Sine umbra - Maximilian Kryk - ebook + audiobook

Sine umbra ebook i audiobook

Maximilian Kryk

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Choroba psychiczna czy koszmarna rzeczywistość? Co okaże się prawdą?

A. od dzieciństwa był dręczony przez koszmary, wizje i napady stanów lękowych. W dorosłym życiu próbuje zagłuszyć swoje lęki przygodnym seksem, narkotykami i antydepresantami. Ale wkrótce okaże się, że tym, co gnębi A. wcale nie jest choroba psychiczna: jego dusza stała się przedmiotem piekielnych rozgrywek. Nad rodziną mężczyzny najwyraźniej ciąży klątwa, która lata temu przyczyniła się do śmierci jego brata i wuja. A. staje przed wyborem – albo zaufa nauce i lekom, starając się odciąć od swoich wizji, albo zaryzykuje całkowite zanurzenie się w odmętach szaleństwa. Jeśli wybierze to drugie, będzie musiał udać się do samego Piekła, by ratować duszę swoją i bliskich, a przy tym wyjaśnić rodzinną tajemnicę.

– Smolsko? – przetrawił, wahając się. – Teraz tam się dużo dzieje, budują nowe domy i osiedla, jakby oszaleli, wszyscy tam ciągną. Ale to dziwne, kiedyś tam były tylko bagna. Pan hrabia von Konigsdorf zakupił tam wszystkie grunty. Co się wtedy działo… Cukiernię zaczęli budować, ale w dziwnych okolicznościach budowę potem przerwano… Zresztą podobnie jak budowę kolei i fabryki porcelany, a zaraz wtedy przyszła epidemia cholery. A co budowano, to poniszczono, jak z Niemcami o Festung Breslau się biliśmy. Potem przyszła znowu zaraza, puchlina wodna i tyfus. Tak nagle, że zmarłych w ogrodach w szmatach chowali, bez trumien, nie po Bożemu. A teraz jakie nieszczęście przyjdzie? Nie, nie, ja… nie zostawałbym tam na noc, będąc panem. Załatwić co trzeba i wrócić. Po co los kusić?

Maximilian Kryk – z wykształcenia polonista i informatyk. Były trener personalny, obecnie czynny zawodowo w branży IT, pasjonat sportów sylwetkowych i sportów walki. Miłośnik filozofii, dyskusji, rysunku, wszelkich form tworzenia (i niszczenia), dzielenia włosa na czworo, nadmiernej analizy, anegdot, ciekawostek i pogłębiania wiedzy z zupełnie niezwiązanych ze sobą dziedzin. Człowiek z poczuciem humoru, które bawi jedynie jego samego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 496

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 14 min

Lektor: Krzysztof Plewako-Szczerbiński
Oceny
4,1 (8 ocen)
5
0
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
9-maxijan-7

Nie oderwiesz się od lektury

Uczta od ktorej trudno sie oderwac ! Dziekuje
00
SowiDwor

Całkiem niezła

do lektora. to nie jest książka dla pana. proszę czytać romanse, pozdrawiam.
00
Andante

Nie oderwiesz się od lektury

Książka rewelacyjna! Dobra opowieść napisana ze swadą i polotem. Ukończywszy, masz ochotę znów zacząć czytać :)
00
martynabednarz28

Całkiem niezła

What did I just read ?! 🤯
00

Popularność




#prolog

Pewnego dnia w sierpniu 2017 roku doszło do kilku wydarzeń, pozornie niezwiązanych ze sobą, które nie zapisały się na kartach historii ani nawet nie wyryły się w pamięci lokalnych społeczności.

Pewna pacjentka na oddziale zamkniętym z głuchym trzaskiem wygięła się spazmatycznie w łuk w kataleptycznym napadzie. Z ust ciekła ślina, z oczu ciekły łzy. Śmiała się tak, jakby miała zedrzeć sobie gardło.

Pewien chłopiec, zapłakany, modlił się po tym, jak koledzy przepędzili go kijami z podwórka, gubiąc słowa i używając własnej, improwizowanej modlitwy, a nie formułek, które na katechezie nigdy nie chciały mu wejść do głowy. Modlił się w trawie – na polu, na którym łapał świerszcze – i nagle przestał się martwić. Wrócił ucieszony do łowów ze swoim plastikowym pojemnikiem z zoologicznego.

W ciasnym, brudnym pokoju zasłoniętym kocem, trzy godziny po zażyciu psylocybiny, szczupły student zerwał się z powiększonymi źrenicami i zaczął wrzeszczeć. Oglądał z dziewczyną film; patrzyli oboje, jak pokój wiruje, gdy nagle chłopak przeżył coś, co wychodziło poza narkotyczną fazę. W całym swoim życiu nie doświadczył niczego równie przerażającego.

Stara kobieta, zamiatając chodnik, stwierdziła, że nie ma miejsca, w którym wolałaby być bardziej niż tu, gdzie była teraz. Zarabiała grosze, łupało ją w plecach, ale poczuła promień słońca i wiedziała, że nie zamieniłaby tego miejsca na żadne inne.

Para skończyła się kochać. Leżeli oboje nadzy, pozbawieni sił. Popatrzyli na siebie:

– Tu jest świat – powiedzieli sobie. I cały świat zamknął się dla nich w tym spojrzeniu.

Pewien mężczyzna przedstawiał jakiś slajd na prezentacji w sali konferencyjnej przed skupionymi ludźmi – i nagle po prostu wyszedł. Rzucił marynarkę, przekroczył próg i poszedł przez miasto, przez las, nie oglądając się za siebie.

I wreszcie, pewien człowiek poznał naturę swojego cienia.

Wszyscy ci ludzie doświadczyli Boga. I oczywiście nikt się tym nie przejął ani nikt tego nie zauważył.

Świat był dalej w ruchu.

#

Kiedy tamtego dnia wszedłem do starego, rozpadającego się busa, byłem zniecierpliwiony i podekscytowany. Gdy grat sunący popękaną drogą opuścił świat znany człowiekowi, do pakietu uczuć dołączył niepokój.

Niepokój spotęgowany dodatkowo ikonką oznaczającą brak zasięgu na ekranie telefonu. Spokojnie – powiedziałem sobie, przeczuwając zbliżający się atak paniki zwiastowany nagłym uściskiem w gardle. Spokojnie, to minie.

Stan udało się zdusić w zarodku kilkunastoma głębokimi, odliczonymi w myślach oddechami.

To mój telefon wyznaczył trasę podróży do Justyny i dopiero w trakcie spotkania miałem się dowiedzieć, czy powinienem go za to błogosławić czy przeklinać. Droga, którą wskazały mi algorytmy, wydawała się na tyle niepewna i uciążliwa ze względu na przesiadki, że postanowiłem zasięgnąć informacji w okienku na dworcu. Nie zastałem tam jednak nikogo, choć czekałem dobrych kilkanaście minut, wystukując palcami o blat symfonię zniecierpliwienia i przeklinając auto, które postanowiło mi się rozkraczyć.

Podrapałem się bezmyślnie smartfonem po karku. Rozejrzałem się po tymczasowym dworcu, którym był wyznaczony na czas remontu plac.

Że też musiałem wrócić do podróżowania publicznymi środkami transportu jak studenciak…

– No tak – z przekąsem zauważył Cień. – Taki sposób podróżowania to przecież nie dla jaśnie pana…

Godzina odjazdu wskazywana przez internetowego przewodnika zbliżała się nieubłaganie. Postanowiłem zaryzykować i poszedłem na przystanek. Sama podróż autobusem komunikacji miejskiej była niewygodna, ale znacznie krótsza niż poprzedzające ją poszukiwania.

Po zapachu niektórych pasażerów można było wyczuć dzień tygodnia – na podstawie odległości od sobotniej kąpieli. Chociaż muszę przyznać, że był środek lata i sam czułem, jak koszulka przylega do spoconego ciała. Kilkanaście minut później wysiadłem na Minowickiej. Stamtąd już bezpośrednio miałem jechać do Smolska. Nie było łatwo odnaleźć tego rzęcha i ostatecznie to jakiś starszy przechodzień, zatrzymany przez skrzyżowaniu przy placu, wskazał mi zatoczkę, w której zatrzymywał się bus. Gdy zdradziłem mu cel swojej podróży, popatrzył na mnie dziwnie i się zmieszał.

– Smolsko? – przetrawił, wahając się. – Teraz tam się dużo dzieje, budują nowe domy i osiedla, jakby oszaleli, wszyscy tam ciągną. Ale to dziwne, kiedyś tam były tylko bagna. Pan hrabia von Konigsdorf zakupił tam wszystkie grunty. Co się wtedy działo… Cukiernię zaczęli budować, ale w dziwnych okolicznościach budowę potem przerwano… Zresztą podobnie jak budowę kolei i fabryki porcelany, a zaraz wtedy przyszła epidemia cholery. A co budowano, to poniszczono, jak z Niemcami o Festung Breslau się biliśmy. Potem przyszła znowu zaraza, puchlina wodna i tyfus. Tak nagle, że zmarłych w ogrodach w szmatach chowali, bez trumien, nie po Bożemu. A teraz jakie nieszczęście przyjdzie? Nie, nie, ja… nie zostawałbym tam na noc, będąc panem. Załatwić co trzeba i wrócić. Po co los kusić?

