Z dziennika Pani Pe - Lidia Pernak - ebook + audiobook

Z dziennika Pani Pe ebook i audiobook

Lidia Pernak

3,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Profesor Pimko i Adam Miauczyński odchodzą do lamusa, bo oto do akcji wkracza pani Pe – najbardziej przebojowa anglistka, z jaką kiedykolwiek mieliście do czynienia! Choć praca w gimnazjum to nie bułka z masłem, ona doskonale wie, jak radzić sobie z Szatanami, czyli swoimi uczniami. I co więcej – kocha to, co robi, traktując każdy dzień jako nowe wyzwanie i… powód do śmiechu!
Pełna autentycznych emocji i wspomnień, spisywana na przestrzeni ośmiu lat pracy w gimnazjum, powieść Lidii Pernak wciąga od pierwszych stron, bawiąc i wzruszając jednocześnie. Jeśli nie wierzycie, że nauczyciel może mieć poczucie humoru i traktować swój zawód jako najlepszą rzecz, jaka spotkała go w życiu, „Z dziennika Pani Pe” udowodni wam, jak bardzo się mylicie!

Ponieważ z racji wzrostu i dobrych genów zwykle nie wyróżniam się podczas przerw z Szatańskiego tłumu (ileż to razy byłam obsobaczana przez Dyrekcję, że mnie na dyżurze nie było, podczas gdy grzecznie i aktywnie od pierwszych chwil patrolowałam korytarze – i na co miałam dziesiątki świadków – to nie zliczę), czasem stałam w tłumie całkiem incognito. I stanęłam tak kiedyś podczas przerwy w gromadzącym się tłumku przy tablicy zastępstw, żeby sprawdzić, czy jest tam coś na następny dzień związanego z moją osobą, i poczułam szturchnięcie jakiegoś buńczucznego pierwszaka:
– Ej, która to jest ta Lidka? – zapytał, patrząc prosto na mnie. Nie na tłumek. Na mnie.
Ja się tylko uśmiechnęłam, absolutnie i kompletnie szczerze ubawiona. Zareagował któryś ze starszych, bardziej obytych Szatanów:
– O stary, aleś umoczył.
Skłoniłam się i poszłam, pozostawiając kwestie tłumaczenia własnemu biegowi. Udało mi się usłyszeć na odchodnym tylko:
– Nie, ona jest spoko, nic ci nie grozi. Tylko będzie się nabijać miesiąc.
Prawda to.


Lidia Pernak – nauczycielka angielskiego (lub jak sama siebie opisuje „chaotycznie-artystycznie zorganizowana, teoretycznie dorosła, językowa trenerka-standupperka”) z wieloletnim stażem. Na własnej skórze, zarówno jako uczennica, jak i prowadząca zajęcia, przekonała się, czym było gimnazjum. Od 2017 roku prowadzi Facebookową stronę „Pszepani”, gdzie regularnie i z dużą dawką humoru opisuje niecodzienne sytuacje, czyni obserwacje i wysnuwa wnioski, a także dzieli się opowieściami o swoich pedagogiczno-wychowawczych przygodach w czasie rzeczywistym z nieco szerszą publicznością.
Zebrane w „Z dziennika Pani Pe” notatki są debiutem literackim autorki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 287

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 30 min

Lektor: Joanna Derengowska

Oceny
3,5 (4 oceny)
1
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zło wcielone

Gimnazjaliści. Gimbusy, gimy, potwory, diabły wcielone, pomioty Cthulhu. Najgorsze, co mogło się przytrafić państwu i światu. Strach na ulice wyjść, bo gimbusy, gorzej niż dżuma. Bo gdzież to całe gimnazjum, wybryk jakiś, nie wiadomo w ogóle, ma pomieścić rozszalałe hormony i te wszystkie utajone złe zamiary, które podstawówka jakoś jeszcze w ryzach trzymała, a którym w liceum byłoby już za późno dać upust? No złe zło i tyle. Sama byłam, i to z dwóch stron biurka, to i wyzywać mogę.

To szaleństwo w oczach i nieprzewidywalność gimbusów są absolutnie najwspanialszą rzeczą, z jaką człowiek, którego ambicją jest pomóc takim potworom wejść w dorosłe życie uzbrojonym w jakąś tam wiedzę i umiejętności, może się spotkać. Bo to, co brane jest za owo szaleństwo, jest niczym innym jak błyskiem, iskierką ciekawości, którą naprawdę ze wszystkich sił trzeba pielęgnować. Te Dzieciory są jak gąbki – chłoną wszystko, co im się powie, co przeczytają, czego doświadczą. A co rozsądniejsi wyciągają na tej podstawie wnioski i chcą tylko więcej, więcej, więcej. Takie potwory trzeba tylko delikatnie pchnąć w odpowiednim kierunku, bo oni jeszcze nie są dorośli, ale już nie są dziećmi. Oni są już JACYŚ. Siejesz ziarenko i bach, kwitnie w ciągu miesiąca.

Odpowiedzialna fucha to całe nauczycielowanie, ale tak bardzo wdzięczna, jak mało co w życiu.

Paradoksalnie wydaje się, że wylałam dokładnie taką samą ilość łez z powodu tworzenia tego wymysłu, jakim było gimnazjum (będąc pierwszym rocznikiem, miałam pełne do tego prawo), jak i z powodu jego zakończenia. Te pierwsze były łzami zdrady, straty i zawodu – przecież miałam w mojej ukochanej podstawówce spędzić lat osiem, a nie tylko sześć. Pozbawili mnie dwóch lat z najdroższymi przyjaciółmi, pierwszymi w życiu, z nauczycielami, którzy znali mnie od pierwszego świadomie zapisanego zdania. Te drugie łzy, wylane niemal dwadzieścia lat później, były – a jakże! – łzami zdrady, straty i zawodu. Przecież miałam w moim najdroższym gimnazjum, w moim pierwszym, najwspanialszym i jedynym miejscu pracy spędzić te wszystkie lata, aż nie padnę, nie zasłużywszy na emeryturę. Cała wieczność z ludźmi, których pokochałam, i z dzieciakami, którym oddałam całe serducho.

No nie dogodzisz człowiekowi: robią gimnazjum, to ryczy, likwidują – też ryczy. Ech.

Jak widać, mogę pomstować, ale nie mam na co.

