Stan przemiany - Ryszard Filbrandt - ebook

Stan przemiany ebook

Ryszard Filbrandt

0,0

Opis

Wszystko, czym jesteśmy, to teraźniejszość.

Toni, emerytowany pisarz, żyje w kraju, który – z pozoru demokratyczny – niebezpiecznie zbliża się do totalitaryzmu. Aby pozostać wiernym sobie i nie poddawać się wszechobecnej paranoi, bohater oddaje się pasji podróżowania. Ale nie są to zwyczajne podróże – Toni potrafi przenosić się do innych wymiarów rzeczywistości, co pozwala mu w dowolny sposób eksplorować zarówno przeszłość, jak i przyszłość. Refleksje i wnioski płynące z tych tajemniczych peregrynacji są zadziwiające…

Stan przemiany, pełen aluzji do współczesnej sytuacji w Polsce, jest do bólu aktualną, a zarazem uniwersalną opowieścią o świecie znajdującym się na granicy upadku.

Późne popołudnie. Sprzężona z nim w jednolitą całość domowa cisza nie była aż tak szczelna, jakby się w pierwszej chwili wydawało. Wyraźnie słychać miarowe tik-tak zegara stojącego na półce segmentu meblowego. W dodatku z trzeciego piętra dobiegają odgłosy rozmawiających ze sobą sąsiadów, a przez zamknięte okna można uchwycić uchem szum przejeżdżających samochodów.
Jaki zatem wniosek można wyciągnąć z tej pospiesznej obserwacji? Ano taki, że nic nie jest doskonałe i nikt nie jest doskonały. Nie jest doskonała cisza, nie jest doskonała czerń kosmosu ani błękit nieba. A już na pewno nie jest doskonały człowiek – i to bez wyjątku.


Ryszard Filbrandt od urodzenia mieszka w Malborku. Z wykształcenia jest technologiem meblarstwa. Debiutował w 1990 roku arkuszem literackim „Klocki dla dorosłych”. Później spod jego pióra wyszły kolejne publikacje: „Przebudzenie” (1991), „Impulsy istnienia” (1994), „Korowód” (1996), „W strumieniach światła” (1998), „Wyrok” (2001), „Zanim spadną grudy ziemi” (2003), „Przystań” (2006), „Cierń” (2008), „W objęciach świadomości” (2011), „Znaki przeciwne” (2013), „Piórem w mur” (2016) oraz „Trzy odsłony” (2018). Jego utwory ukazały się także w tygodnikach, miesięcznikach i kwartalnikach: „Pomorze”, „Dziennik Bałtycki”, „Borussia”, „Tygiel”, „Prowincja”, „Wobec”, „Nowiny Malborskie”, „Wiadomości Elbląskie”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 130

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



1.

Uciec. A jeśli się nie uda, to przynajmniej ukryć – chociaż na krótko – przed monotonią dnia. Gdzie? W miejscu nie dla wszystkich dostępnym. Po co? Dla równowagi, dla sprawdzenia, czy można być wolnym w sposób doskonały. Marzenie? Być może, ale spróbować nie zaszkodzi – tym bardziej że nic się nie traci, za to sporo można zyskać. I co równie ważne, niekoniecznie trzeba opuszczać swoje miejsce pobytu. Więc jaka ostateczna decyzja? Prosta: wystarczy otworzyć umysł na oścież.

2.

Trasa spaceru wiodła przez zaniedbywany od lat, pozostawiony na łaskę losu bulwar, ciągnący się wzdłuż leniwie płynącej w stronę parku miejskiego rzeki. Dopiero po przekroczeniu drewnianego mostku – przerzuconego przez śmierdzący, od niepamiętnych czasów, kanał – wszedłem na bardziej już cywilizowany teren.

