postaci w akcie kopulacji – mężczyzna brał kobietę od tyłu. Byli obróceni twarzami do morza. W blasku gromu naga skóra wydawała się trupio blada.

– Cholera – mruknął Oakley. – Zupełnie jak Burt Lancaster i Deborah jak jej tam na plaży w Stąd do wieczności.

Zrobiło się ciemno.

Kolejny błysk.

– Coś tu nie gra – zauważył Sparrow.

– Masz rację. Sprawdźmy.

Podeszli bliżej, odgłos ich kroków był tłumiony przez huk żywiołów. Mężczyzna zawiązał coś na szyi kobiety – sznur albo pasek – a jej ręce przy każdym pchnięciu majtały się bezwładnie jak u szmacianej lalki. Głosem dostatecznie donośnym, by było go słychać na tle uderzających fal, Oakley powiedział:

– No, no, pieprzony gwałciciel. W pierdlu był sposób na takich pojebańców. Wsadzało im się kutasa w żałosną dupę.

Był chudy i wysoki niczym koszykarz. Odskoczył jak oparzony od dziewczyny, która runęła twarzą w piasek. Sparrow zauważył, że ma posiekane plecy.

Facet podciągnął spodnie i rzucił się w stronę jakiegoś metalicznego przedmiotu, który sterczał z piasku – noża myśliwskiego, jak się okazało.

– Ma kosę! – krzyknął ostrzegawczo Sparrow, kiedy mężczyzna zatoczył w powietrzu łuk trzydziestocentymetrowym ostrzem, zamierzając się w twarz Oakleya.

Zaczęli go zachodzić z obu stron, jak ofiarę na spacerniaku. Sparrow usłyszał trzask – nóż Oakleya. Facet znów przypuścił pozorowany atak na Oakleya, który upadł do tyłu na piasek. Sparrow chwycił mężczyznę za łokieć, powstrzymując go przed zadaniem ciosu. Tamten obrócił się błyskawicznie w jego stronę, ale Sparrow cisnął mu w twarz garść piachu.

Mężczyzna wydał z głębi krtani zduszony dźwięk i zatoczył się do tyłu, trąc sobie oczy. Oakley zdążył się już podnieść.

– Masz, pojebańcu – rzucił, wbijając ostrze swojego noża w brzuch faceta, a potem uchylając się przed odruchowym cięciem wielkiego ostrza.

Wykorzystując chwilowe oślepienie przeciwnika, Oakley uderzał go raz za razem, ciął i dźgał; szybki cios w przedramię, potem jeszcze jeden, który miał dosięgnąć krocza, ale trafił w udo. Sparrow próbował zaatakować kolana mężczyzny, żeby zwalić go z nóg, lecz albo chybiał, albo trafiał gdzieś z boku.

Oakley uderzał wielokrotnie, ale rany zadane sześciocentymetrowym ostrzem w tułów człowieka, którego krwiobieg wrze od adrenaliny, są prawie bezbolesne, nie spowodują natychmiastowej śmierci.

Wirowali w makabrycznym tańcu na krawędzi wody, otoczeni nieprzeniknioną ciemnością przerywaną chwilami oślepiającym blaskiem błyskawicy. W końcu Oakley zdołał wbić przeciwnikowi ostrze noża w dolną część klatki piersiowej do samego końca; facet sapnął z bólu. Sparrow zwalił go wreszcie z nóg, ale tamten, padając, ciął na ślepo swoim wielkim nożem i przejechał Oakleyowi po brzuchu, gdy ten naparł do przodu. Kiedy mężczyzna spróbował się podnieść, Sparrow kopnął go w skroń, a potem poniżej ucha. Facet nie trzymał już noża tak mocno jak wcześniej. Sparrow wyrwał mu go z dłoni i zaciskając przedramię na gardle przeciwnika, wpakował ostrze w jego splot słoneczny. Poczuł na twarzy gejzer krwi. Tamten podrygiwał przez pięć sekund jak podczas orgazmu, w końcu uległ wstrząsowi. Dwadzieścia sekund później był martwy.

Oakley leżał na plecach, przód koszuli miał przesiąknięty krwią. Sparrow pochylił się nad nim.

– Hej, bracie! Wszystko okay?

Oakley miał wywrócone oczy.

– Między rzeką a urwiskiem… pełzały węże – wymamrotał.

Sparrow potrząsnął przyjacielem.

– Co? Co to znaczy?

Próbował robić mu sztuczne oddychanie, ale Oakley dalej bełkotał bez sensu. Sparrow podszedł do nagiej dziewczyny i przewrócił ją na plecy. Była bardziej bezwładna niż filetowany kapłon. Spryskał ją morską wodą; dziewczyna wydała słaby dźwięk. Żyła – przynajmniej w tej chwili.

W głębi plaży, daleko, zobaczył zbliżające się światła samochodu. Oczyścił garścią piasku rękojeść noża myśliwskiego, który sterczał z piersi mężczyzny, a potem, by zatrzeć ślady, ruszył biegiem wzdłuż linii wody, z powrotem w stronę naturalnego zagłębienia uczynionego przez ujście jeziora; brnął przez jego ciemne wody, aż dotarł z powrotem do bezpiecznego schronienia pośród sosen.

Niebawem ciemność nad linią brzegu rozjarzyła się strumieniami i błyskami świateł – czerwonych, żółtych, niebieskich i niebieskobiałych. Sparrow dostrzegł helikopter, a po chwili myszkujący blask szperacza, gniewny palec ziemskiego boga. Wczołgał się pod ostrokrzew. Zaczęło padać.

• • •

Spędził piątkową noc w rezerwacie. Deszcz lał oślepiającymi strugami albo mżył. Kiedy mżył, Sparrow przedzierał się przez zarośla; w końcu, przerażony myślą, że wlezie w ciemności na aligatora albo węża, przycupnął w gęstwinie dzwonków.

Sobota rozkwitła upałem, a słońce z odległości stu pięćdziesięciu milionów kilometrów tłukło go bezlitośnie jak dzieciaka. Zasnął z wyczerpania w słabym cieniu karłowatego dębu, ale obudził się godzinę później w panice, o którą przyprawiały go palące ukąszenia na całym ciele. Mrówki! Oblazły go od stóp do głów i gryzły w twarz, czuł je nawet w kroku; ich żuchwy przywierały do zaschniętej krwi jego niezliczonych skaleczeń i zadrapań. Rzucił się przez zarośla w stronę czarnych głębi jeziora – pieprzyć aligatory i węże – skoczył do wody. Do końca dnia przesiedział wśród krzewów, pod osłoną jakiejś wydmy. Nikt się po niego nie zjawił.

Już dobrze po zmroku wylazł ze swojej kryjówki – wygłodniały, odwodniony, pokryty błotem, pogryziony przez robactwo i schłostany przez sumak – by pokonać piętnaście kilometrów plażą i dojść do Destin. Postanowił, że jeśli natknie się na późnych spacerowiczów albo dzieciaki poszukujące krabów, to zanurzy się po brodę w morzu i zaczeka, aż znikną.

Około trzeciej nad ranem, w niedzielę, Sparrow dotarł do swojego wozu.

• • •