Adres nieznany - Lee Child - ebook

Adres nieznany ebook

Lee Child

4,1

11 osób interesuje się tą książką

Opis

12 historii, których jeszcze nie znacie. 12 przygód.

I 12 powodów, by wplątać się w tarapaty i oczywiście wyjść z nich obronną ręką!

Bo przecież Jack Reacher nigdy nie odpuszcza.

Bez względu na to, czy jest nastolatkiem, który podczas awarii prądu odkrywa mroczną stronę miasta, czy jest świadkiem kradzieży tajemniczej torby, czy wpada na trop szpiega lub czy staje w  intelektualne szranki z czterema kobietami.

W jego wykonaniu nawet przyjemna wędrówka po Maine może się zamienić w  niebezpieczny pościg. Człowiek bez walizki, bez celu, bez drugiego imienia. Bez adresu.

Wszystkie opowiadania o Jacku Reacherze po raz pierwszy w jednym zbiorze!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 491

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (639 ocen)
281
183
126
44
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Gosia34676

Całkiem niezła

12 opowiadań, które przyjemnie się czyta
00
KasiaPiela

Nie oderwiesz się od lektury

Reacher w krótkich opowiadaniach jest wciągający. Polecam.
00
1000000gold

Całkiem niezła

Klasyczna forma z jednym głównym wątkiem przemawia do mnie bardziej :)
00
Hator

Z braku laku…

Bez sensu ta formuła.
00
Jurek_76

Nie oderwiesz się od lektury

Dla fanów Reachera - rewelacja!
00

Popularność




JEDYNY ZBIÓR WSZYSTKICH OPOWIADAŃ O JACKU REACHERZE, CZŁOWIEKU BEZ WALIZKI, BEZ CELU I BEZ ADRESU

12 historii, 12 przygód i 12 powodów, by wpaść w tarapaty, i oczywiście wyjść z nich obronną ręką.

Bo Jack Reacher taki już jest. Nie odpuszczał wtedy, gdy jako młody człowiek stoczył swoją pierwszą walkę na pięści na jednej z wysp Pacyfiku czy odkrywał mroczną stronę Nowego Jorku. Nie odpuszczał, kiedy był świadkiem kradzieży tajemniczej torby albo wpadł na trop szpiega, nawet wtedy, gdy stawał w intelektualne szranki z czterema kobietami. Nie odpuszczał, kiedy będąc śledczym w żandarmerii wojskowej, badał sprawę śmierci młodego oficera znalezionego w lesie w Georgii. I nie odpuszcza po tym, jak pożegnał się z armią.

Nie prosi się o kłopoty, ale też od nich ucieka, a ci, którzy mu się narazili, zapamiętają go do końca życia. Zwłaszcza że czasami ten koniec nadchodzi szybciej, niż mogliby się spodziewać.

LEE CHILD

Brytyjski pisarz, od 1998 r. mieszkający w Nowym Jorku. W 2009 r. wybrany na prezesa stowarzyszenia Mystery Writers of America, a w 2020 r. zasiada w kapitule Nagrody Bookera. W Wielkiej Brytanii studiował prawo, potem pracował w teatrze i telewizji Granada. Zwolniony po 18 latach w wyniku restrukturyzacji, zainwestował w karierę literacką. W 1997 r. ukazała się jego pierwsza powieść – Poziom śmierci. Zdobyła Anthony Award za najlepszy debiut kryminalny i zapoczątkowała serię thrillerów ze wspólnym bohaterem, byłym żandarmem wojskowym Jackiem Reacherem, do której należą m.in.: Echo w płomieniach, Siła perswazji, Jednym strzałem (zekranizowane jako Jack Reacher z Tomem Cruise’em w roli tytułowej), Elita zabójców, Jutro możesz zniknąć, 61 godzin, Czasami warto umrzeć, Ostatnia sprawa, Nigdy nie wracaj (Tom Cruise ponownie wcielił się w Reachera w ekranizacji tej powieści), Zmuś mnie, Sto milionów dolarów czy Nocna runda.

leechild.com

Tego autora

Jack Reacher

POZIOM ŚMIERCI

UPROWADZONY

WRÓG BEZ TWARZY

PODEJRZANY

ECHO W PŁOMIENIACH

W TAJNEJ SŁUŻBIE

SIŁA PERSWAZJI

NIEPRZYJACIEL

JEDNYM STRZAŁEM

BEZ LITOŚCI

ELITA ZABÓJCÓW

NIC DO STRACENIA

JUTRO MOŻESZ ZNIKNĄĆ

61 GODZIN

CZASAMI WARTO UMRZEĆ

OSTATNIA SPRAWA

POSZUKIWANY

NIGDY NIE WRACAJ

SPRAWA OSOBISTA

ZMUŚ MNIE

STO MILIONÓW DOLARÓW

ADRES NIEZNANY

NOCNA RUNDA

CZAS PRZESZŁY

ZGODNIE Z PLANEM

STRAŻNIK

oraz

NAJLEPSZE AMERYKAŃSKIE OPOWIADANIA KRYMINALNE 2010(współautor)

Tytuł oryginału:

NO MIDDLE NAME.

THE COMPLETE COLLECTED JACK REACHER STORIES

Copyright © Lee Child 2017

All rights reserved

„Too Much Time” copyright © Lee Child 2017

„Second Son” copyright © Lee Child 2011

„High Heat” copyright © Lee Child 2013

„Deep Down” copyright © Lee Child 2012

„Small Wars” copyright © Lee Child 2015

„James Penney’s New Identity” copyright © Lee Child 1999

„Everyone Talks” copyright © Lee Child 2012

„Not a Drill” copyright © Lee Child 2014

„Maybe They Have a Tradition” copyright © Lee Child 2016

„Guy Walks into a Bar” copyright © Lee Child 2009

„No Room at the Motel” copyright © Lee Child 2015

„The Picture of the Lonely Diner” copyright © Lee Child 2015

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2021

Polish translation copyright © Janusz Ochab & Andrzej Szulc 2017

Redakcja: Katarzyna Kumaszewska

Zdjęcia na okładce: Johnny Ring Photography (postać), © Alamy/BE&W (tło)

Projekt graficzny okładki oryginalnej: Stephen Mulcahey

Opracowanie graficzne okładki polskiej: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

ISBN 978-83-8215-516-7

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

ADRES NIEZNANY

Minuta ma sześćdziesiąt sekund, godzina sześćdziesiąt minut, doba dwadzieścia cztery godziny, tydzień siedem dni, rok pięćdziesiąt dwa tygodnie. Reacher przeliczył to wszystko w pamięci i wyszło mu, że rok ma nieco ponad trzydzieści milionów sekund. W tym czasie w samych Stanach Zjednoczonych popełnianych jest prawie dziesięć milionów przestępstw. Jedno mniej więcej na trzy sekundy. Czyli całkiem często. Zobaczenie jakiegoś na własne oczy, osobiście i z bliska, nie jest wcale takie nieprawdopodobne. Liczyło się oczywiście miejsce, w którym człowiek się znajduje. Większe szanse ma się w środku miasta niż na środku pastwiska.

Reacher był akurat w jakiejś zabitej deskami mieścinie w Maine. Nie w pobliżu jeziora. Nie w pobliżu wybrzeża. Nie poławiano tu homarów. Ale jakiś czas temu miejscowość musiała całkiem nieźle prosperować. To było jasne. Ulice były szerokie, budynki z cegły. Ślady dawnej świetności. W eleganckich niegdyś butikach mieściły się sklepy z tandetą. Ale nie wszystko było jeszcze stracone. W sklepach z tandetą przynajmniej czymś handlowano. Była też sieciowa kawiarnia. Z wystawionymi na zewnątrz stolikami. Ulice były prawie gwarne. Sprzyjała temu pogoda. Był pierwszy dzień wiosny – świeciło słońce.

Reacher skręcił w ulicę tak szeroką, że zamknięto ją dla ruchu i nazwano plazą. Między stojącymi z obu stron budynkami z gołej czerwonej cegły stały kawiarniane stoliki i kręciło się mniej więcej trzydzieści osób. Reacher objął wzrokiem całą scenę. Aktorzy znajdowali się w przypadkowych miejscach. Później uświadomił sobie, że pozycje tych najważniejszych można było opisać na przykładzie dużej litery T. On był u jej podstawy i patrzył w górę. Czterdzieści metrów przed nim, na wysokości poprzeczki T, znajdowała się młoda kobieta. Przechodziła z prawej do lewej przez szeroką ulicę, z jednego chodnika na drugi. Na ramieniu zawiesiła płócienną torbę na zakupy. Torba nie była chyba zbyt ciężka, w naturalnym kolorze, jasna na tle jej ciemnej bluzki. Dziewczyna mogła mieć dwadzieścia lat. Albo mniej. Może tylko osiemnaście. Szła powoli z podniesioną głową, wystawiając twarz do słońca.

I nagle po lewej stronie poprzeczki T pojawił się chłopak. Poruszał się o wiele szybciej, biegiem, i kierował prosto na nią. Był mniej więcej w tym samym wieku. W tenisówkach, obcisłych czarnych spodniach i bluzie z kapturem. Złapał torbę i zerwał ją z ramienia kobiety. Ta wywróciła się na ziemię, otwierając usta w czymś w rodzaju niemego krzyku. Chłopak w kapturze wcisnął pod pachę torbę jak piłkę do futbolu, skręcił w prawo i pognał wzdłuż pionowej kreski T, dokładnie tam, gdzie był Reacher.

A potem po prawej stronie poprzeczki T pojawili się dwaj faceci w garniturach. Szli tą samą trasą co wcześniej dziewczyna. Mieli mniej więcej dwadzieścia metrów do niej. Do napadu doszło dokładnie na ich oczach. Zareagowali tak, jak zrobiłaby większość ludzi. Na ułamek sekundy zastygli w bezruchu, wodząc wzrokiem za uciekającym chłopakiem, a potem podnieśli w niezborny sposób ręce i zawołali coś, co mogło brzmieć jak „Hej!”.

Następnie rzucili się w pogoń. Tak jakby starter strzelił z pistoletu. Biegli szybko, podnosząc wysoko kolana, z powiewającymi połami marynarek. Gliniarze, pomyślał Reacher. To musieli być gliniarze. Wskazywała na to ich zgodna reakcja. Nie spojrzeli nawet jeden na drugiego. Kto inny by się tak zachował?

Czterdzieści metrów od Reachera młoda kobieta podniosła się z ziemi i uciekła.

Gliniarze biegli dalej. Ale chłopak w czarnej bluzie miał nad nimi przewagę dziesięciu metrów i gnał wiele szybciej. Nie mieli szans go dopaść. W żadnym razie. Prawa fizyki.

Chłopaka w tym momencie dzieliło od niego dwadzieścia metrów. Biegł zygzakiem, robiąc zwody w lewo i w prawo. Do Reachera zostały mu trzy sekundy. Widział przed sobą jedyną oczywistą lukę. Jedyną wolną drogę. Dwie sekundy. Reacher dał krok w prawo. Została jedna sekunda. Kolejny krok. Reacher wyrżnął chłopaka biodrem i posłał go wywijającego rękami i nogami na ziemię. Płócienna torba poszybowała w powietrzu. Chłopak przeleciał i przeturlał się po ziemi może jeszcze ze trzy metry i w tym momencie dopadli go faceci w garniturach. Wokół nich od razu zebrał się mały tłumek. Płócienna torba wylądowała na ziemi mniej więcej metr od stóp Reachera. Na górze miała zasunięty szczelnie zamek błyskawiczny. Pochylił się, żeby ją podnieść, ale potem się rozmyślił. Lepiej nie dotykać dowodów rzeczowych, lepiej zostawić je tam, gdzie są. Cofnął się o krok. Za jego ramieniem gromadzili się kolejni gapie.

