Gra Geralda - Stephen King - ebook + audiobook + książka

Gra Geralda ebook i audiobook

Stephen King

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Perwersyjna gra erotyczna zmienia się w wielogodzinny koszmar.

Niektórzy zarzucają Stephenowi Kingowi, że nie potrafi pisać o kobietach. W Grze Geralda nie po raz pierwszy Mistrz Horroru udowadnia, że się mylą. Pisze o kobiecie postawionej w sytuacji ekstremalnej. I jak on to robi!

Gerald Burlingham, chcąc dodać trochę pieprzu do małżeńskiego seksu, zabiera swoją żonę Jessie na odludzie w Maine. Kiedy Jessie przestaje się podobać brutalna zabawa, postanawia ją przerwać. A wtedy domek letniskowy staje się sceną grozy.

Przykuta kajdankami do łóżka kobieta zostaje sama.

Nie licząc trupa męża.

Tego, co czyha w mroku.

I tego, co czai się w niej samej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 490

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 35 min

Lektor: Zuza Saporznikow

Oceny
3,8 (162 oceny)
53
44
45
15
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aluette1

Nie oderwiesz się od lektury

wprost nie do wiary jak okropnymc, chrypiącym głosem jest to przeczytane
10
Dariusz1512

Nie oderwiesz się od lektury

Czytając Bastion 42 lata po jego powstaniu, a 2 lata po pandemii covid19, trudno nie zblednąć... Lektura obowiązkowa
00
Lola_in_chaos

Nie oderwiesz się od lektury

Książka bardzo mi się podobała, jedyny zarzut to wątek z perspektywy psa. jak dla mnie zapychacz. w audiobooku zabolał mnie sam "dilejt" na koniec, a lektura książki wzbudziła we mnie niepokój i lęk przed ludźmi. Utwierdzam się w tym, ze lubię takiego Kinga.
00
LukaszSwiniarski83

Nie oderwiesz się od lektury

ekstra
00
koksina

Nie oderwiesz się od lektury

ok
00

Popularność




PERWERSYJNA GRA EROTYCZNA ZMIENIA SIĘ W WIELOGODZINNY KOSZMAR

Niektórzy zarzucają Stephenowi Kingowi, że nie potrafi pisać o kobietach. W Grze Geralda nie po raz pierwszy Mistrz Horroru udowadnia, że się mylą. Pisze o kobiecie postawionej w sytuacji ekstremalnej. I jak on to robi!

Gerald Burlingham, chcąc dodać trochę pieprzu do małżeńskiego seksu, zabiera swoją żonę Jessie na odludzie w Maine. Kiedy Jessie przestaje się podobać brutalna zabawa, postanawia ją przerwać. A wtedy domek letniskowy staje się sceną grozy.

Przykuta kajdankami do łóżka kobieta zostaje sama.

NIE LICZĄC TRUPA MĘŻA. TEGO, CO CZYHA W MROKU.I TEGO, CO CZAI SIĘ W NIEJ SAMEJ.

STEPHEN KING

Wybitny amerykański pisarz, nazywany Królem Horroru, został w 2003 r. uhonorowany prestiżową nagrodą literacką National Book, a w 2015 r. odebrał z rąk prezydenta USA National Medal of Arts. Światową sławę przyniosła mu powieść Carrie. Kolejne utwory – powieści, opowiadania i komiksy – opublikowano w setkach milionów egzemplarzy i przełożono na kilkadziesiąt języków. Są wśród nich tak znane książki, jak: Lśnienie, Sklepik z marzeniami, Bastion, Zielona Mila, Desperacja, Komórka, Uciekinier, Czarna bezgwiezdna noc, To, Cujo, Pan Mercedes, Znalezione nie kradzione i ośmiotomowy cykl fantasy Mroczna Wieża, który wkrótce zostanie zekranizowany z Matthew McConaugheyem i Idrisem Elbą w rolach głównych. W 2017 r. swoją premierę miała pierwsza część ekranizacji jednej z kultowych książek Kinga, To, a w 2019 r. na ekrany weszła druga część tego świetnie przyjętego przez widzór filmu, pt. To: Rozdział 2.

Pod pseudonimem Richard Bachman opublikował siedem powieści.

Stephen King wciąż szuka nowych wyzwań – w ostatnich latach napisał trylogię kryminalną z detektywem Billem Hodgesem, do której należą książki: Pan Mercedes, Znalezione nie kradzione i Koniec warty.

stephenking.com

Tego autora w Wydawnictwie Albatros

ROSE MADDERDOLORES CLAIBORNEGRA GERALDADESPERACJAREGULATORZYSKLEPIK Z MARZENIAMIBEZSENNOŚĆZIELONA MILAMARZENIA I KOSZMARYKOMÓRKACZTERY PO PÓŁNOCYCHUDSZYTOBASTIONOCZY SMOKAPO ZACHODZIE SŁOŃCACZTERY PORY ROKUUCIEKINIERCZARNA BEZGWIEZDNA NOCCUJOPODPALACZKAROK WILKOŁAKAMROCZNA POŁOWAWOREK KOŚCIDZIEWCZYNA, KTÓRA KOCHAŁA TOMA GORDONANOCNA ZMIANAŁOWCA SNÓWOSTATNI BASTION BARTA DAWESAUNIESIENIEINSTYTUTPÓŹNIE

Stephen King, Richard ChizmarPUDEŁKO Z GUZIKAM GWENDY

Trylogia PAN MERCEDES

PAN MERCEDESZNALEZIONE NIE KRADZIONEKONIEC WARTY

MROCZNA WIEŻA

ROLAND(oraz SIOSTRZYCZKI Z ELURII)POWOŁANIE TRÓJKIZIEMIE JAŁOWECZARNOKSIĘŻNIK I KRYSZTAŁWIATR PRZEZ DZIURKĘ OD KLUCZAWILKI Z CALLAPIEŚŃ SUSANNAHMROCZNA WIEŻA

Powieści graficzne MROCZNA WIEŻA

NARODZINY REWOLWEROWCADŁUGA DROGA DO DOMUZDRADAUPADEK GILEADBITWA O JERICHO HILLPOCZĄTEK PODRÓŻYSIOSTRZYCZKI Z ELURIIBITWA O TULLPRZYDROŻNY ZAJAZDCZŁOWIEK W CZERNI

Wyłącznie jako audiobook i e-book

Stephen King, Joe HillW WYSOKIEJ TRAWIE

Stephen King, Stewart O’NanTWARZ W TŁUMIE

Tytuł oryginału:GERALD’S GAME

Copyright © Stephen King 1992

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2021

Polish translation copyright © Tomasz Wyżyński 1994

Redakcja: Ewa Ciszkowska

Zdjęcie na okładce: © Derek Adams/Arcangel Images

Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

ISBN 978-83-8215-639-3

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

Książkę tę dedykuję, z wyrazami miłości i podziwu,

sześciu dobrym kobietom:

Margaret Spruce Morehouse

Anne Spruce Labree

Catherine Spruce Graves

Tabitcie Spruce King

Stephanie Spruce Leonard

Marcelli Spruce

(Sadie) wzięła się w garść. Nie dałoby się opisać pogardy malującej się na jej twarzy ani wstrętu i nienawiści, jakie zabrzmiały w jej słowach:

– Mężczyźni! Plugawe, lubieżne świnie! Wszyscy jesteście tacy sami, wszyscy! Świnie! Świnie!…

W. Somerset Maugham, Deszcz

1

W szumie październikowego wiatru Jessie słyszała od czasu do czasu lekki stukot niedomkniętych drzwi na tyłach domu. Jesienią framugi pęczniały od wilgoci i drzwi trzeba było zatrzaskiwać. Tym razem o nich zapomnieli. Zastanawiała się, czy nie poprosić Geralda, żeby poszedł i je zamknął, nim zaczną na dobre, bo inaczej zwariuje od tego stukotu. Zaraz jednak pomyślała, że w tej sytuacji zabrzmiałoby to wyjątkowo śmiesznie. Zepsułaby zupełnie nastrój.

Jaki nastrój?

Dobre pytanie. I chwilę potem, gdy Gerald przekręcił kluczyk w drugim zamku i usłyszała nad lewym uchem cichy szczęk, zdała sobie sprawę, że wcale nie zależy jej na podtrzymywaniu nastroju. Oczywiście to właśnie dlatego w ogóle zauważyła, że drzwi są niedomknięte. Gry erotyczne z kajdankami już dawno przestały ją podniecać.

Jednakże nie można było tego powiedzieć o Geraldzie. Miał na sobie tylko szorty i Jessie nie potrzebowała unosić wzroku na jego twarz, by widzieć, że ta gra cieszy się jego niesłabnącym zainteresowaniem.

Kompletny idiotyzm – pomyślała, choć czuła, że to jeszcze nie wszystko. Była także trochę przerażona. Nie miała ochoty się do tego przyznać, lecz musiała.

– Dajmy dziś spokój, dobrze?

Zawahał się na moment, marszcząc lekko brwi, a następnie przeszedł przez pokój do komody po lewej stronie drzwi do łazienki. Po drodze się rozchmurzył. Obserwowała go, leżąc na łóżku z rozpostartymi, uniesionymi ramionami; przywodziła na myśl piękną Fay Wray, skrępowaną i czekającą na King Konga. Gerald przykuł ją dwiema parami kajdanek do mahoniowych słupków po obu stronach zagłówka. Łańcuszki kajdanek miały długość około piętnastu centymetrów. Niewiele.

Gerald położył kluczyki na blacie komody – dwa leciutkie stuknięcia; słuch Jessie był wyjątkowo wyostrzony jak na środowe popołudnie – i odwrócił się z powrotem ku żonie. Wysoko nad jej głową na białym suficie sypialni kołysały się i tańczyły refleksy słońca w tafli jeziora.

– Co ty na to? Jakby przestało mnie to już bawić. (A zresztą nigdy szczególnie nie bawiło – dodała w duchu.)

Uśmiechnął się szeroko. Miał nalaną różową twarz i kruczoczarne włosy z głębokimi zakolami, a ten specyficzny uśmiech zawsze wywoływał w Jessie coś, co niezbyt jej się podobało. Nie potrafiłaby określić, co to właściwie takiego, ale…

Oczywiście, że potrafisz. Wygląda jak idiota. Przecież widzisz: im bardziej szczerzy zęby, tym jest głupszy, a każdy centymetr uśmiechu to spadek ilorazu inteligencji o dziesięć punktów. Kiedy twój genialny mąż, błyskotliwy prawnik pracujący w renomowanej kancelarii adwokackiej, uśmiecha się najszerzej, jak umie, przypomina debila zatrudnionego jako szatniarz.