Wyłączyłem się jakoś w połowie tyrady, sprawdzając telefon i powiadomienie z Instagrama. Gdy zorientowałem się, że mężczyzna zamilkł, podziękowałem mu burknięciem i pospieszyłem we wskazanym kierunku. Rozklekotany bus, który podjechał do zatoczki, przedstawiał przygnębiający widok. Powiedzieć, że pamiętał lepsze czasy, byłoby dla niego zbyt łagodnym określeniem.

Wszedłem do tej nagrzanej, popękanej puszki, która miała być moim nowym środkiem transportu. Kierowca wydał czterdzieści groszy reszty z czterech złotych, cały czas lustrując mnie małymi, żółtymi oczami. Prychnął, kiedy zobaczył moje wytatuowane przedramię, ale podarował sobie komentarz. Kąśliwe objawy bliźnich zaczynają występować znacznie rzadziej, kiedy waży się około stu kilogramów.

Lubiłem pierwsze rzędy i przyglądanie się wchodzącym i wychodzącym pasażerom, za okno czy na kierowcę. Oprócz mnie jednak nikt nie wsiadł, a kierowca wyszedł na zewnątrz, by zapalić papierosa.

Stęchły zapach wnętrza autobusu mógłby kogoś innego odrzucić, ale dla mnie był przypomnieniem starego mieszkania dziadków, jeszcze przed ich przeprowadzką na nowe osiedle. Mama była w szpitalu przed narodzinami mojej siostry Celiny. Ciąża była zagrożona, więc wszyscy obawiali się nadchodzącego porodu. Mieszkaliśmy wtedy z ojcem u dziadków. Graliśmy po nocach na starej konsoli kupionej na targu, Pegasusie, gdzie strzelaliśmy do kaczek albo braliśmy udział w bijatykach jako Frankenstein i Drakula w kieszonkowej wersji, biegający po stołach i skaczący przez kubki. Na kolanach dziadka czytałem powoli, swoim tempem, mity greckie, podjadając zrobiony przez babcię chleb z masłem, parówkami i ketchupem.

Gdy wracałem myślami do tych chwil, kierowca rzucił peta na przystanek i zadeptał go. Wszedł do środka, przekręcił kluczyk w stacyjce. Wehikuł chrapliwie zakasłał parę razy, ale posłusznie odpalił. Do środka weszło jeszcze dwóch brzuchatych mężczyzn z fałdami luźnej skóry na karkach, pryszczaty nastolatek z załzawionymi oczami i staruszka niosąca siaty z zakupami.

Wydali mi się odpychający i, nie wiedzieć czemu, poczułem dodatkowy niepokój, gdy zauważyłem, że jednak nie będę jechał sam.

Swojego czasu sporo się najeździłem autobusami, czy to na studia, czy jakieś imprezy. Niemal w każdym busie kierowcą był dziadek z wąsem, którego wygląd od czasów PRL-u zapewne pozostał taki sam.

Archetyp wąsatego dziadka uzupełniały dodatki takie jak czapka, kamizelka rybacka albo flanelowa koszula. Był ubrany zgodnie z zaleceniami modowymi dla kierowców autobusów, niezmiennymi od kilkudziesięciu lat: koszula w kratę, kamizelka, szorty i sandały, które zakłada się na dziurawe skarpety. Wizerunku tego dopełniał często obrazek z Matką Boską za szybą, różaniec na lusterku albo biało-czerwony szalik z napisem „POLSKA”, zapewne pozostałość z jakichś mistrzostw piłkarskich – widowiska, w którym debile przed telewizorami oglądają innych debili biegających za kawałkiem szmaty.

Ten kierowca wpasowywał się w opisany wyżej model. Siedząc za nim, miałem okazję obserwować postać zmieniającą topornie biegi dłońmi o zniszczonych, obgryzionych paznokciach.

Miał długi wąs, a w lusterku widziałem, jak spod daszka czapki i zasłony krzaczastych brwi łypie na drogę przekrwionymi, pożółkłymi oczami.

Sam jeszcze parę lat temu ubierałeś się jak wieśniak, wielki miastowy się znalazł… – skwitował mój wewnętrz­­­­ny głos.

Od kierowcy czuć było papierosy i skwaśniały pot. Klął i bełkotał pod nosem za każdym razem, gdy bus charczał albo gdy musiał zredukować bieg przed progiem zwalniającym. Mimo to i tak w końcu słychać było metaliczny zgrzyt podwozia, boleśnie rezonujący w skroniach.

Inni pasażerowie mieli nijakie, znudzone twarze, które pozwalały wywnioskować, że ich właściciele nawykli do podobnych atrakcji. Patrzyli przez okno i tylko dwóch mężczyzn, którzy przyszli razem, mruczało do siebie, od czasu do czasu rzucając spojrzenia na widok za oknem.

Jeden miał na sobie powyciąganą czarną koszulkę z napisem „SECURITY”, ciasno opiętą na brzuchu, a drugi niebieską koszulę w kratę z doszytym znaczkiem adidasa.

Żeby zająć czymś myśli, zacząłem uzupełniać dziennik snów, tak jak mi to zalecił psychiatra. Zamiast jednak ukoić myśli, przypomnienie sobie dziwnego snu miało zgoła odwrotny skutek. Błąkałem się w nim w pogrążonym w ciemnościach domu z wieloma pokojami, które okazywały się zamknięte na klucz, o czym przekonywałem się, gdy tylko w mroku natrafiałem na klamkę. Nie było w tym może nic przerażającego, ale dominujące uczucie wyobcowania i zagubienia odcisnęły się w mojej pamięci znacznie bardziej niż szczegóły snu.

Drgnąłem, gdy obok busa z warkotem silnika przemknął motocyklista. Choć została po nim jedynie rozmyta smuga, to przez moment wydawało mi się, że to suzuki intruder – jedyny model motoru („Motocykla” – poprawiłby Leo), który znałem jako laik. Wydawało mi się, że rozpoznaję ubiór motocyklisty; pod kurtką stylizowaną na pancerz Batmana widziałem znajomy kontur szerokich pleców, a przystojną twarz i koloratkę zakrywał kask wzorowany na hełmie Predatora. Ale to było przywidzenie. Tylko Leonard ze swoją maniacką miłością popkultury i brakiem gustu mógł tak jeździć, pozostawiając za sobą zszokowane spojrzenia parafian. Tylko że mój brat już odbył swoją ostatnią podróż na motorze, zakończoną przez rozpędzonego tira prowadzonego przez kierowcę, który zasnął za kierownicą. To tylko przywidzenie…

Wyjeżdżając poza obrzeża miasta, minęliśmy kilka dyskontów i niewielkie centrum handlowe. W miejscu budynków pojawiły się pola i zarys wiaduktu w oddali, z którego docierał szum autostrady. Weszliśmy w zakręt i po kilkuset metrach drogi w zasięgu pojawiły się nowe osiedla z kwadratowymi blokami, rozmieszczone jak od linijki.

Minęliśmy zieloną tablicę z nazwą miejscowości, którą potwierdził dodatkowo napis w barwie wyblakłego złota umieszczony na kamieniu stojącym na skrzyżowaniu.

„Witamy w Smolsku” – mówiły litery.

Od spotkania z Justyną oddzielało mnie już tylko kilka chwil.

#

Wypatrywałem jej uważnie, ale to ona dostrzegła mnie pierwsza. Gdy zauważyłem smukłą, powabną blondynkę, już szła w moją stronę. Jej uśmiech wydawał się nieśmiały, ale w głębi jej oczu widziałem igrające śmiało ogniki. Zbliżyłem się do dziewczyny i delikatnie ująłem jej dłoń. Nie powiedziałem żadnego wypracowanego, starannie dobranego tekstu. Nigdy tego nie robiłem. Tylko zwykłe „cześć” i przedstawienie się. Odpowiedziała mi ciekawość widoczna w głębi oczu i krótkie: „Justyna”.

Pocałowałem ją w usta. Zrobiłem to powoli, patrząc jej głęboko w oczy i dając czas na ewentualne wycofanie się, ale Justyna nie wycofała się, tylko odwzajemniła pocałunek.

Oboje w końcu wiedzieliśmy, w jakim celu się spotkaliśmy.

Wtedy złapałem ją za biodro i przyciągnąłem do siebie. Czułem taki magnetyzm, że choć wcześniej zamierzałem pozować na opanowanego, to nie odmówiłem sobie przesunięcia ręki na tyłek i lekkiego uszczypnięcia. W tym czasie wysiadający z busa pasażerowie rozeszli się i zostaliśmy na przystanku sami.

– Jesteś aż taki niecierpliwy? – Zachichotała, ale nie był to chichot słodkiej idiotki, tylko perlisty śmiech pewnej siebie, zadowolonej kobiety.

Już wcześniej przeczuwałem, że ta dziewczyna zawróci mi w głowie. W momencie gdy po raz pierwszy usłyszałem jej śmiech, to przekonanie zmieniło się w pewność. Ugryzłem ją delikatnie w ucho.

– Jestem niecierpliwy i bardzo, bardzo zachłanny. Mogę udawać niedostępnego i możemy grać tak długo, aż będziesz mnie błagać, żebym w ciebie wszedł. Możemy tak zrobić, ale nie mam ochoty się dzisiaj hamować.

Dłoń Justyny zjechała po moich plecach i ścisnęła pośladek, powtarzając mój wcześniejszy ruch.

– Chyba też dzisiaj wolę być niecierpliwa i zachłanna – wyszeptała mi do ucha.

Ujęła moją dłoń. Skierowaliśmy się chodnikiem ku budynkom nowego osiedla.