Tempo mojego marszu było typowo relaksowe, zatem nie było nic dziwnego w tym, że bez problemu mijali mnie zarówno biegacze, jak i „kijkarze”, a rowerzyści z furkotem śmigali w jedną i drugą stronę. Od zawsze byłem zwolennikiem ruchu na wolnym powietrzu (dzisiaj, niestety, wątpliwej jakości), dlatego podoba mi się moda na uprawianie wszelkiego rodzaju zajęć sportowych w lasach, parkach, nie wspominając o stadionach. Kiedyś, czyli bardzo dawno temu, biegałem amatorsko, ale głównie wieczorami i w dni wolne od pracy (wtedy wczesnym rankiem). Czyniłem to dla zdrowia, podtrzymania kondycji fizycznej, a także psychicznej. W tamtych odległych – co tu dużo ukrywać – czasach na mojej trasie biegowej bardzo rzadko mijałem się z osobą będącą, tak jak ja, na treningu. Moim „strojem” były stare spodnie, zwykła flanelowa koszula, wysłużony sweter, a zimą wytarta kurtka. Dzisiaj amatorzy biegania, a już szczególnie niektórzy rowerzyści, wyglądają, jakby mieli zamiar zaraz startować w międzynarodowych zawodach. Czy to dobrze? Oczywiście, że tak.

Narastający ból w plecach sprawił, że zacząłem rozglądać się za ławką, żeby chociaż na chwilę odpocząć. Wbrew pozorom zadanie do łatwych nie należało. Musiałem przejść jeszcze około dwieście metrów, żeby na nią trafić. Pewnego rodzaju rekompensatą za ten trud było ustronne miejsce, w którym stała. A to dlatego, że prowadziła do niej wąska ścieżka; przez to mało kto o tej ławce wiedział. I to mi odpowiadało. Idealny zakątek na odpoczynek i chwilę kontemplacji – w którą ostatnimi czasy coraz częściej zdarzało mi się wpadać. Cóż, bez wątpienia to sprawa wieku. Poza tym co mi tak naprawdę pozostało? Praktycznie całe życie mam już za sobą. Teraz czekam tylko na niezgłębioną otchłań, w której nie ma (prawdopodobnie) ani czasu, ani przestrzeni. W taki razie, co tam może być? Tego, na szczęście, nikt nie wie i nigdy wiedzieć nie będzie.

Jeszcze kilka lat temu nawet bym nie przypuszczał, że zwykła, drewniana ławka może nie tylko ukoić ból, ale i zarazem sprawić człowiekowi przyjemność. Doczekałem się właśnie – nie po raz pierwszy w ostatnim czasie – takiej chwili. Korzystając więc z tej okazji, z błogim uczuciem ulgi rozłożyłem ramiona wzdłuż niemal całego oparcia. I tego mi właśnie brakowało – odpoczynku wśród drzew, ciszy przerywanej świergotem ptaków, dalekiego odgłosu przejeżdżającego przez most pociągu i wielu jeszcze innych, trudnych tak od razu do rozszyfrowania dźwięków rozbrzmiewających w pobliskiej przestrzeni. W takim miejscu jak to nie powinno się mieć absolutnie żadnej wątpliwości, że naturalnym środowiskiem człowieka jest las, rozległe stepy, rzeki, jeziora… W takich właśnie miejscach wystarczy tylko być, żeby zregenerować swoje zmysły po trudach egzystencji w sztucznym świecie.

Raptem w głębi parku rozległo się czyjeś szybkie stąpanie. Od razu przebiegła mi przez głowę myśl, że to może być jakiś amator biegania. I rzeczywiście na to wyglądało. Bo oto nie najmłodszy już mężczyzna lekkim truchtem zbliżał się w moją stronę. Już na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że jednak nie był to człowiek będący akurat na treningu. Z niezrozumiałego dla mnie powodu co chwila oglądał się za siebie. Czyżby przed kimś uciekał? Na to wyglądało. Przecież park to idealne miejsce na dokonanie napaści na starszego pana, którego znacznie łatwiej można okraść niż młodzieńca.

Tymczasem człowiek w ciemnym ubraniu się zatrzymał. Z trudem łapiąc przez otwarte usta powietrze, pochylił się i po raz kolejny nerwowo obejrzał się za siebie. Po krótkim odpoczynku podszedł do starego, okazałego dębu i bez namysłu wszedł do środka wydrążonej przez naturę dziupli.