Spostrzeżenie okrutne, ale niedalekie od prawdy. Dobrze – tylko jak powiedzieć własnemu mężowi, prawie po dwudziestu latach małżeństwa, że jeśli szczerzy zęby za szeroko, wygląda, jakby cierpiał na lekki kretynizm?! Odpowiedź jest prosta: nic się nie mówi. Jego normalny uśmiech, z zaciśniętymi wargami, to zupełnie inna sprawa – śliczny, ciepły i poczciwy; Jessie przypuszczała, że to właśnie on skłonił ją kiedyś do tego, by w ogóle zacząć chodzić z Geraldem. Kojarzył się z uśmiechem jej ojca, gdy przed kolacją, popijając dżin z tonikiem, opowiadał rodzinie śmieszne historyjki o swojej pracy.

Ale nie tym razem. Teraz Gerald bezwstydnie szczerzył zęby w sposób, który najwyraźniej rezerwował na takie okazje. Pewnie mu się wydaje, że uśmiecha się jak dzika bestia, a może pirat. Jednakże dla Jessie, leżącej z wykręconymi do tyłu ramionami i ubranej wyłącznie w skąpe majteczki, był to grymas zwykłego idioty. Nie… upośledzonego umysłowo. Ale przecież Gerald nie miał w sobie nic z lekkomyślnego donżuana z jednego z magazynów pornograficznych, nad którymi onanizował się jako samotny, grubawy niedorostek; był adwokatem z tęgą, różową twarzą i zakolami, które wciąż posuwały się do tyłu – nieubłagana zapowiedź całkowitego wyłysienia… Po prostu prawnikiem z przednią częścią szortów wybrzuszającą się pod naporem czegoś twardego. Wybrzuszającą się zresztą dość lekko.

Wielkość jego erekcji nie była jednak najważniejsza. Najważniejsze, że szczerzył zęby. Wyraz jego twarzy nie zmienił się ani na jotę, co znaczyło, że nie wziął jej słów poważnie. To jasne, że powinna była protestować; w końcu na tym właśnie polegała gra.

– Geraldzie? Ja naprawdę nie żartuję.

Rozdziawił usta jeszcze szerzej. Ukazały się kolejne drobne ząbki rekina palestry, ząbki całkowicie niegroźne; jego iloraz inteligencji znów spadł o dwadzieścia albo trzydzieści punktów. I ciągle nic do niego nie docierało.

Jesteś pewna?

Była. Nie potrafiła jeszcze czytać w nim jak w książce – podejrzewała, że aby dojść do tego stanu, potrzeba znacznie więcej niż siedemnastu lat małżeństwa – ale zwykle miała niezłe pojęcie o tym, co się dzieje w jego głowie. Gdyby okazało się inaczej, bardzo by ją to zdziwiło.

Skoro to prawda, dziewczyno, to dlaczego on ciebie nie rozumie? Jak może nie widzieć, że nie jest to po prostu nowa scenka w starej farsie erotycznej?

Jessie zmarszczyła lekko brwi. W jej głowie zawsze rozlegały się głosy – domyślała się, że wszyscy słyszą coś takiego, choć zazwyczaj o tym nie mówią, podobnie jak o czynnościach wydalniczych – a większość z nich wydawała się starymi znajomymi, bezpiecznymi niczym ranne pantofle. Ten jednak był nowy – i nie miał w sobie nic bezpiecznego. Był mocny; brzmiała w nim młodość i energia. A także niecierpliwość. Znów się odezwał, odpowiadając na własne pytanie:

Nie chodzi o to, że cię nie rozumie; rzecz w tym, dziewczyno, że czasami po prostu nie chce rozumieć.

– Geraldzie, doprawdy, nie mam dziś ochoty. Przynieś z powrotem kluczyki i uwolnij mnie. Zrobimy to inaczej. Wejdę na ciebie, dobrze? Albo możesz leżeć spokojnie z rękami pod głową, a ja się wszystkim zajmę, no wiesz.

Na pewno chcesz to zrobić? – spytał nowy głos. – Czy jesteś zupełnie pewna, że chcesz się kochać z tym mężczyzną?

Jessie zamknęła oczy, jakby mogła w ten sposób uciszyć ten głos. Gdy znów je otworzyła, Gerald stał u stóp łóżka, a przednia część jego szortów przypominała sterczący bukszpryt jachtu pełnomorskiego. No, może raczej dziób plastikowej łódeczki puszczonej przez dziecko na stawie. Rozdziawił usta jeszcze szerzej, aż ukazały się zęby trzonowe, te ze złotymi plombami. Jessie zdała sobie sprawę, że ten kretyński uśmiech nie budzi w niej zwykłej niechęci, tylko pogardę.

– Uwolnię cię… jak będziesz bardzo, ale to bardzo grzeczna. Potrafisz być bardzo, ale to bardzo grzeczna, Jessie?

Tandeta – zauważył kolejny rzeczowy głos. – Tandeta do kwadratu.

Gerald wetknął kciuki za gumkę szortów, tak że wyglądał przez chwilę jak absurdalna karykatura rewolwerowca. Gacie zjechały w dół bardzo szybko, gdy już się przecisnęły poza tłuściutkie pośladki.

I – voilà, wszystko na wierzchu! Nie była to przerażająca machina erotyczna, z którą Jessie zetknęła się po raz pierwszy jako nastolatka na kartach Fanny Hill, lecz coś potulnego, różowiutkiego i obrzezanego – całkiem zwyczajny kutasik, mający niewiele więcej niż dziesięć centymetrów długości. Dwa albo trzy lata temu, w czasie jednego z rzadkich wypadów do Bostonu, Jessie widziała film pod tytułem Brzuch architekta. W porządku – pomyślała – teraz oglądam „Penis adwokata”. Musiała przygryźć wewnętrzną stronę policzków, żeby nie parsknąć śmiechem. Nie byłoby to w tym momencie roztropne.

I wówczas przyszła jej do głowy pewna myśl, która odebrała jej jakąkolwiek ochotę do śmiechu. Przecież to proste! Gerald nie wiedział, że ona mówi poważnie, bo Jessie Burlingame, jego żona, siostra Maddy i Willa, córka Toma i Sally Mahoutów, bezdzietna, tak naprawdę w ogóle dlań nie istniała.

Wraz z cichym metalicznym szczęknięciem kluczyków w zamkach kajdanek Jessie zniknęła. Magazyny przygodowe z okresu dojrzewania zostały zastąpione przez stos czasopism pornograficznych w dolnej szufladzie biurka, czasopism, w których kobiety ubrane tylko w sznury pereł klęczały na niedźwiedzich skórach, a od tyłu brali je mężczyźni o tak potężnych narządach seksualnych, że te należące do Geralda wydawały się przy nich wręcz mikroskopijne. Na wewnętrznych stronach okładek owych czasopism, oprócz ogłoszeń podających telefony, pod którymi można porozmawiać na świńskie tematy, znajdowały się także reklamy nadymanych partnerek o szczegółach anatomicznych rzekomo zgodnych z rzeczywistością – koncept, który budził w Jessie szczególne zdziwienie. Wyobraziła sobie te napompowywane lale z różową skórą, komiksowymi ciałami bez zmarszczek i pustymi twarzami, i doznała czegoś w rodzaju zdumionego olśnienia. Nie był to horror – niezupełnie – w głowie Jessie błysnęło światło, a pejzaż, który wydobyło z mroku, wydawał się na pewno bardziej przerażający niż ta kretyńska gra czy to, że tym razem zajmują się nią w domku letniskowym nad jeziorem długo po odejściu lata.

Wszystkie te myśli nie przytępiły w najmniejszym stopniu słuchu Jessie. Tym razem usłyszała piłę łańcuchową warczącą gdzieś daleko w lesie – może nawet w odległości siedmiu, ośmiu kilometrów. Bliżej, na jeziorze Kashwakamak, nur ociągający się z corocznym odlotem na południe wzniósł swój obłąkańczy krzyk ku błękitnemu październikowemu niebu. Jeszcze bliżej, na północnym brzegu, zaszczekał pies. Było to brzydkie, zgrzytliwe szczekanie, lecz wydało się Jessie dziwnie uspokajające. Oznaczało, że nie są tu zupełnie sami, nawet w połowie października. Poza tym słychać było tylko drzwi: stukające o framugę, obluzowane niczym stary ząb w dziąśle przeżartym przez szkorbut. Jessie czuła, że gdyby musiała słuchać ich przez dłuższy czas, postradałaby zmysły.

Gerald, nagi z wyjątkiem okularów na nosie, uklęknął na łóżku i zaczął się czołgać w jej stronę. Jego oczy wciąż błyszczały.

Przyszło jej do głowy, że to właśnie ten błysk kazał jej dalej uczestniczyć w grze, długo po zaspokojeniu początkowej ciekawości. Minęło wiele lat, odkąd Gerald spoglądał na nią takim gorączkowym wzrokiem. Nie była brzydka – nie przytyła i miała ciągle niezłą figurę – lecz i tak coraz mniej się nią interesował. Uważała, że częściowo winny jest alkohol – pił teraz znacznie więcej niż wtedy, gdy się pobrali – ale wiedziała, że to nie wszystko. „Zażyłość jest matką pogardy”, tak to chyba brzmi, prawda? Rzekomo nie dotyczy to zakochanych, przynajmniej wedle poetów romantycznych czytanych na kursie literatury angielskiej, ale po ukończeniu studiów Jessie odkryła, że istnieją pewne sfery życia, o których John Keats i Percy Shelley nie napisali nigdy ani słowa. Poza tym obaj zmarli oczywiście w znacznie młodszym wieku niż ten, jaki osiągnęli państwo Burlingame.

Tu i teraz nie miało to zresztą większego znaczenia. Ważne było może to, że Jessie uczestniczyła w grze dłużej, niż naprawdę chciała, bo podobał jej się ten gorący błysk w oczach Geralda. Czuła się dzięki niemu młoda, ładna i kusząca. Ale…

…ale jeśli myślałaś, że patrzy w ten sposób właśnie na ciebie, to się pomyliłaś, dziewczyno. A może oszukiwałaś siebie samą? I może powinnaś wreszcie zdecydować – zdecydować raz na zawsze – czy chcesz dalej znosić to upokorzenie. Bo czy nie czujesz się upokorzona?