Gliniarze pomogli oszołomionemu chłopakowi usiąść i skuli mu ręce za plecami. Jeden z nich został, żeby go pilnować, drugi podszedł i podniósł torbę. Robiła wrażenie płaskiej i lekkiej. Jakby spuszczono z niej powietrze. Jakby nic w niej nie było. Gliniarz popatrzył na otaczających go ludzi i skupił wzrok na Reacherze. Wyjął z kieszeni na biodrze etui i wprawnym ruchem je otworzył. Za mleczną plastikową szybką widniała legitymacja. Detektyw Ramsey Aaron, z policji hrabstwa. Zdjęcie przedstawiało tego samego faceta, tyle że młodszego i nie tak zdyszanego.

– Dziękuję bardzo, że nam pan w tym pomagał – powiedział Aaron.

– Drobiazg – odparł Reacher.

– Widział pan dokładnie, co się wydarzyło?

– Mniej więcej.

– W takim razie będę chciał, żeby złożył pan zeznanie na piśmie.

– Widział pan, że ofiara kradzieży uciekła?

– Nie, nie widziałem tego.

– Najwyraźniej nic jej się nie stało.

– Dobrze wiedzieć – rzucił Aaron. – Mimo to chciałbym, żeby złożył pan zeznanie na piśmie.

– Był pan bliżej ode mnie – zauważył Reacher. – To wydarzyło się dokładnie na pana oczach. Niech pan sam złoży zeznanie.

– Szczerze mówiąc, proszę pana, lepiej będzie, jeśli zeznanie złoży zwykły obywatel. To znaczy cywil. Członkom ławy przysięgłych nie zawsze podobają się zeznania policjantów. Takie czasy.

– Byłem kiedyś gliniarzem – rzucił Reacher.

– Gdzie?

– W wojsku.

– W takim razie jest pan nawet kimś lepszym od zwykłego obywatela.

– Nie mogę tu zostać do procesu – oświadczył Reacher. – Tylko tędy przejeżdżałem. Muszę ruszać dalej.

– Nie będzie żadnego procesu – zapewnił go Aaron. – Jeśli będziemy mieli naocznego świadka, który jest w dodatku wojskowym weteranem i doświadczonym policjantem, obrona będzie musiała zawrzeć ugodę. To kwestia prostej arytmetyki. Plusów i minusów. Tak jak przy ocenie zdolności kredytowej. Tak to teraz działa.

Reacher nie odpowiedział.

– Proszę o dziesięć minut pańskiego czasu – podjął Aaron. – Widział pan to, co widział. Co się może stać złego?

– W porządku – zgodził się Reacher.

• • •

Dziesięć minut minęło, zanim cokolwiek się wydarzyło. Stojąc na ulicy, czekali, aż podjedzie radiowóz i zabierze chłopaka do komisariatu. W końcu się pojawił, a wraz z nim karetka, żeby sprawdzić jego parametry życiowe. Żeby ocenić, czy można go przesłuchać. Żeby uniknąć sytuacji, w której w niewyjaśnionych okolicznościach zmarłby podczas zatrzymania. Wszystko to zajęło sporo czasu. W końcu jednak załadowano chłopaka na tylne siedzenie, umundurowani usiedli z przodu i radiowóz odjechał. Gapie wrócili do swoich spraw. Reacher i dwaj gliniarze zostali sami.

Drugi policjant nazywał się Bush. Niespokrewniony z Bushami z Kennebunkport. On również był detektywem policji hrabstwa. Powiedział, że zaparkowali samochód w uliczce za rogiem. Pokazał gdzie. Tam właśnie zaczął się ich zaplanowany spacer w słońcu. Ruszyli teraz wszyscy w tamtą stronę. Wzdłuż pionowej kreski T, a potem w prawo wzdłuż poprzeczki; gliniarze wracali tam, skąd przyszli, Reacher podążał za nimi.

– Dlaczego poszkodowana uciekła? – zapytał.

– To coś, na co będziemy musieli znaleźć odpowiedź – odparł Aaron.

Samochodem okazał się stary ford crown victoria, sfatygowany, lecz nie zdezelowany. Czysty, lecz nie lśniący. Reacher siadł z tyłu, co wcale mu nie przeszkadzało, bo był to zwyczajny sedan. Bez kuloodpornej szyby między przednimi i tylnymi siedzeniami. Która mogłaby się źle kojarzyć. I z masą miejsca na nogi, kiedy siadło się bokiem i oparło plecami o drzwi, co z przyjemnością zrobił, uznawszy, że tylne drzwi policyjnego samochodu nie otworzą się raczej pod lekkim naciskiem. Był przekonany, że ci, którzy zaprojektowali ten wóz, najprawdopodobniej zabezpieczyli pasażerów przed taką ewentualnością.

Po krótkiej przejażdżce dotarli do ponurego niskiego budynku z betonu na obrzeżach miasta. Na dachu były wysokie anteny i talerze satelitarne. Na parkingu stały w rządku trzy nieoznakowane sedany i samotny czarno-biały radiowóz, dalej było około dziesięciu wolnych miejsc i na samym końcu kompletnie rozbity niebieski SUV. Detektyw Bush zaparkował na miejscu oznaczonym D2. Wszyscy wysiedli. Na niebie nadal wisiało blade wiosenne słońce.

– Żeby pan nas źle nie oceniał – odezwał się Aaron. – Im mniej kasy pakujemy w nasze budynki, tym więcej możemy wydać na łapanie bandytów. Chodzi o właściwe priorytety.

– Mówi pan jak burmistrz – stwierdził Reacher.

– Zgadł pan. To słowa jednego z członków rady miejskiej. Dokładnie zacytowane.

Weszli na posterunek. Wewnątrz nie było tak źle. Reacher przez całe życie odwiedzał od czasu do czasu rządowe gmachy. Niekoniecznie eleganckie marmurowe pałace w Waszyngtonie, ale brudne zapuszczone budynki, gdzie sprawuje się prawdziwą władzę. A jeśli chodzi o luksusy, komisariaty policji hrabstw mieściły się mniej więcej w połowie skali. Ich głównym minusem były niskie sufity. Co wynikało z pecha. Nawet rządowi architekci ulegają czasami podszeptom mody i w czasach, kiedy karierę robiło słowo „atomowy”, preferowali przez krótki okres toporne betonowe konstrukcje, tak jakby ludziom w latach pięćdziesiątych miała dodać otuchy świadomość, że siły ładu i porządku rezydują w twierdzach odpornych na atak nuklearny. Bez względu na to, jakie przyświecały im cele, we wnętrzach, które były ciasne i zagracone, zbyt często ujawniała się atmosfera zamkniętego bunkra. Co stanowiło jedyny realny problem tego komisariatu. Reszta wydawała się raczej w porządku. Wystrój był może trochę spartański, ale komuś rozsądnemu powinno to wystarczyć. Miejsce wyglądało na takie, w którym dobrze się pracuje.

Aaron i Bush zaprowadzili Reachera do pokoju przesłuchań mieszczącego się przy korytarzu równoległym do tego, gdzie urzędowali detektywi.

– Nie załatwimy tego przy waszym biurku? – zapytał.

– Tak jak pokazują w serialach telewizyjnych? – odparł Aaron. – Nie wolno nam. Po jedenastym września już nie. Nieupoważnione osoby nie mają wstępu do pomieszczeń, w których prowadzi się działania operacyjne. A pan nie jest upoważniony, dopóki pańskie nazwisko nie pojawi się na oficjalnym dokumencie stwierdzającym, że współpracuje pan z nami w charakterze świadka. Którego to dokumentu oczywiście jeszcze nie wystawiliśmy. Poza tym jesteśmy dzięki temu lepiej kryci. Takie czasy. Gdyby miał pan się poślizgnąć i upaść, wolelibyśmy, żeby w pomieszczeniu była kamera i zarejestrowała, że w tym panu nie pomogliśmy.

– Jasne – odparł Reacher.

Weszli do środka. Pomieszczenie było standardowe. Jego opresyjny, przytłaczający charakter potęgowała świadomość tysięcy ton betonu, które otaczały tu człowieka ze wszystkich stron. Wewnętrzne ściany nie były otynkowane, lecz pomalowane tyle razy, że robiły wrażenie śliskich i gładkich. Farba była jasnozielona i efektu kolorystycznego nie łagodziły ekologiczne świetlówki. Całość mogła przyprawiać o chorobę morską. W przeciwległej ścianie osadzone było duże lustro. Bez wątpienia weneckie.

Reacher siadł przed nim, po tej stronie stołu, która przeznaczona była dla przesłuchiwanego, naprzeciwko Aarona i Busha, którzy mieli przed sobą bloki do pisania i całe garście długopisów. Na samym początku Aaron uprzedził, że rejestrowane będą głos i obraz. Następnie poprosił go o podanie nazwiska, daty urodzenia oraz numeru ubezpieczenia społecznego, które to dane Reacher wyrecytował im zgodnie z prawdą, bo dlaczego nie? Następnie Aaron poprosił go o podanie aktualnego adresu i to zapoczątkowało wielką debatę.

– Bez stałego miejsca zamieszkania – odparł Reacher.

– Co to znaczy? – zapytał Aaron.

– To, co słyszycie. To dobrze znane określenie.

– Nigdzie pan nie mieszka?

– Mieszkam w wielu miejscach. Każdej nocy gdzie indziej.

– W kamperze? Jest pan na emeryturze?

– Nie mieszkam w kamperze – odparł Reacher.

– Innymi słowy jest pan bezdomny – powiedział Aaron.

– Ale dobrowolnie.

– Co to znaczy?

– Przenoszę się z miejsca do miejsca. Dzień tu, dzień tam.

– Dlaczego?

– Bo to lubię.

– Podobnie jak turysta?

– Powiedzmy.

– Gdzie jest pański bagaż?

– Nie mam bagażu.

– Nie ma pan żadnych rzeczy?

– W sklepie na lotnisku widziałem małą książeczkę. Mamy się podobno wyzbyć wszystkiego, co nie sprawia nam radości.

– Więc wyrzucił pan swoje rzeczy?

– Już wcześniej ich nie miałem. Doszedłem do tego przed wielu laty.

Aaron spojrzał niepewnym wzrokiem na swój blok do pisania.

– Więc jakie słowo najlepiej pana określa? Włóczęga?

– Wędrowny. Występujący w wielu miejscach. Przejściowy. Epizodyczny – odparł Reacher.

– Czy zwolniono pana ze służby wojskowej z jakiegoś rodzaju diagnozą?

– Czy osłabiłoby to moją wiarygodność w charakterze świadka?

– Mówiłem już panu. To jest jak ocena zdolności kredytowej. Brak stałego adresu nie jest dobry. Jeszcze gorszy byłby stwierdzony stres pourazowy. Obrona mogłaby zgłosić zastrzeżenia co do pańskiej poczytalności. Mogliby podważać pańskie zeznanie.

