Błyszczące sześciany - Dex Carster - ebook + audiobook

Błyszczące sześciany ebook i audiobook

Carster Dex

3,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W niedalekiej przyszłości życie zostało zdominowane przez tajemnicze przedmioty zwane skrzyniami eksploracyjnymi. Każda z nich umożliwia użytkownikom wejście do jednej z mnogich kreacji - pełnych wyzwań, alternatywnych rzeczywistości skrywających cenne nagrody. Roger Orter, nieautoryzowany eksplorator, postanawia odkryć tożsamość geniusza odpowiedzialnego za zrewolucjonizowanie ludzkiego życia. Talent i odwaga Rogera, tak przydatne w zdobywaniu kolejnych fantów, pewnego dnia sprawią, że mężczyzna wplącze się w śmiertelną intrygę uknutą przez nieuchwytnego Kreatora. Co będzie musiał poświęcić, by uratować siebie i swoich najbliższych?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 400

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 25 min

Lektor: Tomasz Sobczak

Oceny
3,3 (14 ocen)
2
5
2
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PROLOGAylon

Terrance Bodyman uśmiechnął się do mnie z ramki przestarzałego transmitera, ukazując swe lśniąco białe zęby, których cena wykonania była zapewne porównywalna do wartości niejednego wysokiej klasy dryfera. Oprócz niego w studiu znajdowali się również jego odpicowani na błysk goście w swoich drogich garniturkach. Pomiędzy nimi stał charakterystyczny dla tego programu humanoidalny robot starej generacji, trzymający tackę z przekąskami oraz napojami.

Prowadzący programu zatytułowanego sztampowo Wśród tematów i robotów nie zdążył przedstawić jeszcze dwóch zaproszonych przed kamery dżentelmenów. W typowym dla siebie stylu budował napięcie przed opłaconą marnymi groszami widownią w studiu oraz wielbicielami talk-show, wgapiającymi się w swe transmitery, pokazując urywki obrazów powiązane z tematem dzisiejszego odcinka. A wszystko to okraszone zostało tandetną muzyką przypominającą elektroniczną wersję XXII-wiecznej pieśni meksykańskich secesjonistów.

Na swoje szczęście, widziałem jedynie końcówkę owej kompilacji, choć i tak niemalże dostałem od niej mdłości.

– Dobry wieczór! – wydarł się Terrance na cały głos, jakby w obawie, że jego publika jest nie tylko średnio rozgarnięta, ale również głucha. – Za trzy dni obchodzimy dwudziestolecie oficjalnego powstania Aylonu, naszego ukochanego i jakże intrygującego miasta. Choć niewielu polityków odważyłoby się publicznie określić je w taki sposób, to trudno zaprzeczyć oczywistym faktom: Aylon stał się swego rodzaju centrum naszego globu. To o powodach, dla których owo miasto cieszy się tak ogromną popularnością, będzie dzisiejszy odcinek. Serdecznie zapraszam!

Potem nastąpiły krótkie brawa, stanowiące tło dla skrzącego się kolorami przerywnika, pozwalającego kamerze na uchwycenie wypudrowanych obliczy gości, których i tak nie trzeba było nikomu przedstawiać.

– Oto Inger Vermont, dyrektor wykonawczy spółki Cybotreg, od lat zajmującej się badaniem skrzyń eksploracyjnych oraz pozyskiwaniem z nich wysoce zaawansowanych technologicznie obiektów, potocznie nazywanych fantami.

Łysy czterdziestolatek z krzaczastymi brwiami i kozią bródką ukłonił się zdawkowo w stronę kamery. Pod jego drogim odzieniem wyraźnie rysowały się napięte na pokaz mięśnie. Wydawały mi się one tak samo sztuczne, jak brak jakichkolwiek zmarszczek na facjacie Łysola. Ilekroć zmuszony byłem oglądać tę twarz w publicznych transmisjach, budziła ona we mnie odrazę.

– Moim drugim gościem jest Edward Jesters, jeden z najbardziej uznawanych specjalistów od eksploracji zatrudnianych przez Cybotreg.

Młodszy mężczyzna spojrzał zalotnie w kamerę, wyuczonym gestem poprawiając grzywkę złocistych włosów, która na ułamek sekundy przysłoniła widok delikatnej cery wokół jego prawego oka.

Z trudem powstrzymałem się od rzucenia w hologramowy obraz którąś ze spoczywających na kontuarze szklanek.

– Pieprzony pajac! – stwierdził stojący przede mną barman, również wpatrzony w sceny z programu.

Kilku podpitych klientów pokiwało głowami z uznaniem dla mądrości właściciela Skrzyneczki Piwa.

Pociągnąłem zdrowo ze swej literatki, a następnie na powrót wlepiłem ślepia w obraz pomalowanego na pomarańczowo studia Wśród tematów i robotów. Żałowałem, że moje naczynie wypełnione było jedynie wodą. Nieustannie się zastanawiałem, czy warto zaryzykować i zamówić bezalkoholowe piwo. Ostatecznie, po to tutaj przyszedłem.

– Panie Vermont, chyba zgodzi się pan ze mną, że to właśnie eksploranty, a właściwie skrzynie eksploracyjne, stały się powodem tak niesamowicie szybkiego rozrostu struktur naszego miasta? Jaki udział miał w tym Cybotreg?

Vermont odchrząknął, a następnie przybrał pozę informującą widownię o tym, że oto nadchodził słowotok przepełniony mądrością rasowego dyrektora największej na świecie korporacji.

– Cóż, nie wiemy dokładnie, kto pierwszy odnalazł ani kto jako pierwszy z powodzeniem zmierzył się ze skrzynią, jednak prawdziwie owocne eksploracje, a także korzyści z nich płynące, zaczęły się niewątpliwie po założeniu Cybotregu. Co prawda mamy powody, by przypuszczać, że najstarsze fanty rozeszły się na czarnym rynku, zanim jeszcze nasza instytucja zaczęła stawiać pierwsze kroki, lecz proceder ten, z korzyścią dla ogółu, został ukrócony wraz ze zdelegalizowaniem tzw. creseekingu, czyli nieautoryzowanej przez nas eksploracji. Myślę, że to właśnie penalizacja czynności związanych z… nieodpowiedzialnymi eksploracjami wprawiła w ruch całą tę maszynę szaleństwa, którą widzimy dzisiaj.

Łysy nudziarz przerwał na chwilę swój absurdalnie dygresyjny wywód, by chwycić szklankę soku, trzymaną na tacce przez usługującego robota. Wziął kilka niewielkich łyków, po czym odstawił napój na miejsce.

– Tak więc – kontynuował – z początku główna siedziba Cybotregu została ulokowana nieopodal niewielkiego miasteczka Cromback. Przez wiele lat zastanawiano się, dlaczego, do licha, właśnie Cromback?! Odpowiedź była prosta: ponieważ to w jego okolicach odnajdowano najwięcej ekplorantów. Oczywiście, często były to miejsca oddalone od miasteczka o nawet kilkaset mil, jednak w skali globalnej tworzyły one pewne skupisko. Tak skoncentrowanego występowania skrzyń nie obserwowaliśmy już nigdzie indziej.

– Jakie były tego powody? – spytał Terrance, przybierając zafrasowany wyraz twarzy.

– Cóż, istnieje kilka teorii, lecz nie mamy stuprocentowej pewności. Wolałbym się więc nie wypowiadać w tej materii.

– Wróćmy więc do tematu głównego, czyli naszego miasta. Choć pojawienie się Cybotregu, a co za tym idzie nowych miejsc pracy, zwiększyło migrację ludności w te okolice, to prawdziwy boom obserwujemy dopiero od jakichś dziesięciu lat. Jak to jest możliwe?

– Cóż, muszę się z tym nie zgodzić. Dokładnie trzy lata po utworzeniu kwatery głównej ta niewielka mieścina…

– Cromback – wtrącił prowadzący.

– …zyskała status miasta o kilkumilionowej populacji oraz przemianowana została na znane nam dzisiaj Aylon. To coś niespotykanego wcześniej w historii całego globu. Nie może pan zaprzeczyć, panie Bodyman.

– Nie zaprzeczam – odparł Bodyman, czyniąc pojednawczy gest rękoma.

– Natomiast ten boom, o którym pan wspomina, jest ściśle powiązany z nową technologią budowlaną opatentowaną dzięki ówcześnie zdobytemu podczas eksploracji przedmiotowi. Owa technologia pozwoliła nam nie tylko na niemożliwe nigdy wcześniej zmiany infrastrukturalne, ale znacząco obniżyła również ceny stawianych obiektów. A to, w połączeniu z ekonomiczną atrakcyjnością Aylonu, przyczyniło się do masowej migracji ludności z całego świata.