Jessie westchnęła. Owszem. Trochę tak.

– Geraldzie, ja naprawdę mówię poważnie.

Podniosła głos i po raz pierwszy błysk w jego oczach przygasł lekko. Dobrze. Słyszał, co się do niego mówi, przynajmniej z pozoru. Więc może wszystko jest jeszcze w porządku. Nie wspaniale, bo od chwili gdy można było utrzymywać, że jest wspaniale, minęło dużo czasu, ale – w porządku. Nagle błysk znów się pojawił, a zaraz potem ukazał się ten sam kretyński uśmiech.

– Dam ci nauczkę, krnąbrna pięknotko! – powiedział Gerald. Naprawdę to powiedział, wymawiając słowo „pięknotko” tonem dziedzica z tandetnego wiktoriańskiego melodramatu.

Więc niech to zrobi. Po prostu niech to zrobi i będzie po wszystkim.

Z tym akurat głosem była znacznie bardziej oswojona, zamierzała więc posłuchać jego rady. Nie wiedziała, czy Gloria Steinem zaaprobowałaby takie postępowanie i miała to w nosie; rada wydawała się atrakcyjna dzięki swojej absolutnej praktyczności. Niech to zrobi, a jak zrobi, to zrobi. Quod erat demonstrandum.

Nagle dłoń Geralda – pulchna dłoń o krótkich palcach, równie różowa jak fałda na czubku jego kutasika – wysunęła się do przodu i chwyciła ją za pierś, aż w Jessie coś pękło niczym zanadto naprężone ścięgno. Gwałtownie szarpnęła biodrami i tułowiem, strząsając tę rękę.

– Daj spokój, Geraldzie! Otwórz te kretyńskie kajdanki i uwolnij mnie. Przestało mnie to bawić już w marcu, gdy jeszcze leżał śnieg. Nie jestem podniecona; czuję się śmieszna.

Tym razem na pewno usłyszał. Przekonało ją o tym to, że błysk w jego oczach natychmiast zgasł, niczym płomyk świecy zdmuchnięty przez wiatr. Domyśliła się, że w końcu dotarły do niego dwa słowa: „kretyński” i „śmieszny”. Był otyłym wyrostkiem w grubych okularach, który pierwszy raz w życiu umówił się na randkę w wieku osiemnastu lat – rok po przejściu na ścisłą dietę i rozpoczęciu ćwiczeń gimnastycznych w celu zrzucenia nieapetycznych zwałów sadła. Gdzieś na drugim roku studiów Gerald uznał swoje życie za „mniej więcej opanowane” (jakby życie – a przynajmniej jego życie – było wierzgającym koniem, którego należy ujeździć), ale Jessie wiedziała, że koszmarne lata spędzone w gimnazjum pozostawiły w nim pokłady głębokiej pogardy dla samego siebie i podejrzliwości względem innych.

Sukces w roli adwokata (i małżeństwo z nią; ono także odegrało swoją rolę, może nawet decydującą) jeszcze bardziej przywróciły mu wiarę i szacunek do samego siebie, lecz Jessie przypuszczała, że niektóre koszmary nigdy nie zniknęły. Gdzieś w podświadomości Geralda starsi chłopcy ciągle nabijali się z niego w czytelni internatu, kpiąc, że potrafi się tylko onanizować na myśl o dziewczętach, a niektóre słowa – na przykład „kretyński” i „śmieszny” – przypominały mu okres pobytu w gimnazjum, jakby to było wczoraj… Tak przynajmniej podejrzewała. Psycholodzy bywają często niewiarygodnymi, wprost celowymi głupcami, jednakże mają absolutną rację, podkreślając straszliwą trwałość pewnych wspomnień. Żerują one na umyśle człowieka niczym ohydne pijawki, a właściwe słowa – na przykład „kretyński” i „śmieszny” – są w stanie momentalnie je ożywić, zmienić w wijącą się gorączkowo masę robactwa.

Jessie czekała na ukłucie wstydu, że zadała Geraldowi cios poniżej pasa, i poczuła zadowolenie – a może po prostu ulgę – gdy ukłucie się pojawiło. Chyba mam już dość tej komedii – pomyślała i zaraz przyszła jej do głowy następna refleksja: może ona też ma własne preferencje erotyczne, a skoro tak, to gra z kajdankami na pewno do nich nie należy. Czuła się poniżona. Poniżała ją cała ta sytuacja. Owszem, kilku pierwszym próbom – z jedwabnymi chustkami – towarzyszyło pewne zażenowane podniecenie i ze dwa razy miała więcej niż jeden orgazm, co zdarzało jej się wyjątkowo rzadko. Tak czy owak, istniały przykre efekty uboczne i nie kończyło się wyłącznie na upokorzeniu. Po każdej z owych wczesnych odmian gry Geralda dręczyły ją koszmary. Budziła się z krzykiem, zlana potem, z mocno zaciśniętymi pięściami wepchniętymi głęboko między nogi. Pamiętała jeden taki sen, choć wspomnienie było odległe, zamazane: grała nago w krokieta i raptem zgasło Słońce.

Nieważne, Jessie, to może poczekać do jutra. Teraz musisz go przekonać, by cię uwolnił.

Tak. Bo nie była to ich gra, lecz wyłącznie jego gra. Uczestniczyła w niej tylko dlatego, że jemu na tym zależało. A to nie przemawiało już do Jessie.

Nad jeziorem znów zabrzmiał samotny krzyk nura. Kretyński, wyczekujący uśmiech Geralda ustąpił miejsca wyrazowi ponurego niezadowolenia. Zepsułaś mi zabawkę, dziwko! – mówiła jego mina.

Jessie przyłapała się na tym, że wspomina ostatni raz, gdy miała okazję dobrze się przyjrzeć temu wyrazowi na jego twarzy. W sierpniu Gerald przyniósł skądś broszurkę na kredowym papierze i pokazał, co sobie wymarzył, a ona powiedziała, że owszem, skoro chce kupić porsche, to naturalnie nic nie stoi na przeszkodzie, z pewnością stać ich przecież na porsche, jednakże ona uważa, że powinien raczej opłacić ubezpieczenie zdrowotne w Forest Avenue Health Club, co i tak planuje zrobić już od dwóch lat.

– Nie pasujesz w tej chwili do porsche. – Mówiąc to, zdawała sobie sprawę, że nie jest to uwaga zbyt delikatna, ale też czuła, że doprawdy nie pora na delikatność. A zresztą wytrącił ją do tego stopnia z równowagi, że miała w nosie to, czy go urazi. Zdarzało się to ostatnio coraz częściej i przerażało ją, ale nie wiedziała, co z tym począć.

– O co ci właściwie chodzi? – spytał ozięble. Zwykle nawet nie próbowała odpowiadać na takie pytania, bo dawno już się przekonała, że są prawie zawsze retoryczne. Sprowadzały się do prostego podtekstu: Denerwujesz mnie, Jessie. Nie uczestniczysz w grze.

Ale wówczas – może było to mimowolne preludium do obecnej sytuacji – postanowiła zignorować podtekst i jednak odpowiedzieć:

– Chodzi o to, Geraldzie, że tej zimy, czy kupisz porsche czy nie, skończysz czterdzieści sześć lat… I masz piętnaście kilo nadwagi.

Okrutne, owszem, ale mogła się przecież zachować brutalniej: opisać obraz, jaki stanął jej przed oczami, gdy spojrzała na fotografię sportowego samochodu na okładce połyskliwej broszury wręczonej przez Geralda. W okamgnieniu ujrzała grubiutkiego chłopczyka z różową buzią i rzednącymi włosami wtłoczonego w nadmuchiwany basen ogrodowy.

Gerald wyrwał jej broszurę z dłoni i wymaszerował bez słowa z pokoju. Nie poruszali odtąd tematu porsche, ale Jessie często wyczuwała, że mąż ciągle o nim myśli, gdy spogląda na nią tym swoim urażonym, poważnym wzrokiem.

W tej chwili widziała w jego oczach jeszcze większy wyrzut.

– Mówiłaś, że to fajne. To twoje własne słowa: „Fajny pomysł”.

Czy rzeczywiście to powiedziała? Chyba tak. Cóż, był to błąd. Drobne przejęzyczenie, nic więcej, poślizgnięcie się na skórce od banana. Jasne. Tylko jak wytłumaczyć to mężowi, który wygląda jak Baby Huey, z pyskiem ociekającym śliną, szykujący się do awantury?

Nie miała pojęcia, więc spuściła oczy – i zobaczyła coś, co bardzo jej się nie spodobało. Malutki Geralda – w jego przypadku malutki dosłownie i w przenośni – nie wykazywał żadnych oznak więdnięcia. Do malutkiego najwyraźniej nie dotarło, że dziś nic z tego nie będzie.

– Geraldzie, ja po prostu…

– …nie mam na to ochoty? No cóż, to zupełnie nowa śpiewka, co? Zwolniłem się dziś z pracy. A jak spędzimy tu noc, jutro rano też będę nieobecny. – Przez chwilę namyślał się z posępną miną, po czym powtórzył: – Sama mówiłaś, że to fajny pomysł.

Jessie, niczym stary pokerowy wyga, zaczęła przeglądać ze znużeniem swój arsenał wymówek: Tak, ale rozbolała mnie głowa; Tak, ale mam te cholerne nieprzyjemne skurcze przedmiesiączkowe; Tak, ale jestem kobietą, więc wolno mi zmienić zdanie; Tak, ale teraz, gdy jesteśmy zupełnie sami w tej głuszy, boję się ciebie, ty brutalu, ty dzika bestio – kłamstw odwołujących się do złudzeń Geralda albo do jego próżności (często jedno mieszało się z drugim), lecz nim zdążyła wybrać kartę, jakąkolwiek kartę, odezwał się nowy głos. Pierwszy raz przemówił tak głośno i Jessie zdała sobie z fascynacją sprawę, że w świecie realnym jest on taki sam jak w jej głowie: mocny, suchy, energiczny, opanowany.

Wydawał się również dziwnie znajomy.