I tu też można atakować z dwóch stron.

Bo w podstawówce byłam takim rodzajem dzieciora, którego w dorosłym życiu – i dorosłej pracy – unikałam z prawie taką samą pasją jak pająków. Wiedziałam dużo jak na swój wiek, okropnie byłam ciekawa wszystkiego, rękę podnosiłam bez przerwy i w dodatku jeszcze wtrącałam – moim ówczesnym zdaniem – zabawne i interesujące anegdotki z życia mojej rodziny i znajomych. Jako nauczyciel nasłuchałam się później takich historyjek i jeśli te opowiedziane przeze mnie były choć w połowie tak kompromitujące jak te, które usłyszałam, moje Rodzicielstwo powinno było wysłać mnie do szkoły z internatem na Zanzibarze. (Oczywiście, że były, dalej niektóre pamiętam – na przykład jak stwierdziłam na lekcji, że hodujemy naszą świnkę morską na pasztet, bo tak Dziadek ciągle mówił – ale mam nadzieję, że nauczyciele jednak nie pamiętają, a tym bardziej że Rodzicielstwo się nie dowiedziało). Poza tym oprócz tego, że ambitna byłam i zdolna, to w sporcie raptem tylko przeciętna, co w klasie o profilu sportowym nie przysparzało popularności. Ale miałam (mam do dziś!) przyjaciółkę na śmierć i życie, i tyle w zasadzie. No i świadectwa z tak czerwonym paskiem, że bardziej się nie dało.

I przyszło gimnazjum, i zniszczyło uporządkowane dwunastoletnie życie, bo hej, zróbmy reformę, żeby było jak na Zachodzie czy coś.

Czy to było wówczas zrobione z jakimś minimalnym pomysłem, nie wiem i nawet nie staram się sobie przypomnieć. Poszłam do tego gimnazjum. A tam się okazało – szok! – że trzeba się stworzyć na nowo. I jak gimnazjum kończyłam, to oprócz świadectwa z paskiem najczerwieńszym z możliwych miałam również swoją grupkę na popołudniowe szwendanie się po osiedlu i weekendową brygadę rowerową, a poza tym randkowałam z najpopularniejszym chłopakiem w szkole (poważnie, sama nie wiem, jak to się stało).

A moja sytuacja w gimnazjum tak diametralnie zmieniła się tylko dlatego, że nagle w wakacje między jedną szkołą a drugą znalazła się możliwość, żeby przemyśleć, co było nie tak, szybciutko w głowie dojrzeć i odnaleźć się w innej, kompletnie różnej rzeczywistości. Ja dałam radę. Daliśmy radę my, trzydziestoletni. (Ci nieliczni, co nie dali – spójrzmy prawdzie w oczy – pewnie nie daliby w żadnych innych okolicznościach, bo mamy takich w każdym pokoleniu).

Lata minęły i choć zapierałam się rękami i nogami, już na studiach pogodziłam się z faktem, że jednak szkoła to jest to miejsce, w którym chcę wylądować, jak już swoje szkoły pokończę. Po drugim roku studiów, świeżo po praktykach, odbyliśmy ze studencką bracią taką szczerą, pełną żalu do losu i samych siebie rozmowę podczas przerwy w zajęciach:

– Jak u was? – zapytał któryś z chłopców, z miną dość nieciekawą.

– No spoko… Fajnie było… – rzekłam niezadowolona z własnej odpowiedzi.

– No też fajnie, bez sensu… – dodał ktoś obok, pewnie psiapsióła od liceum, z którą jeszcze spotkałyśmy się w niejednej ławce i za niejednym biurkiem, ech.

– Ej, daj spokój, super było, nie chcę o tym mówić – cała reszta.

U wszystkich było w sumie spoko. I tak popatrzyliśmy tylko na siebie. Zawiedzeni i zaskoczeni, bo przecież wszyscy po anglistyce będziemy pracować jako tłumacze przysięgli, pracownicy konsulatów w Ameryce Południowej i PR-owcy w ambasadach, najchętniej w Oceanii, prawda?

– No to co, powołanie…?

– Niech to szlag – dodali wszyscy, werbalnie bądź nie.

Nikt nie był zadowolony (dziesięć lat minęło, wszyscy pracujemy w szkole).

Terry Pratchett miał rację: „Uzyskanie wykształcenia przypominało trochę chorobę przenoszoną drogą płciową. Człowiek przestawał się nadawać do sporej liczby zajęć, a potem nachodziła go chęć, by przekazać ją dalej”1.

Osobiście znalazłam się z powrotem w gimnazjum. I znów okazało się to najlepszą – i niespodziewaną – rzeczą, jaka mogła mi się przytrafić.

A było tak.

1 Terry Pratchett, Wiedźmikołaj,tłum. P. Cholewa, Prószyński i S-ka, Warszawa 2011, s. 29.

Tuż przed

Przyszło mi zacząć życie tak zwane dorosłe, czyli po tym, jak się kończy studia, odbiera dyplom i oddaje legitymację studencką. Nie byłam na to szczególnie przygotowana psychicznie, fizycznie ani generalnie odpornościowo. Jako dumna magistra filologii angielskiej czekałam z odebraniem dyplomu do ostatniej dosłownie chwili, bo był to wtorek, a ja w środę ponoć miałam w pracy umowę do podpisania. W dziekanacie dopełniłam formalności, odebrałam papiery, po czym z ciężkim sercem i drżącymi rękoma oddałam legitymację studencką. Bez fajerwerków, bo u nas na wydziale wówczas bez fety się takie sprawy odbywały, bez czerwonego dywanu i rzucania biretami. Dalej obrałam kurs na dom, opromieniona blaskiem własnej, świeżo zdobytej wspaniałości. Zaczęłam od sprawdzenia, czy pani w kiosku od razu zauważy zmianę mojej osobowości, i tylko zupełnie przy okazji kupiłam bilet. Pani nie zauważyła. Ale za to uświadomiła mnie, że teraz to już trzeba normalny. Oddałam przecież legitymację, bezpowrotnie żegnając ulgi. Trzeba było kiblować rok. Albo siedem lat.