– Dlaczego więc technologia ta nie jest dostępna w innych zakątkach świata, podobnie zresztą jak spora część innych technologii?

– Na to pytanie poszukuję odpowiedzi, tak jak pan. Nie ja jestem odpowiedzialny za patenty oraz globalne rozszerzanie się wiedzy o nabytych w kreacjachfantach. My, jako Cybotreg, jedynie czuwamy nad tym, by w jak najbezpieczniejszy i najefektywniejszy sposób eksplorować dzieła tajemniczego stwórcy eksplorantów oraz skrupulatnie badać zdobywane dzięki temu… nagrody.

– Mamy pewność, że istnieje jeden stwórca? Być może powinniśmy raczej mówić o jakiejś grupie?

– Do dnia dzisiejszego nie ustalono, kto stoi za tą wspaniałą technologią. Nieznane pozostają również same intencje Kreatora, jak zwykliśmy go zwać w kręgach Cybotregu. Z nieznanych nikomu przyczyn powszechnie utarło się przekonanie, iż jest to jedna osoba, choć oczywiście trudno wyobrazić sobie, by wszystko to było dziełem pojedynczego człowieka. Pewne jest natomiast jedno: kreacje zawierają w sobie osiągnięcia technologiczne, których w większości dzisiejsi uczeni nie są w stanie nawet skopiować. Prawdę mówiąc, nie mamy nawet żadnej przyzwoitej teorii, która wyjaśniałaby chociaż jedno zjawisko z utworzonych tam rzeczywistości, będących w sprzeczności z powszechnie uznanymi prawami. Choć dzięki zdobytym fantom wiele gałęzi nauki posunęło się do przodu o kilkadziesiąt lub kilkaset lat, to one same są zaledwie skrawkiem tego, co mieści w sobie umysł Kreatora.

– Czego w takim razie dowiedzieliśmy się o kreacjach? – zapytał Bodyman, zakładając ręce na piersi.

Inger Vermont rozsiadł się wygodniej na fotelu i nie starając się nawet ukryć znużenia na twarzy, omiótł wzrokiem zgromadzoną w studiu publiczność. Siedzący obok Łysego złotowłosy eksplorator-celebryta uśmiechnął się szeroko.

– Pyta mnie pan, panie Bodyman, o rzeczy, o których można poczytać w Sieci, a które niemalże każdy na świecie zna lepiej od tabliczki mnożenia. Nie wspominając już o tym, że dzisiejszy odcinek programu miał skupiać się na obchodach dwudziestolecia Aylonu – odparł dyrektorzyna z nutką irytacji w głosie, lecz jedynie głupiec stwierdziłby, iż nie jest to częścią skrupulatnie zaplanowanego scenariusza programu.

– Sukinsyn z tego Bodymana, tyle wam powiem! – warknął jakiś napruty szczyl stojący przy kontuarze. – Nigdy nie do-wiemy się prawdy.

– Jakiej prawdy?! – zapytał głośno wysuszony Azjata w czapce z daszkiem, siedzący samotnie przy dwuosobowym stoliku. – Okulary sobie kup, młody! Terrance Bodyman to jedyna autentyczna postać w tych parszywych mediach.

I tym oto sposobem rozpoczął się raban, w który włączyli się niemalże wszyscy stali bywalcy tej cholernej speluny. Po dłuższym namyśle dałem barmanowi znak ręką, by przyniósł mi bezalkoholowego schulera.Gdy zostałem obsłużony, wskazałem na ramkę transmitera i poprosiłem go o zwiększenie głośności, na co ten stanowczo pokręcił głową. Pozostał mi więc jedynie bezdźwięczny obraz, w którym Łysol i prowadzący programu przegadywali się wzajemnie, nieustannie wchodząc sobie w słowo i nadmiernie przy tym gestykulując. Przez chwilę pomyśleć można było, że wszystkie te miny i machnięcia rękami przeznaczone były dla głuchej części widowni.

W tym samym czasie drzwi wejściowe otworzyły się z hukiem, a do baru chwiejnym krokiem wszedł wysoki staruszek z długą do piersi siwą brodą. Na głowie miał postrzępiony kapelusz rodem z bajek o złych czarnoksiężnikach oraz ciężki skórzany płaszcz, pamiętający zapewne niejedno przełomowe w dziejach ludzkości wydarzenie. Z jego szarych oczu można było wyczytać, że miał już za sobą kilka głębszych. Na umorusanej sadzą twarzy błąkał się dziwaczny grymas.

Stary przysiadł się do mnie, po czym zamówił piwo. Otrzymawszy trunek, wypił połowę jednym haustem i zerknął na migoczący w górze obraz twarzy Bodymana.

– Ktoś jeszcze ogląda to gówno? – zapytał jakby sam siebie charczącym głosem. – Już niedługo skończy się wasza biesiada.

Przyjrzałem się bliżej staruszkowi i stwierdziłem, że musiałem go już kiedyś widzieć w tym lub innym lokalu. Otoczone labiryntem zmarszczek oczy prędko wyłapały moje spojrzenie, a na oblepionych piwną pianą ustach pojawił się szeroki uśmiech.

– Co tam, młody? Nie widziałeś nigdy zgniłego starucha?

– Przepraszam, ale wydawał mi się pan znajomy. Musiałem się pomylić.

– Gówno tam, a nie przepraszam! Nie martw się, chłopcze. Widzisz tego tam łysego? – Wskazał palcem na ramkę transmitera.

Pokiwałem głową.

– Nie masz pojęcia, ile robactwa ma w sobie ta hołota. A tego młodego?

– Ta, to eksplorator. A właściwie celebryta-eksplorator – odparłem, choć nie byłem pewny, dlaczego w ogóle wdawałem się w jakąkolwiek dyskusję.

– Dokładnie. Ma on potencjał, co prawda, ale nie tacy już zdychali w pułapkach. – Kapelusznik puścił mi oczko, a następnie wziął kilka łyków ze swego kufla.

– Pułapkach?

– Moich pułapkach – odrzekł, nie spuszczając wzroku z chłopięcej twarzy Edwarda Jestersa.

– Doprawdy?

A więc to tylko kolejny bajkopisarz albo naciągacz szukający naiwnych chłopców. Ja jednak nie byłem chłopcem, a już na pewno nie naiwniakiem. Bajkopisarze byli nieszkodliwi; średnio raz na dwa tygodnie spotykało się kogoś, kto przedstawiał się jako Kreator. Przyznam, że niejednokrotnie słyszałem o szczegółowych historiach dotyczących „skrzyniotwórstwa”, tak wiarygodnych, że nie powstydziliby się ich dziennikarze i pisarze fantastyki. Miałem zbyt duże doświadczenie w wysłuchiwaniu tego typu bujd, by dawać im teraz wiarę. Mimo wszystko, trzeba przyznać, że bajarze niejednokrotnie bywali znacznie bardziej natarczywi od naciągaczy, jeśli ktoś nie wiedział, jak ich spławiać. Ja wiedziałem to zbyt dobrze.

– Doprawdy, synku – odparł stary. Ku mojemu zdziwieniu nie próbował ciągnąć dalej tego wątku.

Na powrót skierowałem swój wzrok na końcówkę Wśród tematów i robotów. W pomieszczeniu rozbrzmiał głos eks-ploratora-celebryty.

– …nie wiem, czy dobrze zrozumiałem, panie redaktorze, ale postaram się odpowiedzieć w kilku prostych słowach. W mojej opinii materia, czas i przestrzeń, które tworzą kreacyjne rzeczywistości, nie zostały stworzone od zera na potrzeby eksplorantów. Niezależnie od tego, jaką inteligencją dysponuje twórca skrzyń, nie sądzę, by zdolny był władać tymi trzema składowymi naszej rzeczywistości, gdyż to nadałoby mu cechy czysto boskie. Uważam, że korzysta z już istniejących zasobów, w jakiś zmyślny sposób przenosząc je za portale. To jedyne racjonalne wyjaśnienie.

– To pierwsza sensowna rzecz, jaką słyszałem! – krzyknął kapelusznik, ściągając na siebie rozdrażnione spojrzenia kilku facetów. – Blondasa może oszczędzimy, co? – zwrócił się do mnie, ponownie puszczając mi oczko.

– Jasne, oszczędźmy sukinsyna.

Stary zaśmiał się głośno, po czym położył głowę na kontuarze i momentalnie zasnął.

– Oczywiście, że wiąże się to z wieloma niebezpieczeństwami. Eksplorowanie nie jest zwykłą pracą. To sztuka, drogi panie redaktorze! – odpowiedział urażony Edward Jesters na pytanie, którego nie usłyszałem.