– Racja, chyba rzeczywiście to powiedziałam, ale przyszło mi do głowy, że fajnie będzie wyrwać się tu z tobą tak jak kiedyś, nim zrobiłeś się sztywny jak reszta twoich ważnych kolegów. Moglibyśmy trochę się pokochać, a potem posiedzieć razem na werandzie i posłuchać ciszy. Albo pograć trochę w scrabble po zachodzie słońca. Czy to źle, że zmieniłam zdanie, Geraldzie? Jak myślisz? Powiedz, bo naprawdę mnie to interesuje.

– Ale przecież sama mówiłaś…

W ciągu ostatnich pięciu minut usiłowała dać mu na różne sposoby do zrozumienia, że chce się uwolnić od tych przeklętych kajdanek, a on wciąż jeszcze ich nie zdjął. Jej zniecierpliwienie ustąpiło miejsca furii.

– Mój Boże, przestało mnie to bawić prawie natychmiast po tym, jak się zaczęło, i wyczułbyś to, gdybyś nie był taki cholernie tępy!

– Twój języczek… Twój cięty, sarkastyczny języczek… Czasami mam go już po dziurki w nosie…

– Geraldzie, jeśli się przy czymś uprzesz, to nie znaczy, że musisz to natychmiast dostać. Czy to moja wina?

– Nie lubię, jak tak mówisz, Jessie. Kiedy mówisz takie rzeczy, przestaję cię zupełnie lubić.

Sytuacja stawała się coraz bardziej koszmarna, ale Jessie najbardziej przerażało, że dzieje się to tak szybko. Nagle poczuła się bardzo zmęczona i przypomniał jej się fragment piosenki Paula Simona: „Nie chcę tej zwariowanej miłości”. Brawo, Paul. Może jesteś niski, ale nie głupi.

– Wiem, że mnie nie lubisz. I dobrze, że nie lubisz, tylko że w tej chwili mówimy o kajdankach, a nie o tym, jak bardzo mnie lubisz albo nie lubisz, gdy zmieniam zdanie. Masz mi je natychmiast zdjąć, słyszysz?!

Nie słyszał, zdała sobie sprawę z narastającym lękiem. Naprawdę nie słyszał. Zupełnie za nią nie nadążał.

– Jesteś po prostu taka piekielnie niekonsekwentna, taka piekielnie sarkastyczna! Kocham cię, Jess, ale nie znoszę tych twoich przeklętych fochów. Zawsze ich nienawidziłem.

Otarł z nadąsaną miną pąsowe wargi i popatrzył na nią ze smutkiem – biedny, oszukany Gerald, mający na karku kobietę, co wyciągnęła go do pierwotnego lasu, a później uchyliła się od wypełnienia swoich powinności seksualnych. Biedny, oszukany Gerald, który wyraźnie nie miał najmniejszego zamiaru iść do komody przy drzwiach łazienki po kluczyki od kajdanek.

Niepokój Jessie przemienił się w coś nowego – w pewnym sensie niezależnie od jej woli. Stał się mieszaniną wściekłości i strachu, jaką odczuła tylko raz w życiu. Gdy miała mniej więcej dwanaście lat, jej brat Will połaskotał ją podczas przyjęcia urodzinowego. Widziały to wszystkie jej przyjaciółki i wszystkie się roześmiały. Cha, cha, cha, jakie to zabawne, nie mogę! Jessie jednak nie było do śmiechu.

Will śmiał się najgłośniej, wprost pękał ze śmiechu – zgięty wpół, z dłońmi opartymi na kolanach i włosami opadającymi na twarz. Działo się to jakiś rok po pojawieniu się Beatlesów, toteż nosił oczywiście długie włosy. Najwyraźniej zasłoniły mu Jessie i nie miał pojęcia, jaka jest wściekła – a zwykle bardzo dobrze wyczuwał nawet najdrobniejsze zmiany jej nastroju i humoru. Śmiał się do rozpuku, aż w Jessie wezbrała taka spieniona złość, że musiała coś zrobić, bo czuła, że inaczej po prostu pęknie. Zacisnęła małą piąstkę i uderzyła swojego ukochanego braciszka prosto w usta, gdy uniósł w końcu głowę, by na nią popatrzeć. Po ciosie przewrócił się do tyłu jak kręgiel i krzyknął przeraźliwie.

Później Jessie usiłowała sobie wmówić, że Will krzyknął bardziej ze zdumienia niż z bólu, ale dobrze wiedziała, nawet w wieku dwunastu lat, że to nieprawda. Zrobiła mu krzywdę, wielką krzywdę. Rozcięła mu obie wargi, dolną w jednym miejscu, a górną w dwóch, i zrobiła mu wielką krzywdę. Dlaczego? Bo postąpił głupio? Ale miał wtedy tylko dziewięć lat – były to jego dziewiąte urodziny – a w tym wieku wszyscy chłopcy są głupi. Nie, nie chodziło o jego głupotę. Bała się po prostu; bała się, że jeśli nie zrobi czegoś z tą ohydną zieloną pianą wściekłości i wstydu, to wówczas – tak, zgasi ona Słońce – zwyczajnie eksploduje. Prawda, z którą zetknęła się tego dnia po raz pierwszy, przedstawiała się następująco: w Jessie znajdowała się studnia, woda w studni była zatruta i łaskocząc siostrę, William spuścił do studni wiadro, a następnie wyciągnął je pełne szlamu i wijących się robaków. Nienawidziła go za to i chyba właśnie dlatego go uderzyła. Przeraziła się tego, co wydobył z głębin. Teraz, po tylu latach, odkrywała, że ciągle ją to przeraża – lecz także ciągle doprowadza do furii.

Nie zgasisz Słońca! – pomyślała, nie mając zielonego pojęcia, co to ma znaczyć. – Prędzej zdechnę, niż ci pozwolę!

– Nie zamierzam z tobą dyskutować, Geraldzie. Przynieś po prostu kluczyki od tych zasranych kajdanek i uwolnij mnie!

I wówczas powiedział coś, co tak ją zdumiało, że z początku w ogóle nie zrozumiała, o co chodzi:

– A jak tego nie zrobię?

Najpierw zauważyła, że mówi zmienionym głosem. Zwykle przemawiał szorstko, opryskliwie i władczo, jakby chciał powiedzieć: „Ja tu rządzę, i mamy wszyscy piekielne szczęście, że tak jest, co?”, tym razem odezwał się głucho, mruczącym tonem, jakiego jeszcze nie słyszała. W jego oczach znów zapalił się błysk – ten ukradkowy gorący błysk, który niegdyś doprowadzał ją do takiego podniecenia, jakby miał siłę stu jupiterów. Nie widziała dobrze oczu Geralda – były tylko szparkami w fałdach powiek i zasłaniały je okulary w złotej oprawce – ale błysk pojawił się znowu. O tak, znowu.

I jeszcze to dziwne zachowanie Pana Malutkiego. Pan Malutki wcale się nie zmniejszył. W istocie rzeczy wydawał się większy niż kiedykolwiek, choć prawdopodobnie należało to przypisać wyobraźni Jessie.

Tak sądzisz, dziewczyno? Ja nie.

Przetrawiała owe spostrzeżenia, aż wreszcie wróciła do ostatniego zdumiewającego pytania Geralda: „A jak tego nie zrobię?”. Tym razem oprócz tonu głosu dotarło do niej znaczenie słów, a gdy wreszcie w pełni je zrozumiała, poczuła, że wściekłość i strach jeszcze się wzmogły. Gdzieś w głębi wiadro znów zjeżdżało w dół, po kolejną porcję szlamu – po błotnistą wodę zanieczyszczoną mikrobami równie zabójczymi jak jadowite żmije.

Kuchenne drzwi uderzyły we framugę, a w lesie znów odezwał się pies; jakby jeszcze się przybliżył. Jego szczekanie miało w sobie coś rozdzierającego, rozpaczliwego. Gdyby Jessie słuchała go zbyt długo, na pewno dostałaby migreny.

– Posłuchaj mnie, Geraldzie – usłyszała swój nowy, mocny głos i jednocześnie zdała sobie sprawę, że mógł on wybrać lepszy moment, by przerwać milczenie (była przecież sam na sam z mężem na odludnym północnym brzegu jeziora Kashwakamak, przykuta kajdankami do łóżka i odziana tylko w skąpe nylonowe majteczki), lecz mimo to prawie wbrew własnej woli przyłapała się na tym, że go podziwia. – Słuchasz mnie jeszcze? Wiem, że w ostatnich czasach rzadko zwracasz uwagę na to, co mam do powiedzenia, ale tym razem naprawdę musisz mnie wysłuchać. No więc… słuchasz mnie w końcu?!

Klęczał na łóżku, spoglądając na nią w taki sposób, jakby była nieznanym dotąd gatunkiem owada. Jego policzki, pokryte siecią drobnych czerwonych żyłek (nazywała je piętnem alkoholowym), były prawie fioletowe. Na czole miał podobną ciemną plamę o tak wyraźnym zarysie, że wyglądała jak znamię.

– Tak – odpowiedział swoim dziwnym, mruczącym głosem, a brzmiało to jak przeciągłe „Ta-a-a-k”. – Słucham cię, Jessie. O tak, słucham z najwyższą uwagą.

– Dobrze. Wobec tego idź do komody i przynieś kluczyki. Najpierw uwolnij mi prawą rękę, a później lewą. – Zagrzechotała łańcuszkami. – Jeśli natychmiast to zrobisz, odbędziemy mały, normalny, bezbolesny stosunek płciowy, po czym wrócimy do naszego normalnego, bezbolesnego życia w Portlandzie.

Bezsensownego życia – pomyślała. – Opuściłaś jeden przymiotnik. Normalnego, bezbolesnego, bezsensownego życia w Portlandzie. Może była to prawda, a może Jessie po prostu przesadzała (okazało się, że przykucie kajdankami do łóżka czyni człowieka skłonnym do teatralnych zachowań), lecz zapewne dobrze, że pominęła to słowo – ot, tak, na wszelki wypadek. Ten nowy, rzeczowy głos był jednak w miarę dyskretny. I zaraz, jakby chciała sama sobie zaprzeczyć, usłyszała pulsującą w nim wściekłość.

– Ale jak będziesz dalej mnie denerwował, pojadę stąd prosto do swojej siostry, dowiem się nazwiska adwokatki, która reprezentowała ją podczas rozwodu, i zadzwonię do niej! Nie żartuję! Nie chcę dłużej uczestniczyć w tej farsie!