Tym bardziej że następnego dnia trzeba mi było pojechać na drugi koniec miasta rzeczoną umowę podpisać – w jedną stronę taka kwota, że po przeliczeniu zastanawiałam się, czy w ogóle opłaca się pracować, bo składając dziennie do puszeczki kwotę na przejazd i niewiele jedząc na garnuszku u Rodzicielstwa, po roku miałabym bilet na Karaiby, i to all inclusive. Nawet bilet miesięczny by nie pomógł w oszczędzaniu na swoim.

A w kwestii samego podpisywania umowy– o raju, ileż to jest roboty, to ja nie miałam pojęcia, liczba papierów taka, jakby ktoś wyciął, przerobił i zadrukował całą Puszczę Białowieską. Tu kwestionariusz, tam oświadczenie, jedno, drugie, piąte, podanie o to i tamto (a ja do tej pory raz tylko pisałam oficjalną prośbę, żeby się z kursu niemieckiego wypisać), no i cyferki, cyferki, cyferki. Czekałam tylko na pytanie o numer w dzienniku w trzeciej klasie i numer tramwaju, co wiezie do babci. I zgłupiałam doszczętnie, jak w którymś kwestionariuszu miałam odpowiedzieć na pytanie „Stosunek do służby wojskowej”, i poważnie rozważałam odpowiedź „Nie mam zdania”. I jeszcze rozmowa z przyszłą szefową. Już nie o pracę, bo tę jakoś sobie, świeżaczek, ugadałam, ale stres dla dwudziestoczteroletniego organizmu, co to właśnie się z taką dumą od systemu edukacji uwolnił– pokaźny.

Dwa dni później poznałam całą radę. Weszłam do pokoju nauczycielskiego (przeczekawszy wcześniej kilka chwil, aż ktoś będzie wchodził bądź wychodził, etap pukania do pokoju zostawiłam za sobą, kończąc szkołę średnią) i stałam jak ta owieczka, czekając na czyjąś uwagę. Odnalazłam informację, że spotkanie zespołu humanistycznego odbędzie się w bibliotece, niewiele myśląc, wyszłam po angielsku (ach, te branżowe żarciki) i udałam się tamże. Moją konsternację szybko odkryła kobieta siedząca przy pierwszym komputerze i zapytała, w czym może pomóc.

– Po książki?

– Nie, na spotkanie zespołu, ponoć tu się ma odbywać.

– O rany, myślałam, że uczennica! Polecę po pani opiekuna!

(W sumie do dziś tak jest. Dziesięć lat później, a co najmniej piętnaście od pierwszego dowodu osobistego jeszcze nie zdecydowałam, czy mi to pochlebia, czy mnie to irytuje. Jak miałam roczną przygodę z nauczaniem w liceum, panie woźne przez cały pierwszy miesiąc sceptycznie podchodziły do wyjaśnienia, że chcę wyjść podczas lekcji, bo „idę do drugiej pracy”, i wysyłały mnie po wychowawcę. Alkohol do tej pory rzadko kiedy mogę samodzielnie kupić).

Nie mając zielonego pojęcia o kwestiach przepisowo-papierowych, uchodząc jedynie rzekomo za fachowca w sprawach przekazywania pewnego rodzaju wiedzy i umiejętności, po przelotnym poznaniu zespołu zostałam wepchnięta do gabinetu celem wyjaśnienia kwestii programów „i takich innych” we wszystkich klasach. Napotakiwałam się za wsze czasy, słuchając dyskusji o czymś, czego na oczy nie widziałam, i patrząc jak sroka w gnat na stosy koszulek po miliard kartek każda. Ciekawe doświadczenie. „Spokojnie, nauczysz się”, podobno. Potem miały miejsce rozmowy, potem rozmowy i jeszcze raz rozmowy, spisywanie planu, wizyta u księgowej i kolejne formularze, a potem jeszcze kilka rozmów, żeby nie iść do domu za szybko. Pokój nauczycielski drugim domem.

I wszedł jegomość. Znamienne to, jako że, jak w zasadzie większość pokoi nauczycielskich, także i ten zdominowany był przez płeć piękną. Zatrybiło mi w głowie, przez ułamek sekundy się zadziało, usiadł przy tym stole, gdzie upolowałam krzesło… Owszem, oczywiście, uczył mnie w liceum. Matematyki, w której brylowałam (do tej pory jest mi wypominane, że usiłowałam kiedyś wykorzystać 800% śniegu z działki w zadaniu). Przedstawił się z imienia i nazwiska, ja również, no przecież jestem taka dorosła.

– Ja przepraszam, czy pan nie uczył kiedyś w…

– Taaaa, uczyłem, pamiętam cię. I jak tu ma się człowiek nie wkurwić. Przychodzi do pracy, pojawia się ktoś nowy, a tu okazuje się, że osiem lat temu… echhhhhhh.

Ojć. Dopiero tydzień później dowiedziałam się, że żartował.

Jak się okazało, w kwestii planu na szczęście nie bardzo musiałam zmieniać mój dotychczasowy studencki tryb życia – trzy razy w tygodniu na jedenastą.

– No, widzę, że w poniedziałek idzie pani późno, w niedzielę może pani balować – powiedziała Dyrekcja we własnej osobie. Taki miałam w zasadzie zamiar niezależnie od planu, ale skoro już się tak poukładało, to przecież nie ma co walczyć.

1 września po raz pierwszy

Straszna to jest szkoda, że tylko na własnych błędach się człowiek uczy i dochodzi do wniosków. Któregoś dnia z tych dni pierwszych, ledwo jak słoneczko zaszło, dosłownie padając na pysk, chciałam iść do Rodzicielki i przeprosić ją z całego serca, że miałam kiedykolwiek czelność nabijać się czy choćby nawet dziwić, że popołudniowa drzemka jest nieodzowna, a cisza nocna nie ma prawa zostać w jakikolwiek sposób naruszona po godzinie dwudziestej drugiej trzydzieści. Dla przyzwoitości dotrwałam do dwudziestej trzeciej trzydzieści i ze zdziwieniem odkryłam, że nie widzę na oczy i nawet Facebook mi się skończył.

A wszystko to dlatego, że siedziałam na pierwszej mojej radzie ni mniej, ni więcej, a cztery i pół godziny.