– Ostatnie pytanie do pana Vermonta. Co stoi za specjalnym spotkaniem światowych przywódców organizowanym przez Cybotreg? Nad czym lada dzień będą debatować możni tego świata na dwudziestolecie Stolicy Eksploracji? Czy w świetle wzmożonej aktywności organizacji terrorystycznej Velvet, stanowczo sprzeciwiającej się waszej działalności, takie zgromadzenie jest dobrym pomysłem?

Inger Vermont odchrząknął.

– Ostatnimi czasy na wierzch wypłynęło wiele kwestii o zasięgu globalnym, które należy jak najprędzej skonsultować z reprezentantami wszystkich państw i ponadpaństwowych organizacji. Będziemy na bieżąco informować media o wszystkich naszych wspólnych postanowieniach.

Splunąłem na posadzkę, po czym, zostawiwszy barmanowi kasę na ladzie, wyszedłem z zatłoczonego pomieszczenia jedynego baru w okolicy, w którym otrzymać mogłem pozbawiony procentów alkohol. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że nie wziąłem ani łyka z zamówionej butelki schulera.

Całe szczęście.

Na zewnątrz panował chłód, jednak rześkie powietrze w ogóle mi nie przeszkadzało. Rozejrzałem się po scenerii pnących się do nieba wieżowców oraz mknących pomiędzy nimi dryferów. Migoczące na wysokości najwyższych kondygnacji latające punkciki były czerwonymi krwinkami krwiobiegu tego stalowo-betonowego organizmu. Aylon można było kochać lub nienawidzić, lecz nigdy – przejść obok niego obojętnie bez wstrzymania oddechu i chwili zadumy.

W ułamku sekundy zatopiłem się w bezkształtny tłum pędzących bez celu ludzi w nadziei, że porwie mnie do mojego małego mieszkania.

• • •

Zamek w drzwiach zapiszczał, gdy przyłożyłem do niego swój magnetyczny klucz. Wszedłem do przedpokoju, nie myśląc nawet o tym, by włączyć oświetlenie. Jedyne, czego pragnąłem, to miękkie łóżko w mojej pustej, niosącej echo sypialni.

Zrzuciłem z siebie całe ubranie i zostawiłem je przy wejściu do kuchni.

Ból spowodowany kilkudniową abstynencją od alkoholu i antydepresantów nie pozwalał żadnej z moich myśli zlepić się w sensowną całość.

W sypialni panował półmrok. Hologramowe zasłony na oknach ukazywały przyciemniony widok zachodzącego słońca na piaszczystej plaży. Dźwięki podmywających brzeg fal roznosiły się po pomieszczeniu, działając kojąco na moje otępiałe zmysły.

Wtem zobaczyłem coś niepokojącego.

Na moim łóżku…

– Światło! – warknąłem.

System pomocy domowej housekeeper rozjaśnił pomieszczenie, zmuszając mnie do przymknięcia oczu. Gdy ponownie spojrzałem na posłanie, momentalnie zapomniałem o zmęczeniu.

Spoczywał tuż obok poduszki, owinięty dwoma ozdobnymi wstążkami. Przystrojony u góry zmyślną kokardką przypominał prezent urodzinowy. Jego lśniąca metaliczna powierzchnia od razu utwierdziła mnie w przekonaniu, że tajemnice tego modelu z pewnością nie zostały jeszcze przez nikogo odkryte. Gdyby było inaczej, charakterystyczny połysk zastąpiony zostałby przez matowy brąz, przypominający rdzę.

Odruchowo obejrzałem się przez ramię, spodziewając się ujrzeć kogoś za swoimi plecami, lecz natrafiłem jedynie na wypełnioną mrokiem pustkę przedpokoju.

Podszedłem do skrzyni eksploracyjnej i czule ująłem ją w obie ręce, jakby była dopraszającym się pieszczot szczenięciem, a nie zlepkiem nieżywej materii. Dopiero gdy to uczyniłem, zdałem sobie sprawę z tego, jak bardzo brakowało mi tego uczucia. Chwilę później, gdy powróciły wszystkie potworne wspomnienia, poczułem narastającą złość. Miałem przed sobą obiekt, w którym zawierał się zarówno niemalże cały sens mojego życia, jak i powód mej zguby.

Rozgorzały we mnie wszystkie uczucia, które – jak się zdawało – kilka miesięcy temu zapadły w głęboki sen gdzieś na samym dnie mej duszy. Dotarło do mnie, iż prawdziwe uzależnienia nigdy nie przemijają.

Jakże odrażające było to, że po wszystkich tych okropnościach, które na siebie ściągnąłem, wciąż nie potrafiłem oprzeć się urokowi sześciennych skrzynek.

Przyjrzałem się trzymanemu w ręce obiektowi. Ten eksplorant bez wątpienia był czymś unikatowym; czymś przygotowanym specjalnie dla mnie. W przeciwieństwie do pozostałych, które dane mi było w życiu oglądać, nie posiadał nigdzie przywołującego portal przycisku.

Kilkakrotnie obróciłem go w dłoniach, jakby w nadziei, że wszystko to stanowiło jedynie część ponurego żartu i guzik niebawem zmaterializuje się na jednym z połyskliwych boków urządzenia. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Choć po wielokroć obracałem go czubkami palców, aktywator nie chciał się pojawić.

Czego ode mnie żądano? Jakie katusze przygotowano dla mnie tym razem?

Nagle zorientowałem się, iż badany przeze mnie przedmiot nie był jedynym prezentem, jaki otrzymałem. Spod poduszki wystawał kawałek papieru. Prędko wyszarpnąłem kartkę, odkładając sześcian na miękkie posłanie. Z trudem opanowywałem drżenie rąk. Przeczytałem na głos zapisane słowa. A później jeszcze raz. I jeszcze raz – aż w pełni dotarło do mnie ich znaczenie.

CZĘŚĆ PIERWSZASkrzynie i upiory

I

Wycięty w powietrzu portal zasklepił się za moimi plecami szybciej niż otwarta rana operowana przez aylońskiego medbota. Przede mną rozciągał się wąski korytarz, do złudzenia przypominający jeden z dawnych tuneli metra, dzisiaj będących już jedynie na poły zdewastowanymi reliktami przeszłości. Jego wnętrze pokrywały w całości wielkie kwadratowe kafle, które choć same zdawały się nie posiadać żadnej konkretnej barwy, emanowały swoistą zielonkawą poświatą. Nieznanej natury seledynowa mgiełka mieszała się z mrokiem tunelu, rozjaśniając nieco jego wnętrze.

W ciężkim powietrzu unosił się intensywny zapach wilgotnej gleby. Duchota i wysoka temperatura sugerować mogły, iż tunel znajdował się głęboko pod ziemią, lecz moje doświadczenie oraz zmysł rasowego creseekera nie pozwoliły mi ulec jakiemukolwiek złudzeniu.

Kreacje z pewnością nie były miejscami osadzonymi w ziemskiej rzeczywistości, lecz zupełnie odrębnymi tworami. Za każdym razem wraz z pojawieniem się nowej scenerii, można było spodziewać się innych kłopotów.

Choć początek kreacji, nie licząc osobliwego światła kafelków, wydawał się z pozoru normalny, to jeden fakt zaczął napełniać mnie niepokojem.

Stałem nagi.

Portal eksplorantu ogołocił mnie całkowicie z ubrań oraz ekwipunku. O ile utrata sprzętu po przejściu na drugą stronę nie była niczym niezwykłym, to odzienie straciłem w mojej kilkuletniej karierze po raz pierwszy. Tak więc stałem obecnie goluśki naprzeciwko jakiejś czarno-zielonej otchłani, mając za towarzystwo jedynie swe ponure myśli.

Wziąłem głęboki wdech i ruszyłem przed siebie. Z początku szedłem wolno, obawiając się skrytych w mrokach niespodzianek, z każdą kolejną minutą nabierałem jednak coraz większej pewności siebie. Otoczenie nie zmieniało się ani odrobinę. Mój wyczulony zmysł eksploratora funkcjonował na najwyższych obrotach. Czułem, że napięcie z wolna opuszczało moje naprężone do granic możliwości ciało. Kilka chwil później zdobyłem się nawet na odwagę, by przejechać dłonią po wykafelkowanej powierzchni, lecz nie wydarzyło się nic niezwykłego. Pod palcami poczułem jedynie gładką, nieco śliską powierzchnię ciasno ułożonych przy sobie kwadratów.

Który to już raz, gdy decydowałem się na eksplorowanie? Dwunasty? Piętnasty?