– Służyłem w sto dziesiątej jednostce żandarmerii wojskowej – powiedział Reacher. – Nie obawiam się stresu pourazowego. To stres pourazowy obawia się mnie.

– Sto dziesiąta? Co to takiego?

– Elitarna jednostka.

– Jak długo jest pan w stanie spoczynku?

– Dłużej, niż byłem na służbie.

– No dobrze – mruknął Aaron. – W końcu to nie ja będę decydował. Dziś wszystko zależy od liczb, tak po prostu. Procesy toczą się we wnętrzu laptopów. Specjalny software. Dziesięć tysięcy symulacji. To dominujący trend. Kilka punktów w tę lub inną stronę może mieć zasadnicze znaczenie. Brak stałego adresu nie jest korzystny, nawet bez innych minusów.

– Albo wam to pasuje, albo nie.

Pasowało, zgodnie z tym, czego spodziewał się Reacher. Wszystko mogło im się przydać. I zawsze mogli później z czegoś zrezygnować. Absolutnie normalne. Mnóstwo dobrej roboty idzie na marne nawet w sprawach, które są z pozoru nie do przegrania. Zrelacjonował więc to, co zobaczył, starannie, metodycznie, wyczerpująco, od początku do końca, od lewej do prawej, z góry do dołu, i zgodzili się później wszyscy, że nie ma więcej nic do dodania. Aaron kazał Bushowi spisać i wydrukować zeznanie, żeby Reacher mógł je podpisać.

– Jeszcze raz dziękuję – powiedział, kiedy Bush wyszedł na korytarz.

– Drobiazg – rzucił Reacher. – A teraz niech pan mi powie, dlaczego was to tak interesuje.

– Jak pan sam widział, rzecz wydarzyła się na naszych oczach.

– Co, jak zaczynam sądzić, wydaje się najbardziej ciekawe. To znaczy, jakie były szanse? Detektyw Bush zaparkował na miejscu D dwa. Co oznacza, że w zespole detektywów jest na drugim miejscu. Ale to on prowadził samochód i teraz to on załatwia za pana papierkową robotę. Co oznacza, że pan jest numerem pierwszym. I że dwie najważniejsze szychy w komisariacie policji hrabstwa zupełnie przypadkowo przechadzały się na słońcu dwadzieścia metrów od dziewczyny, która została akurat napadnięta.

– Zbieg okoliczności – odparł Aaron.

– Moim zdaniem, śledziliście ją – powiedział Reacher.

– Dlaczego pan tak sądzi?

– Bo najwyraźniej nie obchodzi was, co się z nią później stało. Prawdopodobnie dlatego, że wiecie, kim jest. Wiecie, że wkrótce wróci, żeby wam o wszystkim opowiedzieć. Lub wiecie, gdzie ją znaleźć. Bo ją szantażujecie. Albo to wasza informatorka. Albo jest tak jak wy policjantką i pracuje pod przykrywką. Tak czy inaczej, jesteście przekonani, że nic jej nie będzie. Nie martwicie się o nią. Interesuje was przede wszystkim torba. Dziewczyna została brutalnie napadnięta, ale wy zabezpieczyliście przede wszystkim torbę. To ona jest dla was ważna. Choć nie bardzo wiem dlaczego. Wydawała się pusta.

– Wygląda to na jakiś wielki spisek, prawda?

– To pan użył słów, które na to wskazują – odparł Reacher. – Podziękował mi pan za pomoc. Pomoc w czym dokładnie? W sytuacji trwającej ułamek sekundy? Gdyby o to chodziło, nie użyłby pan takich słów. Cholera, powiedziałby pan, to było coś, prawda? Albo coś podobnego. Lub podniósłby pan po prostu brew. Na znak porozumienia, żeby przełamać pierwsze lody. Jakbyśmy byli dwoma zwykłymi ucinającymi gadkę facetami. Tymczasem podziękował mi pan całkiem formalnie. „Dziękuję bardzo, że nam pan w tym pomagał”, powiedział pan.

– Chciałem być uprzejmy – stwierdził Aaron.

– Moim zdaniem tego rodzaju oficjalne podejście nie może być spontaniczne. I powiedział pan „w tym”. W czym? Żeby przyswoić sobie coś jako „to”, potrzebował pan, według mnie, więcej niż ułamka sekundy. Musiał pan to zrobić już wcześniej. I użył pan aspektu niedokonanego. Powiedział pan, że wam pomagałem. Co sugeruje, że miał pan na myśli coś trwającego dłużej. Coś, co zaczęło się, zanim ten chłopak wyrwał dziewczynie torbę, i będzie trwało dalej. Użył pan poza tym liczby mnogiej. Pomagałem wam. Panu oraz Bushowi. W czymś, co pan już sobie przyswoił, co trwało od pewnego czasu i co wymknęło się trochę spod kontroli, lecz w ostatecznym rozrachunku szkody udało się zminimalizować. Myślę, że właśnie za taką pomoc mi pan dziękował. Bo odczuwał pan dużą ulgę. Bo gdyby chłopakowi udało się uciec, mogło się to skończyć o wiele gorzej. Dlatego powiedział pan „dziękuję bardzo”. Z o wiele większym przekonaniem, niż gdyby chodziło o trywialny napad. Ta sprawa była dla pana bardzo ważna.

– Byłem grzeczny.

– I sądzę, że moje zeznanie jest głównie dla szefa policji i członków rady miejskiej, nie na użytek gier komputerowych. Żeby im udowodnić, że to nie była wasza wina. Żeby pokazać, że to nie wy o mało nie spieprzyliście jakiejś trwającej od dłuższego czasu operacji. Dlatego potrzebowaliście cywila. Dobra była każda osoba trzecia. W przeciwnym razie pan i Bush musielibyście składać zeznania we własnej sprawie, wzajemnie się kryjąc.

– Wybraliśmy się na spacer.

– Nawet na siebie nie spojrzeliście. Bez chwili zastanowienia rzuciliście się w pogoń za tą torbą. Myśleliście o tej torbie przez cały dzień. Albo przez tydzień.

Aaron nie odpowiedział i Reacher nie miał sposobności tego z nim przedyskutować, ponieważ w tym momencie drzwi się otworzyły i pojawiła się w nich głowa kogoś innego. Kto dał detektywowi znak, że chce z nim zamienić słówko. Aaron wyszedł i zatrzasnęły się za nim drzwi. Ale zanim Reacher zaczął się martwić, czy go przypadkiem nie przymknęli, otworzyły się ponownie i Aaron zajrzał do pokoju.

– Dalszy ciąg przesłuchania poprowadzą inni detektywi – oznajmił.

Drzwi ponownie się zatrzasnęły.

I ponownie otworzyły.

Pierwszy wszedł facet, który wsadził przed chwilą głowę do pokoju. W ślad za nim ktoś bardzo do niego podobny. Obaj wyglądali jak klasyczni mieszkańcy Nowej Anglii na historycznych czarno-białych fotografiach. Produkt wielu pokoleń ciężkiego znoju i surowych samoograniczeń. Obaj chudzi i żylaści, same ścięgna i więzadła, skóra i kości. Obaj mieli na sobie luźne spodnie i niebieskie sportowe marynarki, a pod nimi kraciaste koszule. Ostrzyżeni na zapałkę. Żadnej dbałości o styl. Czysta funkcjonalność. Oświadczyli, że pracują w Agencji Zwalczania Narkotyków stanu Maine. I że dochodzenia prowadzone przez stan mają pierwszeństwo przed dochodzeniami prowadzonymi przez hrabstwo. Dlatego przejęli śledztwo. I mają kilka pytań na temat tego, co widział Reacher.

Usiedli na krzesłach, które zwolnili Aaron i Bush, i przedstawili się. Ten po lewej nazywał się Cook, ten po prawej Delaney. Wyglądało na to, że ten pierwszy jest tu szefem. Że to on będzie trzymał gadkę. O tym, co Reacher widział, wyjaśnił. O niczym więcej. Nie ma się czego bać.

– Przede wszystkim chcielibyśmy pochylić się nad pewnym szczególnym aspektem – powiedział jednak chwilę później. – Uważamy, że nasi koledzy z hrabstwa potraktowali go nieco po macoszemu. W zasadzie go pominęli, co zresztą zrozumiałe.

– Co takiego pominęli? – zapytał Reacher.

– Jaki był dokładnie stan pana umysłu, jeśli chodzi o intencje, w momencie, gdy wywrócił pan tego chłopaka?

– Serio?

– Własnymi słowami.

– Iloma?

– Iloma pan chce.

– Pomagałem glinom.

– Nic poza tym?

– Byłem świadkiem przestępstwa. Sprawca biegł prosto na mnie. Był szybszy od tych, którzy go ścigali. Nie miałem wątpliwości, że jest winny. Więc stanąłem mu na drodze. Nie odniósł zresztą poważniejszych obrażeń.

– Skąd pan wiedział, że ci dwaj mężczyźni są policjantami?

– Takie odniosłem pierwsze wrażenie. Słusznie czy niesłusznie?

Delaney milczał.

– Teraz niech pan mi powie, co pan widział – poprosił po chwili.

– Słuchaliście chyba, panowie, jak relacjonowałem to po raz pierwszy.

– Słuchaliśmy – potwierdził Delaney. – Słuchaliśmy też rozmowy, którą odbył pan później z detektywem Aaronem. Kiedy detektyw Bush wyszedł z pokoju. Wygląda na to, że widział pan więcej, niż zawarł pan w swoim zeznaniu. Wygląda na to, że zobaczył pan coś, co świadczy o zakrojonej na dużą skalę operacji.

– To były domniemania – zaznaczył Reacher. – Nie kwalifikowały się do tego, by umieścić je w zeznaniu.

– Z powodów etycznych?

– Zapewne.

– Jest pan człowiekiem etycznym, panie Reacher?

– Staram się, jak mogę.

– Ale teraz może pan się otworzyć. Zeznanie zostało złożone. Może pan mówić wszystko, co dyktuje panu serce. Co pan zobaczył?

– Dlaczego mnie o to pytacie?

– Bo możemy mieć problem. Może będzie pan nam mógł pomóc.

– W jaki sposób?

– Był pan w żandarmerii wojskowej. Wie pan, jak to wszystko funkcjonuje. Widzi pan szerszy obraz. Co pan zobaczył?

– Zobaczyłem, jak mi się zdaje, że Aaron i Bush śledzą dziewczynę z torbą. W ramach jakiejś obserwacji. Obserwacji przede wszystkim torby. Kiedy doszło do zdarzenia, kompletnie zignorowali dziewczynę. Najprawdopodobniej dlatego, że miała przekazać torbę nieznanemu w tym momencie podejrzanemu. Na innym etapie. W innym miejscu. Tak jak dostarcza się towar albo pieniądze. Może ważne było śledzenie samej wymiany. Może nieznany podejrzany jest ostatnim ogniwem łańcucha. Stąd wysoki status naocznych świadków. Albo niekoniecznie. Tyle że plan spalił na panewce, ponieważ w akcję wtrącił się los w postaci przypadkowego złodziejaszka. Zwyczajny pech. Zdarza się najlepszym z nas. I nie jest to jakaś wielka tragedia. Jutro mogą to powtórzyć.

Agent Delaney pokręcił głową.

– Mówimy o szemranych interesach. Mamy do czynienia z ludźmi, dla których jest pan martwy, jeśli nie stawi się pan na umówione spotkanie. Ta sprawa jest zakończona.