I nagle zdarzyło się coś niewiarygodnego, zupełnie nieoczekiwanego: Gerald znów zaczął szczerzyć zęby! Jego uśmiech, wypełzający powoli na twarz, kojarzył się trochę z łodzią podwodną, która po długiej, niebezpiecznej podróży wpłynęła wreszcie na znajome wody i wynurza się na powierzchnię. Jednakże nie to było najbardziej niewiarygodne. Najbardziej niewiarygodne było to, że tym razem nie wyglądał już jak nieszkodliwy półgłówek. Przypominał raczej groźnego maniaka seksualnego.

Znów wyciągnął rękę, pogłaskał Jessie po lewej piersi, a później ścisnął ją boleśnie. Zakończył te karesy uszczypnięciem w brodawkę, czego nigdy dotąd nie robił.

– Przestań! To boli!

Skinął głową z namaszczeniem i uznaniem, które dziwnie kontrastowały z jego przerażającym uśmiechem.

– To cudowne, Jessie. Ta twoja gra. Mogłabyś być aktorką. Albo zawodową prostytutką. I to wysokiej klasy! – Zawahał się, po czym dodał: – Uważam to oczywiście za komplement.

– O czym ty, do licha, gadasz? – Dobrze wiedziała. W tej chwili bała się już naprawdę. W sypialni pojawiło się zło; wirowało wokół niczym czarny dziecinny bąk.

Ale była też w dalszym ciągu wściekła – równie wściekła jak w dniu, gdy Will ją połaskotał.

Gerald się roześmiał.

– O czym mówię?! Przez chwilę dałem się na to wszystko nabrać. Właśnie o tym mówię. – Położył dłoń na jej prawym udzie. Kiedy znów się odezwał, przemawiał energicznym i zdumiewająco rzeczowym tonem. – A teraz: czy sama rozsuniesz dla mnie nogi, czy mam to zrobić na siłę? A może to także część gry?

– Wypuść mnie!

– Tak… jak będzie po wszystkim. – Wysunął gwałtownie do przodu drugą rękę. Tym razem uszczypnął Jessie w prawą pierś, i to tak mocno, że poczuła małe białe igiełki bólu biegnące wzdłuż boku do prawego biodra. – No, rozłóż te swoje śliczne nóżki, krnąbrna pięknotko!

Przyjrzała mu się uważniej i odkryła coś strasznego: wiedział. Zdawał sobie sprawę, że Jessie naprawdę nie ma już na to ochoty. Wiedział, ale postanowił nie wiedzieć. Czy człowiek ma prawo tak postępować?!

No pewnie – odparł rzeczowy głos. – Jak się jest genialnym specem od prawa handlowego w największej kancelarii adwokackiej między Bostonem a Montrealem, wie się to, co się chce wiedzieć, i nie wie się tego, czego się nie chce wiedzieć. Myślę, że popadłaś w poważne tarapaty, kochana. Takie tarapaty, które mogą doprowadzić do rozpadu małżeństwa. Lepiej zaciśnij zęby i zamknij oczy, bo myślę, że czeka cię cholernie przykre przeżycie.

Ten uśmiech. Ten wstrętny, podły uśmiech.

Udaje, że nic nie wie. I to tak dobrze, że później zgodzi się nawet na badanie wykrywaczem kłamstwa. „Myślałem, że to część gry – stwierdzi, obrażony i zdziwiony. – Naprawdę tak myślałem”. A jeśli Jessie zacznie się upierać i gniewać, Gerald skorzysta w końcu z najstarszego argumentu, chowając się za nim niczym jaszczurka w szczelinie w skale: „Było ci przyjemnie. Sama wiesz, że to prawda. Czemu się do tego nie przyznasz?”.

Udaje Greka! Wie, ale i tak chce zrobić swoje. Przykuł ją do łóżka, ona zaś sama mu w tym pomagała, a teraz, o kurwa, nie owijajmy tego w bawełnę, zamierza ją zgwałcić, naprawdę zgwałcić, gdy tymczasem drzwi uderzają o framugę, szczeka pies, warczy piła łańcuchowa i słychać krzyki nura nad jeziorem. Naprawdę chce to zrobić. Tak, chłopcy – heja-heja-ho! – nie mieliście jeszcze pod sobą żadnej cipki, dopóki nie skakała jak kokoszka na gorącym ruszcie! A jeśli Jessie rzeczywiście pojedzie do Maddy po zakończeniu tego upokarzającego epizodu, Gerald wszystkiemu zaprzeczy: stwierdzi, że wcale jej nie zgwałcił.

Położył na udach Jessie swoje różowe dłonie i zaczął rozsuwać jej nogi. Nie opierała się zanadto; na razie była jeszcze zbyt przerażona i zdumiona tym, co się dzieje.

I to jest odpowiednie podejście – odezwał się inny, bardziej znajomy głos. – Po prostu leż spokojnie i pozwól mu się wyprztykać. Cóż to w końcu takiego? Robił to już tysiące razy i jakoś od tego nie umarłaś. Nie zapominaj, że minęło dobrych kilka lat, odkąd przestałaś być wstydliwą panienką.

A co by się stało, gdyby nie posłuchała rady tego głosu? Jaki miała wybór?

Jakby w odpowiedzi, stanął jej przed oczami przerażający obraz. Wyobraziła sobie, że składa zeznania przed trybunałem rozwodowym. Nie wiedziała, czy w stanie Maine istnieją w dalszym ciągu takie trybunały, jednakże nie wpłynęło to w najmniejszym stopniu na wyrazistość wizji. Ujrzała samą siebie ubraną w elegancki kostium od Donny Karan i jedwabną brzoskwiniową bluzkę. Kolana miała skromnie złączone, leżała na nich jej mała biała torebka. Wyobraziła sobie, jak mówi sędziemu, wyglądającemu niczym świętej pamięci Harry Reasoner, że owszem, to prawda, z własnej woli pojechała z Geraldem do domku letniskowego, że owszem, pozwoliła przykuć się do łóżka dwiema parami kajdanek marki Kreig, również z własnej woli, że owszem, uprawiali już takie gry miłosne, choć nigdy w domku nad jeziorem.

Tak, Wysoki Sądzie. Tak.

Tak, tak, tak.

Gerald w dalszym ciągu rozsuwał jej nogi, a Jessie usłyszała samą siebie zeznającą przed sędzią kojarzącym się z Harrym Reasonerem. Opowiadała, jak zaczęli od jedwabnych apaszek, jak nie miała nic przeciwko temu, jak przeszli przez etapy chustek, sznurów i kajdanek, choć prędko znudziła ją ta gra. Budziła jej niesmak. Taki niesmak, że pewnej niedzieli w październiku przejechała z Geraldem sto trzydzieści pięć kilometrów dzielące Portland od jeziora Kashwakamak; taki wstręt, że znów pozwoliła się przykuć jak pies do łóżka; takie obrzydzenie, że nosiła tylko parę nylonowych majteczek, tak cienkich, że można by przez nie czytać ogłoszenia w „New York Timesie”. Sędzia uwierzy w to wszystko i będzie głęboko współczuł. Oczywiście, że tak. Kto by jej nie współczuł? Wyobraziła sobie, jak siedzi na miejscu dla świadków i mówi: „Tak, byłam przykuta kajdankami do łóżka i nie miałam na sobie nic oprócz skąpej bielizny z seks-shopu, ale zmieniłam w ostatniej chwili zdanie, a Gerald wiedział o tym, więc to gwałt”.

O tak, sędzia na pewno uwierzy. Można się założyć.

Ocknęła się z tego przerażającego snu na jawie, zorientowawszy się, że Gerald ściąga majteczki. Klęczał między jej nogami, z twarzą tak pełną namysłu, jakby właśnie zamierzał przystąpić do egzaminu do izby adwokackiej, a nie posiąść żonę wbrew jej woli. Ze środka mięsistej dolnej wargi ściekała mu na podbródek strużka białej śliny.

Pozwól mu to zrobić, Jessie. Pozwól mu się wyprztykać. Sperma padła mu na mózg, podobnie jak im wszystkim. Kiedy się wyprztyka, znów będziesz mogła się z nim dogadać. Dasz sobie z nim radę. Więc nie rób chryi – po prostu leż spokojnie i czekaj, aż wyrzuci ją ze swojego organizmu.

Rada była dobra i Jessie chybaby jej posłuchała, gdyby nie poczuła w sobie obecności kogoś nowego. Ten bezimienny gość uważał najwidoczniej, że zwykła doradczyni Jessie – głos, który Jessie nazwała po latach Dobrą Żoną Burlingame – jest kompletną idiotką. Jessie wciąż jeszcze mogła pozwolić, by wszystko potoczyło się swoją koleją, gdy nagle zdarzyły się dwie rzeczy naraz: zdała sobie sprawę, że choć jest przykuta kajdankami do łóżka, ma wolne nogi, i w tej samej chwili spostrzegła, że z brody Geralda spadła kropelka śliny. Dyndała mu przez chwilę na podbródku, wydłużając się, po czym spadła Jessie na brzuch, tuż nad pępkiem. Doznanie to miało w sobie coś znajomego i ogarnęło ją przerażająco silne poczucie déjà vu. Wydało jej się, że pokój nagle pociemniał, jakby okna i świetlik zastąpiono okopconymi szybkami.

To jego sperma! – pomyślała, choć doskonale wiedziała, że to nieprawda. – To jego przeklęta sperma!

Zareagowała nie tyle na zachowanie Geralda, ile na nienawistne uczucie, jakie eksplodowało w głębi jej umysłu. Nie towarzyszyła temu absolutnie żadna refleksja – ogarnęła ją po prostu instynktowna, paniczna odraza kobiety, która zdała sobie sprawę, że w jej włosy zaplątał się nietoperz.

Podkurczyła nogi, aż jej unoszące się kolano przeleciało tuż koło wysuniętego podbródka Geralda, po czym rozprostowała je niczym tłoki maszyny. Podeszwa i palce prawej stopy trafiły w jego podbrzusze, pięta lewej zaś w sztywno sterczący penis i jądra wiszące pod nim niczym biały, dojrzały owoc.

Gerald odchylił się do tyłu, a jego pośladki opadły na tłuste, bezwłose łydki. Uniósł głowę w stronę świetlika i białego sufitu, na którym podrygiwały odbłyski słońca, i wydał z siebie piskliwy, charczący okrzyk. W tejże chwili na jeziorze znów odezwał się nur, co stworzyło diaboliczny kontrapunkt; Jessie miała wrażenie, że to jeden samiec lituje się nad drugim.