Zdawać by się mogło, że ludzie zajmujący się tego typu fachem, mogliby podać liczbę zdobytych przez siebie kreacji nawet sekundę po wybudzeniu z długotrwałej śpiączki – w moim przypadku nie było to jednak prawdą. Przeciętny creseeker ma na swoim koncie dwie, maksymalnie trzy skrzynie, między innymi ze względu na ich niewielką dostępność. Eksploratorzy zrzeszeni w Cybotregu w nielicznych przypadkach dobijali do liczby czterech, choć graniczyło to z cudem. Ale najliczniejszą grupę wśród eksploratorów stanowili ci, którzy raz wykonawszy swe zadanie, nie wchodzili ponownie do portali. I nie ma się co temu dziwić, gdyż w istocie kreacje nie zostały stworzone w celach rozrywkowych. A przynajmniej nic na to nie wskazywało.

Pojedyncza eksploracja była w stanie przynieść bogactwo wystarczające do tego, by dany śmiałek żył jak pączuś w maśle do końca swych dni. Wszystko jednak zależało od jego podejścia do tematu. Jeśli ktoś godził się wcisnąć aktywator i przywołać przejście jedynie dla osiągnięcia korzyści finansowych – lepiej by było, żeby w ogóle się w to nie bawił. Poszukiwacze złota i chwały nie mieli po drugiej stronie czego szukać. Jeśli nie słyszałeś nigdy tego wspaniałego, mrożącego krew w żyłach wołania dochodzącego z wnętrza kreacji, a mimo to zdecydowałeś się spróbować, już byłeś martwy.

Niemniej jednak sprzedaż fantów lub same usługi creseekerskie na czarnym rynku osiągały zawrotne ceny. Trudno się więc dziwić chciwości niektórych desperatów. Problem polegał na tym, że przez lata Cybotreg osiągnął niemalże perfekcję w wyłapywaniu gagatków niezgadzających się na współpracę z władzami. W dzisiejszych czasach creseekerów namierzyć można było rozmaitymi metodami. Nierzadko nawet najinteligentniejsi i najostrożniejsi z nich wpadali w pułapki zastawione przez środowiska rządowe. Słyszałem tu i ówdzie, iż powodem niektórych przykrych wpadek bywały także zdrady wewnątrz creseekerskich grup. Należy również pamiętać, że fanty, nawet jeśli sprzedane zaufanej osobie, prędzej czy później ukazywały się światu w tej czy innej postaci, a wówczas wyśledzenie drogi do początku ich podróży przez czarny rynek stawało się bardzo proste. Życie creseekerów z pewnością nie należało do najprzyjemniejszych.

Inaczej natomiast przedstawiała się praca dla wielkiego potentata eksploracyjnego, ściśle współpracującego z władzami. Choć ich pojedyncze zlecenie nie przynosiło z reguły aż tak ogromnych korzyści finansowych, jak nielegalne eksploracje, to z automatu zapewniało ono w społeczeństwie status tak zwanego specjalisty. Oznaczało to – ni mniej, ni więcej – że każda maszyna wyzysku na świecie z chęcią rozłożyłaby nad owym „szczęściarzem” parasol ochronny w zamian za zdradzenie kilku sekretów. Oczywiście, nie każdego ambitnego człowieka zadowalało udawanie specjalisty, ale niejednokrotnie lepsze było to niż zgnicie w więzieniu o zaostrzonym rygorze albo, co gorsza, śmierć wewnątrz eksplorantu.

Pomyśleć tylko, co zrobiliby z kimś takim jak ja, o ile oczywiście uwierzyliby w tę bajeczną liczbę kilkunastu udanych eksploracji. Z pewnością przebadaliby mnie pod każdym możliwym kątem, chcąc dowiedzieć się, co czyni mnie tak wyjątkowym w świecie, w którym około dziewięćdziesięciu procent eksploratorów ginęło już podczas pierwszej próby. A pamiętać należało, że były to jedynie oficjalne statystyki Cybotregu, niezawierające śmiertelności wśród creseekerów. Skoro znaczna większość eksploratorów pomimo dostępu do wielu symulacyjnych szkoleń nigdy nie wychodziła z pierwszego portalu, to za jaką anomalię uchodziłbym ja?

Czemu więc zawdzięczałem ten wspaniały sukces i dlaczego wciąż robiłem to, co robiłem?

Nie istnieje jednoznaczna odpowiedź na te pytania.

Jeśli chodzi o same kreacje, to każda z nich wydawała mi się na swój dziwaczny sposób znajoma… Nie, to nie było odpowiednie określenie…

Ja, w przeciwieństwie do innych, ufałem bezgranicznie swemu instynktowi. Pozwalałem mu się prowadzić nawet w sytuacjach, gdy wymagał on ode mnie postępowania wbrew prawom logiki. Często działałem tak nieschematycznie, że aż trudno było uwierzyć w to, iż nie sterowała mną żadna inna osoba. Kreacje przemawiały do mnie, a ja wsłuchiwałem się w ich głos. Były dla mnie niczym sceny gotowe na mój w pełni improwizowany spektakl.

Powróciłem myślami do tajemniczego pomieszczenia.

Ściany oraz strop wyraźnie się do mnie przybliżyły. Gęsty mrok z każdą minutą coraz bardziej ustępował zielonkawej mgiełce. Niestety wciąż nie potrafiłem sięgnąć wzrokiem dalej niż na odległość dwóch metrów. Na moim ciele zaczęły pojawiać się krople potu. Powietrze zdawało się gęstnieć z minuty na minutę.

Musiałem na chwilę przystanąć, by głębiej odetchnąć i zebrać myśli.

Jedną z najważniejszych rzeczy było dbanie, by moja kreacyjna intuicja nie została zmącona przez strach czy inne negatywne odczucia.

Łatwiej jednak powiedzieć, niż zrobić. Pomimo sporego doświadczenia, nie potrafiłem powstrzymać przyspieszonego pulsu, a także iście ponurych scen podsuwanych mi przez wyobraźnię. Sprawy nie ułatwiał także fakt, że ściany zbliżyły się już do mnie do tego stopnia, że rozpościerając ręce, z obu stron mogłem dotknąć ich powierzchni.

Bałem się, lecz nie był to naturalny strach.

Ta kreacja płatała mi figle.

Trzeba było iść dalej.

Echo mych kroków roznosiło się w powietrzu, nieustannie zmuszając mnie do upewniania się, czy nikt nie kroczy moim śladem.

Klap! Klap! Klap!

Wielkie strużki potu zaczęły spływać po mojej twarzy, jeszcze bardziej utrudniając mi widzenie. W ustach mi zaschło, a płuca z trudem nabierały kolejnych porcji powietrza. Przyspieszony oddech prędko zamienił się w charczenie.

Wycieńczony opadłem na kolana, zastanawiając się, jak długo już kroczę ciemnym korytarzem. Piętnaście minut? Pół godziny? Z pewnością nie dłużej niż godzinę.

Cholera, przecież bywałem już w znacznie gorszym położeniu! Przetrwałem zmyślny labirynt pułapek, wędrowałem wśród ruchomych piasków, a nawet zdołałem zbiec przed rojem miniaturowych mechów w środowisku o słabym polu grawitacyjnym! Miałbym się teraz poddać ciemności i niewielkiej ilości tlenu?

Nagle w części korytarza, z której tu przywędrowałem, coś zaszeleściło. Odwróciłem się gwałtownie, lecz nie dostrzegłem niczego podejrzanego.

I znowu – tym razem już wyraźniej. Odgłos, który można by porównać do miętoszenia w ręku plastikowej paczki po jakichś słonych przekąskach. Skąd brały się wszystkie te myśli i skojarzenia?

Spokojnie, Roger, tylko spokojnie…

Próbowałem opanować drżenie, lecz wszystkie członki ciała odmawiały mi posłuszeństwa. Serce dziko miotało się w mojej klatce piersiowej, jakby szukając ucieczki na zewnątrz.

Cisza.

Nie brałem pod uwagę scenariusza, w którym mógłbym zignorować owe dźwięki, biorąc je jedynie za wytwór przejętego strachem umysłu. Coś znajdowało się w tunelu i teraz kroczyło w moją stronę, tego byłem pewien. Mogłem jedynie czekać, aż wycieńczony organizm zregeneruje nieco siły.

Czułem się bezbronny jak nigdy wcześniej.

Wtem jakiś kształt zmącił ciemność. Przez ułamek sekundy za zieloną mgiełką pojawił się niewyraźny kontur czegoś, co przypominało… twarz.