Pierwsze dwie z tych godzin notowałam wszystko z zapałem i gorliwością godną mojego wewnętrznego kujona. Kolejne dwie jednakowoż cierpiałam – z dwóch różnych powodów. Pierwszy, łatwiejszy do strawienia, polegał na kompletnym niezrozumieniu tematu, ale notowałam tak czy siak (trochę jak na wykładach z gramatyki opisowej – miałam po prostu nadzieję, że może kiedyś to się jednak okaże sensowne, naiwna). Drugim powodem cierpienia były wypite dwie kawy, herbata i butelka wody mineralnej – a wychodzić przecież nie będę, bo się jeszcze, makabra, rzucę w oczy czy coś. Postawa taka, jakkolwiek zachowawcza by była, z logiką nie miała nic wspólnego, skoro postanowiłam grzecznie wszystkich przepuścić i na końcu wyjść z pokoju nauczycielskiego, w efekcie czego weszłam ostatnia do sali, w której miała się rada odbywać, i siedziałam w pierwszej ławce. Poza tym zostałam oficjalnie przedstawiona, więc trzeba było wstać i się pokazać. No ale wyjść – w głowie się nie mieści.

A potem już tylko pierwszy września. Takie wspomnienie ciepłe z dziecięctwa mam, że Mamunia budziła nas pierwszego dnia szkoły, bezpardonowo dowalając się do nas i zawodząc: „Gdy dzwoneeeeeczek sięęęęę odeeeeezwie, biegniemy do szkóóóóóóóółki!!!”, a moją pierwszą myślą owego dnia było zwykle: „Odejdź, kobieto”. Zwyczaj pozostał do dziś, choć już tylko na odległość.

Przyszłam grzecznie do pracy o ósmej pięćdziesiąt, w końcu rozpoczęcie dopiero o dziewiątej… i po wejściu do sali gimnastycznej jakoś samo mi się stwierdziło, że jednak przyjaźniej było w szkole bez dzieci. Bezpieczniej się człowiek czuł. Z kolei kiedy weszłam do sali lekcyjnej jako wychowawca wspomagający… mój tak pieczołowicie pielęgnowany przez wakacje wewnętrzny szatan zbladł. Raju. Mam nadzieję, że mięśnie twarzy udało mi się opanować i przerażenia nie pokazałam, ale nie jestem pewna.

Pierwszy weekend

Po oficjalnym rozpoczęciu pracy, z budzikiem ustawionym dzień w dzień na konkretne (zwykle barbarzyńskie) godziny i z poczuciem, że nie ma opcji, że dzisiaj sobie chyba odpuszczę, człowiek wkracza w zupełnie inną czasoprzestrzeń. Tym sposobem jak skończył się pierwszy weekend, kompletnie nie mogłam dojść do tego, jak to się mogło stać. Czekałam na niego przez cały pierwszy tydzień z taką tęsknotą, jak na pana, co przywozi pizzę, w piątek wieczorem usnęłam (wstyd się przyznać: o dwudziestej drugiej trzydzieści) snem zaiste zasłużonych – i tu nagle bach, jutro do roboty. Trzeba się było gwałtownie przestawić z trybu studenckiego – jak to Tatuś komentował, że wstaje student rano, włącza telewizor, a tam Teleexpress.

W kolejnych dniach panowało oczywiście całkowite nieogarnięcie. Trochę panikowałam, patrząc na poziom wiedzy moich najdroższych uczniów i na materiał, który miałam z nimi zacząć już w zasadzie od następnego dnia. Nie miałam pojęcia, jak ścisnąć sześć–osiem lat ich edukacji w czterdzieści pięć minut, ale nie bardzo też widziałam inne wyjście. Bo zdarzały się takie sytuacje, kiedy Szatan nie był w stanie odpowiedzieć na pytanie: What is your name?, bądź też: How old are you?, za to niemal bez zająknięcia wymieniał piętnaście czasowników nieregularnych we wszystkich trzech formach. Głęboko za to odczuwałam poczucie misji, powołanie, że jak to, że przecież się uczył, jak to się nie nauczył, przecież było, było zadane i sprawdzane, no nie łam mi serca, młody. A żeby panikę opanować i ból duszy ujarzmić – zapowiedziałam trzy kartkówki jeszcze przed drugim weekendem. Rozpaczliwe sytuacje wymagają rozpaczliwych środków.

Minimalne sukcesy pedagogiczne też się przydarzyły w tych pierwszych dniach: na którychś zajęciach łza mi się w oku zakręciła, kiedy po czterech lekcjach tłumaczenia i tłumaczenia, i tłumaczenia, i ćwiczenia, i ćwiczenia, i ćwiczenia jeden z największych bandziorów podbiegł przed samą przerwą do tablicy i bezbłędnie – podkreślam: bezbłędnie! – napisał: I don’t like Widzew. No serce rośnie. Innym razem na lekcji z jedną z najbardziej werbalnie aktywnych klas wprowadziłam troszkę atrakcji i rywalizacji – dałam krzyżówki z czasownikami nieregularnymi, dałam słowniki i nastąpiła cisza jak makiem zasiał. Nie było kogo uciszać, nikt nie gadał, wszyscy dzielnie i samodzielnie działali – no zgłupiałam. Pochwaliłam, rzecz jasna, raz, drugi i piąty, poprosiłam, żeby obiecali, że zrobią pracę domową – „Psze pani, przyrzekam na ŁKS!”. I zrobili. Moim osobistym faworytem do dziś jest jednakowoż I like lesson anglisz.

Bujka?

Ciekawa sytuacja miała miejsce raptem w drugim tygodniu mojej świetlanej kariery zawodowej. Bijatyka z prawdziwego zdarzenia, takie preludium Fight Clubu. Nie do końca byłam świadoma, o co poszło, bo się pogubiłam w procesie uciszania, i zanim się zorientowałam, panowie dosłownie skoczyli sobie do gardeł. Zapomnieli, co prawda, o co szło, po pięciu sekundach, a po trzydziestu już się umawiali na kopanie piłki po lekcjach, ja tymczasem siedziałam z dziennikiem, bardzo głęboko oddychając i zastanawiając się z całych sił, jak się, do jasnej anielki, pisze słowo „bójka”, żeby nie wyjść przed resztą Ciała na niedouczoną kretynkę.