– Tutaj jest nasze centrum sportowe Gamma. – Wskazała ręką przestronną halę. – Ma korty tenisowe, basen, saunę i siłownię. Pracuję tam w recepcji, ale będę rozglądała się za czymś nowym, jak tylko się obronię. To tymczasowa praca.

Idąc z Justyną za rękę, próbowałem ukradkiem jej się przyjrzeć, tak jednak, by nie myślała, że się na nią gapię. Gdy jednak zerknąłem na nią kątem oka, dostrzegłem, że dziewczyna również mi się przypatruje.

Przyłapany odwróciłem wzrok, tymczasem ona znowu się roześmiała.

– I jak po konfrontacji zdjęć i pisania ze spotkaniem na żywo? – zapytałem.

– Jeśli chodzi o wygląd, to jest tak jak na zdjęciach. Dobrze. Bardzo dobrze. Chociaż na prawie żadnym się nie uśmiechałeś i to ostatnie zdjęcie, na którym byłeś uśmiechnięty, przeważyło szalę.

– Wiesz, z tym uśmiechem to jest tak – zacząłem – że według języka mowy ciała uśmiech oznacza uległość, dlatego dawnej ikony kina akcji, Arnold Schwarzenegger czy Clint Eastwood, się nie uśmiechały.

– To jakaś teoria z korespondencyjnego kursu uwodzenia? – żachnęła się Justyna. – Rady mistrzów podrywu, coachów albo stulejarzy. Nie ma nic złego w uśmiechu. Poza tym ty się uśmiechnąłeś, gdy mnie zobaczyłeś.

– No dobrze, dobrze – poddałem się. – Uznajmy to za nieplanowany wyjątek.

– A szkoda – zauważyła dziewczyna. – Masz bardzo ładny uśmiech, zwłaszcza jak uśmiechasz się… tak całą twarzą, oczami. Może sprawię, że częściej będziesz to robił?

– Bezczelna jesteś. Człowiek próbuje z siebie zrobić ogra na siłowni, a słyszy, że pociągający jest u niego uśmiech. ­Ranisz ten kawałek lodu, który mam w miejscu serca.

Justyna się uśmiechnęła.

– Mięśniami już pewnie zachwycają się inne koleżanki, ja wolę się wyróżniać.

– Próbujesz mnie wybadać?

– Nie, wiem, że są inne. Nie będę robiła jazdy, spokojnie. Nie chcę, żebyś czuł jakąś presję albo myślał, że czegoś od ciebie oczekuję. To samo pytanie: czy ja się różnię od tej Justyny, z którą pisałeś?

Zawsze wolałem być bezpośredni w kontaktach z kobietami. Czasem celowo ryzykowałem jakimś chamskim tekstem albo otwarcie mówiłem, co myślę, za każdym razem sądząc, że przekraczam granicę. Tak jednak nie zdarzyło się nigdy, przynajmniej przed seksem i na pierwszym etapie znajomości, kiedy motorem była jeszcze fascynacja seksualna. Dopiero po tygodniu, dwóch kobiety stawały się na to jakoś bardziej wyczulone. Jeśli tak było, to stanowiło to sygnał do zakończenia znajomości. Dlatego wypaliłem bez większego namysłu:

– Na zdjęciach masz taką sukowatą, wredną twarz. A jesteś miła. Dużo się śmiejesz, ale lubię to. A zwykle nie lubię miłych i wesołych ludzi. Drażni mnie ich radość.

To była prawda. Ludzie wiecznie uśmiechnięci i weseli, przesadnie mili i otwarci, mnie drażnili. Sam byłem raczej skryty i oschły w relacjach z innymi, trzymałem ich na dystans i dopiero przy bliższej znajomości zdobywałem się na bardziej swobodne zachowanie. Inni ludzie wydawali mi się obcymi istotami. Jako dziecko przykładałem palce do osób spacerujących w oddali i wyobrażałem sobie, że mogliby być moimi marionetkami albo figurkami, a ja mógłbym być lalkarzem kierującym ich ruchami, tak dojmujące było uczucie bycia od nich kimś odrębnym.

Jednak Justyna była w swojej energicznej otwartości autentyczna, przynajmniej takie sprawiała wrażenie. Dodatkowo dawała mi odczuć, że nie dla każdego taka jest i nie każdego obdarowuje swoim uśmiechem. Przynajmniej takie sprawiała wrażenie… Ja jednak wolałem nie zawierzać swojemu subiektywnemu osądowi.

– Po prostu miałeś przerwę od ruchania po rozstaniu i ją idealizujesz – mruknął mój wewnętrzny głos, Cień. – Robisz z niej Matkę Boską; tylko brakuje, żebyś sobie powiesił jej ikonę nad łóżkiem.

Nie brzmiał przekonująco. Choć niewątpliwie byłem nakręcony na Justynę, to skłamałbym, mówiąc, że było to zainteresowanie wyłącznie na gruncie seksualnym.

Wydawała się inteligentną dziewczyną z charakterem, a nie mimozą pozbawioną własnego zdania i rozumu. Odniosłem takie wrażenie już wcześniej, gdy z nią pisałem, a pierwsze chwile spędzone na żywo wydawały się to w pełni potwierdzać.

W czasie gdy na moment zamilkliśmy, a przez moją gło­­­­wę przebiegły te myśli, dotarliśmy pod budynek.

Domofon zagrał melodyjnie. Gdy Justyna wprowadziła kod do drzwi, weszliśmy do przestronnej, błyszczącej czystością i nowością klatki. Wsiedliśmy do windy. Jadąc na górę, czułem perfumy stojącej obok mnie dziewczyny. Przyciągnąłem ją do siebie ponownie i pocałowałem. Żarliwie odpowiedziała tym samym i złapała mnie za włosy, jednak jazda na ósme piętro była zbyt krótka, bym zrobił coś więcej. Poza tym, gdy otworzyły się drzwi windy, do środka weszła kobieta po pięćdziesiątce.

– Dzień dobry pani – rzuciła wesoło dziewczyna i pociągnęła mnie do mieszkania. Przekręciła klucz w zamku, otwierając drzwi.

I tak byłem prowadzony przez Justynę z krwią opętańczo pulsującą w skroniach, widząc u niej zaczerwienione policzki i spłycony oddech, które dodatkowo mnie nakręcały, całkowicie nieprzygotowany i odsłonięty na atak, który nastąpił.

Wykorzystała to bestia, która rzuciła się na mnie, skacząc mi prosto do gardła. Widziałem już wcześniej piekielne ogary, psy łowcze, jednak instynktownie wyczułem, że ten osobnik należy do rodzaju żeńskiego. Ogarzyca otchłani miała wielki, ociekający zieloną śliną pysk pełen ostrych jak sztylety kłów. W kłębie była wielkości mężczyzny, ale teraz, wyciągnąwszy się w skoku, wydawała się długa jak tygrysica. Zmierzwione futro czyniło tę górę smukłych splotów mięśni i pazurów jeszcze bardziej przytłaczającą, a przekrwione, mętne ślepia błyszczały szaleństwem.

Nie głupim, bezrozumnym, ale ukierunkowanym i niepozbawionym mrocznej inteligencji. Bestia miała zapadłe boki, a na cienkiej skórze odznaczały się żebra. Potwór leciał na mnie nieuchronnie jak pocisk. Napiąłem mięśnie, szykując się na nieuniknione zderzenie, czując na twarzy żar gorącego oddechu kreatury i odór mięsa bijący z jej pyska.

– Zostaw, Bieda!

Mały, czekoladowy labrador, nie wyhamował pędu i poślizgnął się tyłkiem na panelach, uderzając mnie w bok i odbijając się jak piłka. Zaraz jednak poderwał się i zaczął merdać ogonem, radośnie szczekając.

– To tyle, jeśli chodzi o filmowe rozrzucanie ubrań od wej­­­­ścia – mruknęła Justyna, nawiązując do naszego czatu, w którym podczas sextingu1 wyobrażaliśmy sobie nasz pierwszy seks. – Ups, wybacz… Zepsułam nastrój.

– Wybaczę, ale tylko dlatego, że masz takiego fajnego psa – powiedziałem, starając się sprawiać normalne wrażenie, i dla żartu pogroziłem Justynie palcem.

– Coś się stało? Wyglądasz, jakbyś ducha zobaczył! Nie mówiłeś, że boisz się psów.

– Nie, nic… – Spróbowałem się uśmiechnąć. – I nie boję się psów.

Spojrzałem w lustro w przedpokoju. Zobaczyłem u siebie minę tak kwaśną, jakbym pogryzł cytrynę. Za moim odbiciem znajdował się cień, który nie miał prawa tam się znaleźć. Cienista postać zaczęła się poruszać, mimo że nie wykonałem żadnego ruchu, więc pospiesznie odwróciłem wzrok.

Bezwiednie zacisnąłem i rozprostowałem palce, co jednak nie umknęło uwadze Justyny.

– To jeden z tych stanów, tak? To miałeś na myśli, pisząc o tych napadach?

– Nie… Tak. Ale nie chcę o tym rozmawiać, dobrze? Wolę, żebyś mnie tak nie postrzegała.

Blondynka ujęła się pod boki.