Oczy Geralda nie były już zwężone ani lśniące, lecz szeroko otwarte, błękitne jak przejrzyste niebo (pragnienie ujrzenia tego nieba nad pustym, jesiennym jeziorem skłoniło Jessie do przyjęcia propozycji Geralda, gdy zadzwonił z kancelarii i powiedział, że rozprawę odroczono, tak że mogliby spędzić popołudnie w domku letniskowym, a może nawet przenocować) i malował się w nich wyraz takiej męki, że Jessie prawie nie mogła na to patrzeć. Na szyi sterczały po bokach straszliwie napięte ścięgna. Ostatni raz widziałam coś takiego owego deszczowego lata, gdy przestał uprawiać ogród i przerzucił się na szkocką – pomyślała Jessie.

Jego krzyk cichł. Wyglądało to trochę tak, jakby ktoś dysponujący specjalnym pilotem do zdalnego sterowania Geraldem zmniejszał powoli natężenie dźwięku. Oczywiście nie istniał żaden pilot: Gerald krzyczał niezwykle długo, może nawet pół minuty, i po prostu tracił oddech. Musiało go strasznie zaboleć – pomyślała Jessie. Czerwone plamy na policzkach i czole Geralda stawały się powoli fioletowe.

Zrobiłaś to! – zawołała wstrząśnięta Dobra Żona Burlingame. – Naprawdę, naprawdę to zrobiłaś!…

Cholernie celny strzał, nie? – rzekł z namysłem nowy głos.

Kopnęłaś własnego męża w jaja! – wrzasnęła Dobra Żona. – Czy miałaś do tego prawo, na Boga?! Czy wolno ci nawet żartować na ten temat?!

Jessie znała odpowiedź na to pytanie, a przynajmniej tak jej się zdawało: kopnęła męża, bo zamierzał ją zgwałcić i twierdzić później, że nic się nie stało, że uprawiali nieszkodliwą grę miłosną i doszło do drobnego nieporozumienia. „Winna jest gra – powiedziałby, wzruszając ramionami. – Gra, nie ja. Jeśli chcesz, możemy przestać w nią grać”. Wiedziałby oczywiście, że Jessie za żadną cenę nie zgodziłaby się więcej na przykucie do łóżka. Nie, tym razem postanowił wreszcie jej pokazać, kto tu jest panem. Zdawał sobie sprawę z sytuacji i zamierzał ją wykorzystać do ostatecznych granic.

Czarny bąk, którego Jessie wyczuła w pokoju, wymknął się spod kontroli, jak się tego obawiała. Gerald wciąż wyglądał, jakby krzyczał, choć z jego wykrzywionych, rozciągniętych warg nie wydobywał się żaden dźwięk (przynajmniej taki, jaki Jessie mogłaby usłyszeć). Jego twarz tak nabrzmiała od krwi, że gdzieniegdzie stała się prawie czarna, a pod starannie wygoloną skórą na szyi pulsowała wściekle żyła – a może tętnica? Wyglądała, jakby miała za chwilę pęknąć, i Jessie poczuła ukłucie straszliwej trwogi.

– Geraldzie? – spytała cichym, nieśmiałym głosem dziewczynki, która stłukła cenny wazon na przyjęciu urodzinowym przyjaciółki. – Nic ci nie jest?

Pytanie głupie, niewiarygodnie głupie, lecz znacznie łatwiejsze niż to, które rzeczywiście chciałaby zadać: „Bardzo cię boli, Geraldzie? Myślisz, że możesz umrzeć?”.

Oczywiście, że nie umrze – odezwała się nerwowo Dobra Żona Burlingame. – Sprawiłaś mu straszny ból i powinno być ci przykro, ale nie umrze. Nikt nie umrze.

Wykrzywione wargi Geralda w dalszym ciągu drżały bezgłośnie, lecz nie odpowiedział na pytanie Jessie. Prawą rękę położył na brzuchu, lewą zaś podtrzymywał zmiażdżone jądra. Nagle obie dłonie uniosły się i spoczęły tuż nad brodawką jego lewej piersi. Spoczęły niczym para tłustych różowych ptaków, zbyt zmęczonych, by kontynuować lot. Jessie widziała zarys nagiej stopy – swojej własnej nagiej stopy – ukazujący się na krągłym brzuchu męża. Czerwona plama na różowym ciele miała w sobie coś oskarżycielskiego.

Wydychał powietrze, albo próbował to zrobić, roztaczając wokół siebie kwaśny odór zgniłej cebuli. Ostatnie tchnienie – pomyślała Jessie. – Dolne dziesięć procent płuc to domena ostatniego tchnienia, czy nie tak nas uczyli w szkole na biologii? Tak, chyba tak. Wydawszy je, człowiek albo mdleje, albo…

– Geraldzie! – zawołała ostrym, karcącym tonem. – Oddychaj, Geraldzie!

Oczy wyszły mu z orbit niczym błękitne szklane kulki i zdołał wciągnąć niewielki haust powietrza. Wykorzystał je, by wypowiedzieć ostatnie słowo – tylko jedno, choć przecież wydawał się niekiedy wręcz stworzony ze słów.

– …serce…

To wszystko.

– Geraldzie! – Tym razem Jessie mówiła zaszokowanym tonem zrzędliwej nauczycielki, starej panny, która przyłapała jednego z młodszych uczniów na podkasywaniu jej spódnicy, by pokazać kolegom majtki w zajączki. – Geraldzie, przestań się wygłupiać i oddychaj, do cholery!

Nie odetchnął. Zamiast tego oczy stanęły mu w słup, aż ukazały się żółtawe białka. Wystawił język i zacharczał. Z jego zwiotczałego penisa trysnął strumień parującego ciemnego moczu, opryskując uda Jessie nieznośnie gorącymi kropelkami. Jessie wydała z siebie przeciągły, przeszywający okrzyk. Tym razem nie zdawała sobie sprawy, że szarpie za kajdanki, podkulając niezgrabnie nogi i usiłując się odsunąć jak najdalej od męża.

– Przestań! Przestań, bo spadniesz z…

Za późno. Było za późno, nawet jeśli ją słyszał, w co zresztą powątpiewała. Przechylił się do tyłu poza skraj łóżka i zadziałały prawa grawitacji. Gerald Burlingame, z którym Jessie jadła ongiś ciastka w łóżku, runął na plecy z podkurczonymi kolanami i głową opuszczoną na piersi, niczym dziesięcioletni niezgrabiasz próbujący zaimponować kolegom na basenie. Jego czaszka uderzyła z trzaskiem w twardą drewnianą podłogę i Jessie znowu krzyknęła. Kojarzyło się to trochę z olbrzymim jajkiem rozbijanym o krawędź kamiennego naczynia. Oddałaby wszystko, by tego nie słyszeć.

Później zapadła cisza, przerywana tylko odległym warkotem piły łańcuchowej. Przed wybałuszonymi oczami Jessie otwierała się wielka bezbarwna róża. Płatki rozkładały się powoli, a gdy otoczyły ją niczym pokryte pyłem skrzydła ogromnej szarej ćmy, zasłaniając na pewien czas świat, jednym wyraźnym uczuciem była ulga.

2

Wydawało jej się, że jest w długim, chłodnym korytarzu pełnym białej mgły, pochylonym pod ostrym kątem, podobnie jak korytarze, którymi zawsze chodzili bohaterowie filmów takich jak Koszmar z Ulicy Wiązów albo seriali telewizyjnych w rodzaju Strefy mroku. Była naga i dokuczało jej zimno, a ponadto bolały ją mięśnie – zwłaszcza mięśnie pleców, szyi i barków.

Muszę się stąd wydostać albo marny mój los – pomyślała. – Bolą mnie już mięśnie od mgły i wilgoci. (Chociaż wiedziała, że to nie mgła ani wilgoć.) Poza tym z Geraldem dzieje się coś złego. Niezbyt dobrze pamiętam, co mu się stało, ale myślę, że mógł zachorować. (Chociaż wiedziała, że słowo „zachorować” nie jest dokładnie tym, o które chodzi).

Jednakże, co najdziwniejsze, jakaś inna część Jessie tak naprawdę nie chciała uciec z tego zamglonego korytarza wyłożonego białymi kafelkami. Ta właśnie część przekonała ją, że jeśli tu pozostanie, będzie się czuła znacznie lepiej. A jak wyjdzie, to pożałuje. Wobec tego postanowiła na razie zostać.

Na koniec zbudziło ją szczekanie psa. Było ono wyjątkowo brzydkie, głuche i dudniące, chwilami jednak przechodziło w zgrzytliwy pisk. Kiedy zwierzę zaczynało piszczeć, miało się wrażenie, że wymiotuje ostrymi szczapami drewna. Jessie słyszała je już, choć czułaby się lepiej – znacznie, znacznie lepiej – gdyby mogła nie pamiętać kiedy, gdzie ani co się wówczas działo.

W każdym razie szczekanie psa skłoniło Jessie do poruszenia się – lewa noga, prawa noga, słoma, siano – i nagle przyszło jej do głowy, że widziałaby przez mgłę wyraźniej, gdyby otworzyła oczy. Nie zobaczyła żadnego upiornego korytarza z filmu Strefa mroku, lecz sypialnię domku letniskowego na północnym krańcu jeziora Kashwakamak – obszar znany jako Notch Bay. Domyśliła się, skąd pochodzi uczucie zimna: miała na sobie tylko cieniutkie majteczki; szyja i barki bolały ją zaś dlatego, że była przykuta kajdankami do łóżka, a jej pupa obsunęła się, gdy straciła przytomność. Żadnych korytarzy wyłożonych kafelkami, żadnej wilgotnej mgły. Rzeczywisty okazał się tylko pies, ciągle szczekający jak szalony. Wydawało się, że jest całkiem blisko domu. Gdyby usłyszał go Gerald…

Wzdrygnęła się na myśl o Geraldzie, a przez jej skurczone bicepsy i mięśnie barków przebiegły iskierki bólu. Ciarki rozpłynęły się w okolicy łokci i Jessie, choć ledwo rozbudzona, zdała sobie z przerażeniem sprawę, że nie czuje zupełnie przedramion i dłoni; równie dobrze mogły być drewnianymi protezami.