Dziennik uwag jest czymś, co bardzo wnikliwie wertowałam w każdej chwili oddechu i nieustannie poprawiało mi to humor. Poza klasykami, jak „Śpiewa podczas lekcji muzyki” (to autentyk jest i jestem przekonana, że w każdej szkole wystąpił co najmniej raz), zdarzały się prawdziwe perełki. Jeden z hiciorów – siedzi kolega w pokoju nauczycielskim, skonsternowany, drapie się po głowie i zafrasowany szuka pomocy:

– Jak ja mam to napisać? Przecież wszyscy umrą ze śmiechu, jak przeczytają: „Łukasz podczas lekcji zabija muchy, grzebie je w doniczce i stawia papierowe krzyże”.

Moją ulubioną jednak jest uwaga na lekcji biologii o treści: „Uczeń podczas lekcji biega po klasie i krzyczy: «Ru***ać biedronkę!»”. Ciekawe, jaki był temat lekcji, i szczerze żałuję, że nie widziałam tego na własne oczy. Rozbawiła mnie także uwaga zapisana na chemii o tym, że uczeń wydziera z książek kolegów tablice Mendelejewa i robi z nich papierowe kapelusze dla całej klasy. W tym kontekście drżałam o los listy czasowników nieregularnych na końcu moich podręczników, jako że w trzech klasach zapowiedziałam kartkówki.

Do dziś pamiętam też jedną z uwag, którą osobiście dostałam wraz z resztą dziewcząt gdzieś za moich gimnazjalnych czasów: „Utrzymują czynny kontakt werbalny z kolegami za oknem”. To nauczycielowanie wymaga nieziemskiej wręcz kreatywności. Nigdy nie wiadomo, kiedy będzie potrzebna.

Ksero

Okropnie fascynowała mnie instytucja ksero i drukarki u mnie w pracy, a ściślej mówiąc – papieru. Zawsze miałam podejście, jak się okazuje, całkiem błędne i gubiące, że wydrukowanie pięciu stron to nie jest duże przedsięwzięcie ani tym bardziej – duży wydatek. Wydrukowanie bądź skserowanie pięćdziesięciu stron jednakowoż już stanowi pewne wyzwanie, tym bardziej jak się człowiek nie spodziewa, że owo pięćdziesiąt stron musi fizycznie posiadać w postaci czystego papieru. Jakoś w drugim tygodniu pracy zostało mi uświadomione, że jak chcę mieć na czym drukować, to muszę to sobie przynieść. Papier ksero był towarem najwyższej wartości.

Nic więc dziwnego, że po otwarciu ksero, w którym – nie daj – znajdowały się dwie kartki, następowała panika. Wtedy miało miejsce rozpaczliwe szukanie właściciela i solenne przyrzeczenie zwrócenia wszystkich pożyczonych kartek. „Pamiętasz, jak w październiku dwa tysiące dziesiątego pożyczyłaś ode mnie trzy kartki? Możesz mi teraz oddać? Akurat pilnie potrzebuję”.

Oczywiście taka gorliwość w byciu uczciwym do ostatniej karteczki występuje tylko w samych początkach pracy. W kolejnych latach papieru nigdy nie miałam, ale za to okropnie, ale to okropnie bezczelnie wykorzystywałam moje dwie najulubieńsze postacie. Do tego stopnia, że informowałam tylko jedną bądź drugą, że im się papier do drukarki skończył i należy stan rzeczy zmienić, bo będę niedługo potrzebować.

Zdecydowano któregoś sądnego dnia, że maszyna przestanie być ogólnodostępna, ponieważ tłum ją niszczy. Nowe zasady zostały wprowadzone w życie, założono nam teczki, w które wsadzaliśmy materiały do kserowania przed godziną dwunastą, aby odebrać je bladym świtem następnego dnia. Bardzo to słuszne i kompletnie logiczne, ale kiedy nagle coś wypadało – pojawiał się problem.

Na szczęście kochane panie, które nam kserowały na następny dzień, też z przymrużeniem oka i pobłażaniem traktowały moje: „Błagam, ratujcie mi tyłek, kosmicznie tego potrzebuję na za godzinę, proszę!”. Dobrze być najmłodszym w pracy.

Stara kopiarka została nam zostawiona celem całkowitego wykończenia, z tym że niekoniecznie chciała ona z nami współpracować. Coś się popsuło, coś się urwało i dlatego była w stanie wydrukować jedną do trzech kartek w przerwach co trzy godziny. Kolejne kartki były z kolei przez maszynę brutalnie wciągane i przerabiane na elegancki wachlarz ozdobiony wysoce naukowymi treściami. W sytuacjach awaryjnych – a zdarzały się one w liczbie mniej więcej dwóch na lekcję – pozostawało nam tylko łagodnie przemawiać, głaskać i prosić. I faktycznie: wchodził człowiek do przybytku spokoju i opanowania, jakim jest pokój nauczycielski, i widział wykształconą, elegancką i pełną charyzmy jednostkę, która klęczy przed kserokopiarką, głaszcze ją po wieku i przemawia do niej czule:

– Proooszę… Jeszcze tylko jedna… Uda ci się, no, dasz radę…

Kobieta pracująca

Ewidentnie stałam się kobietą pracującą. A objawiało się to – i dalej objawia – tym, że wyrażenie „piątek wieczór” brzmi kojąco jak szum fal. W słoneczne popołudnie wizja szczytu marzeń wyglądała tak: leżę i czytam, kot leży na mnie i tak sobie mruczymy razem, myśląc co chwila o tym, że w jakimś dogodnym momencie trzeba odgruzować mieszkanie. I że dźwigiem nawet mnie nikt nigdzie z domu nie wyciągnie.

Oto nagle pojawiły się w życiu takie tygodnie, gdzie w poniedziałek wychodziłam z pracy o osiemnastej i gasiłam światło, za to w czwartek byłam o siódmej i światło zapalałam. Plus był tylko wtedy, kiedy ksero było jeszcze dostępne dla zwykłych śmiertelników, bo przynajmniej kolejki nie było. Coś ewidentnie robiłam nie tak, skoro wyjadaczom się takie historie nie zdarzały (a mówią, że nasz etat to osiemnaście godzin). No i w dodatku jeszcze zaczęło się odliczanie do pierwszego, Matki Boskiej Pieniężnej. To już okropnie poważny objaw dorosłości.