– Och, jaki pan tajemniczy… Ale pozwoli pan, że sama zdecyduję, jak będę pana postrzegać? Rozgryziemy to jeszcze… Wchodź do pokoju, usiądź…

Zamiast tego podszedłem do niej. Stała do mnie tyłem, wypięta. Rozpiąłem jej spodnie i wsadziłem dłoń do majtek, dziwiąc się, jaka jest mokra. Oblizałem palec i wsunąłem jej do ust…

Justyna zamruczała jak kotka, poddając się ochoczo pieszczotom. Wyciągnęła pośladki do tyłu i przeciągnęła nimi po moim sztywnym członku…

I właśnie wtedy Bieda z warkotem przypominającym dźwięki silnika samochodu wyścigowego zaczęła mnie szarpać za nogawkę, merdając przy tym szaleńczo ogonem.

– Cholera! Bieda! – syknęła Justyna. – Nie dasz pani chwili spokoju? Słuchaj, przepraszam cię… To jej pora na jedzonko. Wejdź na górę, dobrze? Uważaj tylko na schodach, śruba jest trochę poluzowana. Ja zaraz się do ciebie przyłączę, obiecuję.

Mrugnęła do mnie.

– Dzieciątko się naje i pójdzie spać, inaczej nigdy nam nie da spokoju – dodała.

Wszedłem po schodach do pozbawionego drzwi pokoju na poddaszu. Dwa okna na spadzistej ścianie były otwarte, a naprzeciw schodów stał nowoczesny wiatrak, niemal bezgłośnie się obracając.

Jego powiew niósł ulgę w upalny dzień taki jak ten, gdy temperatura na poddaszu pozbawionym podobnej wentylacji byłaby zapewne trudna do zniesienia. Po obu stronach schodów zamontowano niskie szafki, a po lewej stronie pod ścianą stało szerokie łóżko, nad którym wisiał płaski telewizor.

Za łóżkiem na ścianie widniał zarys wąskich drzwiczek prowadzących zapewne do niewielkiej komórki na pościel albo drobiazgi.

Po prawej stała szafka. Na niej, w terrarium, przeciągał się ptasznik, rozprostowując włochate odnóża i niespiesznie zbliżając się do zaplątanego w pajęczą sieć świerszcza. Kilka innych skakało po terrarium, ale pająk nie był nimi zainteresowany – wiedział, że i one prędzej czy później wpadną w jego pułapkę.

Terrarium częściowo zasłaniała kolumna z tablicą korkową, do której Justyna przybiła pinezkami swoje zdjęcia z dzieciństwa i wczesnego wieku nastoletniego. Była tam druga szafa z lustrami na drzwiach, wbudowana w ścianę, i komoda, na której stały wazon z tulipanem i okrągłe lusterko. Obok wisiała drewniana tabliczka z napisem Never too late i ikoną diamentu. Na następnej kolumnie w rogu pokoju znajdowała się kolejna tablica – ta akurat była magnetyczna – do której przyczepiono magnesami bilety na koncert i jakąś fakturę.

– No, jestem – powiedziała Justyna, wspinając się po scho­­­dach. Przepraszam, że tyle to trwało, ale teraz już nikt nam nie będzie przeszkadzał.

– A to zależy nam na tym? – zapytałem leniwym tonem, patrząc na nią z lekkim uśmieszkiem. Siedziałem na łóż­­­­­­­­ku, podparty na łokciu. – To nie będziemy grać w warcaby?

– A nie? – Wesołe ogniki w oczach Justyny współgrały z jej uśmiechem. – To na czym skończyliśmy… A tak, już pamiętam.

Usiadła na mnie okrakiem. Całowaliśmy się, ale krótko i żarliwie. Żadne z nas nie chciało już dłużej przedłużać oczekiwania. Podwinąłem jej bluzkę, odsunąłem stanik i zacząłem ssać sutki. Gdy Justyna odchyliła się do tyłu, odpiąłem go. Miałem szczęście, że to cholerstwo się nie zaklinowało (co zdarzało mi się już sporadycznie), przez co zrobiłem to jednym, filmowym ruchem.

Gorzej było z paskiem Justyny. Szamotałem się z nim przez chwilę. Chciała pomóc, ale pacnąłem ją lekko po łapach.

Wyciągnąłem z kieszeni spodni portfel i prezerwatywy.

– Ty będziesz się mogła wykazać przy moich spodniach – powiedziałem.

– A myślisz, że sobie nie poradzę? – zapytała zadziornie, popychając mnie na plecy.

Szamotała się z nim żarliwie, ale w końcu zdjęła spodnie. W pośpiechu zrzuciliśmy resztę ubrań.

1Sexting (ang.) – wymiana wiadomości o treści nacechowanej seksualnie.

#

Telefon wydał z siebie dźwięk przychodzącej wiadomości, wyrywając mnie ze snu. Moja głowa opadła do tyłu bezwładnie, jakby należała do marionetki. Uderzyłem solidnie potylicą w ścianę zdewastowanego przystanku, co rozbudziło mnie już całkowicie.

Zdezorientowany nie wiedziałem, gdzie jestem ani jak tam się znalazłem. Rozejrzałem się dookoła nieprzytomnym wzrokiem. Cyferblat zegarka oznajmił, że jest dwudziesta druga dwadzieścia, co oznaczało, że ostatni autobus odjechał czterdzieści minut temu, z kolei przejazd prywatnego przewoźnika był jeszcze wcześniej.

– Nie popisałeś się, nie ma co – skarcił mnie Cień.

Pierwsze oszołomienie minęło. Wiedziałem już doskonale, gdzie jestem, ale bynajmniej nie poprawiało mi to podłego nastroju.

– No brawo. Zasnąłeś na takim zadupiu, na obrzeżach cywilizacji, jeszcze na przystanku jak ostatni menel – perorował dalej Cień. – Brakuje ci tylko butelki po amarenie albo puszki po VIP-ie.

Droga do Worcławia, do pierwszego przystanku, z którego jeździłaby komunikacja miejska, zajęłaby mi pewnie pieszo około godziny, ale nie uśmiechało mi się odgrywanie po nocach roli pielgrzyma. Mógłbym zamówić taksówkę. Mógłbym, tylko że…

– Tylko że wyobraź sobie, jak wsiadasz do taksówki zamówionej przez aplikację – sugestywnie powiedział Cień. –

Masz ją na telefonie, to byłaby chwila. Taksówkarz w milczeniu przywita cię skinieniem głowy. Zobaczysz, palcem odznacza coś na ekranie swojego telefonu i odjeżdża. Wjeżdżacie do miasta. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętasz, jest to, jak odwraca się na czerwonym świetle i psika ci aerozolem w puszce prosto w twarz. Zastanawiasz się jeszcze głupio, tracąc świadomość, czy na skrzyżowaniu jest monitoring… Ale nawet jeśli tak jest, to marne pocieszenie. Gdy odzyskujesz przytomność, widzisz w nagłym przebłysku świadomości rozmytą twarz duszącego cię oprawcy. Leżysz nagi w wannie z kostkami lodu. Mężczyzna, który cię dusi, jest cały umazany twoją krwią. Próbujesz go odepchnąć, ale wtedy zauważysz, że zamiast ramion podnosisz dwa bezużyteczne kikuty. Odcięte ręce wiszą na ścianie, nabite na haki…

(Zacząłem liczyć oddechy, aby odpędzić tę wizję).

…tylko że mam pewne obawy co do taksówek. Delikatnie mówiąc.

Tymczasem telefon lekką poświatą nie dawał o sobie zapomnieć. Bezmyślnie postukałem w ekran, nie wiedząc co odpisać. Z jednej strony nie chciałem kłamać, z drugiej było mi głupio przyznać się do błędu, w dodatku tak prozaicznego.

„Autobus mi odjechał, czeka mnie spacer”, napisałem w końcu, widząc, że Justyna zobaczyła moje wyświetlenie jej wiadomości i nie chcąc przedłużać oczekiwania na odpowiedź.

JUSTYNA TINDER:

Nie wygłupiaj się wyjdę zaraz po ciebie. gdzie jesteś?

18 sierp, 22:23

JA:

Na przystanku

18 sierp, 22:23

JUSTYNA TINDER:

Zaraz będę

18 sierp, 22:24

Po chwili kolejna wiadomość:

JUSTYNA TINDER:

I tak nie nasyciłam się tobą do końca

18 sierp, 22:24

Schowałem telefon do kieszeni i ponownie przetarłem oczy. Spojrzałem na parking znajdujący się po przeciwległej stronie ulicy. Przez placyk szedł mężczyzna. Oświetlała go zielona poświata zamkniętego już sklepu monopolowego mieszająca się z białym blaskiem szyldu kliniki weterynaryjnej. Zataczał się lekko i powłócząc nogami, rozmawiał sam ze sobą, rozgorączkowany. Mówił jednak tak szybko i niewyraźnie, że nie byłem w stanie go zrozumieć. Na moment zasłoniły go zarośla, po chwili jednak wyszedł na ulicę. Skierował się w moją stronę.

Odwróciłem wzrok. Problemy były zdecydowanie ostatnią rzeczą, której chciałem tutaj doświadczyć, więc nie zamierzałem szukać zaczepki, tym bardziej z jakimś brudnym menelem, który mógł być na nie wiadomo co chory. Jeszcze by mnie opluł albo obrzygał krwią i zaraził czymś paskudnym. Odruchowo jednak zmieniłem lekko pozycję, by w razie czego łatwiej było wstać, a rękę włożyłem do torby i położyłem na chłodnym uchwycie pałki teleskopowej.

Obdarta i chuda postać zdawała się jednak nie przejawiać wrogich zamiarów. Mężczyznę pochłaniał prowadzony monolog, urozmaicony bogatą gestykulacją. Miał zapadniętą twarz i wory pod oczami.