Zanim zdążyłem ochłonąć z wrażenia wywołanego sceną, której byłem świadkiem, z prawej strony wyłonili się dwaj młodzieńcy o atletycznej budowie ciała. Ubrani byli w wojskowe mundury. Jaka to była formacja (zakładając, że w ogóle była, bo przecież dzisiaj młodzież lubuje się w wojskowych ubraniach) tego nie byłem w stanie zauważyć. Mogłem się tylko domyślać, że być może ta niedawno utworzona. Fama niosła, iż miała to być straż przyboczna rządu, a do ich zadań należało także inwigilowanie społeczeństwa. Ile w tym było prawdy, trudno ocenić.

Mundurowi chłopcy stanęli w miejscu. Nie mogąc dostrzec swojej ofiary, ze zdziwieniem rozglądali się wokół siebie. Po krótkiej wymianie zdań, z widoczną na twarzach determinacją, zaczęli chodzić to tu, to tam. Zarówno jeden, jak i drugi co rusz zerkał na mnie ukradkiem. Wreszcie podeszli do mnie i ten nieco starszy wiekiem grzecznym, wyważonym tonem odezwał się:

– Dzień dobry panu. Przepraszam, czy może widział pan przechodzącego, a właściwie przebiegającego tędy mężczyznę w ciemnej kurtce?

– Dzień dobry. Niestety nie. Dosłownie przed sekundą zjawiłem się w tym miejscu. Także, bardzo mi przykro, ale nie mogę panom pomóc.

– No tak… Dziękujemy i przepraszamy. Do widzenia – odezwał się tym razem drugi wojak.

– Do widzenia panom. Miłego dnia.

Nie odpowiedzieli, tylko z niezbyt tęgimi minami odwrócili się na pięcie i ruszyli w drogę powrotną. Jeden z nich (zapewne starszy stopniem) wyjął z kieszeni kurtki telefon komórkowy i coś przekazał cichym głosem. Po kilku minutach na pobliską polanę zajechał samochód osobowy. Obaj młodzi mężczyźni wsiedli do niego i odjechali.

Scena, której byłem świadkiem, dała mi asumpt do zastanowienia. Cóż takiego przeskrobał facet, który w panice przed goniącymi go wojakami schował się w dziupli drzewa? Naubliżał im? Ukradł coś cennego? A może to sprawa polityczna? W dzisiejszych czasach pod ten „paragraf” można podciągnąć wszystko. Zastanawiałem się również nad sensem dalszego przebywania w tej specyficznej kryjówce domniemanego przestępcy, skoro poszukujący go młodzieńcy zniknęli z pola widzenia. Poza tym wydawało mi się, że gość chyba za długo tam siedzi. Może zasnął, ale mogło też być tak, iż nie chce nabrać się na sztuczkę, jaką być może chcą mu wykręcić jego prześladowcy, czyli że niby zrezygnowali już z pościgu, a tymczasem wrócili cichaczem i czają się na niego gdzieś w krzakach. Faktycznie, mogło tak być, choć nie dałbym za to głowy.

Ciekawość zwyciężyła. Postanowiłem cierpliwie czekać na dalszy ciąg akcji z tajemniczym facetem schowanym w dziupli starego dębu w roli głównej. To, że z niej wyjdzie, nie ulegało wątpliwości. Pytanie tylko kiedy. Za minutę, za dwie czy też znacznie później?

Wreszcie nastąpiła ta długo oczekiwana chwila. Ze sporej wielkości dziupli ostrożnie wychyliła się głowa uciekiniera. Najpierw ten dziwny, niespodziewany lokator starego drzewa bacznie rozejrzał się na boki. Dopiero kiedy ujrzał moją skromną osobę siedzącą w dalszym ciągu na ławce… znieruchomiał. Nasze spojrzenia zetknęły się ze sobą. W jego oczach dostrzegłem zarówno strach, jak i iskierkę nadziei na pomoc. Dlatego od razu uśmiechnąłem się do niego przyjaźnie i jednocześnie gestem ręki dałem znać, że śmiało może już wyjść z ukrycia, albowiem oprócz mnie nikogo teraz tu nie było. Mężczyzna skinieniem głowy podziękował mi, po czym niezdarnie wygramolił się z wnętrza pnia, rozprostował kości, a na koniec starannie otrzepał ubranie i podszedł do mnie.