– W takim razie bardzo mi przykro – powiedział Reacher. – Zdarza się. Najlepiej będzie się z tym pogodzić.

– Łatwo panu mówić.

– Nie mój cyrk. I nie moje małpy. Tylko tamtędy przechodziłem.

– O tym też chcielibyśmy porozmawiać. Jak moglibyśmy się z panem skontaktować, gdybyśmy tego potrzebowali? Ma pan przy sobie komórkę?

– Nie.

– Więc jak kontaktują się z panem ludzie?

– Nie kontaktują się.

– Nawet rodzina i przyjaciele?

– Nie mam już nikogo z rodziny.

– I żadnych przyjaciół?

– Nie takich, do których wydzwaniałbym co pięć minut.

– Więc kto w ogóle wie, gdzie pan jest w danej chwili?

– Ja – odparł Reacher. – To mi wystarcza.

– Na pewno?

– Do tej pory nikt nie musiał mi przychodzić na ratunek.

Delaney pokiwał głową.

– Wróćmy do tego, co pan widział.

– Do której części?

– Do wszystkich. Może ta sprawa nie jest jeszcze zamknięta. Czy może być jakaś inna interpretacja?

– Wszystko jest możliwe – odparł Reacher.

– Jakiego rodzaju rzeczy są możliwe?

– Kiedyś płacono mi za udział w takich dyskusjach.

– Możemy panu zaoferować filiżankę tutejszej kawy.

– Zgoda. Czarną, bez cukru.

Cook poszedł po kawę i kiedy wrócił, Reacher upił kilka łyków.

– Dziękuję – powiedział. – Po przeanalizowaniu wszystkich za i przeciw uważam jednak, że to był czysty przypadek.

– Niech pan użyje wyobraźni – zachęcił go Delaney.

– Użyjcie swojej.

– Dobrze. Przypuśćmy, że Aaron i Bush nie wiedzieli, gdzie, kiedy, z kim i jak, ale generalnie spodziewali się, że torba zostanie przekazana komuś innemu.

– Dobrze, przypuśćmy – zgodził się Reacher.

– I może dokładnie to właśnie zobaczyli. Tyle że nieco wcześniej, niż oczekiwali.

– Wszystko jest możliwe.

– Ze strony przeciwnika możemy się spodziewać zaskakujących i zakamuflowanych działań. Mogli wyznaczyć gdzieś pozorowane spotkanie i planować zwinięcie torby po drodze. Z zaskoczenia. Co jest najlepszym sposobem zakłócenia obserwacji. Może nawet wcześniej to przećwiczyli. Z tego, co pan mówił, dziewczyna dała się dość łatwo okraść. Powiedział pan, że przewróciła się na ziemię, a potem podniosła się i uciekła.

Reacher pokiwał głową.

– Co oznacza, że, waszym zdaniem, nieznanym podejrzanym był chłopak w czarnej bluzie – powiedział. – Twierdzicie, że to on od samego początku miał przejąć torbę.

Delaney pokiwał głową.

– A my go złapaliśmy, w związku z czym operacja zakończyła się właściwie pełnym sukcesem.

– To dla was bardzo wygodne.

Agent nie odpowiedział.

– Gdzie jest teraz ten chłopak? – zapytał Reacher.

Delaney wskazał drzwi.

– Dwie cele dalej. Wkrótce zabieramy go do Bangor.

– Puścił farbę?

– Na razie nie. Na razie jest dzielnym małym żołnierzem.

– Może w ogóle nie jest żołnierzem.

– Uważamy, że jest. I naszym zdaniem puści farbę, kiedy tylko zda sobie sprawę, że jest po uszy w gównie.

– Widzę pewien duży problem – zaznaczył Reacher.

– Jaki?

– Torba wydawała mi się pusta. Co to miałaby być za dostawa czy zapłata? Nie uzyskacie wyroku skazującego, kiedy wyjdzie na jaw, że śledziliście pustą torbę.

– Torba nie była pusta – odparł Delaney. – Przynajmniej na początku.

– Co w niej było?

– Jeszcze do tego przejdziemy. Najpierw musimy się cofnąć. Do pytania, które zadałem panu na samym początku. Dla pewności. Na temat stanu pańskiego umysłu.

– Pomagałem glinom.

– Na pewno?

– Martwicie się o odpowiedzialność za szkody? Jeśli byłem cywilem udzielającym pomocy siłom ładu i porządku, to obejmuje mnie ich immunitet. Poza tym chłopak nie odniósł poważnych urazów. Ma tylko kilka sińców. I zadrapane kolano. To żaden problem. Chyba że macie tutaj naprawdę dziwnych sędziów.

– Nasi sędziowie są w porządku. Jeśli rozumieją kontekst.

– A jaki może tu być inny kontekst? Byłem świadkiem przestępstwa. Ze strony policji widać było zdecydowany zamiar ujęcia sprawcy. Pomogłem im. Chcecie powiedzieć, że macie z tym jakiś problem?

– Wybaczy nam pan na chwilę? – zapytał Delaney.

Reacher nie odpowiedział. Agenci wstali, podeszli do drzwi i opuścili pokój. Drzwi się zatrzasnęły. Tym razem Reacher był już pewien, że zamknęli go na klucz. Zerknął na lustro, ale zobaczył wyłącznie swoje odbicie w zielonkawoszarym odcieniu.

Dziesięć minut pańskiego czasu. Co się może stać złego?

Przez długie trzy minuty nic się nie działo. Po ich upływie agenci wrócili do pokoju i usiedli, Cook po lewej, Delaney po prawej.

– Twierdzi pan, że udzielał pomocy siłom ładu i porządku – powiedział ten drugi.

– Zgadza się – odparł Reacher.

– Czy chciałby pan zmienić to zeznanie?

– Nie.

– Jest pan tego pewien?

– A wy nie?

– Nie – oświadczył Delaney.

– Dlaczego?

– Naszym zdaniem prawda wygląda inaczej.

– To znaczy jak?

– Naszym zdaniem chciał pan odebrać torbę chłopakowi. W taki sam sposób, w jaki on odebrał ją dziewczynie. Naszym zdaniem był pan drugim zaskakującym i niespodziewanym intruzem.

– Torba wylądowała na ziemi.

– Mamy świadków, którzy zeznali, że pochylił się pan, żeby ją podnieść.

– Ale się rozmyśliłem. Zostawiłem ją na ziemi. Podniósł ją detektyw Aaron.

Delaney pokiwał głową.

– Wtedy była już pusta.

– Chcecie mnie zrewidować?

– Naszym zdaniem opróżnił pan torbę i przekazał jej zawartość komuś w tłumie.

– Co takiego?

– Skoro pan był drugim intruzem, dlaczego nie miałoby być trzeciego?

– Bzdura – rzucił Reacher.

– Jacku Reacher, z adresem nieznanym, aresztuję pana za współpracę z zajmującą się wymuszeniami zorganizowaną grupą przestępczą – oświadczył Delaney. – Ma pan prawo zachować milczenie. Wszystko, co pan powie, może być użyte przeciwko panu. W trakcie dalszego przesłuchania ma pan prawo do adwokata. Jeśli nie stać pana na pomoc prawną, zostanie ona panu przyznana na koszt podatnika.

• • •

Do pokoju weszło czterech policjantów, trzech z wyciągniętymi pistoletami i czwarty, trzymający oburącz dubeltówkę. Po drugiej stronie stołu Cook i Delaney rozchylili jedynie marynarki, żeby pokazać tkwiące w kaburach pod pachami glocki 17. Reacher siedział nieruchomo. Sześciu na jednego. Za dużo. Zbyt wiele niewiadomych plus nerwowe napięcie w powietrzu, plus palce na spustach i zupełnie nieznany poziom wyszkolenia i doświadczenia.

W takich okolicznościach łatwo o błąd.

Siedział nieruchomo.

– Chcę adwokata z urzędu – powiedział.

Potem w ogóle się już nie odzywał.

Skuli mu ręce za plecami, wyprowadzili na zewnątrz, skręcili dwa razy z jednego korytarza w drugi, przeszli przez osadzone w betonowej ramie, zamykane na zasuwę stalowe drzwi i dotarli do izby zatrzymań, będącej miniaturowym aresztem śledczym z pustym biurkiem, przy którym dokonywano rejestracji, oraz trzema pustymi celami przy wąskim korytarzu. Jeden z gliniarzy zapiął kaburę i usiadł za biurkiem. Reacherowi zdjęto kajdanki. Oddał swój paszport, a także kartę do bankomatu, szczoteczkę do zębów, sznurowadła oraz siedemdziesiąt dolarów w banknotach i siedemdziesiąt pięć centów w monetach. W zamian dostał kuksańca w plecy i pierwszą celę w rzędzie, na wyłączność. Zamek zatrzasnął się z łoskotem przypominającym wbijanie gwoździa w podkład kolejowy. Gliniarze przyglądali mu się jeszcze przez sekundę niczym ludzie w zoo, a potem odwrócili się, minęli biurko i jeden po drugim wyszli z aresztu. Reacher usłyszał, jak za ostatnim zamykają się stalowe drzwi. Usłyszał, że przekręcają klucz w zamku.

Czekał. Znał się na czekaniu. Był cierpliwym człowiekiem. Nigdzie się nie wybierał i nigdzie mu się nie spieszyło. Usiadł na łóżku, które podobnie jak biurko ze stołkiem było odlanym z betonu postumentem. Na siedzisku stołka była mała okrągła poduszka z takiej samej okrytej winylem pianki co materac na łóżku. Toaleta była stalowa, miska na górze służyła jako umywalka. Nie było ciepłej wody. Jak w najnędzniejszym na świecie motelowym pokoju, pozbawionym wszystkiego, co zaspokajało bardziej wyszukane potrzeby, i zredukowanym do najmniejszych możliwych rozmiarów. Architekci z poprzedniej epoki użyli tu jeszcze więcej betonu niż gdzie indziej. Jakby próbujący uciec więźniowie byli groźniejsi od bomb atomowych.

• • •

Reacher śledził w myślach upływ czasu. Minęły dwie godziny i jeszcze trochę. Najmłodszy z mundurowych przyszedł w końcu sprawdzić, w jakim jest stanie.

– Wszystko w porządku? – zapytał, spoglądając przez kraty.

– W porządku – odparł Reacher. – Jestem tylko trochę głodny. Minęła już pora lunchu.

– Mamy z tym pewien problem.

– Zachorował szef kuchni?

– Nie mamy kucharza. Zamawiamy dania w knajpie przy tej samej ulicy. Lunch może kosztować maksimum cztery dolary. Ale to stawka hrabstwa. A pan jest więźniem stanu. Nie wiemy, ile płacą za lunch.

– Mam nadzieję, że więcej.

– Musimy to wiedzieć na pewno. W przeciwnym razie nie możemy z tym nic zrobić.

– Agent Delaney o tym nie wie? Albo agent Cook?

– Wyjechali. Zabrali drugiego podejrzanego do Bangor.

– Ile przeznaczacie na kolację?

– Sześć i pół dolca.

– A na śniadanie?

– Nie zostanie tu pan na śniadanie. Jest pan więźniem stanu. Podobnie jak ten drugi. Przyjadą po pana wieczorem.