Był pijany, może i naćpany, mógł też być zwyczajnie szalony, choć też niewykluczone, że wszystkie trzy opcje jednocześnie pokrywały się z rzeczywistością. Jego wiek był trudny do określenia. Twarz była tak zniszczona, że z pewnością wyglądał na więcej lat niż w rzeczywistości, co dodatkowo potęgował niechlujny zarost. Mętne, rozbiegane oczy omiotły okolicę. Zatrzymał się i oparł o słup z ogłoszeniami, patrząc prosto na mnie.

Trochę to przypominało jakiś kiepski horror. Mała wioska, odcięcie od cywilizacji, złowrogi tubylec – takie incydenty zwykle rozpoczynały wydarzenia makabryczne, przerażające i do bólu przewidywalne. Albo westerny w stylu Trylogii dolarowej – tylko musiałby być środek południa, a nie noc. I tekst wypowiedziany przez tubylca to byłoby: You walked far from home, stranger, po czym mierzylibyśmy się na spojrzenia.

Facet jednak nie był świadomy, jaką rolę mu wymyśliłem, bo zamiast wypowiadać sugestywne one-linery 2, ruchami, których koordynacja mnie zaskoczyła, wyciągnął zapalniczkę i parę razy pstryknął.

– Nie mam ognia – powiedziałem i dopiero po chwili zorientowałem się, że mężczyzna wcale o to nie zapytał. Właściwie dalej milczał, choć byłem pewien, że jeszcze przed chwilą coś do mnie mówił; było to dziwne uczucie, jakbym zapomniał coś bardzo ważnego. Przez cały ten czas mężczyzna patrzył na mnie zadziwiająco przytomnie; patrzył, przeżuwając coś, jakby zbierał słowa.

– Więc to tak – powiedział w końcu, przeciągając sylaby w sposób charakterystyczny dla osób z upośledzeniami. – Więc to tak, ty nie słyszysz…

Zachwiało nim potężnie, jednak oderwał się od słupa ogłoszeniowego i ruszył w moją stronę. Miał tiki i poruszał się w sposób wskazujący na niedowład jednej strony.

Gdy wyszedł zza szyby, uderzył mnie potworny smród, od którego moje oczy zakryły łzy – okropna mieszanka ury­­­­ny i taniego alkoholu. Mężczyzna zajął miejsce na ławce i nachylił do mnie, chcąc ewidentnie nawiązać kontakt.

Wtedy z przeciwnej strony nadeszły dwa cienie – w mro­­­­ku wyglądające złowieszczo – jednak, gdy weszły do światła, okazało się, że był to tyczkowaty chłopak w dresie i niska, chuda blondynka z grubą warstwą makijażu, która nieudolnie maskowała problemy z cerą widoczne nawet w słabym świetle.

– Do Kątów był? – rzucił chłopak.

Pogardliwie, zaczepnie. Nie sądziłem, żeby interesowała go odpowiedź.

– Nie wiem – odpowiedziałem. – Był. Chyba.

Chłopak rzucił mi krótkie spojrzenie i przyciągnął do siebie dziewczynę. Powiedział do niej coś, co wywołało piskliwy śmiech i wyciągnął telefon. Dziewczyna spojrzała na mnie tylko raz, ale od razu odwróciła spojrzenie. Kojarzę ją, pracowaliśmy razem przez jakiś czas na siłowni w Dziale Obsługi Klienta na Serpentyńskiej, w starej siłowni przejętej przez śmieciówkę, jeszcze przed tym, jak byłem trenerem. Nie łączyły nas szczególnie przyjacielskie relacje, było między nami tylko tyle, ile wymagała tego praca. Zwolniłem się niedługo po tym, kiedy dołączyła do zespołu, przenosząc się na inną siłownię, już jako instruktor.

Odeszli kawałek dalej, do zatoczki.

Nie czułem do niej szczególnej sympatii w przeszłości, zawsze wolałem dystans, a oblicze typowego patusa chłopaka sprawiło, że w tej sytuacji wolałem nie prosić ich o pomoc.

Do parki w zatoczce podjechała zdezelowana beemka, niosąc wibrujące dudnienie muzyki. Wnętrze zasnuwał dym. Chłopak przybił piątkę z kierowcą, wymienił z nim parę słów, po czym wziął dziewczynę pod ramię i oboje wsiedli do środka. Opony zapiszczały, samochód wyrwał do przodu z głośnym piskiem. Sztuczny, nienaturalnie głośny śmiech wtórujący warkotowi silnika ciągnął się za autem.

Zostałem z niechcianym towarzyszem sam.

– Ty… nie powinno cię tu być. Musisz wyjechać…

Mówił z trudem, tak jakby mówienie sprawiało mu ból. Na szyi pulsowała gruba żyła, twarz przybrała barwę purpury.

– Nosisz na sobie piętno. Wiesz, o czym mówię. Masz znak… Nie uciekałeś, ale tylko zbliżałeś się do sideł. Hap! Łasico! Taki sprytny… Myślałeś, że złapiesz króle, a tu złapali ciebie!

„Króle”? Mój dziadek mówił tak na króliki. Ale to było słabe, facet zaczynał mnie naprawdę irytować. Może w normalnych okolicznościach, podczas psychicznej „górki”, uznałbym słowa menela za zabawne, ale na Boga, na pustkowiu, kiedy zajdzie słońce, to, co wydawałoby się tandetne, może przestraszyć. Dlatego poczułem się nie tylko rozdrażniony, ale też zaniepokojony, słysząc jego słowa. Mężczyzna był przeraźliwie chudy, ale wiedziałem, jak zmienia się próg bólu ludzi pijanych i naćpanych. Im więcej promili we krwi, tym mniej bólu czujesz… Nie bez powodu w Znachorze upijają chłopaka przed łamaniem mu nóg…

Tacy ludzie zwykle dodatkowo byli nieobliczalni. Zazwyczaj nie mieli nic do stracenia, bo wszystko już stracili. Dlatego nie reagując na zaczepkę, wstałem, ale wtedy mężczyzna niespodziewanie szybko, biorąc pod uwagę jego stan, doskoczył do mnie i złapał mnie za rękę.

– Czekaj…

Wykręciłem mu rękę w najprostszej dźwigni na nadgarstek i odepchnąłem, jednak nie stawiał oporu. Poleciał na ławkę, odbił się, jednak cały czas trzymał mnie za rękę i zwisał na mnie powykręcany groteskowo jak lalka, z nienaturalnie wygiętym nadgarstkiem.

Kurwa! Ubrudzi mi koszulę!

Jego palce trzymały jak imadło i zaciskały się coraz mocniej.

– On tutaj jest, dla niego nie ma ratunku. Ale dla ciebie jest, tylko uciekaj, może jeszcze wyrwiesz się z wnyków! Słuchaj…

Przerwało mu wściekłe warczenie psa. Zza przystanku wyszedł młody, zaśliniony labrador prowadzony na smyczy przez blondynkę w szortach i luźnej dresowej bluzie.

– Co się tutaj dzieje? – zapytała Justyna.

Uścisk zelżał, a mężczyzna skulił się przerażony.

– Kierowniczko, ja nic takiego… Szefowo, tylko tak żeśmy rozmawiali…

– Bo zadzwonię na policję i znowu wezmą cię na dołek! I psem poszczuję!

– Ale nie trzeba… Już, już…

Skamląc i jęcząc, mężczyzna wstał pospiesznie i oddalił się, rzucając za siebie trwożne spojrzenia.

– Kto to był? Był upośledzony?

Justyna westchnęła.

– Tak, to Heniek. To właściwie smutna historia. Jest chory od dzieciństwa, ale do tej pory myślałam, że nieszkodliwy. Był w szpitalu psychiatrycznym, miał rentę i pamiętam, że jak brał leki, to był jeszcze w miarę normalny. Wszyscy tutaj mu pomagali, tylko dzieciaki, wiesz… jak to dzieciaki, zawsze mu dokuczały. Kiedy zmarł mu tata, to wszystko się pogorszyło. W ogóle nie odnajduje się w rzeczywistości, biedak.

Wróciliśmy do mieszkania, gdzie ciepłe ciało Justyny pozwoliło skutecznie zapomnieć o incydencie.

2One-liner (ang.) – krótki żart albo spostrzeżenie, sugestywna kwestia wypowiadana często przez bohaterów kina akcji.

#

Przed końcem zmiany odebrałem telefon od mamy. Śnił jej się zmarły wujek, Tadeusz, i jego sekcja zwłok, przy której uczestniczyła jako kurator majątku. Trup miał na czole znamię i prosił mamę o pomoc. Widziałem, że sen zrobił na niej duże wrażenie, ale miałem trening personalny i musiałem przerwać rozmowę. Sam sen mamy uznałem jednak za osobliwy, tym bardziej, że sam zapisałem w dzienniku snów ostatnio kilka o zmarłym Tadeuszu.

Gdy zamykałem zmianę, padałem na twarz ze zmęczenia. Posortowałem plany treningowe i poukładałem je do oznaczonych literami alfabetu przegródek w szafce dla klientów. Parszywa robota, która nie miała nic wspólnego z obrazem kreowanym przez social media i memy. Zaczynałem jako idealista, który chciał zmieniać życie ludzi na lepsze przez wprowadzanie zdrowych nawyków żywieniowych i pokazywanie piękna ruchu, a w praktyce byłem niczym więcej niż cieć w dresie układający ciężary i tampon emocjonalny dla starych bab i przepracowanych biznesmenów.