Zerwałem się na równe nogi i rzuciłem do ucieczki, tłumiąc w gardle pisk przerażenia. Ciepły mocz zaczął spływać po moich nagich udach. Z kącików oczu popłynęły strużki łez. Biegłem przed siebie, łkając żałośnie ze strachu przed tym, którego obecność czułem za swoimi plecami.

Upadłem, potknąwszy się o własne kończyny, i uderzyłem twarzą o posadzkę. Chwilę później, pokonując rozsadzający czaszkę ból, podniosłem się na równe nogi, by na powrót pognać przed siebie.

Nie wiem, jak długo mknąłem korytarzem ani w jaki sposób udało mi się poruszać z tak dużą prędkością, biorąc pod uwagę nienaturalne zmęczenie organizmu. Byłem bliski omdlenia, gdy wycieńczenie wzięło górę nad strachem i moją wolą. Ponownie osunąłem się na kolana, starając się złapać oddech. Oparłem się o ścianę i spróbowałem wyprostować nogi, lecz korytarz okazał się zbyt wąski. Siedziałem przez dłuższą chwilę, zastanawiając się, co znajduje się po drugiej stronie tego cholernego tunelu. Ostatecznie w jakiś sposób udało mi się opanować. Przetarłem czoło zewnętrzną częścią dłoni, by pozbyć się nadmiaru stale cieknącego po mojej twarzy potu. Jak się okazało, nie był to pot, lecz krew wypływająca z niewielkiego rozcięcia, powstałego najpewniej wskutek upadku.

Nagle dotarło do mnie coś, z czego z jakiegoś powodu nie zdawałem sobie sprawy przez ostatnie minuty odpoczynku – w tunelu zapanował całkowity mrok. Uświadomiwszy to sobie, wstałem gwałtownie, jednak w chwili gdy rozprostowywałem plecy, uderzyłem głową w twardy strop. Przez moment pulsujący ból głowy zaczął jawić mi się jako mieszanina przeróżnych kolorów. Echo moich wulgaryzmów jeszcze długo niosło się w oddali.

Ciemność, całkowita i nieprzenikniona, otaczała mnie zewsząd i napierała na mnie, podobnie jak ściany i sufit, który tajemniczo obniżył swoją pozycję, gdy siedziałem na podłodze.

Wówczas odezwał się mój instynkt. Wewnętrzny głos zdawał się wykrzykiwać ostrzeżenie przed zastawioną na mnie pułapką tak głośno, że zagłuszał moje własne myśli.

Wszystko stało się jasne: chodziło jedynie o strach! Im głębiej się zapuszczałem, tym bardziej miał on paraliżować moje zmysły, nie pozwalając na kontynuowanie podróży. Och, to było takie oczywiste!

Musiałem jak najszybciej ruszyć w dalszą drogę.

Wstałem, opierając się rękoma o ściskające mnie ściany, by następnie zacząć z wolna stawiać kroki. W pewnym momencie spróbowałem pobiec, jednak moja przygarbiona pozycja oraz lęk przed mrokiem prędko uświadomiły mi, że nie jest możliwe przemieszczanie się w ten sposób.

Zaczęły nachodzić mnie coraz bardziej ponure myśli. Niektóre, pomimo swej jawnej absurdalności, niemalże wybiły mnie z rytmu, ponownie wyciskając łzy z oczu.

Czy na pewno kierujesz się w dobrą stronę, Roger?

Jaką masz pewność, że nie przegapiłeś wcześniej wyjścia z tego tunelu?

A co, jeśli ten stwór, który kroczy za tobą, w końcu cię dopadnie?

Roger, skąd wiesz, że nie zostałeś tutaj zwabiony tylko po to, by zdechnąć z głodu?

Może ta skrzynia to jedynie pułapka Cybotregu, który pragnie, byś zniknął ze sceny, po tym, jak ktoś dowiedział się o twoim niezwykłym talencie do eksploracji?

Gdy przerażające wizje tkane przez mój zatruty kreacją umysł zaczęły doprowadzać mnie do szaleństwa, uderzyłem czołem w coś twardego.

Nagle widok przede mną rozświetliła żółtawa mgiełka. Moim oczom ukazały się dwa zwężone tunele. Jak się okazało, to o górny próg jednego z nich zahaczyłem głową. Obie drogi wyglądały identycznie. Musiałem wybrać odpowiednią ścieżkę, mimo że szerokość żadnej z nich bynajmniej do tego nie zachęcała. O wyprostowaniu pleców nie było nawet mowy; trzeba było się czołgać.

Żółtawa mgiełka rozproszyła się niecałą minutę po tym, jak rozświetliła przeklęte rozdroża. Ponownie nastała ciemność.

Na jakiej podstawie miałem wybrać? Czy to w ogóle miało jakieś znaczenie? Dzieła Kreatora, które wcześniej wyeksplorowałem, zawsze charakteryzowała swego rodzaju… uniwersalność. Nigdy nie poddawał mnie próbom bazującym na losowości. Zdawał się rozumieć, jak cenni są ludzie stawiający czoła jego wyzwaniom, dlatego też nie marnował ich istnień tylko z powodu niefortunnego rzutu monetą. Czy jednak i tym razem tak było?

Gdy rozmyślałem nad wszystkimi wariantami, za moimi plecami ponownie rozbrzmiał znajomy szelest. Nie zastanawiając się dłużej, odruchowo wskoczyłem w lewy otwór, po czym rozpocząłem przeczołgiwanie się przez ciemne odmęty tunelu. Krew tętniła w moich skroniach z taką intensywnością, iż spodziewałem się niebawem krwotoku z nosa i uszu. Byłem zdziwiony, że mój mięsień sercowy w dalszym ciągu nadążał z pompowaniem krwi.

Czołganie okazało się dla mnie jeszcze trudniejsze, niż przypuszczałem. Odnosiłem wrażenie, że poruszałem się jedynie dzięki sile mojej woli. Mijały długie minuty, a ja w dalszym ciągu nie dostrzegałem niczego poza nieprzeniknioną czernią. Wszystkie moje stawy promieniowały nienaturalnie silnym bólem, jakby ktoś poprzebijał je tysiącami miniaturowych igiełek. Pot oraz stale cieknąca z rany krew zalewały mi oczy, choć z powodu mroku te i tak pozostawały na razie bezużyteczne. Co jakiś czas wydawało mi się, że słyszę charakterystyczny szelest dochodzący gdzieś z oddali, ale starałem się to ignorować.

W pewnej chwili zatrzymałem się, natknąwszy się prawą ręką na coś, co od razu przywiodło mi na myśl metalowy pręt. Po dziesięciu sekundach przysunąłem się bliżej obiektu, by dokładniej go zbadać. Moje serce zastygło w bezruchu, gdy mózg przetrawił przerażającą informację – dalszą wędrówkę uniemożliwiała mi stalowa krata. Nerwowo wodziłem po chropowatej powierzchni w poszukiwaniu jakiejś luki, lecz na nic takiego nie natrafiłem.

Wówczas dotarło do mnie, że będę musiał się wrócić. Najpewniej wybrałem zły tunel.

Niech to szlag!

Byłem zbyt wycieńczony, by wracać. Strach przed tym, co mogłem napotkać w drodze powrotnej, był przytłaczający, a poza tym nie miałem pewności, że powrót rzeczywiście stanowiłby właściwą decyzję. Poczułem, jak ogarnia mnie bezsilność. Zacząłem błądzić myślami po scenach z mej przeszłości. Były w nich wzloty i upadki, mnóstwo głupstw, ale też wielu ludzi, których darzyłem sporą dawką sympatii. A także garstka tych, których szczerze kochałem. Głowę wypełniła mi chmara myśli o Laurze. Rozmyślając o niej, na krótką chwilę niemalże wyzbyłem się całego strachu.

Gwałtownie otrząsłem się z otępienia.

I wtedy uświadomiłem sobie, że o to w tym wszystkim chodziło! Miałem się poddać! To była próba mojej woli!

Postanowiłem, że nie zrobię tego, chociażby ze względu na Laurę.

Tunel był wąski, lecz pomimo tego nie miałem problemu z obróceniem się. Gdy dawne miejsce moich stóp zajęła głowa, byłem gotów do drogi powrotnej. Najgorsze było wznowienie ruchu, gdyż ból stawów i mięśni po chwili postoju zaczął się wzmagać ze zdwojoną siłą. Każde poruszenie kończyny wyciskało ze mnie jęki, jakich nie wydałem z siebie nigdy, nawet w najbardziej ekstremalnych sytuacjach.

Szur! Szur! Szur!

Szło mi coraz lepiej.