To będzie bolało – pomyślała i nagle wszystko stanęło jej znów przed oczami: zwłaszcza Gerald spadający na głowę z łóżka. Jej mąż leżał na podłodze, martwy albo nieprzytomny, a ona zastanawiała się nad tym, jakie to przykre, że ma zdrętwiałe ręce. Gdzie są granice ludzkiego egoizmu?

Jeśli nie żyje, to tylko jego wina – odezwał się rzeczowy głos. Usiłował dodać jeszcze kilka innych banałów, ale Jessie go uciszyła. W swoim obecnym stanie, ciągle półprzytomna, miała jaśniejszy wgląd w głębsze pokłady własnej pamięci i nagle przypomniała sobie, czyj to głos – nieco nosowy, ostry, stale oscylujący na granicy sarkazmu. Należał do jej koleżanki z akademika w czasach studenckich – Ruth Neary. Teraz, gdy Jessie to odkryła, stało się to zupełnie zrozumiałe. Ruth nigdy nie owijała niczego w bawełnę, a jej rady często szokowały naiwną dziewiętnastoletnią współlokatorkę z pokoju w Falmouth Foreside… co niewątpliwie było celem koleżanki, może nawet w pełni uświadomionym. Ale Ruth miała dobre serce; Jessie nigdy nie wątpiła, że wierzy w sześćdziesiąt procent tego, co mówi, i że robi ze czterdzieści procent rzeczy, do których się przyznaje. A może nawet więcej, gdy w grę wchodziły sprawy związane z seksem. Ruth Neary, pierwsza poznana przez Jessie kobieta, która za nic w świecie nie chciała golić sobie nóg ani pach; która dla kawału napełniła raz truskawkową pianką odwaniającą sanitariaty poszewkę od poduszki należącą do pewnej nieprzyjemnej koleżanki z piętra; która z zasady uczestniczyła we wszystkich mityngach studenckich i chodziła na każdą eksperymentalną sztukę teatralną. „Jak nic im nie wychodzi, dziewczyno, jakiś przystojny facet zwykle zdejmuje z siebie ubranie – oznajmiła zdumionej, lecz zafascynowanej Jessie po powrocie z przedstawienia zatytułowanego Syn papugi Noego. – Oczywiście nie zawsze, ale bardzo często. Mam wrażenie, że właśnie po to studenci piszą i grają sztuki: żeby móc się rozbierać publicznie”.

Jessie nie myślała o Ruth od wielu lat, a teraz odezwała się ona w jej głowie, udzielając bezcennych rad, podobnie jak za dawnych czasów. Cóż, czemu nie? Któż miałby lepiej się nadawać na doradcę ludzi cierpiących na stany nerwicowe i zaburzenia emocjonalne niż Ruth Neary, która po ukończeniu uniwersytetu stanowego New Hampshire przeżyła trzy lata małżeństwa, dwie próby samobójcze i cztery kuracje odwykowe, wywołane uzależnieniem od alkoholu i narkotyków? Dobra stara Ruth, kolejny modelowy okaz, skupiający w sobie problemy, z jakimi boryka się niegdysiejsze Pokolenie Miłości w trakcie trudnej adaptacji do wieku średniego.

– Jezu, tylko tego mi trzeba, piekielny Abaddonie! – rzekła Jessie i własny głuchy, zachrypnięty głos przeraził ją bardziej niż brak czucia w dłoniach i przedramionach.

Usiłowała się podciągnąć i przyjąć z powrotem pozycję siedzącą, jaką zajmowała przed upadkiem Geralda (czy ten potworny trzask przypominający odgłos rozbijanego jajka stanowił część snu? – modliła się, żeby tak było), a gdy w ogóle się nie poruszyła, zapomniała o Ruth w nagłym przypływie paniki. Znów poczuła w mięśniach łaskoczące ciarki, ale na tym się skończyło. Jej ramiona wisiały ciągle nieco z tyłu, nieruchome, pozbawione czucia, kojarzące się z workami kartofli. Lekkie oszołomienie minęło – panika okazała się znacznie skuteczniejsza od soli trzeźwiących – a serce Jessie uderzyło mocniej, lecz to wszystko. Na chwilę stanął jej przed oczami wyrazisty obraz z jakiejś książki historycznej czytanej dawno temu: krąg śmiejących się ludzi, którzy naigrawali się z kobiety stojącej pod pręgierzem, z głową i rękami w dybach. Zgarbiła się jak wiedźma w bajce, a włosy opadające jej na twarz przywodziły na myśl całun pokutny.

Nazywa się Dobra Żona Burlingame i ukarali ją za zrobienie krzywdy mężowi – pomyślała Jessie. – Ukarali Dobrą Żonę, bo nie mogą dostać w swoje ręce kobiety, która naprawdę ponosi winę za zrobienie mu krzywdy… Kobiety, której głos brzmi jak głos mojej dawnej koleżanki z akademika.

Ale czy krzywda to właściwe słowo? Czyż nie jest możliwe, że Jessie przebywa w sypialni z trupem? Czy nie jest również możliwe, że z wyjątkiem jakiegoś psa ten kraniec jeziora Kashwakamak jest całkowicie pusty? Że jeśli Jessie zacznie krzyczeć, to odpowie jej tylko nur? Tylko on i nikt więcej?

Myśl ta skojarzyła jej się z Krukiem Poego i spowodowała, że Jessie zdała sobie jasno sprawę z tego, co się dzieje, w co się wpakowała, i nagle ogarnęła ją straszliwa, bezrozumna trwoga. Przez mniej więcej dwadzieścia sekund (gdyby ją spytać, jak długo trwał ów atak paniki, powiedziałaby, że co najmniej trzy minuty, a prawdopodobnie raczej około pięciu) znajdowała się w jej niepodzielnym władaniu. Gdzieś w głębi tliła się ciągle iskra rozsądku, lecz Jessie była zupełnie bezsilna – patrzyła z lękiem na kobietę miotającą się na łóżku, uderzającą głową w obie strony w geście totalnej negacji, chłostaną po policzkach przez własne włosy, wydającą ochrypłe, przerażone krzyki.

Położył temu kres ostry, szklisty ból u podstawy karku, tuż ponad miejscem, gdzie zaczyna się lewy bark. Kurcz mięśnia, i to potworny. Jęcząca Jessie oparła głowę o mahoniowe deseczki tworzące zagłówek łóżka. Nadwerężony mięsień zastygł skurczony, twardy jak kamień. To, że czuła teraz nieprzyjemne ciarki biegające po przedramionach i dłoniach, nie miało większego znaczenia w porównaniu ze straszliwym bólem barku, a odchylenie głowy do tyłu powodowało jeszcze mocniejsze napięcie skurczonego mięśnia.

Poruszając się instynktownie, w ogóle nie myśląc, Jessie oparła stopy o prześcieradło, uniosła pośladki i wierzgnęła nogami. Jej łokcie zgięły się i nacisk na barki i ramiona zelżał. Po chwili straszliwy kurcz mięśnia trójgłowego jął ustępować. Wyrzuciła z sykiem powietrze, wydając przeciągłe, ochrypłe westchnienie ulgi.

Na zewnątrz wiał wiatr – najwyraźniej znacznie przybrał na sile – szumiąc w koronach sosen na stoku między domem a jeziorem. W kuchni (która równie dobrze mogłaby się znajdować w innym wszechświecie), uderzały o framugę niedomknięte drzwi: stuk-puk, stuk-puk, stuk-puk, stuk-puk. Były to jedyne dźwięki: poza tym panowała cisza. Pies przestał szczekać, przynajmniej na razie, i umilkły ryki piły łańcuchowej. Nawet nur zrobił sobie przerwę na kawę.

Wyobraziwszy sobie pana nura robiącego przerwę na kawę, może siedzącego przy stoliku i flirtującego z paniami nurami, Jessie wydała z siebie ochrypły rechot. W mniej przykrych okolicznościach można by pewnie go nazwać śmiechem. Rozproszył on resztki paniki, a choć Jessie ciągle się bała, przynajmniej znów panowała nad swoimi myślami i czynami. Po niedawnym epizodzie pozostał także nieprzyjemny metaliczny posmak na języku.

To adrenalina, dziewczyno, hormon wydzielany przez twój organizm, gdy zaczynasz krzyczeć i drapać pazurami. Jeśli ktokolwiek cię zapyta, czym jest panika, teraz już wiesz: to amnezja emocjonalna, po której czujesz się tak, jakbyś ssała garść miedziaków.

Jessie swędziały przedramiona, a ciarki dotarły wreszcie do palców. Zacisnęła kilkakrotnie pięści, krzywiąc się z bólu. Słyszała przy tym cichy grzechot kajdanek o słupki łóżka i zastanawiała się przez moment, czy ona i Gerald nie postradali przypadkiem rozumu – z pewnością tak to teraz wyglądało, choć nie miała wątpliwości, że podobnym grom erotycznym oddają się codziennie tysiące ludzi na całym świecie. Czytała nawet, że istnieją dewianci, którzy wieszają się, by powiększyć swoją przyjemność – rośnie ona jakoby, gdy dopływ krwi do mózgu powoli ustaje. Tego typu informacje tylko utwierdzały ją w mniemaniu, że penis to dla mężczyzn nie tylko dar, lecz również przekleństwo.

Ale skoro była to rzeczywiście tylko gra (tylko gra i nic więcej), dlaczego Gerald musiał kupić prawdziwe kajdanki? Ciekawe pytanie, co?

Może, ale nie to jest chyba w tej chwili najważniejsze, nie sądzisz, Jessie? – spytała Ruth Neary. Doprawdy zdumiewające, iloma rzeczami naraz może się zajmować ludzki umysł. Jakaś cząstka Jessie zaczęła nagle się zastanawiać, co w tej chwili dzieje się z Ruth, której nie widziała od dziesięciu lat. Ostatnio kontaktowały się trzy lata temu. Otrzymała wówczas pocztówkę przedstawiającą młodego człowieka w czerwonej aksamitnej marynarce i koszuli z żabotem. Młody człowiek rozdziawił usta i wysunął sugestywnie język. MÓJ KSIĄŻĘ UMIE SIĘ WYJĘZYCZYĆ – głosił podpis pod zdjęciem. „Dowcipy Nowej Epoki – pomyślała wtedy Jessie. – Wiktorianie mieli Anthony’ego Trollope’a, stracone pokolenie – H. L. Menckena, a my – tylko nieprzyzwoite pocztówki i żarty rodem z naklejek na zderzaki samochodów: UWAGA! PIRAT DROGOWY!”.