Teraz z idealizmu niewiele zostało, porozpisywałem gotowe szablony i podzieliłem je na kategorie. Nadałem im nazwy w stylu „stare baby”, „ludzie-gumy” – ci o hipermobilnych stawach, „kaleki”, „rozwalone plecy”, „żeby się tylko poruszać” – schematy powtarzały się na tyle często, że bez wyrzutów sumienia dawałem te plany i polecałem się zgłosić po trzech tygodniach, a wtedy już naprawdę przykładałem się do skrojenia spersonalizowanego treningu… Tylko że mało kto się zgłaszał. Inaczej było z prywatnymi, gdy ktoś brał trening u mnie na lewo. Z podopiecznych przysyłanych przez siłownię miałem jedną czwartą zysku, a więc psie pieniądze, dlatego taki układ był opłacalny i dla mnie, i dla klientów.

Problemem była tylko lokalizacja, przez którą spora część z nich była już w mocno podeszłym wieku. A na takich ludziach się nie zarabia. Przynosili za to często podejrzanie wyglądające paczuszki, kiedy naprawiło się im plecy czy biodra. Początkowo odsyłałem ich do lekarzy, ale szybko zauważyłem, że z wieloma dolegliwościami potrafię się rozprawić skuteczniej niż rehabilitant z publicznej służby zdrowia, który zwykle na odpierdol polecał jakiś beznadziejny zestaw ćwiczeń. Miło było czasem komuś pomóc, choć dziwiło mnie, że pomoc staruszkom sprawia radość mnie – komuś, kto nader często żartował o jebaniu starych bab prądem.

Wyłączyłem laptopa i maszynę do pomiaru tkanki tłuszczowej, zazwyczaj kłamliwą i zdradliwą. Odłączyłem bieżnie. Sauny skręciłem już pół godziny wcześniej, pół godziny przed zamknięciem.

Skierowałem się do kanciapy trenerskiej, uprzednio przypomniawszy ostatnim niedobitkom na siłowni – uprzejmie, acz stanowczo – że zbliża się godzina zamknięcia. Trafiały się takie asy, które ćwiczyły gdzieś w kątach albo błąkały się nawet już po zgaszeniu świateł, byłem więc na to wyczulony. Kiedyś jak otwierałem zmianę, jakaś babcia w całkowitych ciemnościach szurała na orbitreku. Zanim zidentyfikowałem te chroboczące dźwięki, serce niemal podeszło mi do gardła. Była to scena dosyć groteskowa i niepokojąca, nawet jeśli okazało się, że jej źródłem była starowinka chcąca trochę się spocić.

W pomieszczeniu socjalnym powrzucałem plastikowe pojemniki i szejkery do torby, zmieniłem buty i zarzuciłem na instruktorską koszulkę polo bluzę z kapturem.

Wszedłem do holu i odwiesiłem klucze. Dziewczyny na recepcji liczyły kasę. Ratownik stał oparty o ladę i rozmawiał z recepcjonistką. Uśmiechnąłem się do Eli, z którą często gawędziłem na przerwach. Była ładna, jednak należała do tych kobiet, które mają w swoim zachowaniu trudny do dokładniejszego określenia męski pierwiastek czyniący je całkowicie aseksualnymi i w całości pozbawiający seksapilu.

Druga dziewczyna na recepcji, Monika, też była aseksualna, jednak u niej była to zwyczajnie kwestia brzydoty. Nie można też powiedzieć, żeby braki w urodzie nadrabiała intelektem czy charakterem. Zbytnio jej nie lubiłem, bo zawsze donosiła na trenerów, jeśli przedłużali sobie przerwy albo wcześniej wychodzili ze zmiany. Taki typ człowieka, który dostałby orgazmu po posłaniu sąsiada donosem do gułagu w ZSRR.

– Co tam, dalej na straży porządku i ładu siłowni, kierowniczko? – zagadałem z nutką drwiny. – Quis custodiet ipsos custodes 3, prawda?

Ela stłumiła śmiech, ale Marcin parsknął głośno. Z tego, co wiedziałem, też miał powody, żeby nie przepadać za Moniką, która zrobiła się czerwona, pewnie dodatkowo przez fakt, że nie zrozumiała łacińskiej sentencji.

– Już lecisz, mistrzu? – zapytał, przybijając mi piątkę.

– Raczej dopiero. – Wyszczerzyłem zęby. – Nie wszyscy lubią tu tak przesiadywać jak wy. Trzymajcie się!

Wyszedłem i odpiąłem rower. Kupiłem go za trzy stówki – ktoś oddał go do naprawy i nie odebrał – i do tej pory nigdy

mnie nie zawiódł. Pedałowałem szybko, chcąc znaleźć się już w mieszkaniu, chłonąc chłodne powietrze letniej nocy. Pomijając długi łuk wiodący do ronda, za którym jechało się już na Smolsko, nie miałem daleko. Gdy przeciąłem Serpentyńską, potrzebowałem zaledwie kilku minut, by znaleźć się pod blokiem, w którym wynajmowałem pokój. Wniosłem rower na górę. W mieszkaniu było ciemno, moi dwaj współlokatorzy najwyraźniej już spali albo nie było ich w ogóle w domu.

Rzuciłem torbę na fotel, umyłem zęby i cisnąłem się bezwładnie jak lalka na łóżko. Ostatnim wysiłkiem woli nakazałem sobie jeszcze nastawić budzik i chwilę później już spałem.

***

Z DZIENNIKA SNÓW A.

18 sierpnia 2017

Szedłem korytarzem przez stary, ciemny dom. Tańczący chwiejnie, cienki płomień świecy, którą niosłem na świeczniku, nieśmiało oświetlał stare deski i wytartą wykładzinę. Wywoływał też grę świateł… i cieni – głębokich i czarnych, rzucanych przez belki i kolumny wspierające sufit, z którego zwisały grube pajęczyny. Łatwo było ulec iluzji, że przemykające cienie są żywymi istotami.

Podniosłem świecę wyżej, idąc do przodu. Mijałem zatarte, nieczytelne obrazy. Chciałem coś z nich odczytać, ale było to niemożliwe niezależnie od tego, jak bardzo wysilałem oczy i umysł. Obrazy wirowały w mojej głowie.

***

Miałem wrażenie, że minęła chwila.

Obudziłem się z uczuciem niezaspokojonej ciekawości i utraty czegoś ważnego – miałem wrażenie, że brakowało mi tak niewiele do odkrycia tajemnicy obrazów ze snu, który zanotowałem od razu w dzienniku.

Gdy otworzyłem oczy, było już jasno. Sprawdzenie godziny: po ósmej, przespałem alarm. Obudziłem się spocony i zesztywniały, choć mimo to całkiem nieźle wyspany – przespanie całej nocy bez budzenia się zdarzało mi się niezmiernie rzadko. Chciałem co prawda przedłużyć sobie sen, ale wiedziałem, że wtedy groziłoby mi spędzenie w łóżku całego dnia, a na to nie mogłem sobie pozwolić. Późna pobudka była niemal natychmiastowym czynnikiem wyzwalającym epizody depresyjne.

Zacząłem pakować plecak – zgodnie z listą, bo zawsze towarzyszył mi paniczny strach, że czegoś zapomnę. Fatalnie się czułem tego poranka i nawet nie zaświtała mi w głowie myśl o prysznicu, zresztą łazienka i tak była zajęta przez Maćka, jednego ze współlokatorów.

– Witaj, nerwico natręctw, nasza ukochana przyjaciółko – skomentował Cień.

Gdy wyszedłem do kuchni po orzechy i półkilogramowe opakowanie serka wiejskiego, które zamierzałem zjeść w pociągu, natknąłem się akurat na Artura, drugiego współlokatora. Wszedł do kuchni tuż po mnie, potężnym cielskiem wypełniając przestrzeń niewielkiego pomieszczenia, gdzie i tak już było niezbyt przestronnie przez moje gabaryty. Wyglądał jak beczka na dwóch chwiejących się podporach. W jednej ręce trzymał opakowanie frytek, w drugiej burgera. Zataczał się, rozsiewając zapach wódki i wina.

– Uszanowanie szanownemu współlokatorowi. – Czknął. – Dzień dobry, dzień dobry, jak zdrowie… Chłopie… Wiesz, ile rozjebałem w Vanilii? Dziesięć koła. Dziesięć koła!

– No proszę – mruknąłem rozbawiony. – To ładnie poszalałeś.

– A i tak nie poruchałem – powiedział, w komiczny sposób opuszczając ze zrezygnowaniem ramiona jak postać z kreskówki. – Człowiek tam schleje się, przejebie hajs, a nawet nie porucha… Żeby to wyglądał tak jak ty, to codziennie miałby inną dupę!

– Zawsze możesz w wolnej chwili wpaść do mnie na trening – powiedziałem i puściłem mu oko. – Jakoś temu wtedy zaradzimy.

Artur się żachnął.

– Człowieku… Ja i siłownia! Toś palnął – mruknął i zaśmiał się, rozbawiony na samą myśl. – Ale – tu wyciągnął w moją stronę palec, po czym ciągnął bełkotliwą tyradę – powiem ci, że może i nie poruchałem ani nie zmacałem, ale jedzeniem to się skurwiłem! A co się najebałem, to moje.