– Dzień dobry. Dziękuję, że nie wydał mnie pan tym szczeniakom w mundurach – rzekł, wyciągając rękę w moją stronę.

– Dzień dobry panu. Nie ma za co dziękować. Drobnostka. Proszę, niech pan spocznie – odpowiedziałem, przesuwając się jednocześnie na skraj ławki.

– Dziękuję.

– Przepraszam, że pytam. Jeśli, rzecz jasna, to nie tajemnica, czy mógłby mi pan powiedzieć, czym pan się przysłużył tym drągalom w mundurach, że tak zaciekle pana ścigali? A tutaj, cha, cha, cha… – nie mogłem się powstrzymać od śmiechu, wskazując miejsce blisko starego dębu: – ze zdziwionymi minami kręcili się w kółko. Nie mogli uwierzyć, przecież był pan w zasięgu ich wzroku, aż tu nagle zniknął im pan z pola widzenia. Tylko cudem nie wybuchnąłem przed nimi śmiechem. Myślałem, że nie wyrobię. Cha, cha, cha…

– Dzięki Bogu, że się pan powstrzymał. Bo to rzeczywiście byłoby mocno podejrzane. A co do pańskiego pytania, to było tak. Szedłem sobie wolniutko parkiem, a dokładnie ścieżką wzdłuż rzeki. Już z daleka widziałem, jak dwóch dryblasów w mundurach szarpie się z młodzieńcem w cywilu. Ten ostatni też nie należał do ułomków, więc nie było nic dziwnego w tym, że dzielni chłopcy nie mogli sobie dać z nim rady. Jeden z nich nie wytrzymał nerwowo i zaczął swoją ofiarę okładać pięściami po całym ciele. Tego to już i ja nie zdzierżyłem. Krzyknąłem w ich stronę, żeby zostawili chłopaka w spokoju, bo zaraz zadzwonię na policję. Drugi cwaniaczek odparował mi od razu: „Zamknij się, dziadu jeden, bo jak ci przyp…, to się nogami nakryjesz!”. Jak widać na załączonym obrazku, do Herkulesów nie należę, więc najpierw odpowiedziałem mu nieco podniesionym głosem, żeby uważał do kogo mówi i w jaki sposób. Pyskaty wojak puścił swoją ofiarę i podszedł do mnie z czerwoną ze złości gębą. Wykorzystał to młodzieniec w cywilu. Z łatwością odepchnął od siebie drugiego oprawcę i uciekł. Wojak ruszył za nim w pogoń, ale nie miał już żadnych szans go złapać. Natomiast ten mój cwaniaczek zamachnął się, żeby mnie uderzyć, ale byłem na to przygotowany. Z kieszeni wyjąłem pojemnik z gazem pieprzowym i psiknąłem mu w twarz. Nie czekając na efekt mojego ruchu, co sił w nogach zacząłem oddalać się od tego miejsca. Dobiegłem do tego drzewa – tu wskazał stary dąb – i dalej to już pan wszystko widział. Może jeszcze dodam, że wiedziałem, że jest w nim dosyć spora dziupla, w której od biedy można się schować.

– Podziwiam refleks. I oczywiście odwagę – powiedziałem z szacunkiem. – Nie mówiąc już o obywatelskiej postawie. Przecież, co tu dużo gadać, mógłby pan udać, że nic nie widzi i nie słyszy, prawda? Dzisiaj mało kto zdecydowałby się stanąć w obronie obcej osoby. A tym bardziej atakowanej przez dwóch rosłych drabów. Szacunek wielki.

– Dzięki. Oczywiście, przesadza pan. A tak na marginesie. Czy my się czasem nie znamy? – niespodziewanie zmienił temat mężczyzna z dziupli.

– Szczerze mówiąc, też odnoszę takie wrażenie.

– Jeśli się nie mylę, mieszkaliśmy nawet na tej samej ulicy.

– Chyba tak. Tyle tylko, że po przeciwnych stronach, prawda?

– Zgadza się. Mateusz – potwierdził mój znajomy, wyciągając jednocześnie w moją stronę otwartą dłoń.