• • •

Godzinę później młody gliniarz zjawił się ponownie z grillowaną kanapką z serem i coca-colą w styropianowym kubku. Trzy dolary i kilkadziesiąt centów. Najwyraźniej detektyw Aaron zapewnił, że jeśli stan płaci mniej, pokryje różnicę z własnej kieszeni.

– Niech mu pan podziękuje – poprosił Reacher. – I przekaże, żeby był ostrożny. Przysługa za przysługę.

– Ostrożny w jakim sensie?

– Niech uważa, w czyjej obecności wygłasza swoje opinie.

– Co to ma znaczyć?

– Albo to zrozumie, albo nie.

– Twierdzi pan, że to nie pana sprawka?

Reacher uśmiechnął się.

– Pewnie pan to już słyszał.

Młody gliniarz pokiwał głową.

– Wszyscy tak mówią. Żaden z was nigdy nie zrobił nic złego. Tego się właśnie spodziewamy – powiedział, po czym wyszedł, a Reacher zjadł swój posiłek i czekał dalej.

• • •

Po kolejnych dwóch godzinach młody mundurowy pojawił się po raz trzeci.

– Przyszła adwokatka z urzędu. Omawia przez telefon sprawę ze stanowymi gliniarzami. Nadal są w Bangor. Rozmawia z nimi w tej chwili. Zaraz do pana zajrzy.

– Jaka jest? – zapytał Reacher.

– Całkiem niezła. Kiedyś ukradli mi samochód i pomogła mi z towarzystwem ubezpieczeniowym. Chodziła do tej samej klasy w liceum co moja siostra.

– Ile lat ma pańska siostra?

– Jest ode mnie trzy lata starsza.

– A pan ile ma?

– Dwadzieścia cztery.

– Odzyskał pan pieniądze za samochód?

– Częściowo – odparł gliniarz, po czym oddalił się kilka kroków i usiadł za biurkiem. Żeby kiedy złoży mu wizytę adwokatka, pokazać, że odpowiednio pilnują więźnia, przypuszczał Reacher, który siedział dalej na łóżku. I czekał.

• • •

Weszła do aresztu trzydzieści minut później. Przywitała się z siedzącym za biurkiem gliniarzem, przyjaźnie, tak jak można się przywitać z młodszym bratem koleżanki z liceum. A potem, cichym prawniczym tonem, powiedziała coś o poufnym charakterze rozmowy z klientem, więc facet wstał i wyszedł z aresztu. Adwokatka zamknęła za nim stalowe drzwi i na bloku zapadła cisza. Spojrzała przez kraty na Reachera. Jak ktoś, kto ogląda zwierzęta w zoo. Być może goryle w klatce. Była średniego wzrostu, średniej wagi, w czarnym kostiumie, z krótkimi ciemnymi włosami, w których widać było jaśniejsze odrosty, piwnymi oczami, okrągłą twarzą i ustami w podkówkę. Które przypominały odwrócony uśmiech. Jakby doznała już w życiu wielu rozczarowań. Trzymała w ręce skórzaną teczkę, zbyt pełną, by dała się zapiąć. Wystawał z niej blok żółtego papieru z odręcznymi notatkami.

Postawiła teczkę na podłodze, zawróciła i zabrała stołek zza biurka. Postawiła go naprzeciwko klatki Reachera i usadowiła się na nim wygodnie, ściskając razem kolana i opierając pięty na podpórce. Tak jakby to było normalne spotkanie z klientem, dwie osoby za biurkiem albo stołem, tyle że nie było tu żadnego biurka ani stołu. Wyłącznie pionowe stalowe pręty, jeden tuż obok drugiego.

– Nazywam się Cathy Clark – przedstawiła się.

Reacher nie odezwał się.

– Przepraszam, że to trwało tak długo. Miałam spotkanie u notariusza w sprawie umowy.

– Zajmuje się pani również handlem nieruchomościami?

– Głównie.

– W ilu sprawach kryminalnych pani broniła?

– W jednej, może dwóch.

– Między jedną i dwiema sprawami jest duża różnica procentowa. Ile ich dokładnie było?

– Jedna.

– Wygrała pani?

– Nie.

Reacher milczał.

– Bierze pan tego, kogo panu dają – wyjaśniła. – Tak to działa. Jest lista. Byłam na niej pierwsza. Jak w kolejce do taksówek na lotnisku.

– Dlaczego nie rozmawiamy w pokoju konferencyjnym? – zapytał.

Nie odpowiedziała. Odniósł wrażenie, że lubi kraty. Odniósł wrażenie, że lubi być odseparowana. Że czuje się wtedy bezpieczniejsza.

– Uważa pani, że jestem winny? – zapytał.

– To, co uważam, nie ma znaczenia. Liczy się to, co mogę zrobić.

– Czyli co?

– Porozmawiajmy. Musi pan wyjaśnić, dlaczego był pan w tamtym miejscu.

– Muszę gdzieś być. To oni muszą wyjaśnić, dlaczego miałbym im wystawić człowieka, z którym byłem w zmowie. Dałem im go na tacy.

– Uważają, że to wskutek pańskiej niezręczności. Miał pan zamiar tylko odebrać mu torbę, a zbił go pan z nóg przez pomyłkę. Uważają, że chciał pan, żeby uciekł.

– Dlaczego detektywi z komisariatu hrabstwa brali udział w operacji prowadzonej przez stan?

– Ze względów budżetowych. A także, żeby wszystkim można było przypisać zasługę i żeby wszyscy byli zadowoleni.

– Nie podniosłem torby.

– Mają czterech świadków, którzy zeznali, że się pan po nią pochylił.

Reacher nie skomentował tego.

– Dlaczego pan tam był? – powtórzyła.

– Na placu było trzydzieści osób. Dlaczego którakolwiek z nich tam była?

– Z zeznań wynika, że chłopak biegł prosto na pana. Nie w stronę innych.

– To nie tak wyglądało. Stanąłem mu na drodze.

– No właśnie.

– Uważa pani, że jestem winny.

– To, co uważam, nie ma znaczenia – powtórzyła.

– Co, ich zdaniem, było w torbie? – zapytał.

– Jeszcze tego nie ujawnili.

– Czy to zgodne z prawem? Czy nie powinienem wiedzieć, o co jestem oskarżony?

– Według mnie, w tym momencie to jest zgodne z prawem.

– Według pani? Chciałbym usłyszeć coś więcej.

– Jeśli chce pan innego adwokata, proszę o niego poprosić i mu zapłacić.

– Czy chłopak w czarnej bluzie puścił farbę? – zapytał Reacher.

– Twierdzi, że to był zwykły napad. Że sądził, że dziewczyna używała torby w charakterze torebki. Że miał nadzieję na zgarnięcie jej gotówki i kart kredytowych. I być może komórki. Agenci stanowi uważają, że to historyjka, której wyuczył się na wszelki wypadek.

– A dlaczego, ich zdaniem, ja też nie uciekłem? Dlaczego tam zostałem?

– To samo wytłumaczenie – odparła. – Wyuczona historyjka. Tyle że wszystko się posypało. Zorientował się pan, że złapią pana kumpla, więc natychmiast przeszliście do planu B. On jest napastnikiem, pan pomaga policji. On dostanie symboliczny wyrok, pana pogładzą po główce. Spodziewają się po was obu pewnego stopnia wyrachowania. Najwyraźniej to poważna sprawa.

– Jak poważna, według pani?

– To duże śledztwo. Trwa od dłuższego czasu.

– Pewnie sporo kosztuje?

– Chyba tak.

– W czasach, kiedy budżet stanowi problem.

– Budżet zawsze stanowi problem.

– Podobnie jak czyjeś ego, reputacja i ocena okresowa. Niech pani pomyśli o Delaneyu i Cooku. Niech pani się postawi na ich miejscu. Prowadzona od dłuższego czasu kosztowna operacja wzięła w łeb z powodu przypadkowego incydentu. Muszą się cofnąć do samego początku. A może jeszcze gorzej. Może nie ma odwrotu. Wszyscy są wściekli. I co dalej?

– Nie wiem.

– To kwestia natury ludzkiej – odparł Reacher. – Najpierw klną, wrzeszczą i walą pięściami w ścianę. A potem włącza się instynkt samozachowawczy. Kombinują, jak ocalić tyłek. Kombinują, jak udowodnić, że cała operacja zakończyła się sukcesem. Agent Delaney powiedział dokładnie coś takiego. Wymyślili sobie, że chłopak brał udział w całej akcji. A potem wysłuchali mojej rozmowy z detektywem Aaronem. Usłyszeli, że nigdzie nie mieszkam. Że jestem, jak to ujął Aaron, włóczęgą. Co nasunęło im o wiele lepszy pomysł. Mogli upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Mogli ogłosić, że złapali dwóch sprawców i rozwiązali całą cholerną sprawę. Dzięki czemu poklepią ich jednak po plecach i dadzą listy polecające.

– Pana zdaniem, cała sprawa jest mistyfikacją.

– Bo jest.

– To naciągana hipoteza.

– Dobrze mnie sprawdzili. Upewnili się. Potwierdzili, że nie mam przy sobie komórki. Potwierdzili, że nikt nie wie, gdzie jestem. Że jestem idealnym kozłem ofiarnym.

– Zgodził się pan z teorią, że chłopak nie jest zwykłym złodziejaszkiem.

– Tylko hipotetycznie – odparł Reacher. – Bez wielkiego entuzjazmu. W ramach dyskusji zawodowców. Połechtali moją ambicję. Powiedzieli, że wiem, jak to wszystko funkcjonuje. Robiłem im uprzejmość. Trzepali jęzorem, żeby chronić własne tyłki. A ja byłem po prostu grzeczny.

– Stwierdził pan, że to możliwe.

– Dlaczego miałbym tak mówić, gdybym brał w tym udział?

– Uważają, że to był podwójny blef.

– Nie jestem aż taki sprytny – odparł Reacher.

– Ich zdaniem, jest pan. Służył pan w elitarnej jednostce żandarmerii wojskowej.

– Czy nie wynika z tego, że stoję po ich stronie?

Adwokatka nic na to nie odpowiedziała. Wierciła się przez chwilę na stołku. To z powodu skrępowania, domyślił się Reacher. Brak współczucia. Nieufność. Może nawet wstręt. Pragnienie ucieczki. To kwestia natury ludzkiej. Wiedział, jak to funkcjonuje.

– Niech pani sprawdzi, kiedy padały poszczególne stwierdzenia na taśmie. Usłyszeli, jak mówię, że nie mam stałego adresu, i od razu zaczęli kombinować. Zaraz potem weszli do pokoju i przejęli przesłuchanie. A potem znowu wyszli, tylko na chwilę. Żeby zamienić na osobności kilka słów. Upewnili się wzajemnie, czy mają już dosyć na taśmie. Czy uda im się to przeprowadzić? Uznali, że tak. Wtedy wrócili i mnie aresztowali.

– Nie pójdę z czymś takim do sądu – oświadczyła.

– A z czym pani może pójść?

– Z niczym – odparła. – Mogę co najwyżej spróbować ugody sądowej.

– Mówi pani serio?

– Absolutnie. Zostanie pan oskarżony o bardzo poważne przestępstwo. Śledczy zaprezentują sądowi spójną teorię i oprą ją na zeznaniach naocznych świadków ze stanu Maine, którzy wszyscy są albo dosłownie, albo w przenośni znajomymi lub sąsiadami przysięgłych. Jest pan outsiderem prowadzącym niezrozumiały tryb życia. To znaczy… skąd pan w ogóle pochodzi?