Artur był pracownikiem korporacji informatycznej, kawalerem pod czterdziestkę. Podejrzewam, że zarabiał kilka razy lepiej niż ja, i to raczej kilkanaście tysięcy, a nie kilka. Lubiłem go, jego grubiańskie i sprośne żarty trafiały w mój gust. Był spokojny i niekonfliktowy, raz na jakiś czas trochę pohałasował, wracając z weekendowej imprezy, ale nie było to uciążliwe. Na trzeźwo był bardzo refleksyjny i podobnie jak ja lubił długie rozmowy. Po pijaku z kolei lubił zanurzać się we wspomnieniach i sięgać po historie z przeszłości albo anegdotki podszyte pijackim moralizatorstwem.

Drugi współlokator, Maciek, był wycofanym studentem historii, fanem H. P. Lovecrafta4 i Stefana Grabińskiego. O ile o początkach Samotnika z Providence5 w czasopiśmie „Weird Tales” słyszał co drugi fan fantastyki, a obraz Przedwiecznego z mackami na twarzy, Cthulhu, kojarzyły osoby nawet niezwiązane z fantastyką, to postać Grabińskiego została zapomniana. A szkoda, bo ten polski twórca horrorów potrafił pisać naprawdę klimatyczne i wciągające teksty. Dlatego gdy po raz pierwszy zobaczyłem, jak Maciek, czekając na tosty, czyta wypożyczony z biblioteki zbiór opowiadań Grabińskiego, od razu się rozgadaliśmy. Dotychczas podchodziłem do niego jak do studenciaka-frajera, on do mnie pewnie jak do tępego koksa-imprezowicza, jednak przez wspólne zainteresowania musieliśmy obaj spojrzeć na siebie z innej strony. Poza fantastyką obaj interesowaliśmy się grami RPG – tymi komputerowymi, ale i oryginalnymi, papierowymi, prowadzonymi przez Mistrza Gry.

Wysłuchałem tyrady Artura: o kobietach – że dziwki; o dzieciństwie – że było ciężkie; o starszym bracie – że go tłukł. Opowiedział, jak raz nie wytrzymał upokorzenia i w wieku trzynastu lat podkradł bratu kij do bejsbola, który brat zabierał na kibolskie ustawki, i roztrzaskał mu łokieć i kolano. Nie powiedział dokładnie, jaka była przyczyna, ale przez aluzję wywnioskowałem, że wychodziło to poza zwykłe dręczenie i zahaczało o molestowanie, a może nawet gwałt.

Przytakiwałem Arturowi – gdy się rozgadał, strumień jego słów uderzał z mocą Niagary. Mimochodem spojrzałem na wiszący na ścianie nad talerzem z wzorkami zegar i uświadomiłem sobie, że mogę się nie wyrobić. Przeprosiłem Artura i w ekspresowym tempie dokończyłem pakowanie. Dziesięć minut później pedałowałem co sił w stronę przystanku. Część trasy pokonałem autobusem, korzystając z tego, że akurat zatrzymał się na mijanym przystanku. Resztę przejechałem rowerem.

Dwadzieścia minut po wyjściu, zakupiwszy bilet w automacie, stałem już w wąskim korytarzu przedziału pociągu. Podpierałem rower i gdy maszyna ruszyła ze zgrzytem po torach, zacząłem patrzeć na przemykające za szybką krajobrazy podupadłych wiosek. Mimo że niektóre były w opłakanym stanie, to w świetle słońca nawet ruina potrafi wyglądać pięknie – i nawet te poniszczone budynki w słonecznym blasku miały swoje pięć minut uroku, przed jesienią i zimą, które miały pokryć je szarością i przygnębieniem.

Pociąg świecił pustkami. Właśnie z tego względu wybrałem taką porę. Obok mnie w korytarzu stała parka z wielkimi plecakami przeglądająca mapy i z rozgorączkowaniem omawiająca plany podróży stopem. Przeprosiłem ich i zapytałem, czy zerkną przez moment na mój rower. Chłopak, chudy, w okularach, nie wyglądał na Garretta6 ani na Butcha Cassidego7, a dziewczyna sprawiała wrażenie, jakby na samą myśl o kradzieży żelków ze spożywczaka musiała przez rok chodzić do spowiedzi, więc raczej nie oczekiwałem zajebania przez nich roweru. A musiałem skorzystać z ubikacji.

Była czysta i zadbana – nowe pociągi międzymiastowe trzymały poziom. W przeciwieństwie do starych, rozklekotanych regio, będących w świecie pociągów odpowiednikami spoconych, śmierdzących papierosami dziadów. Spóźniały się co prawda jak wszystkie, ale cóż, nie można mieć wszystkiego.

Zapiąłem spodnie po opróżnieniu pęcherza i otworzyłem strumień wody przy zlewie. Przemyłem twarz.

Gdy ją podniosłem, zobaczyłem, że ściany kabiny, wcześniej jasne i lśniące, teraz są brudne i pordzewiałe. W upstrzonym, popękanym lustrze, dostrzegłem wrak człowieka z zapadniętymi policzkami. Oko zwisało z oczodołu na nerwie, z nosa lała się krew, na której powierzchni tworzyły się krwawe bąbelki powietrza. Przekrzywiłem głowę. Upiór w odbiciu zrobił to samo. Otworzył popęka­­ne, sczerniałe usta i wyciągnął długi, oślizgły język, by po­­­lizać swoje oko.

Za nim stała cienista postać sięgająca głową pod sam sufit. Ta sama, którą widywałem w dzieciństwie, gdy przemykała korytarzem; ta sama, którą widziałem, budząc się w nocy, gdy stała nad moim łóżkiem. Zapłakany biegłem wtedy do pokoju rodziców, prosząc, by pozwolili mi spać u nich.

Rzuciłem się do tyłu, wpadając z hukiem na drzwi.

Przytłumiona rozmowa parki po drugiej stronie drzwi ucichła.

– Wszystko w porządku? – zapytał po chwili zaniepoko­­­jony okularnik.

Skulony oddychałem głęboko z zaciśniętymi mocno oczami. Gdy je otworzyłem, widziałem całkiem zwyczajną toaletę.

– Tak, tak – odpowiedziałem pospiesznie. – Ja… potknąłem się. Jest w porządku.

Wyszedłem. Do ostatniego przystanku parka przyglądała mi się ukradkiem. Oboje byli lekko przestraszeni i nie podejmowali dalszej rozmowy. Widzieli z pewnością, że drżę i szczękam zębami, mimo ciepłego letniego dnia, a zimny pot przykleja mi koszulkę i włosy do ciała. Na rękach pulsowały nienaturalnie żyły uwydatnione przez odtłuszczenie wywołane redukcją i temperaturę.

– Dziękuję za rower – powiedziałem, gdy minęła bardzo długa przerwa, co wyszło sztucznie i nienaturalnie.

Z ulgą wysiadłem, gdy pociąg zatrzymał się na mojej stacji w Plewie. Nieopodal na osiedlu mieszkało wujostwo i poczułem spontaniczną chęć odwiedzenia ich. Mieli bardzo dobre relacje ze zmarłym Tadeuszem i czułem, że ta chęć spotkania ich wychodzi poza zwykłą potrzebę pielęgnowania rodzinnych relacji i jest w jakiś niewytłumaczalny sposób powiązana z ostatnimi snami o zmarłym. Postanowiłem zaufać intuicji…

3Quis custodiet ipsos custodes (łac.) – kto będzie strzegł samych strażników.

4 Howard Philips Lovecraft (1890–1937) – amerykański pisarz, twórca horrorów i gatunku weird fiction. Twórca Cthulhu, pradawnego boga.

5 Samotnik z Providence – przydomek nadany Lovecraftowi.

6 Garrett – bohater serii gier komputerowych Thief, legendarny mistrz fachu złodziejskiego.

7 Butch Cassidy (1866–1908) – lider gangu Wild Butch, działający na Dzikim Zachodzie rabuś pociągów.

#

Wujostwo mieszkało na zadbanym osiedlu kwadratowych domków, rozmieszczonych równo jak od linijki, z dobudowanymi garażami i starannie przyciętymi trawnikami. To były obrzeża Plewy, niedaleko remontowanego od kilku lat otwartego basenu. W pobliżu znajdowało się miasteczko z muszlą koncertową, gdzie odbywały się lokalne festyny, i park. W parku była siłownia, drążki i poręcze treningo­­­we, a nieco dalej niż park i staw – idąc wzdłuż rzeki – przed leżą­­­­cymi nieopodal Wadzikowicami była stacja kolejowa. Miałem z niej więc całkiem blisko do wujostwa.

Wujek Edward zauważył mnie, gdy prowadząc rower, nadchodziłem pustą alejką, i skinął mi przyjaźnie głową. Miał na sobie słomiany kapelusz i ogrodowe rękawiczki. Na tyłach ogrodu w szklarni pielęgnował warzywa, a w warsztacie często majsterkował, od kiedy odszedł na emeryturę. Nie zdziwiłem się, że i tego popołudnia był najwyraźniej tym zajęty, spędzając jak każdy żonaty mężczyzna wolne chwile w swojej men’s cave 8 i ładując akumulatory pod nieobecność żony w „bastionie męskości”. Gracz, który kolejną godzinę z rzędu grał w ulubioną grę; dziadek, który sklejał samolociki w piwnicy; siłacz podnoszący ciężary – każdy z nich miał duszę jaskiniowca, który czasem musi w swojej norze odetchnąć od swojej kobiety. Sam doskonale wiedziałem, jak ważna w związku jest przestrzeń dla siebie (może dlatego żaden mój związek nie był udany), więc ten aspekt męskości był mi bardzo dobrze znany.