– Toni. Przepraszam, że od razu cię nie poznałem. Jakiś…

– To normalne. Nie widzieliśmy się przecież szmat czasu. Może gdzieś na ulicy, ale wiesz, jak to jest. Poza tym, co tu dużo ukrywać, jedni z upływem lat zmieniają się bardziej, drudzy prawie wcale. Słuchaj, Toni, przepraszam cię bardzo, ale będę musiał zwijać się stąd, bo podejrzewam, że ta hołota może tu wrócić.

– Całkiem możliwe – przytaknąłem.

– A może byś chciał przejść się ze mną?

– Bardzo chętnie. Już za długo tu siedzę.

Prawie jednocześnie wstaliśmy z ławki i zgodnym krokiem ruszyliśmy w przeciwną stronę niż ta, skąd przyszliśmy. Droga wiodła między drzewami, przez które raz lepiej, raz gorzej przebijały się promienie słoneczne. Towarzyszył nam wesoły świergot ptaków i stonowany szelest liści. Po przejściu kilkuset metrów Mateusz przeprosił mnie, a potem sięgnął po telefon. Po zakończonej rozmowie spytał:

– Masz może tyle wolnego czasu, żeby napić się ze mną kawy?

– Oczywiście. Bardzo chętnie.

– Świetnie. Cieszę się.

Gdy dotarliśmy do miejsca, w którym kończył się park, a zaczynała dzielnica willowa, na parkingu stał lśniący czerwienią jaguar. Ku mojemu zdziwieniu, właśnie w jego stronę pokierował mnie Mateusz, a kiedy wysiadła z niego szczupła, elegancka brunetka, dokonał krótkiej prezentacji:

– Kochanie, pozwól, że ci przedstawię mojego przyjaciela. A to jest moja żona.

– Barbara. Bardzo mi miło. – Kobieta w ciemnych okularach uśmiechnęła się, wyciągając rękę na przywitanie.

– Toni. Mnie również.

– No dobra, skoro sprawy formalne mamy już za sobą, zatem zapraszam do samochodu – rzekł uroczystym tonem Mateusz, otwierając drzwi od strony pasażera. – A ty na co czekasz? Wsiadaj, jedziemy na kawę. Zapomniałeś? – Tym razem do mnie skierował te słowa.

Cóż miałem uczynić? Wsiadłem. Nigdy dotąd nie miałem okazji jechać tak luksusowym samochodem. Rzecz jasna, nie dałem tego po sobie poznać. Zresztą, Mateusz i jego urocza żona i tak by tego nie zauważyli, bo byli zajęci rozmową, z której – mimo woli – wywnioskowałem, że Barbara była lekarzem. Za pół godzili miała dyżur w szpitalu, więc jechaliśmy w tamtą stronę. Gdy zostaliśmy sami, ruszyliśmy do centrum miasta. Zatrzymaliśmy się dopiero na podziemnym parkingu galerii handlowej.

– A więc pora na zakupy – powiedziałem, otwierając jednocześnie drzwi samochodu.

– Nic z tego, kolego. Ale mi się rymnęło, co? Zakupy, jak będziesz chciał, zrobisz sobie później. Teraz zapraszam na kawkę. Ja zawsze dotrzymuję słowa.

– To się chwali. Cenię takich ludzi.

– Dzięki. Co ja chciałem… Acha! Moglibyśmy pojechać do domu, ale to później. Najpierw wpadniemy do kawiarni.

– Dobry pomysł – poparłem go, wsiadając do windy.

Lokal mieścił się na pierwszym piętrze galerii. Była to mała, ale za to przytulna kawiarenka. Kilka stolików, dobrze zaopatrzony bar. Mateusz od razu podszedł do stojącej za ladą panienki. Tymczasem ja zająłem miejsce przy oknie, z którego rozpościerał się widok na główną ulicę miasta.

– Przepraszam, że musiałeś czekać, ale oprócz zamówienia musiałem jeszcze coś załatwić – usprawiedliwił swoją krótką nieobecność mój kolega z lat młodości. – No dobra. A teraz, chłopie, opowiadaj, co tam u ciebie słychać. Przecież kupę lat nie rozmawialiśmy ze sobą. Tak się jakoś dziwnie ułożyło.