– Znikąd w szczególności.

– Gdzie pan się urodził?

– W Berlinie Zachodnim.

– Jest pan Niemcem?

– Nie, mój ojciec był żołnierzem piechoty morskiej. Urodzonym w New Hampshire. W tamtym czasie stacjonował po prostu w Berlinie.

– Więc od zawsze był pan w wojsku?

– Jako chłopiec i jako mężczyzna.

– To niedobrze. Ludzie są panu wdzięczni za pańską służbę, ale w głębi serca uważają, że doznał pan poważnej traumy. Istnieje duże ryzyko, że zostanie pan skazany. Jeśli do tego dojdzie, dostanie pan wyrok wieloletniego więzienia. O wiele bezpieczniej będzie przyznać się do mniejszego wykroczenia. Oszczędzi pan stanowi czasu i wydatków, jakie pociąga za sobą proces. To ma duże znaczenie. I jest duża różnica między pięcioma i dwudziestoma latami w więzieniu. Jako pańska obrończyni zaniedbałabym swoje obowiązki, gdybym panu tego gorąco nie zalecała.

– Zaleca pani, żebym odsiedział pięć lat za przestępstwo, którego nie popełniłem?

– Wszyscy twierdzą, że są niewinni. Przysięgli o tym wiedzą.

– A adwokaci?

– Klienci zawsze kłamią.

Reacher nie odpowiedział.

– Dziś wieczorem chcą pana przenieść do Warren – dodała prawniczka.

– Co jest w Warren?

– Więzienie stanowe.

– Wspaniale.

– Złożyłam wniosek, żeby zatrzymali pana tutaj przez dzień albo dwa. Miałabym wygodniej.

– I co?

– Odmówili.

Reacher nie odpowiedział.

– Jutro przywiozą pana z powrotem, żeby postawić pana w stan oskarżenia. Sąd mieści się w tym budynku.

– Więc zawiozą mnie tam, żeby za niecałe dwanaście godzin przywieźć z powrotem? To nie jest zbyt praktyczne. Powinienem zostać tutaj.

– Wpadł pan w tryby systemu. Tak to funkcjonuje. Nic nie będzie już miało sensu. Niech pan do tego przywyknie. Jutro rano pomówimy o ugodzie sądowej. Proponuję, żeby pan się nad tym dziś w nocy poważnie zastanowił.

– Co ze zwolnieniem za kaucją?

– Ile pan może zapłacić?

– Siedemdziesiąt dolców z drobnymi.

– Sąd uzna to za obrazę. Lepiej w ogóle nie składać wniosku – stwierdziła, po czym zsunęła się ze stołka, zabrała swoją przeładowaną teczkę i wyszła z pomieszczenia.

Reacher usłyszał, jak stalowe drzwi otwierają się i zamykają. A potem na bloku z powrotem zapadła cisza.

Dziesięć minut pańskiego czasu. Co się może stać złego?

• • •

Godzinę później pojawił się znów młody gliniarz. Poinformował Reachera, że stan zgodził się wydać na kolację tyle samo co hrabstwo, czyli sześć dolarów pięćdziesiąt centów. I że ta suma pokrywa prawie wszystkie pozycje z menu. Podał listę różnych możliwości, która była szeroka. Reacher przez chwilę się namyślał. Mógł wziąć zapiekankę z kurczakiem. Albo pizzę. Albo sałatkę z jajkiem. Zastanawiał się na głos, co wybrać. Gliniarz polecał zapiekankę. Twierdził, że jest dobra. Reacher uwierzył mu na słowo. Do tego kawa. Dużo kawy, podkreślił, naprawdę dużo, w termosie, żeby nie wystygła. Ze stosowną porcelanową filiżanką i spodeczkiem. Bez śmietanki i bez cukru. Gliniarz zapisał wszystko ogryzkiem ołówka na karteluszku.

– Ta adwokatka z urzędu była dobra? – zapytał.

– Jasne – odparł Reacher. – Robiła wrażenie miłej kobiety. I sprytnej. Jej zdaniem, zaszło pewne nieporozumienie. Uważa, że stanowi gliniarze czasem za bardzo przejmują się swoją rolą. Nie tak jak wy tutaj, w hrabstwie. Brakuje im zdrowego rozsądku.

Młody gliniarz pokiwał głową.

– Czasami chyba tak to właśnie wygląda – potwierdził.

– Powiedziała, że najprawdopodobniej jutro mnie stąd wypuszczą. I żebym siedział spokojnie na tyłku i zaufał systemowi.

– To na ogół najlepsze podejście – zgodził się chłopak, po czym wsunął karteluszek z zamówieniem do kieszeni koszuli i wyszedł.

Reacher leżał dalej na łóżku. Czekał. Wyczuwał, że w budynku robi się ciszej. Dzienna zmiana wracała do domu i na jej miejsce zgłaszała się nocna. Mniej ludzi. Ograniczenia budżetowe. Rolnicze hrabstwo w niezbyt gęsto zaludnionej części stanu. W końcu młody gliniarz wrócił z jedzeniem. To była prawie na pewno ostatnia rzecz, którą miał tego dnia do załatwienia. Trzymał w ręce tacę z porcelanowym talerzem nakrytym metalową pokrywą, białym pękatym plastikowym termosem z kawą, spodeczkiem, na którym stała odwrócona do góry dnem filiżanka, a także z nożem i widelcem w papierowej serwetce.

Kluczowym elementem był plastikowy termos. Sprawiał, że całość była zbyt wysoka, by wsunąć ją przez otwór w kratach. Chłopak nie mógł położyć termosu na tacy, bo ten przeturlałby się i zalał kawą zapiekankę. Nie mógł wsunąć go przez kraty w innym miejscu, bo termos był zbyt pękaty, by zmieścić się między prętami.

Przez chwilę się wahał.

Dwadzieścia cztery lata. Nowicjusz. Chłopak, dla którego Reacher był spokojnym starszym panem, leżącym cały czas na łóżku, najwyraźniej zrelaksowanym i zrezygnowanym. Który nie krzyczał, nie wydzierał się i nie skarżył. Nie wściekał.

Który zaufał systemowi.

Nie stwarzał zagrożenia.

Chłopak oprze teraz tacę na rozczapierzonych palcach dłoni jak regularny kelner. Odepnie klucze od pasa. Przekręci klucz w zamku i otworzy powoli drzwi stopą. Jego kabura była pusta. Nie miał w niej broni. Standardowa procedura wszędzie na świecie. Żaden więzienny strażnik nigdy nie jest uzbrojony. Przebywając z naładowaną bronią pośród osadzonych, prosiłby się tylko o kłopoty. Następnie wejdzie do celi. Przypnie klucze z powrotem do pasa i weźmie tacę w obie ręce. Odwróci się w stronę betonowego stołu.

Co biorąc pod uwagę ich wzajemne usytuowanie, otwierało wiele różnych możliwości.

Reacher czekał.

Ale nie.

Chłopak był nowicjuszem, który dał sobie zwinąć samochód, ale nie był kompletnym kretynem. Postawił tacę na podłodze przed celą, tylko na moment, zabrał z niej termos z kawą i filiżankę ze spodeczkiem i postawił je przy samych kratach. Następnie podniósł tacę i wsunął ją w otwór. Reacher odebrał ją od niego. Żeby napić się kawy, musiał wystawić dłonie przez pręty i nalać sobie na zewnątrz. Filiżanka mieściła się między nimi. Może nie ze spodeczkiem, ale nie jadł w końcu kolacji w Ritzu.

– Proszę bardzo – powiedział chłopak.

Nie był kompletnym kretynem.

– Dziękuję – odparł mimo to Reacher. – Jestem zobowiązany.

– Smacznego – dodał chłopak.

Ale były to życzenia na wyrost. Zapiekanka była paskudna, kawa lurowata.

• • •

Godzinę później pojawił się kolejny mundurowy, żeby zabrać puste naczynia. Był z nocnej zmiany.

– Muszę się widzieć z detektywem Aaronem – powiedział Reacher.

– Nie ma go – rzucił gliniarz. – Pojechał do domu.

– Niech go pan ściągnie z powrotem. Teraz. To ważne.

Facet nie odpowiedział.

– Jeśli dowie się, że prosiłem o spotkanie, ale pan do niego nie zadzwonił, skopie panu tyłek. Albo zabierze odznakę. Słyszałem, że macie cięcia budżetowe. Lepiej nie dawać mu pretekstu.

– O co chodzi?

– O jego karierę.

– Chce pan się przyznać do winy?

– Być może.

– Jest pan więźniem stanu. My jesteśmy policją hrabstwa. Mamy w dupie, co pan zrobi.

– Tak czy owak, niech pan zadzwoni.

Facet nie odpowiedział. Zabrał tylko tacę i zamknął za sobą stalowe drzwi.

• • •

Jednak zadzwonił, bo dziewięćdziesiąt minut później pojawił się Aaron. Mniej więcej w połowie wieczoru. Był w tym samym garniturze. Nie wydawał się ani zbytnio przejęty, ani poirytowany. Był po prostu obojętny. Może tylko trochę zaciekawiony. Spojrzał przez kraty na Reachera.

– Czego pan chciał? – zapytał.

– Porozmawiać o sprawie.

– Zajmuje się nią policja stanowa.

– Nie powinna, jeśli to był zwykły napad.

– Nie był.

– Wierzy pan w to?

– To był wiarygodny sposób, żeby zakłócić obserwację.

– Ze mną jako drugim tajnym elementem?

– To też jest wiarygodne.

– Byłoby to cudem koordynacji. Nie sądzi pan? Dokładnie w tym samym miejscu, dokładnie w tym samym czasie.

– Mógł pan tam czekać godzinami.

– Ale czy czekałem? Co mówią pańscy świadkowie?

Aaron nie odpowiedział.

– Niech pan przesłucha taśmę z nagraniem naszej rozmowy – powiedział Reacher. – Niech pan zwróci uwagę na sekwencję tego, co kto mówił. Delaney zagiął na mnie parol z powodu czegoś, co usłyszał.

Detektyw pokiwał głową.

– Pańska adwokatka już mi to przekazała. O bezdomnym koźle ofiarnym. Nie przekonało mnie wtedy i nie przekonuje teraz.

– Nie ma pan żadnych wątpliwości?

– Jestem detektywem. Wątpliwości są dla ławy przysięgłych.

– Cieszy się pan, posyłając niewinnego człowieka za kratki?

– Wina i niewinność są dla ławy przysięgłych.

– A jeśli zostanę zwolniony? Ucieszy się pan, widząc, że pańska sprawa sypie się w gruzy?

– Nie ja prowadzę tę sprawę. Zajmuje się nią policja stanowa.

– Niech pan posłucha jeszcze raz nagrania. Zastanowi się nad kolejnością zdarzeń.

– Nie mogę – odparł Aaron. – Nie ma nagrania.

– Mówił mi pan, że wszystko nagrywa.

– Jesteśmy policją hrabstwa. Nie możemy nagrywać przesłuchań prowadzonych przez policję stanową. To nie nasza jurysdykcja. Dlatego nagranie zostało przerwane.

– Chodzi mi o to, co było wcześniej. Kiedy rozmawialiśmy ja i pan.