I tak oto któregoś dnia po lekcjach wychodząc z pokoju nauczycielskiego, już w płaszczu, z torbą i miliardem podręczników, papierów i segregatorów (szczytem moich marzeń, całkiem nieosiągalnym na początku kariery, było posiadanie własnej sali), oznajmiłam dość głośno, że mam depresję i idę się upić. Dostałam niemal owację na stojąco, a kilka osób wyraziło chęć natychmiastowego dołączenia się do tego przedsięwzięcia. A przecież jeszcze wrzesień był. Innym razem, kiedy usłyszałam dzwonek i stwierdziłam: „Nie, chrzanię, nie idę”, usłyszałam: „Dobrze, buntuj się! Ja za późno zaczęłam! Teraz nie mam odwrotu!”. Niestety po ploteczkach z Dyrekcją podczas przerwy zostało potwierdzone, że dopiero po siedmiu latach można starać się o urlop na poratowanie zdrowia. Trzydzieści dni stażu nie wystarczy. Ech.

W jedno z takich pięknych piątkowych popołudni, jeszcze przed zalegnięciem przed telewizorem, postanowiłam zapewnić sobie możliwość niewychodzenia przez kolejne dwa dni i zawitałam do galerii handlowej. Traf chciał, że był to również najbliższy duży sklep w okolicach mojej szkoły – choć wcale nie aż tak bliski wbrew pozorom. Przebrana w niepracową kurtkę, niepracową bluzę, niepracowe trampki i z niepracowym plecakiem na plecach spotkałam połowę szkoły. Rzecz jasna całkiem niezależnie od siebie. Po pracy powinnam już mieć wolne od odpowiadania „dzień dobry”. Przynajmniej opanowałam wyłączanie kroku dyżurowego (taki powolny, elegancko niechlujny, z lekkim wykopem).

Trochę gorzej było, jak się człowiek któregoś wrześniowego piątku wybrał na koncert do knajpy. Bawiłam się wyśmienicie i całkiem beztrosko, dlatego takim szokiem było, jak tuż przed północą, podczas kupowania w barze kolejnego dowodu na to, że nie mam absolutnie żadnych zobowiązań na dzień następny, usłyszałam tuż obok siebie szatańskie „dzień dobry”. Dalsza część wieczoru, przynajmniej do zakończenia koncertów, polegała głównie na bacznym obserwowaniu. Czułam się śledzona przez kilka par młodocianych oczu, ale odpłaciłam się pięknym za nadobne, ponieważ wszystkie osoby mi towarzyszące (a było ich naście) zajęły się podobnym postępowaniem w stronę przeciwną. Szatan grzecznie popijał sok porzeczkowy (a że miałam znajomości za barem, wiedziałam, że bez dodatków). Ja za to nie potrafię sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek podczas wieczoru w knajpie byłam aż tak świadoma każdego swojego śmiechu. Młodzież ulotniła się tuż po śpiewaniach, z czego ucieszyłam się tak bardzo, że resztę nocy spędziłam, tańcząc na stole. Po tym wydarzeniu zaczęłam łapać się na bardzo intensywnym rozglądaniu się, zanim gdzieś wejdę. Nigdzie człowiek nie jest bezpieczny.

Odkryłam również jedną rzecz, która fascynowała wszystkich od samego początku – jak mówiono o mnie, kiedy mnie nie ma w pobliżu. I do dziś jestem tymi pierwszymi chwilami autentycznie zawiedziona – miały Szatany takie pole do popisu, naprawdę, a mówili o mnie… po imieniu (przynajmniej na początku). Zero kreatywności. Choć, jak niezależnie stwierdzono, faktycznie lepsze to niż „wiedźma od angola”.

Pokój nauczycielski

Pokój nauczycielski jest miejscem mitycznym. To taka dziura w czasoprzestrzeni, gdzie nauczyciele znikają na dziesięć minut i oddają się tajemniczym rytuałom, o których zwykły śmiertelnik – uczeń – nigdy, przenigdy nie powinien się dowiedzieć. To miejsce, gdzie pierze się najbrudniejsze brudy, odbywa się najgłośniejsze awantury i wymienia takie uwagi i ploteczki, że na samą myśl aż uszy czerwienieją. Miejsce najgłębszego odpoczynku i najbardziej wytężonej pracy.

Czy coś.

Osobiście jestem dziecięciem nauczycielskim i miałam to (nie)szczęście, że Mamunia była w tej samej szkole, więc zdarzyło mi się zajrzeć do pokoju w podstawówce kilkukrotnie – ale tylko zajrzeć, nigdy powyżej minuty. Nie zdarzyło mi się tam usiąść i poczekać, Mamunia – za co jestem ogromnie wdzięczna – o to zadbała. Za czasów gimnazjalnych bywałam w pokoju zdecydowanie za często – ale jako Przewodnicząca Wszystkiego (jeju, jakim ja musiałam być irytującym dzieciakiem…) byłam po prostu zapraszana, bo coś trzeba omówić. W liceum już trochę nastoletniej godności załapałam, więc socjalizowanie się na takim poziomie nie było w dobrym tonie.

(Co trochę nadrobiłam na praktykach odbywanych w alma mater, o którym to przeżyciu nie da rady zapomnieć. Bo oto siedzę podczas pierwszego doświadczania okienek, a profesorstwo niefrasobliwie – bo i czemuż – konwersuje:

– W piątek pijemy u mnie. Pasuje? – polonistka. Do olimpiady mnie szykowała kiedyś.

– Dla mnie spoko, nie mam planów – biologica.

– Ej nie, w piątek nie mogę, żona idzie na drineczki! – anglista. Trochę go obwiniam za to, co teraz robię).

Aż przyszło mi osobiście zadomowić się w takim miejscu. Pierwsze wrażenie, i wciąż aktualne po wielu latach, to, do jasnej anielki, kurnik. Wszyscy mają mnóstwo do powiedzenia, wszyscy domagają się wysłuchania i wszyscy – taka okropna nauczycielska przypadłość (staram się nad tym panować, ale okropnie mi nie wychodzi) – uważają, że mają rację.

Każdy żółtodziób w pokoju musi swoje odstać i odsiedzieć na pożyczonych krzesłach, zanim doczeka się swojego miejsca przy stole. Bo takie już koleje losu, kto pierwszy, ten lepszy. Ja na swoje stałe miejsce czekałam dwa lata.