– Co tam może słychać u emeryta z kiepskim świadczeniem. Monotonia. Szarość goni szarość. Ot co. Dzień podobny do dnia. Staram się jak najwięcej spacerować. Dużo czytam i takie tam… codzienne sprawy.

– Zdrówko, jak z tego wynika, całkiem, całkiem. Zresztą, widać to na załączonym obrazku.

– Dzięki. Na razie nie narzekam. Szkoda tylko, że coraz bardziej pusto robi się wokół mnie. Kumpli, niestety, ubywa. Niby to naturalna sprawa, ale jakoś trudno się z tym pogodzić.

– To prawda. Cóż, takie, niestety, jest życie, jak mawiają wielcy tego świata.

– Niestety – przytaknąłem.

W tym momencie przy stoliku pojawiła się kelnerka z tacą i postawiła przed nami dwie filiżanki z kawą i dwie lampki czerwonego wina.

– U-la-la! Mateusz, a co to za okazja? – spytałem, wskazując na wino.

– Jak to jaka?! Doniosła. Przecież trzeba odpowiednio uczcić nasze spotkanie po tylu latach, prawda? No, to za nasze niespodziewane spotkanie – rzekł uroczystym tonem mój kolega, sięgając po kieliszek.

– Tak jest. Za spotkanie i za nas samych – dodałem. – A teraz ty z kolei powiedz, co porabiasz i tak w ogóle.

– Co mogę ci powiedzieć? Od dobrych kilku lat ciągle brakuje mi czasu. Gdyby doba trwała czterdzieści osiem godzin, być może wtedy wyrobiłbym się z robotą.

– Z tego wynika, że prowadzisz jakiś intratny interes.

– Aż tak intratny to on nie jest, ale da się z niego w miarę godnie żyć. Jakoś sobie radzę. Jednym z nich jest ta skromna kawiarenka, w której teraz jesteśmy.

– O… tego nie wiedziałem. Nie powiem, fajna. Przytulna. Gratuluję gustu.

– Dzięki. Niedługo otworzę większą kawiarnię. Planuję zrobić z niej coś na wzór klubu, w którym mogliby spotykać się różnej maści artyści i inni ludzie z otwartymi głowami. Ale najbardziej zaangażowany jestem w prowadzenie dosyć dużej hurtowni spożywczej.

– No proszę, biznesmen pełną gębą. Brawo, to mi się podoba – pochwaliłem go. Zaraz też dodałem: – Jeśli pozwolisz, to chciałbym wrócić na chwilę do tego klubu. Fantastyczny pomysł. Właśnie czegoś takiego brakuje w naszym mieście. Wpisz mnie na listę stałych gości.

– Oczywiście. Będziesz na pierwszym miejscu. Tym bardziej że przecież od wielu lat zajmujesz się twórczością literacką. Dobrze mówię? – spytał Mateusz.

– Owszem, ale to nic specjalnego. Od czasu do czasu coś tam naskrobię na papierze. Takie tam… grafomańskie wypociny.

– Nie takie grafomańskie. Nie bądź taki skromny. Mamy w domu kilka twoich książek, więc wiem, co mówię. Ja się tak nie znam, ale moja żona nie może się ciebie nachwalić. Także…

Przerwał, bo właśnie zadzwonił telefon. Mateusz przyłożył aparat do ucha. Rozmowa była krótka.

– Toni, bardzo cię przepraszam – odezwał się, chowając telefon. – Muszę załatwić pilną sprawę. Spokojnie posiedź, ile chcesz, a ja pędzę. Zamów jeszcze, na co masz ochotę. Firma i tak płaci. Będziemy w kontakcie. Fajnie, że się spotkaliśmy. To na razie. Cześć.

– Cześć. Dzięki za wszystko.

– Daj spokój, Toni. Jeszcze to sobie odbijemy. Cześć.

– Trzymaj się.

Zostałem sam. Było mi w tej małej kawiarence tak dobrze, że dopiero po upływie dwóch kwadransów wstałem od stolika.