Nagle coś owinęło się wokół mojego lewego nadgarstka. Z przerażeniem wycofałem się o kilka centymetrów, próbując wyswobodzić się z żelaznego uścisku. Wszelkie próby uwolnienia okazały się bezowocne. Spróbowałem pomóc sobie prawą ręką. W momencie, gdy dotknąłem śliskich paluchów nienaturalnie dużego łapska, ujrzałem przed swoją twarzą parę szarych, pozbawionych źrenic oczu. Chwilę później, nieco poniżej, fragment ciemności rozproszył się, ukazując dwa rzędy małych, ostrych ząbków.

Mój wrzask zaczął nieść się po korytarzu z siłą, o jaką wcześniej nawet nie podejrzewałbym swych strun głosowych. Miotałem się dziko, próbując walczyć z przeciwnikiem, jednak nie potrafiłem wyswobodzić ręki. Zacząłem uderzać wolną pięścią w miejsce, gdzie, nim zamknąłem oczy, dostrzegałem przerażającą twarz upiora. Kilka ciosów najwyraźniej dosięgnęło celu, gdyż uścisk zelżał na tyle, bym mógł wyrwać nadgarstek z uchwytu. Panika ogarnęła mnie do tego stopnia, że nie pomyślałem nawet o poświęceniu kilku sekund na obrócenie swej pozycji. Zamiast tego zacząłem niezdarnie pełzać na wstecznym biegu w nadziei, że krata, która wcześniej znajdowała się za moimi plecami, zniknęła.

Upływały minuty przepełnione dźwiękiem bicia mojego szalejącego serca, a także echem szurania mojej pokrytej potem oraz krwią skóry o gładkie kafle. Płakałem niczym trzyletni chłopiec. Łzy zmieszane ze smarkami zalepiały mi wykrzywione w żałosnym grymasie usta, gdy cofałem się bezmyślnie, coraz bardziej przerażony dotykiem oślizgłej łapy.

W momencie, w którym natrafiłem nogą na stalowe pręty, wrzasnąłem, czując, jak uchodziły ze mnie ostatki chęci do życia.

Skuliłem się w nienaturalnej pozycji i oparłem plecami o przeszkodę. Podjąłem parę desperackich prób odepchnięcia się nogami w nadziei, że rdzewiejący materiał ustąpi pod naporem mojego ciała; niestety bez rezultatu.

Chciałem powiedzieć coś sam do siebie, lecz zgięta nienaturalnie szyja zamieniła me słowa w charczenie. Straciłem resztki sił, a wraz z nimi zniknęła szansa na wyczołganie się z tego mrocznego piekła.

Nie zdążyłem jednak nawet zatopić się w rozpaczy. Zza kraty wyłoniła się armia lodowato zimnych ramion, a każde z nich w ułamku sekundy zablokowało jakąś część mojego ciała. Przeszył mnie dreszcz, gdy jedno z ramion owinęło się wokół mojej szyi, podczas gdy inna masywna dłoń pokryła niemalże całą twarz. Oślizgłe, cuchnące łapska trzymały mnie w miażdżącym uścisku, nie pozwalając nawet na najmniejszy ruch.

Poczułem, jak świat zaczyna wirować. Z początku myślałem, że stracę przytomność, z odrętwienia wyrwało mnie jednak wyraźne szarpnięcie. Istoty, które przygwoździły mnie do stalowej kraty, teraz zdawały się przeciągać mnie na drugą stronę bariery. W końcu, pod ogromną siłą muskularnych ramion, krata ustąpiła, rozniesiona na małe kawałeczki niczym szklana witryna sklepowa w zetknięciu z kamieniem. Oślizgłe, śmierdzące zgnilizną ręce pociągnęły mnie za sobą do swojego mrocznego uniwersum.

Moje zmysły zdawały się zlepiać w jedną całość. Czerń stopniowo ustępowała miejsca szarości, a wszystkie dźwięki zniknęły, jakby bębenki w mych uszach nagle samoistnie eksplodowały. Poczułem się jak na dnie oceanu. Nie było już dusznego tunelu, krwi, potu ani strachu. Tonąłem w jakiejś cieczy, ciągnięty na dół przez armię potworów.

Mijały długie, nieznośnie długie minuty.

Zapadałem się w głąb otchłani i nic nie mogłem na to poradzić.

Z wolna zaczął przychodzić upragniony sen.

Na szczęście ocknąłem się. Doszło do mnie, że przez krótki czas miałem zamknięte oczy. Rozejrzałem się wokół. Nie było tu nikogo oprócz mnie. Nie było twarzy i uśmiechu demona, który prześladował mnie w tunelu. Nie było hałasu ani ciszy. Byłem jedynie ja oraz morze długich ludzkich ramion, pozbawione istot, do których mogłyby należeć. Setki z nich oplatały mnie i ciągnęły w nieznane, podczas gdy inne, ciasno przylegające do siebie nawzajem, po prostu… dryfowały w pustce, niemalże całkowicie ją wypełniając.

Nie wiem, jak długo ciągnęły mnie za sobą w dół. Minuty? Godziny? Dni?

Straciłem kontakt z rzeczywistością, wpatrzony w kuriozalny obraz świata złożonego z ludzkich, gnijących kończyn.

Poczułem, że z każdą chwilą stalowy uścisk ramion słabnie, pozwalając mi na większą swobodę. W pewnym momencie zdołałem się nawet odwrócić w stronę, w którą mnie prowadziły, lecz ujrzałem jedynie kolejne nieprzeliczone zastępy przedramion, łokci i dłoni. Gdy już myślałem, że mogę samodzielnie poruszać się po tej dziwacznej kreacji, ściana kończyn przede mną rozstąpiła się, pozwalając jasnemu światłu wypalić moje oczy. Oślepiająca jasność pochłonęła mnie, na powrót przywracając wszystkim zmysłom ich właściwe role.

Spadałem.

Jęknąłem, uderzając twarzą w piaszczystą powierzchnię. W uszach mi zaszumiało, lecz szum ten nie miał nic wspólnego z bolesnym spotkaniem mego ciała z podłożem. Wyplułem piasek, którego nabrałem do ust podczas upadku, po czym z wolna przybrałem pozycję klęczącą. Jasne światło penetrowało moje oczy i musiało upłynąć sporo czasu, nim przestałem mrużyć powieki.

Znajdowałem się na wąskiej, piaszczystej plaży. Szkarłatne słońce chyliło się ku zachodowi, a delikatny wietrzyk z czułością muskał niemającą krańca, błękitną taflę wody. Spienione fale rytmicznie podmywały złocisty brzeg. Rześkie powietrze gładziło moją oblepioną drobnymi kamyczkami twarz, roznosząc po otoczeniu charakterystyczny morski zapach. Po bezchmurnym niebie nad plażą krążyło kilka mew, co jakiś czas przeciągle skrzecząc.

Z początku pomyślałem, że śnię, lecz uczucie spokoju, jakie zaczęło mi towarzyszyć, było nazbyt realne.

Podniosłem się z kolan. Dotarło do mnie, że mam na sobie zarówno swoje ubranie, jak i ekwipunek, który straciłem na początku eksploracji. Zniknęły również nieprawdopodobne zmęczenie oraz strach. Prędko przekonałem się, że zasklepiła się także rana na czole.

Wszystko było po staremu.

Dostrzegłem niewielki punkcik, który zajaśniał czerwonym światłem kilka metrów od brzegu, rozbujany leniwymi falami. Podszedłem do oceanu, czekając, aż ten przyniesie błyskotkę pod moje stopy. Gdy woda wypluła na brzeg wyczekiwany przeze mnie przedmiot, poczułem lekki zawód.

Obok mych buciorów spoczęła podłużna butelka, wykonana z przezroczystego szkła. W czubek jej szyjki wetknięty został drewniany korek. Wewnątrz zaś znajdował się sporej wielkości zrulowany papier.

Podniosłem to, co w moim mniemaniu miało stanowić nagrodę eksplorantu, a wtedy usłyszałem za swymi plecami znajomy dźwięk otwierającego się portalu.

Nim przez niego przeszedłem, zwieńczyłem swój kolejny tryumf szyderczym uśmieszkiem w nadziei, że Kreator skądś mnie obserwuje.

• • •

Przeszedłszy przez portal, na powrót znalazłem się w naszej tajnej podziemnej kryjówce. Mógłbym rzec, że wszystko wyglądało tak jak wcześniej, gdyby nie fakt niepokojącej obecności mojej żony. Gdy wcześniej przechodziłem na drugą stronę, przy skrzyni oprócz mnie stał jedynie Shade. Mógłbym przysiąc, że wówczas był całkowicie inaczej ubrany.

– Roger! – wykrzyknęła Laura, rzucając mi się na szyję.