Ale słuchać i rozmawiać można z dowolnego kąta.

– Słuchaj, ty jesteś nowa. Ciebie nie będą podejrzewali.

– …?

– Weź zadzwoń, że jest bomba.

To żart był oczywiście. Ale okropnie śmieszny.

Bardzo, bardzo trudne początki

Jak każdego bardzo młodego nauczyciela, czekało mnie prób co nie miara. Niektóre przeszłam, niektóre zawaliłam z wielkim hukiem, tak że echem odbijają się do tej pory. Teraz, mimo nastu lat stażu w zawodzie, są wspomnienia, które wzbudzają we mnie niemal identyczne emocje jak wówczas, choć zabarwione są nutką nostalgii i pobłażania.

Dyżur przy drzwiach, jakoś w środku dnia. Podchodzi Dyrekcja:

– Widziała pani? Jutro ma pani zastępstwo na wychowaniu do życia w rodzinie.

– No, tak, pani dyrektor, widziałam.

Ponieważ jako skromna anglistka nie miałam wówczas żadnych uprawnień do prowadzenia jakiejkolwiek lekcji z przedmiotu innego niż mój – a już tym bardziej wychowania do życia w rodzinie – nie wyczułam podstępu i podeszłam do faktu jak zazwyczaj – pokseruję ćwiczenia, niech robią, coś się uszyje, jakaś powtórka czy coś, będzie dobrze.

– No, to przeprowadzi pani lekcję, dostanie pani konspekt.

– …pani dyrektor, ja nie wiem, czy to aby na pewno jest…

– Nie no, poradzi pani sobie, w końcu jesteśmy specjalistami w każdej dziedzinie, prawda?

Nieprawda, no ale spoko.

Mija lekcja, druga, trzecia i kolejna, konspektu jak nie było, tak nie ma. Wróciłam z pracy do domu, przekonana, że przecież WDŻ na poziomie gimnazjum nie powinien mnie niczym zaskoczyć, bo o czym można z nimi rozmawiać – o szacunku, własnej wartości, patrzeniu sobie głęboko w oczy i trzymaniu się za rękę.

O, słodka naiwności!

Dzień następny – wizytacja z kuratorium, cała szkoła postawiona na baczność, trawa pomalowana, buty wyglancowane, atmosfera tak gęsta, że można kroić nożem. Jedna lekcja – konspektu brak, druga lekcja – konspektu brak w dalszym ciągu, trzecia lekcja – bez zmian. Przerwa przed zastępstwem. Wiedziałam, że mam połowę jednej klasy pierwszej i połowę drugiej klasy pierwszej, mój przenikliwy umysł wykoncypował więc, że prawdopodobnie dotyczy to podziału na chłopców i dziewczynki. Możliwe zatem były dwie sale – przebiegłam więc po szkole, żeby się zorientować, która grupa przypadnie mi w udziale. Pod koniec przerwy znalazłam drugą nauczycielkę i modląc się głęboko, żeby choć tu się los do mnie uśmiechnął i żebym dostała dziewczynki, zadałam pytanie.

– Wiesz co, ja w zeszłym tygodniu miałam chłopców, to teraz wezmę dziewczyny – odpowiedziała.

Po raz kolejny wykazałam się przenikliwością i doszłam do wniosku, że w takim razie mnie przypadnie banda trzydziestu trzynastoletnich chłopców.

Udało mi się ustalić, w której sali prawdopodobnie będę miała lekcję, z tym że klucza do niej nie było nigdzie. Zadzwonił dzwonek.

– Pszepani, w naszej sali jest pani od biologii!

…przynajmniej się wyjaśniło, gdzie się podział klucz. Podeszła do mnie:

– Słuchaj, bo ja za godzinę mam mieć tu tę lekcję pokazową z tą kobitą z kuratorium, będziesz miała coś przeciwko, jeśli sobie tu jeszcze zostanę, pokręcę się i będę szykować salę?

…skądże.

Podsumowując: lekcja zaczęła się minutę wcześniej, trzydziestu trzynastoletnich chłopców czeka na moją decyzję odnośnie do sali, demolując przy tym korytarz i obrzucając się kanapkami, nie mam konspektu lekcji, którą właśnie prowadzę, i ktoś biega mi po sali, słysząc dokładnie calusieńką moją niekompetencję.

Weszłam pewnym siebie krokiem, wypatrzyłam jednego, takiego najmniejszego i na pierwszy rzut oka całkiem nieszkodliwego:

– Skocz do sali od polskiego, powiedz, że ja cię przysłałam, pani będzie wiedziała, o co chodzi.

Wrócił po może minucie. W międzyczasie udało mi się zmusić trzydziestu trzynastolatków do zajęcia miejsc. Wzięłam do ręki konspekt.

Temat: Meandry okresu dojrzewania.

…mam nadzieję, że chodzi o zmiany emocjonalne.

Cele:

- Uczeń zna oznaczenia płci: miecz i tarcza Marsa, lusterko Wenus.

…pierwszy punkt ewentualnie pominę.

- Uczeń zna męskie i żeńskie narządy płciowe z ich podziałem na wewnętrzne i zewnętrzne.

…żeńskich kilka wymienię, nawet wewnętrznych, jak się mocno uprę. A jak się uprę wyjątkowo bardzo, to nawet wymyślę funkcje. Męskie… hmm, zewnętrzne są dwa, w porywach do trzech, które potrafię nazwać i wskazać, a jeśli chodzi o wewnętrzne… Cóż, na pewno gdzieś jest prostata.

- Uczeń zna pojęcia: menstruacja, polucja, masturbacja, onanizm.

…menstruacja spoko, nawet wyjaśnię mechanizmy. Z mechanizmami polucji będzie gorzej, ale z grubsza wiadomo, na czym to polega. Nie wyobrażam sobie jednak siebie tłumaczącej bandzie trzydziestu trzynastolatków, że masturbacja i onanizm to synonimy.

- Uczeń zna pojęcia: macica, jajniki, jajowody, gruczoł krokowy, (wiele innych, które zdążyłam zapomnieć), najądrza.

Najądrza? NAJĄDRZA?! Ewentualnie jestem w stanie je w jakiś sposób na tablicy przekrojowej umiejscowić, patrząc na samą nazwę, ale… NAJĄDRZA?! Ja historię na maturze zdawałam!