Pocztówka, wysłana w Arizonie, o czym świadczył rozmazany stempel pocztowy, informowała, że Ruth przyłączyła się do komuny lesbijek. Jessie nieszczególnie się tym zdziwiła: przyszło jej nawet do głowy, że jej stara przyjaciółka, która bywała wściekle irytująca lub zdumiewająco, nostalgicznie urocza (niekiedy jednocześnie), znalazła może wreszcie swoje właściwe miejsce na wielkiej planszy do gry w życie.

Schowała pocztówkę Ruth do lewej górnej szuflady biurka, gdzie trzymała różne niepotrzebne stare listy, na które miała zapewne nigdy nie odpowiedzieć, i od tamtej pory nie myślała więcej o koleżance z akademika – o Ruth Neary, która marzyła o motocyklu Harleya-Davidsona, choć nie umiała sprawnie obsługiwać najprostszej skrzyni biegów w samochodzie, nawet w obłaskawionym fordzie pinto Jessie; która po trzech latach studiów na uniwersytecie stanowym New Hampshire potrafiła zabłądzić w kampusie; która zawsze płakała jak bóbr, gdy przez roztargnienie przypaliła coś na kuchence. Przytrafiało jej się to zresztą tak często, że graniczyło z cudem, że nigdy nie podpaliła pokoju czy wręcz całego akademika. Jakie to dziwne, że pewny siebie, rzeczowy głos rozlegający się w głowie Jessie należał właśnie do Ruth.

Znów zaczął szczekać pies. Nie zbliżył się, lecz również nie oddalił. Jego właściciel nie polował na kaczki, to pewne: żaden myśliwy nie brałby na polowanie takiego hałaśliwego stworzenia. Ale skoro pies towarzyszy na spacerze swojemu panu, jak to możliwe, że od ostatnich pięciu minut szczeka z tego samego miejsca?

Bo przedtem miałaś rację – szepnął umysł Jessie. – Nie ma żadnego pana. Nie był to głos Ruth ani Dobrej Żony Burlingame i z pewnością nie głos, który Jessie wyobrażała sobie jako własny: był on bardzo młody i bardzo zalękniony. I podobnie jak głos Ruth, brzmiał dziwnie znajomo. – To po prostu bezpański pies, zwykły przybłęda. Nie pomoże ci, Jessie. Nie pomoże żadnej z nas.

Taka ocena sytuacji mogła być jednak zbyt pesymistyczna. W końcu Jessie nie miała pewności, że to bezpański pies, prawda? I dopóki jej nie zdobyła, nie chciała w to wierzyć.

– Jak ci się to nie podoba, pozwij mnie do sądu – rzekła głuchym, ochrypłym głosem.

Poza tym pozostawał jeszcze problem Geralda. Panika i ból spowodowały, że Jessie prawie zapomniała o mężu.

– Geraldzie? – Jej głos ciągle brzmiał niewyraźnie, obco. Odchrząknęła i spróbowała jeszcze raz: – Geraldzie!

Nic. Zero. Żadnej odpowiedzi.

To wcale nie znaczy, że jest martwy, więc nie wariuj, kobieto: nie zaczynaj nowych szaleństw.

Jessie nie wariowała i nie zamierzała zaczynać nowych szaleństw. Tak czy owak, czuła narastające mdłości, kojarzące się z jakąś straszliwą nostalgią. To, że Gerald nie odpowiadał, nie znaczyło jednak, że nie żyje; mógł być po prostu nieprzytomny.

Najprawdopodobniej jest martwy – odezwała się Ruth Neary. – Nie chcę psuć ci humoru, Jess, ale przecież nie słyszysz jego oddechu, prawda? Nieprzytomni ludzie zwykle głośno oddychają, wciągają ze świstem powietrze, chrapią i tak dalej, nie?

– Skąd wiesz? – spytała Jessie, ale było to niemądre. Ruth wiedziała, bo przez większą część gimnazjum uczestniczyła z entuzjazmem w sekcjach zwłok i doskonale orientowała się, jak oddychają umarli: otóż w ogóle nie oddychają. Ruth nauczyła się tego w miejskim szpitalu w Portlandzie, ale ten głos wiedziałby o tym, nawet gdyby nie wiedziała tego Ruth, bo głos należał w istocie do Jessie. Musiała stale sobie o tym przypominać, bo tak doskonale imitował inne osoby.

Jak głosy, które słyszałaś wcześniej – mruknął znajomy dziecięcy głosik. – Głosy, które słyszałaś po dniu, gdy zgasło Słońce.

Ale Jessie nie chciała o tym myśleć. Nie zamierzała o tym myśleć. Czyż i tak nie miała już dość kłopotów?

A jednak Ruth trafiła w sedno: ludzie, którzy stracili przytomność, zwłaszcza wskutek mocnego uderzenia w głowę, pochrapują i rzężą. Czyli że…

– Prawdopodobnie nie żyje – odezwała się głucho Jessie. – W porządku, nie zamierzam się sprzeczać.

Pochyliła się ostrożnie w lewo, pamiętając o mięśniu u podstawy szyi, którego skurcz przysporzył jej niedawno tyle piekielnego bólu. Kiedy łańcuszek prawych kajdanek zaczął się napinać, Jessie zobaczyła różowe, pulchne ramię i połowę dłoni – w istocie dwa palce. Była to prawa ręka Geralda; poznała to po braku obrączki na środkowym palcu. Dostrzegła białe, wypolerowane paznokcie. Gerald był zawsze bardzo próżny, gdy chodziło o pielęgnację dłoni i paznokci. Do tej chwili nie zdawała sobie w ogóle sprawy, do jakiego stopnia próżny. Śmieszne, jak mało czasami się widzi i rozumie, choć człowiek myśli, że wie już wszystko.

Chyba tak, ale muszę ci powiedzieć jedno, dziewczyno: lepiej zamknij oczy, bo nie chcę nic więcej widzieć. Rzeczywiście, nic więcej.

Ale zamknięcie oczu było luksusem, na który Jessie nie mogła sobie w tej chwili pozwolić.

Poruszając się dalej z przesadną ostrożnością, by nie urazić szyi i barku, Jessie wychyliła się tak daleko w lewo, jak pozwalał łańcuszek. Nie zmieniła zanadto pozycji, co najwyżej o pięć czy siedem centymetrów – lecz jej pole widzenia powiększyło się na tyle, że zobaczyła część bicepsu Geralda, część prawego barku i niewielki fragment głowy. Nie była pewna, ale zdawało jej się, że na granicy rzednących włosów widać kropelki krwi. Teoretycznie nie dawało się wykluczyć, że to tylko wyobraźnia. Miała nadzieję, że to tylko wyobraźnia.

– Geraldzie? – szepnęła. – Słyszysz mnie, Geraldzie? Proszę, powiedz coś!

Żadnej odpowiedzi. Żadnego ruchu. Znów poczuła to samo głębokie nostalgiczne przerażenie, które wzbierało w niej i wzbierało niczym krew sącząca się z nieopatrzonej rany.

– Geraldzie! – szepnęła jeszcze raz.

Dlaczego szepczesz? On nie żyje. Mężczyzna, który zrobił ci kiedyś niespodziankę, zabierając cię na weekendową wycieczkę na Arubę – pomyśl tylko, Arubę! – a podczas jednego z przyjęć sylwestrowych nosił na uszach twoje pantofelki z wężowej skórki, ten mężczyzna nie żyje. Więc dlaczego szepczesz, do cholery?!

– Geraldzie! – Tym razem wykrzyknęła jego imię. – Obudź się, Geraldzie!…

Echo własnego krzyku omal nie wywołało kolejnego ataku paniki, połączonego z szaleńczym miotaniem się na łóżku; potworny był nie brak reakcji ze strony Geralda, tylko to, że Jessie zdała sobie sprawę, że panika jest wciąż blisko, wciąż bardzo blisko, że nieustannie okrąża jej świadomość, cierpliwa niczym drapieżnik skradający się wokół ogniska kobiety, która z jakiegoś powodu oddaliła się od przyjaciół i zabłądziła w głębi mrocznego lasu.

Nie zabłądziłaś – rzekła Dobra Żona Burlingame, ale Jessie nie miała do niej zaufania. Jej samokontrola wydawała się lipna, a racjonalizm powierzchowny. – Dobrze wiesz, gdzie jesteś.

Owszem, Jessie wiedziała. Znajdowała się na krańcu krętej, porytej koleinami drogi, która odchodziła od Bay Lane w odległości trzech kilometrów na południe. Pokrywał ją kobierzec opadłych liści, żółtych i czerwonych, po których jechała samochodem razem z Geraldem; stanowiły one niemy dowód, że droga ta, prowadząca do brzegu jeziora Kashwakamak w rejonie Notch Bay, była prawie nieuczęszczana w ciągu trzech tygodni, odkąd liście zaczęły żółknąć i opadać. Na tym krańcu jeziora stały niemal bez wyjątku domki letniskowe i prawdę mówiąc, droga mogła być nieużywana nawet od początku września. Do autostrady numer sto siedemnaście, przy której znajdowało się kilka domów zamieszkanych przez cały rok, było stąd w sumie siedem kilometrów, najpierw piaszczystą drogą, a potem Bay Lane.

Jestem sama, przykuta kajdankami do łóżka, a mój mąż leży martwy na podłodze. Mogę krzyczeć aż do usranej śmierci, i tak nikt mnie nie usłyszy. Facet z piłą łańcuchową jest co najmniej pięć kilometrów stąd – może nawet po drugiej stronie jeziora? Pies chyba mógłby mnie usłyszeć, ale to prawie na pewno przybłęda. Gerald nie żyje, szkoda – nawet jeśli go zabiłam, zrobiłam to niechcący – ale przynajmniej się nie męczył, biedaczyna. Ja, niestety, będę się męczyła: jeśli w Portlandzie nikt nie zacznie się o nas martwić, a jak na razie jest to mało prawdopodobne…

Nie powinna myśleć o takich rzeczach: przywoływała tylko lęk. Jeżeli nie zajmie umysłu czymś innym, wnet ujrzy tępe, przerażone oczy paniki. Nie, absolutnie nie powinna myśleć o takich rzeczach. Panika była wściekłym zwierzęciem, które nie dawało się odpędzić, gdy już raz się pojawiło.

Ale może właśnie na to zasługujesz – rozległ się nagle zaczepny, rozgorączkowany głos Dobrej Żony Burlingame. –