Zaśmiałem się głośno, odwzajemniając uścisk. Choć wiedziałem, że coś jest nie tak, jej widok bardzo mnie ucieszył.

– Ostatni raz robisz coś podobnego! Myśleliśmy, że już nie wrócisz! – wrzasnęła, jeszcze mocniej się we mnie wtulając.

– Co ty tutaj robisz, kobieto? Zakazałem ci tu przychodzić!

– Miałam bezczynnie siedzieć w domu? Odchodziłam od zmysłów!

Poczułem klepnięcie na plecach. Shade stał tuż przy mnie, a jego blada twarz i wory pod oczami zdradzały zmęczenie.

Zerknąłem przez ramię, by zobaczyć zasklepiający się za moimi plecami portal. W momencie, gdy mieszanina kolorów wisząca w powietrzu całkowicie się zdematerializowała, metaliczny połysk leżącej na podłodze skrzyni zniknął. W kilka sekund powierzchnię niewielkiego sześcianu pokryła cienka warstwa przypominającej rdzę substancji. Wraz z moim powrotem do rzeczywistości eksplorant bezpowrotnie stracił swą przydatność.

– Stary, gdzieś ty się podziewał? – spytał, kręcąc głową z niezadowoleniem.

– Tu i tam – odparłem. – Ile mnie nie było?

– A jak myślisz?

– Dobre kilka godzin, jak sądzę.

Laura odkleiła się ode mnie, po czym otworzyła usta ze zdziwienia.

– Stroisz sobie żarty? – zapytała. – Nie było cię prawie cztery dni!

Zdębiałem. Gdyby nie łzy w jej oczach oraz uniesione w akcie zdziwienia brwi mojego przyjaciela, pomyślałbym, że to oni oboje stroili sobie ze mnie żarty.

– Jasna cholera…

– Frank co pięć minut musiał tłumaczyć mi, że w niektórych kreacjach czas zachowuje się inaczej niż w rzeczywistości. Tylko dzięki niemu nie umarłam ze strachu! – wrzasnęła Laura. – Nigdy już ci na to nie pozwolę!

– Naprawdę już wariowaliśmy, stary. Jeszcze dzień i któreś z nas wykitowałoby na zawał serca – rzekł Shade.

– Wybaczcie, miałem wrażenie, że byłem tam maksymalnie kilka… cholera, sam już nie wiem, to była popieprzona wędrówka.

– Nie chcę tego słuchać.

– Roger, masz fanty? – Shade spoglądał pożądliwie na trzymaną przeze mnie butelkę.

– Powiedzmy, że COŚ zdobyłem, Frank. Ale jeszcze nie miałem okazji, by się temu przyjrzeć.

Mój partner kiwnął jedynie głową, najwyraźniej z trudem pokonując w sobie chęć do dalszego zadawania pytań. Przeszliśmy do pomieszczenia nazywanego przez nas kuchnią, mimo że znajdowały się tam jedynie niewielka chłodziarka, starego typu piekarnik mikrofalowy oraz drewniany stolik.

– Z pewnością jesteś głodny, Roger. Zrobię ci kawę i coś do jedzenia. Niestety, macie tutaj tylko żarcie z puszki…

– Nie trzeba, kochanie – przerwałem żonie. – Usiądźmy wszyscy i miejmy to już za sobą. Nie jestem głodny, właściwie czuję się fantastycznie, biorąc pod uwagę to, co przed chwilą przeżyłem.

Oboje popatrzyli na mnie zaniepokojeni. Gdy zorientowali się, że nie żartowałem, wymienili między sobą znaczące spojrzenia i usiedli przy stole. Poszedłem w ich ślady.

– Co tym razem, Roger? – spytał Shade.

– O tym opowiem jutro, na razie nie chcę przeżywać tego jeszcze raz.

– Jestem nieco zawiedziony, ale rozumiem.

– To jest ten wasz fant? – Laura uśmiechnęła się kpiąco przez łzy, patrząc na przeźroczyste szkło butelki.

– Wszystko na to wskazuje.

– Znikasz na cztery dni w jakimś piekle i wracasz do nas ze szklaną butelką? To dla takiego czegoś ryzykowałeś swoje życie?

Kątem oka dostrzegłem, jak Shade wywraca oczyma. Mieliśmy zbyt duże doświadczenie, by oceniać nagrodę Kreatora jedynie po wyglądzie. Trudno jednak było odmówić Laurze słuszności. Żaden ze zdobytych przeze mnie wcześniejszych fantów nie wyglądał choćby w połowie tak mało obiecująco, jak ten leżący przed nami na stole.

– Odkorkuj, Roger – polecił Shade.

Ująłem butelkę w dłonie i z całych sił wyszarpnąłem drewniany korek. Następnie przechyliłem ją do góry dnem i stuknąłem palcem w szklaną powierzchnię, spodziewając się, iż zrulowana wewnątrz kartka będzie stawiać opór. Ta jednak wypadła bez większych problemów.

– Otwieraj, otwieraj! – wyszeptał mój przyjaciel podnieconym głosem.

Rozwinąłem papier i rozłożyłem go na stole. Przez długą chwilę wpatrywaliśmy się weń w milczeniu.

– To mapa Aylonu – spostrzegł Shade. – Sam mam takie dwie albo trzy.

– Chcesz mi powiedzieć, że ryzykowałem życie dla kawałka papieru, który ty trzymasz w swojej szafie? Tu musi być coś więcej.

– I chyba rzeczywiście jest. Spójrz tutaj! – Laura wskazała palcem punkt, w mojej opinii mający odzwierciedlać północne rubieże miasta.

– I tutaj! – Shade wskazał na kolejne miejsce, przypominające Centrum. – To jedynie wycinki całego miasta.

– Roger, Frank, patrzcie! Jeszcze dwa!

Obaj przytaknęliśmy, dostrzegłszy czerwone kropeczki.

– Co to niby ma być? – zapytałem, nie starając się nawet ukryć złości.

– Może kolejne eksploranty? – rzuciła Laura prześmiewczo.

Jej kiepski nastrój odbierał mi całą radość z badania nagrody.

– Obyś się myliła. Liczyłem na coś bardziej przydatnego – wycedziłem, uderzając dłonią w stół.

– Roger, nie panikuj, jeszcze nic nie wiemy.

– Masz rację, Frank, i na pewno nie dowiecie się tego w najbliższym czasie! – skonstatowała Laura.

– Co przez to rozumiesz? – w głosie Shade’a usłyszałem zaniepokojenie.

– Laura, dość! – warknąłem.

Od tego wszystkiego zaczynała mnie boleć głowa. Urażona mina mojej żony jedynie potęgowała ból.

– Trzymajmy nerwy na wodzy – zaproponował Shade. – Prześpimy się z naszymi myślami i dopiero gdy ochłoniemy po całym tym bałaganie, zaczniemy się zastanawiać, co zrobić dalej. Takie rzeczy trzeba załatwiać z chłodnym umysłem.

– Na samą myśl o tym, że będziemy musieli przeszukiwać ten zasrany moloch, robi mi się niedobrze.

– A co dokładnie spodziewacie się znaleźć?! Lekarstwo na wszystkie choroby? A może wręcz przeciwnie – broń, która zniszczy pół populacji, nie dotykając przy tym zwierząt i roślinności? – Laura wydawała się naprawdę wzburzona. Na jej obliczu nie było ani śladu po wcześniejszej trosce o moją osobę.

– Co cię ugryzło? – spytałem, choć niemalże od razu zdałem sobie sprawę z retoryczności swego pytania.

Mogłem się domyślić, w czym tkwił problem.

– Czego tak naprawdę szukacie? Gdzie znajduje się granica waszej ciekawości? Macie pieniądze, którymi moglibyście obdarować cały Aylon, a i tak sporo by wam jeszcze zostało. Sądzicie, że odkrywanie kolejnych świecidełek naprawi świat? Obudźcie się, nie macie już piętnastu lat!

Shade spuścił głowę, najwyraźniej nieco zmieszany. Ja jednak nie chciałem pozwolić się stłamsić.

– Dlatego właśnie nie powinnaś była tutaj przychodzić. Jesteś zmęczona i nie potrafisz racjonalnie myśleć. Doskonale wiesz, jakie są nasze intencje.

– Zaczynam w to wątpić. Jeszcze do niedawna naprawdę myślałam, że kierują wami szczytne pobudki, ale teraz już sama nie wiem. Po tym, co tutaj zobaczyłam, trudno oprzeć się wrażeniu, że czerpiecie z tego przyjemność. To chore!

– Może lepiej zostawię was samych – wtrącił Shade.