– Tę część diabli wzięli. Została skasowana, kiedy zatrzymano nagranie.

– Naprawdę?

– Przypadki się zdarzają.

– Kto wcisnął przycisk STOP?

Aaron nie odpowiedział.

– Kto to zrobił?

– Delaney – odparł Aaron. – Kiedy mnie zastąpił. Przeprosił mnie. Powiedział, że nie zna się zbyt dobrze na naszym sprzęcie.

– Uwierzył mu pan?

– Dlaczego miałbym mu nie wierzyć?

Reacher nie odpowiedział.

– Wypadki się zdarzają – powtórzył Aaron.

– Jest pan pewien, że to był wypadek? Jest pan pewien, że nie robią z pana balona? Jest pan pewien, że nie zacierali za sobą śladów?

Detektyw nie odpowiedział.

– Nigdy nie zetknął się pan z czymś takim? – zapytał Reacher.

– Co mam panu powiedzieć? To gliniarz tak samo jak ja.

– I jak ja.

– Pan był gliniarzem dawno temu. Teraz jest pan zwykłym przechodniem.

– Któregoś dnia pan też nim będzie. Chce pan, żeby wszystkie te lata poszły na marne?

Aaron milczał.

– Na samym początku powiedział mi pan, że przysięgłym nie zawsze podobają się zeznania policjantów – przypomniał mu Reacher. – Skąd to się bierze? Czy przysięgli zawsze się mylą?

Bez odpowiedzi.

– Nie pamięta pan, co się nagrało na taśmie? – zapytał Reacher.

– Nawet gdybym pamiętał, to byłoby moje słowo przeciwko słowu stanowych. I nie jest to raczej niezbity dowód.

Reacher już się nie odezwał. Aaron patrzył na niego jeszcze przez minutę zza krat, a potem wyszedł.

• • •

Reacher leżał na plecach na wąskiej pryczy, dotykając łokciem ściany i opierając głowę na dłoni. „Niech pan przesłucha taśmę”, powiedział Aaronowi. Odtwarzał teraz to, co zapamiętał ze swojej pierwszej z nim rozmowy. W zielonym, podobnym do bunkra pomieszczeniu. Zeznanie świadka. Pytania wstępne: nazwisko, data urodzenia, numer ubezpieczenia społecznego. Potem pytanie o miejsce zamieszkania. Bez stałego adresu, i tak dalej, i tak dalej. Wyobraził sobie Delaneya, który tego słuchał. Metaliczne dźwięki płynące z głośnika w drugim pokoju. „Innymi słowy jest pan bezdomny”, powiedział Aaron. Delaney usłyszał, jak to mówi. Głośno i wyraźnie. Jak długo trwało, zanim dostrzegł w tym szansę i wtrącił się w śledztwo?

Za długo, uznał Reacher.

Potem były przechwałki na temat stresu pourazowego i sto dziesiątej, przydługie opowieści Aarona na temat tego, czy zeznanie będzie przydatne, czy nieprzydatne, i w końcu samo zeznanie, ostrożne, zwarte, metodyczne, szczegółowe, jasne i niespieszne. A potem prywatna pogawędka. Po wyjściu Busha z pokoju. Spekulacje i wspierająca je analiza semantyczna. „»Dziękuję bardzo, że nam pan w tym pomagał«, powiedział pan”. I tak dalej. Wszystkie te rzeczy. Razem pewnie z siedem minut. Albo nawet osiem lub dziewięć.

Albo dziesięć.

Za dużo czasu.

Delaney zareagował na coś innego.

Na coś, co usłyszał później.

• • •

O dziesiątej wieczorem na korytarzu za stalowymi drzwiami zabrzmiały ciężkie kroki. Drzwi otworzyły się i na blok weszli ludzie. Sześciu mężczyzn. W innych mundurach. Policja stanowa. Z oddziału eskorty więźniów. Mieli przy pasach gaz łzawiący, gaz pieprzowy i paralizatory. A także kajdanki, kajdany na nogi i cienkie metalowe łańcuszki. Znali się na swojej robocie. Kazali Reacherowi stanąć plecami do krat i wysunąć dłonie przez otwór na posiłki. Skuli go z tyłu, przytrzymali, po czym przykucnęli i wsunęli ręce między kraty w podobny sposób jak on, kiedy dolewał sobie kawy, tyle że w drugą stronę. Założyli mu kajdany na kostki i połączyli je łańcuszkiem ze sobą oraz z kajdankami na rękach. Następnie otworzyli drzwi celi. Reacher wyszedł na zewnątrz, dzwoniąc kajdanami i szurając nogami. Kazali mu się zatrzymać przy biurku i wyjęli z szuflady jego rzeczy. Paszport, karta do bankomatu, szczoteczka do zębów, siedemdziesiąt dolarów w banknotach, siedemdziesiąt pięć centów w monetach oraz sznurowadła. Włożyli to wszystko do żółtoszarej koperty i ją zakleili. Następnie wyprowadzili go z aresztu, trzech z przodu, trzech z tyłu; skręcili w jeden, a potem drugi korytarz, pod niskim betonowym sufitem, i wyszli na zewnątrz. Obok stojącego na samym końcu parkingu rozbitego SUV-a zobaczył pomalowany na szaro szkolny autobus z zamontowaną w oknach drucianą siatką. W środku nie było innych pasażerów. Jeden z policjantów siadł za kierownicą, pozostałych pięciu z przodu, blisko siebie.

Dojechali do Warren tuż przed północą. Więzienie było widoczne z odległości półtora kilometra: oświetlały je przezierające przez mgłę jaskrawe lampy łukowe. Autobus stanął przed bramą, klekocząc głośno silnikiem Diesla, zaczekał, aż omiecie go światło reflektorów, i kiedy brama ze zgrzytem się otworzyła, wjechał do środka. Zaczekał przy drugiej bramie, a potem zatrzymał się w jasno oświetlonym miejscu, niedaleko żelaznych drzwi z napisem Rejestracja więźniów. Reacher został przez nie wprowadzony i skierowany w prawo, do bloku przeznaczonego dla osadzonych, których jeszcze nie skazano. Należące do niego rzeczy w szarożółtej kopercie oddano do depozytu, a on otrzymał dres i niebieskie kąpielowe klapki i wylądował w celi nieróżniącej się zbytnio od tej, w której kwaterował wcześniej. Drzwi zatrzaśnięto, klucz obrócił się w zamku. Minutę po wyjściu strażników światła zgasły i areszt pogrążył się w głośnych i niespokojnych ciemnościach.

• • •

Światła zapaliły się ponownie o szóstej rano. Reacher usłyszał strażnika, który otwierał drzwi, jedne po drugich. W końcu otworzył i jego. Był wrednie wyglądającym facetem koło trzydziestki.

– Zasuwaj po śniadanie – warknął.

W niskiej dużej sali, w której podawano posiłki, śmierdziało rozgotowanym jedzeniem i środkami dezynfekcyjnymi. Reacher stanął w kolejce do okienka razem z dwunastoma innymi mężczyznami. Nie było wśród nich chłopaka w czarnej bluzie. A zatem nadal przebywał w Bangor, w siedzibie stanowej Agencji do Zwalczania Narkotyków. Może puścił farbę, a może i nie. Reacher dostał łychę jasnożółtej papki, która mogła być jajecznicą, podaną na kromce czegoś, co mogło być białym chlebem, oraz melaminowy kubek wypełniony do połowy czymś, co mogło być kawą. Albo pomyjami po kolacji. Usiadł na ławce przy pustym stole i zaczął jeść. Otaczający go więźniowie byli osobnikami różnego sortu, w większości lekko szurniętymi i kryjącymi się po kątach. Tylna część mózgu Reachera oceniła automatycznie wszelkie możliwe zagrożenia i uznała, że ich nie ma. Chyba że zaraźliwa jest próchnica zębów.

Gdy śniadanie dobiegło końca, wszystkich wyprowadzono na przymusową godzinę ćwiczeń. Aresztancka część spacerniaka, wielkości mniej więcej boiska do koszykówki, była o wiele mniejsza od regularnej części więziennej i oddzielona od niej wysoką siatką. W siatce była furtka z zasuwką, ale bez zamka. Pilnował jej ten sam strażnik, który ich wyprowadził. Za jego plecami zaczynało wschodzić blade wiosenne słońce.

Na większej części spacerniaka było pełno mężczyzn w różnokolorowych dresach. Całe setki. Przechadzali się w grupach. Niektórzy wydawali się gotowi na wszystko. Jednym z nich był wielki facet mający ze dwa metry wzrostu i sto czterdzieści kilo wagi. Wyglądał jak karykatura tradycyjnego drwala z Maine. Brakowało mu tylko kraciastej flanelowej koszuli i siekiery o podwójnym ostrzu. Był wyższy od Reachera, co statystycznie rzecz biorąc, zdarzało się dość rzadko. Stał w odległości jakichś siedmiu metrów i gapił się przez siatkę. Gapił się na Reachera. Reacher popatrzył się na niego. Prosto w oczy. Facet podszedł bliżej. Reacher dalej na niego patrzył. Niebezpieczne zachowanie, w więzieniu. Ale odwrócenie wzroku byłoby wstąpieniem na równię pochyłą. Świadczyłoby o uległości. Lepiej ustalić na samym początku, jaka obowiązuje hierarchia. Taka jest natura ludzka. Reacher wiedział, jak to funkcjonuje.

Facet podszedł do samej siatki.

– Na co się gapisz? – zapytał.

Standardowa odzywka. Stara jak świat. Reacher miał się przestraszyć i powiedzieć „Na nic się nie gapię”. Na co facet odparłby: „Jestem dla ciebie niczym?”. I w tym momencie sytuacja z fatalnej zmieniłaby się na gorszą. Lepiej tego uniknąć.

Reacher wybrał inną drogę.

– Na ciebie, dupku – rzucił.

– Jak mnie nazwałeś?

– Dupkiem.

– Jesteś trupem.

– Jeszcze nie. Nie ostatnim razem, kiedy sprawdzałem.

W tym momencie w drugim końcu spacerniaka zaczęło się jakieś zamieszanie. Reacher zdał sobie później sprawę, że wszystko to było idealnie zsynchronizowane. Szepcząc i dając jeden drugiemu znaki, mężczyźni przekazali wiadomość. W oddali rozległy się krzyki i wybuchła bójka. Reflektory na wieżach strażniczych zapaliły się i obróciły w tamtą stronę. Zatrzeszczały krótkofalówki. Wszyscy puścili się biegiem. Łącznie ze strażnikami. Również tym pilnującym furtki, który przeszedł na drugą stronę i wbiegł w tłum.

Wielki facet podążył w przeciwnym kierunku. Przeszedł przez niepilnowaną furtkę na mniejszy spacerniak i ruszył prosto na Reachera. Nie wyglądało to zachęcająco. Miał czarne klapki na bosych stopach i pomarańczowy dres opięty na potężnych mięśniach.

A potem zrobiło się jeszcze mniej zachęcająco.

Facet machnął ręką, jakby strzelał z bata, i w jego dłoni pojawiła się broń. Wysunięta z rękawa. Więzienny majcher. Z plastiku. Prawdopodobnie zaostrzona na kamieniu rączka szczoteczki do zębów. Długa na jakieś piętnaście centymetrów. Jak sztylet. Na jednej trzeciej długości owinięta plastrem chirurgicznym z rolki. Żeby móc ją trzymać w ręku. Niedobrze.