Materiały pomocnicze:

- Encyklopedia Zdrowia Dziecka.

Nie stwierdzono.

- Tablica poglądowa ,,Męskie i żeńskie narządy płciowe”.

Brak.

- Koperta z rozsypanką zawierającą pojęcia i ich definicje.

Niekoniecznie. Dobrze, że mam chociaż konspekt.

Tok lekcji:

1. Podział klasy na dwie grupy – chłopców i dziewczęta.

Załatwione.

2. Rozdanie kopert z pojęciami i definicjami.

Okej. Ja pass. Czterdzieści minut do dzwonka.

Warto zauważyć, że powyższe kilka akapitów w rzeczywistości zajęło nie więcej niż dwie sekundy. Odłożyłam konspekt, ogarnęłam wzrokiem salę. Nic się nie zmieniło, trzydziestu trzynastolatków i koleżanka od biologii.

Tu wyjawiam z kolei sekret, który poznałam już po kilku tygodniach pracy. Jeśli kiedykolwiek jakikolwiek nauczyciel zadał wam kluczowe pytanie: „Co robiliśmy na poprzedniej lekcji?”, w siedemdziesięciu procentach przypadków nie chodzi wcale o sprawdzenie wiedzy – nauczyciel nie ma pojęcia, co robiliśmy na poprzedniej lekcji, nie wie, z jakiego korzystamy podręcznika, ba!, w ogóle nie kojarzy klasy i jest niemal pewien, że kilka osób widzi pierwszy raz w życiu. Zebrałam się zatem w sobie, czując się troszkę usprawiedliwiona przez fakt, że to nie mój przedmiot i że kilku tych chłopaków nie uczę, więc faktycznie mogę ich widzieć pierwszy raz w życiu – zadałam pytanie:

– Co robiliście na poprzedniej lekcji?

Chichoty, szeptania i durne miny. Któryś kogucik:

– E, film oglądaliśmy, ale mało akcji było.

Chichoty, szeptania i durne miny. Ja twardo:

– Mało akcji?

Chichoty, szeptania i durne miny. Tenże kogucik:

– No, rozmawiali tylko.

Ja dalej twardo:

– O czym rozmawiali?

Chichoty, szeptania i durne miny. Inny twardziel:

– No, pytania sobie zadawali.

Trzydzieści pięć minut do dzwonka. Twardo i z nutką desperacji:

– Jakie pytania?

Chichoty, szeptania i durne miny. Tym razem zebranie się na odwagę zajęło im więcej czasu niż poprzednio.

– No… dziewczyna chciała na przykład się dowiedzieć, czy to prawda, że faceci sobie… mierzą.

I tu popełniłam strategiczny błąd – użyłam na lekcji z bandą trzydziestu trzynastolatków i biologicą krążącą po sali słowa „penis”, co zaowocowało gromkim śmiechem i kilkoma upadkami pod ławkę. Przez następne kilka minut starałam się wprowadzić jakąkolwiek dyscyplinę i ukrócić wymienianie wszelkich nowych określeń onanizmu (niektóre naprawdę były bardzo twórcze). Warto również dodać, że opisany powyżej dialog, a w zasadzie wyduszenie z nich jakiejkolwiek informacji zajęło mi około dziesięciu minut.

W tym momencie podeszła koleżanka od biologii i pełnym szczerego współczucia szeptem powiedziała:

– Mogę przejąć, jeśli chcesz.

Bardzo chciałam.

I przejęła. W niecałe trzydzieści minut przeprowadziła lekcję o najądrzach i lusterkach Wenus. Ja spędziłam kolejne trzydzieści minut przy oknie, głęboko oddychając.

Wiele lat potrzeba, żeby zacząć umieć rozmawiać z Szatanami. Nie wystarczą cztery tygodnie pracy i wielkie ambicje.

Brzydkie słowo na „p”

Brzydkich słów na „p” jest bez liku. Sama osobiście mam jedno swoje ulubione, taki czasownik, którego używam nadmiernie często – głównie w kontekście sprawdzania wypracowań. Użyć go w pracy zdarzyło mi się raz – nie mam absolutnie nic na swoje usprawiedliwienie, ale dodam tylko, że było to w pierwszym miesiącu kariery – gdzieś tam pod nosem, siedząc przy biurku i wertując kartkówki klasy, która, cóż, no prochu nie wymyśli. Doszłam do wniosku, że – nie ma co ukrywać – nie poszło najlepiej, i usta same mi się złożyły w komentarz. Kompletnie bezgłośny i wyhamowany w odpowiedniej chwili, ale panowie z pierwszej ławki co mieli wyczytać z ruchu warg, to wyczytali, a czego nie wyczytali, to sobie dopowiedzieli. No i tak byli tym faktem przejęci, że aż musieli to sobie zanotować na świstkach papieru, które akurat służyły im za zeszyty, i patrzeć na mnie z wymownymi uśmiechami przyklejonymi do swoich piętnastoletnich pyszczków przez kolejne dwa tygodnie. Odpowiadałam najbardziej pobłażliwym z repertuaru moich spojrzeń. Kiedyś, jak ja byłam w dokładnie takiej samej klasie na dokładnie takiej samej lekcji, nauczycielka dokładnie tego samego przedmiotu, wówczas dokładnie w tym samym wieku, co ja, rzuciła bardzo soczystym mięsem na całą klasę, jak jej podręczniki spadły z biurka. Coś może być w tym, co jeden pan profesor powiedział na studiach, że my, językowcy, nie możemy bać się słów – są po to, żeby ich używać (i napisał wielkimi wołami na tablicy słowo powszechnie uważane za wulgarne przed niemal setką studentów). Nam obu, młodym nauczycielkom, się chyba jednak trochę kontekst wyrwał spod kontroli.

Powtórzyło mi się to jeszcze tylko raz, wiele lat później, jak moja klasa wychowawcza grała finałowy mecz ligi siatkówki. Z przerażeniem stwierdziłam, że dosiadły się do mnie moje dziewczęta, a doskonale wiedziałam, że moje reakcje na boiskowe wyczyny mogą być mocno werbalne.

– Dziewczyny, zmykać, ja muszę siedzieć sama.

– Czemu, pani Pe?