– Daj mi tydzień na przemyślenie tego gówna. Schowaj dobrze mapę. Zrób kopię, albo nawet dwie, w razie wypadku. Tylko nie więcej! Nie chcemy, żeby dostała się w niepowołane ręce – powiedziałem, nim mój przyjaciel opuścił pomieszczenie.

– Się wie.

Chwilę później zostaliśmy z Laurą sami. Nastąpiła długa chwila milczenia. Nie miałem pojęcia, jak załagodzić obecną sytuację.

– I co teraz, Roger? Jak zwykle zignorujesz moje słowa i zaprosisz mnie do jakiejś drogiej restauracji, obracając wszystko w żart?

– Mógłbym tak zrobić, jeśli tego sobie życzysz.

– Wolałabym, żebyś poważnie przemyślał to, co ode mnie usłyszałeś.

– A ja wolałbym, żebyś miała do mnie więcej zaufania.

Twarz Laury jeszcze bardziej spochmurniała.

– To nie ma nic wspólnego z zaufaniem. Po prostu się o ciebie martwię. I z każdym dniem coraz bardziej tracę cierpliwość. Wiesz, jak to jest nieustannie zamartwiać się o życie bliskiej ci osoby?

Podszedłem do żony i położyłem dłonie na jej ramionach.

– Wytrzymaj jeszcze trochę. Obiecuję, że przemyślę sprawę i postaram się znaleźć jakieś dobre rozwiązanie.

– Istnieje tylko jedno dobre rozwiązanie – odparła chłodno, odwracając wzrok.

Pokiwałem głową w zamyśleniu.

– Masz ochotę zjeść coś dobrego w jakiejś drogiej restauracji? – Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu.

Laury jednak najwyraźniej moje pytanie nie rozbawiło.

II

Staliśmy na tarasie i podziwialiśmy zachód słońca. Z powodu dziesiątek mieszkalnych wież, górujących nad całą dzielnicą, nie mieliśmy zbyt wielu okazji, by napawać się pięknym widokiem. Zamiast krwistej czerwieni, która zapewne jeszcze kilka lat temu zdobiła okoliczne tereny, gdy słońce kończyło swą wędrówkę po nieboskłonie, mogliśmy oglądać jedynie pełzające po ziemi, gigantyczne cienie.

Co jakiś czas pykałem sobie z kubańskiego cygara i wydmuchiwałem gęsty dym w stronę granatowiejącego nieba. W pewnej chwili, zatopiwszy się w myślach, nie spostrzegłem wyciągniętej dłoni Laury i mając już dość nieprzyjemnego posmaku goryczy, zgasiłem tytoniowy wyrób o balustradę.

– Dzięki, Roger. Nie miałeś przypadkiem dać mi tego spróbować? – spytała moja małżonka z wyrazem zażenowania na twarzy.

Od kilku dni zachowywała się bardzo nieswojo. Za każdym razem, gdy prowadziliśmy rozmowę, odpowiadała mi zdawkowo i oschle. Zauważyłem, że czasami nie chciała nawet patrzeć mi w oczy. Z każdą spędzoną wspólnie chwilą stopniowo wkradało się między nas trudne do rozładowania napięcie.

– Wybacz, ale jestem durniem, nic na to nie poradzę. Poza tym jeszcze niedawno rugałaś mnie za to, że sam popalam.

– Też coś, nie przypominam sobie! – prychnęła. – Od kiedy to przeciętny programista, taki jak ty, ma pieniądze, by co wieczór palić najdroższe kubańskie cygara?

– Odkąd tylko udaje przeciętnego programistę. Geniusze muszą się ukrywać. – Starałem się wypowiadać słowa w taki sposób, by co do ich prześmiewczego wydźwięku nie było żadnych wątpliwości. Poczułem jednak, że nie udało mi się uzyskać pożądanego efektu.

– Geniusze nie muszą się ukrywać. Przestępcy – tak.

Cóż, a więc mogłem już się domyślić, co stanowiło problem.

Nie wiem dlaczego, ale poczułem się nieco zirytowany. Ostatnio zbyt często wypominała mi moje zamiłowanie do eksploracji. Nie była to wprawdzie wielka cena za możliwość oddawania się mojej pasji; w końcu każda inna kobieta rzuciłaby mnie z tego powodu dawno temu, a już na pewno nie chciałaby wychodzić za mnie za mąż. Niemniej czułem się nieswojo, gdy najdroższa mi osoba, zamiast udzielać mi wsparcia, deprecjonowała me zaangażowanie w prowadzeniu badań nad eksplorantami.

Spojrzałem na nią, przybierając zafrasowany wyraz twarzy.

Była przepiękna; piękniejsza niż wszystko, co widziałem w całym swoim życiu. Miała wielkie bursztynowe oczy, kryjące w sobie zarówno iskierkę wesołości, jak i niezwykłą inteligencję. Jej delikatne rysy twarzy nie potrzebowały absolutnie żadnych sztucznych upiększeń – można by wręcz rzec, że te jedynie ujmowałyby jej uroku. Długie, brązowe włosy spływały kaskadą na jej delikatne ramiona, podkreślając głębię jej oczu oraz uwydatniając nieziemską urodę.

Byliśmy małżeństwem od niespełna roku, lecz znaliśmy się od dłuższego czasu. Każdy dzień spędzony z Laurą był dla mnie niczym nowa przygoda, przy której blakły nawet najniebezpieczniejsze kreacyjne wyzwania. Na pierwszej naszej randce nie tylko zdradziłem jej wszystkie sekrety swojego creseekerskiego życia, ale również, ku przerażeniu Shade’a, zaprowadziłem ją do naszej tajnej kryjówki. Od tamtej pory staliśmy się praktycznie nierozłączni. Nie musiało upłynąć wiele czasu, by przesiąkła moimi fascynacjami; jej minibiblioteczka w akademickim pokoiku prędko zapełniła się pozycjami wszelakiej maści specjalistów od eksploracji. Nade wszystko jednak pokochała mnie oraz moje chęci wyciągnięcia z „tych magicznych skrzynek”, jak je z początku nazywała, czegoś więcej niż jedynie ogromnych ilości unidolarów. I to właśnie dobre, pełne współczucia serce ceniłem w niej nade wszystko.

Tak, Laura była wspaniała w każdym calu i kochałem ją nad życie. Mimo to nie potrafiłem powstrzymać emocji i powściągnąć języka, gdy przychodziło do krytykowania tego, co w rzeczywistości stanowiło istotę mojego jestestwa. Byłem nie tylko mężem pięknej Laury, ale przede wszystkim najlepszym creseekerem, jakiego widział świat! I to ja, często w pocie i krwi, wydobywałem ze skrzyń eksploracyjnych przedmioty, będące niejednokrotnie, można by rzec, wręcz zbawczymi dla sporej części populacji! Nie mogłem ot tak puszczać płazem tego rodzaju oskarżeń o bycie pospolitym przestępcą.

Nie. Z pewnością nie byłem zwykłym przestępcą.

– Od kiedy to masz o mnie takie zdanie? – spytałem spokojnym, aczkolwiek stanowczym tonem. – Jeśli teraz jestem przestępcą, to byłem nim również wtedy, gdy wypowiadaliśmy przysięgę małżeńską.

W przeciągu kilku sekund piękne oblicze mojej ukochanej zbladło. Przez krótką chwilę wytrzymywała moje nieustępliwe spojrzenie, jednak za moment odwróciła wzrok, wstała od stolika i podeszła na skraj tarasu. Oparłszy się rękoma o balustradę, zaczęła wpatrywać się w niebo. Gdy stała tak bez słowa, chłodny, wieczorny wietrzyk poruszał połami jej różowej sukni.

– Nie musisz się tak odgryzać, Roger – odparła w końcu, jakby do siebie. – Staram się, jak mogę, naprawdę. Cierpliwie znoszę każdą twoją wyprawę, zastanawiając się, kiedy będzie ten ostatni raz. – Przerwała na chwilę, by spojrzeć na mnie. Jej oczy wyraźnie się zaszkliły. – Często, gdy znajdujesz się wewnątrz tych piekielnych wynalazków, zadaję sobie pytanie, czy jeszcze kiedykolwiek cię ujrzę. Czy i ty nie zadajesz sobie tego samego pytania o mnie?

– Oczywiście, że tak! – odparłem bez zastanowienia. – Jak możesz w ogóle o to pytać? Ale nigdy nie dopuszczam do siebie myśli, że widzę cię po raz ostatni! Jestem pewny tego, co robię.

– Doprawdy? Zazdroszczę ci tej pewności. Zapewne niejeden creseeker by ci jej zazdrościł.

Wstałem z siedzenia i podszedłem do niej.

– Wątpisz w to, że cię kocham? – spytałem.