Reacher zsunął z nóg klapki.

Wielki facet zrobił to samo.

– Całe życie przestrzegałem jednej zasady – powiedział Reacher. – Jeśli ktoś grozi mi nożem, łamię mu ręce.

Tamten się nie odezwał.

– Obawiam się, że sprawa nie podlega dyskusji – dodał Reacher. – Nie mogę zrobić wyjątku tylko dlatego, że jesteś kretynem.

Facet dał krok do przodu.

Inni mężczyźni się cofnęli. Reacher usłyszał, jak zabrzęczała siatka, gdy się o nią oparli. Słyszał odgłosy wciąż trwającej awantury. Była zaaranżowana, więc niezbyt przekonująca. Nie mogła trwać wiecznie. Reflektory wkrótce obrócą się z powrotem. Strażnicy się przegrupują i wrócą. Musiał tylko zaczekać.

Nie w jego stylu.

– To twoja ostatnia szansa – uprzedził. – Rzuć broń i połóż się na ziemi. Albo naprawdę zdrowo oberwiesz.

Użył swojego głosu żandarma wojskowego, doprowadzonego przez długie lata do perfekcji, do czegoś, co budziło grozę i strach i przywoływało na myśl stukniętego psychola, którym był jako dzieciak, naparzając się na ulicach na całym świecie. Zobaczył jakiś błysk w oczach faceta. Ale nic więcej. Ostrzeżenie nie zadziałało. Musiał walczyć.

Z czego nagle bardzo się ucieszył.

Bo teraz już wiedział.

Dziesięć minut pańskiego czasu. Widział pan to, co widział.

Nie lubił noży.

– Chodź, grubasie – rzucił. – Pokaż, na co cię stać.

Facet dał krok do przodu, kołysząc się w biodrach i trzymając przed sobą nóż. Reacher zrobił zwód w lewo i kiedy nóż śmignął w tamtą stronę, odbił w prawo, w ramach tej samej trajektorii, i wyciągnął otwartą dłoń, żeby złapać faceta za nadgarstek, ale trochę się przeliczył i chwycił za przedramię, które przypominało w dotyku softball. Pociągnął za nie, co obróciło przeciwnika trochę bardziej w bok, i wyprowadził trzy szybkie proste w jego twarz, bang, bang, bang, przez cały czas ściskając z całej siły jego rękę, tę z nożem. Facet szarpnął się do tyłu i dzięki spoconej skórze udało mu się wyrwać. W rezultacie Reacherowi został w garści sam nóż, ale wcale mu to nie wadziło, bo był plastikowy i zaostrzony tylko na samym końcu, dzięki czemu mógł przycisnąć go kłębem kciuka w miejscu, gdzie kończyła się taśma, i złamać tak, jakby naciskał klamkę.

Na razie nie najgorzej. W tym momencie, mniej więcej trzy sekundy po rozpoczęciu walki, Reacher zdał sobie sprawę, że jego największym problemem będzie dotrzymanie obietnicy i złamanie facetowi rąk. Były ogromne. Grubsze niż u większości ludzi nogi. Obleczone i oplecione supłami mięśni.

A potem sytuacja zmieniła się na gorsze.

Facet krwawił z nosa i ust, ale obrażenia tylko go zmobilizowały. Zaparł się mocno o ziemię i zaryczał niczym siłacze, których Reacher oglądał czasami w motelu w popołudniowym paśmie kablówki. Jakby szykował się do tego, żeby pociągnąć za sobą przyczepiony do uprzęży ciągnik siodłowy albo podnieść głaz wielkości volkswagena. Miał zamiar zaszarżować niczym bawół wodny. Miał zamiar przewrócić Reachera na ziemię i go stratować.

Niezbyt korzystny był brak butów.

Kickboxing na bosaka można uprawiać wyłącznie na siłowni albo na igrzyskach olimpijskich. Gumowe klapki są gorsze niż brak jakiegokolwiek obuwia. Właśnie dlatego, jak przypuszczał Reacher, wydano je więźniom. Skopanie faceta nie wchodziło więc w grę. Co było przykrym ograniczeniem. Nadal jednak mógł używać kolan i łokci.

Facet ruszył na niego, rycząc i rozkładając szeroko ręce, jakby chciał go złapać w niedźwiedzi uścisk. W związku z czym Reacher też ruszył do przodu. Prosto na niego. To była jedyna realna alternatywa. Zderzenie mogło się okazać czymś wspaniałym. W zależności od tego, kto uderzyłby pierwszy. W tym przypadku przedramię Reachera miało trafić w górną wargę faceta. Jak w kolizji na autostradzie. Jak wtedy, gdy zderzają się czołowo dwie ciężarówki. Facet miał w zasadzie sam rąbnąć się w twarz.

Więzienne syreny przestały wyć.

Widzi pan szerszy obraz. Co pan zobaczył?

Reflektory wróciły na miejsce. Awantura dobiegła końca. Na spacerniaku zapadła cisza. Wielki facet nie mógł się powstrzymać. Taka jest natura ludzka. Chciał tylko zerknąć. Zobaczyć, co się dzieje. Obrócił głowę. Tylko troszeczkę. Impuls, który natychmiast opanował.

Ale to wystarczyło. Reacher strzelił go w ucho. W ogóle się nie mitygując. Tak jakby uderzał w przymocowany do drzewa softball. W uchu nie ma mięśni. Każde ucho jest mniej więcej takie samo. Są w nich najmniejsze kości w całym ciele. A poza tym różne urządzenia pozwalające zachować równowagę. Bez nich człowiek się przewraca.

Facet runął na ziemię.

Reflektory omiotły siatkę.

Reacher wziął swojego przeciwnika za rękę, jakby chciał pomóc mu wstać. Chociaż nie. Bardziej jakby chciał uścisnąć mu z szacunkiem dłoń i pogratulować walecznej, aczkolwiek przegranej walki.

Też nie.

Wbił ostrze majchra w dłoń faceta i zostawił je tam, wystające z obu stron, a potem cofnął się o krok i zmieszał się z innymi przy drzwiach. Sekundę później snop światła zatrzymał się na facecie. Syreny zmieniły ton, więźniowie mieli wracać do cel.

• • •

Reacher czekał w swojej celi. Spodziewał się, że nie potrwa to długo. Był pierwszym podejrzanym. Inni więźniowie na małym spacerniaku byli o połowę mniejsi od wielkiego faceta. Więc strażnicy najpierw przyjdą do niego. Najprawdopodobniej. Co mogło stwarzać pewien problem. Ponieważ formalnie rzecz biorąc, popełnione zostało przestępstwo. Zdaniem niektórych. Inni mogliby uznać, że atak jest najlepszym sposobem samoobrony, która w dalszym ciągu jest na ogół legalna. A zatem wszystko było kwestią interpretacji.

Sprawa była niejednoznaczna.

Co się może stać złego?

Reacher czekał.

Usłyszał buty na korytarzu. Dwaj strażnicy podeszli prosto do jego celi. Mieli przy pasach gaz łzawiący, gaz pieprzowy i paralizatory. A także kajdanki, kajdany na nogi i cienkie metalowe łańcuszki.

– Wstań, a potem obróć się na rozkaz i wystaw nadgarstki przez otwór do wydawania posiłków – powiedział jeden z nich.

– Dokąd się udajemy? – zapytał Reacher.

– W swoim czasie się dowiesz.

– Chciałbym dowiedzieć się raczej wcześniej niż później.

– A ja chciałbym, żebyś dał mi najmniejszy pretekst do użycia paralizatora. Czyje marzenie się dzisiaj spełni?

– Dla nas obu lepiej będzie, żeby nie spełniło się żadne – odparł Reacher.

– Zgadzam się. Więc postarajmy się, żeby do tego nie doszło.

– Mimo to nadal chciałbym wiedzieć.

– Wracasz tam, skąd przyjechałeś – oświadczył strażnik. – Dziś rano masz przesłuchanie wstępne w sądzie. I prawo do wcześniejszej półgodzinnej rozmowy z adwokatem. Więc włóż z powrotem cywilne ciuchy. Jesteś niewinny, dopóki nie udowodnią ci winy. I tak powinieneś wyglądać. W przeciwnym razie nie byłoby to zgodne z konstytucją. Albo z czymś podobnym. Mówią, że w więziennych łachach człowiek wygląda, jakby był winien. Stąd biorą się uprzedzenia, rozumiesz.

Wyprowadził powłóczącego nogami Reachera z celi, jego kolega zajął pozycję z tyłu i po dotarciu do więziennej śluzy, w połowie wewnątrz, w połowie na zewnątrz zakładu karnego, spotkali się z policjantami od eskorty więźniów, którzy przejęli odpowiedzialność za Reachera i zabrali go do szarego więziennego autobusu, takiego samego jak ten, którym tu przyjechał. Zaprowadzili go na sam koniec i posadzili na ostatniej ławce. Jeden ze strażników siadł za kierownicą, drugi obok niego, odwrócony bokiem, ze strzelbą na kolanach.

Odbyli w przeciwnym kierunku tę samą podróż, którą Reacher odbył niespełna dwanaście godzin wcześniej. Dokładnie tą samą trasą. Dwaj strażnicy rozmawiali po drodze. Do Reachera dotarły strzępy ich rozmowy. Zależało to od warkotu silnika. Niektóre słowa mu umknęły. Ale dowiedział się dość sporo o wielkim facecie, którego rano znaleziono znokautowanego na małym spacerniaku. Na razie nikogo nie obarczono za to odpowiedzialnością. Bo nikt tego nie rozumiał. Wielkolud miał za miesiąc po raz pierwszy starać się o zwolnienie warunkowe. Dlaczego wdał się w bójkę? A jeśli to nie on zaczął, kto go pobił? Kto wdał się z nim w bójkę, pobił go i zaciągnął na mały spacerniak niczym jakieś trofeum?

Strażnicy kręcili głowami.

Reacher się nie odzywał.

Jazda z powrotem, podobnie jak jazda do Warren, zajęła niecałe dwie godziny, tyle samo w dzień co i w nocy, ponieważ ich szybkość nie była ograniczona przez widoczność i natężenie ruchu, ale przez niskoobrotowy silnik i krótką skrzynię biegów, dobrą w mieście, gdzie trzeba się często zatrzymywać i ruszać, ale nie w trasie, na otwartej drodze. W końcu jednak zajechali na znajomy parking i stanęli obok rozbitego niebieskiego SUV-a. Reacherowi dano znak, żeby wysiadł, i wprowadzono go do budynku tymi samymi drzwiami, przez które wyszedł. Wewnątrz, w zamykanej z obu stron poczekalni, zdjęto mu kajdanki i kajdany i przekazano dwuosobowemu komitetowi powitalnemu.

Pierwszą osobą był detektyw Bush.

Drugą adwokatka z urzędu, Cathy Clark.

Dwaj eskortujący go strażnicy odwrócili się i szybko wyszli. Najwyraźniej gdzieś się spieszyli. Zamierzali wrócić po niego później. Nie mogli dopuścić, żeby autobus czekał z pracującym silnikiem. Sprawiali wrażenie, jakby tego dnia mieli dużo innych zajęć. Wiele drobiazgów do załatwienia. Może rzeczywiście mieli. A może po prostu cieszyli się na myśl o długim leniwym lunchu. Może znali jakiś dobry lokal.