– Uszanowanie, cześć, witam! – Na pooranej bruzdami, opalonej twarzy wujka Edwarda zakwitł szczery uśmiech. Miał aparycję farmera z reklamy kukurydzy. Gdy się uśmiechał, dookoła oczu pojawiała się siateczka zmarszczek, przez co miało się wrażenie, że śmieje się całą twarzą. – Ciotka akurat upiekła sernik! Zachodź, zachodź, jak miło cię widzieć!

Ciocia Kazia, siedząca na werandzie, wychyliła się i pomachała energicznie.

– A.! Ale zmężniałeś! – krzyknęła. – Chodź, nałożę ciasta i nastawię wodę na herbatę!

Gdy wszedłem na podwórko, przyjaźnie obwąchał mnie olbrzymi owczarek. Pogłaskałem psisko, które łasiło się serdecznie z wywalonym jęzorem.

– Ara, Ara, poszedł! – krzyknął wujek i ściągnął rękawicz­­kę, by uścisnąć mi dłoń. – Ja już po obiedzie jestem, muszę dokończyć robotę, póki sucho, bo jak zacznie padać…

Wszedłem do przedpokoju i przywitałem się z ciocią, całując ją w policzki.

– Jak noga, ciociu? – zapytałem. – To już trzy tygodnie po operacji?

Odpowiedziało mi machnięcie ręki.

– Na zastrzyki jeżdżę – odparła starsza kobieta. – I na upusz­­­­­czanie wody… Bańki… i spać muszę w takich kalesonach uciskowych. Jeszcze igły mam, tę… Nie zdejmuj butów, coś ty!

– Akupunkturę – podsunąłem, zdejmując buty. – Nie no, ciociu, głupio tak w butach…

– Choć na werandę, A., jeszcze widno, zjemy ciasta, wujek zaraz przyjdzie, dzisiaj dużo pracy ma w ogrodzie… Ale nie może się zapracowywać tak, gorąco, serce nie to, ja go od rana gonię, żeby wodę pił i mu noszę, bo trzeba się nawadniać…

Weszliśmy na werandę. Od ciepła chroniła konstrukcja przypominająca namiot i pokrywająca sporą część olbrzymiego tarasu. Usiadłem, a ciocia po chwili do mnie dołączyła, wnosząc zaparzoną herbatę i talerz z ciastem.

– Mamy jeszcze kotlety i ziemniaki z obiadu – powiedziała.

– To jak proponujesz ciociu, to nie odmówię – mrugnąłem przyjaźnie i już po chwili pochłaniałem sporą porcję, w planach mając deser. Miałem akurat dzień, w którym mogłem zjeść trochę „syfu” – odstąpić nieco od diety. Takie oszukane posiłki były elementem przygotowań do zawodów i redukcji według rozpiski, którą ustaliliśmy z moim trenerem, Tomkiem.

Rozmawialiśmy z ciocią na wiele różnych tematów, głównie obracających się wokół moich planów na przyszłość, rodziny i jej operacji. Bardzo przyjemnie nam się tak gawędziło, a po jakimś czasie dołączył do nas wujek.

Gdy tak siedzieliśmy, niebo poszarzało i zaczęło kropić; trochę też pochłodniało, więc przenieśliśmy się do salonu.

– A ty może tak już nie ćwicz dużo? – powiedziała w pew­­­­nym momencie ciocia. – To na ramionach tutaj (pokazała na barki) już wygląda na przesadzone, to już za dużo… Lepiej na rowerze pojeździć, na basen pójść, to dla serca dobre, mięśnie na starość nie opadną…

– Chłop musi być silny – powiedział przechodzący obok wujek. – Ale sprawny i krzepki. Żylasty. To za dużo mięśni, nie narąbałbyś ze mną drewna, bo to tlenu dużo potrzeba.

Zacisnąłem zęby. Ciasto było dobre, więc… nie zabiję na razie tej starej kurwy!

Nie, A., uspokój się – upomniałem siebie. To nie twoje myśli. Ona chce dobrze, spokojnie. Jej komentarz nie jest spowodowany złośliwością, tylko miłością i ignorancją. Tak, tak lepiej. Spokojnie – przykazałem sobie i przeniosłem uwagę na pokój.

Na środku stał stół, obok znajdowała się komoda z telewizorem włączonym na wiadomości. Na ścianie wisiały dwie szable, podarunek dla wujka Edwarda od przyjaciół ze straży pożarnej z okazji przejścia na emeryturę.

Mój wzrok padł na stojący na regale segregator. Obok na półce znajdowały się książki napisane przez Tadeusza, ustawione chronologicznie według daty wydania, oraz listy i kartki pocztowe, które wujek wysyłał z podróży po świecie.

– To tam trzymam wszystko, co pojawiło się po śmierci Tadeusza – wyjaśniła ciocia Kazia, zauważając moje spojrzenie. – Żeby pamiętać, bo tak to wszystko poginie… Mieli zrobić instytut pamięci po śmierci, ale po tym wszystkim, to kto będzie pamiętać, jak nie rodzina…

– Mogę przejrzeć?

– Tak, tak, proszę.

Upiłem trochę herbaty i odgryzłem kawałek sernika z rodzynkami. Otworzyłem segregator i przekartkowałem. W koszulkach znajdowały się zdjęcia, wycinki z artykułów albo po kilka spiętych stron. Po oczach biły krzykliwe, jaskrawe nagłówki z brukowców takie jak: „Szok! Kochanka księdza ujawnia: Tadeusz jest ojcem mojego dziecka!” albo „Detektyw Miciński: «ksiądz zrobił dziecko, niech kuria płaci alimenty!»” czy „Skandal: znany duchowny miał syna!”. Inny wołał: „Testament księdza bez mocy prawnej: wojna z dzieckiem o majątek!”.

Ciocia skrupulatnie uporządkowała i posortowała doniesienia prasowe. Była część poprzedzająca śmierć – znacznie mniejsza objętościowo – i ta, zapoczątkowana przez śmierć, z dnia pogrzebu i następujących po nim ciągu mętnych wydarzeń o medialnym rozgłosie. W jednej z koszulek była złożona strona tytułowa lokalnego tygodnika. Białe litery na czarnym tle pytały: „Dlaczego nas opuściłeś, pasterzu?”.

Pod spodem znajdowała się fotografia. Przed karawanem z trumną i kwiatami eskortowanym przez żołnierzy ciągnęły dziesiątki duchownych: biskupi, księża i zakonnicy; za nimi widać było zbity tłum wypełniający cały kadr. Zdjęcie opisano: „Pochód tysięcy ludzi towarzyszył śp. Tadeuszowi w ostatniej drodze z kościoła na cmentarz”.

Przerzuciłem stronę i natrafiłem na wycinki nekrologów z tego samego numeru plewskich wiadomości. Ponad połowa dotyczyła śmierci Tadeusza, jedynie dwa czy trzy klepsydry odnosiły się do innych osób i były zepchnięte na bok, jakby niechciane.

 

ODESZLI: Tadeusz Urban ur. 1955

Z głębokim żalem i smutkiem przyjęliśmy wiadomość o nagłym odejściu ks. prof. Tadeusza, Jego Magnificencji, Rektora PAD we Worcławiu w latach 1995–2007, ­proboszcza parafii św. Wawrzyńca w Plewie. Opuścił nas cudowny i wielki Człowiek, ceniony przez społeczność Duszpasterz i wybitny naukowiec i wykładowca. Wiadomość o jego śmierci jest wieścią druzgocącą naszą społeczność.

 

Rodzinie, Przyjaciołom, Bliskim, Współpracownikom

wyrazy głębokiego współczucia,

starosta plewski

Stanisław Terlikowski

„Wierzę, że im bardziej się kocha, tym więcej się czyni, gdyż miłości, która nie jest niczym więcej niż uczuciem, nie mógłbym nawet nazwać miłością” – Jan Paweł II

Wielki smutek i żal wywołała w naszej społeczności utrata ks. prof. dr. hab. Tadeusza Urbana uhonorowanego orderem „Wybitnego Plewianina”. Opuścił nas Człowiek wielkiego Serca, Dobroci i Rozumu.

Łączymy się w bólu i pamięci z Rodziną, Bliskimi, Przyjaciółmi i Współpracownikami.

Burmistrz miasta Plewy

Wacław Wrzesień wraz z pracownikami

Urzędu Miasta w Plewie

Dojadłem ciasto i nałożyłem sobie następny kawałek. W tym czasie na zewnątrz rozpadało się na dobre.

– Ale to letnia, przelotna ulewa – powiedziała ciocia. – Zaraz przejdzie. Ale dobrze, że pada, bo już taki zaduch był, powietrze będzie świeże…

Automatycznie pokiwałem głową, coraz bardziej zaciekawiony przypominaniem sobie szczegółów historii.

Przekartkowałem doniesienia, które pojawiły się po śmier­­­­ci, gdy wyszła na jaw wieść, że wujek miał dziecko. Jeden z brukowców stworzył tak tandetną i tanio wyglądającą okładkę, że można było powątpiewać w kompetencje grafika – a był to ogólnopolski dziennik, choć fakt, o niezbyt wysokim poziomie. Może dlatego od lat trzymał swoją pozycję. To było pismo z tego rodzaju, w którym na jednej stronie można znaleźć papieża, porady na komary, kobietę z obnażonymi piersiami i doniesienia o siejącym terror dzbanku. Mimo to zdjęcie powiększonej, zapłakanej twarzy dziecka z ołtarzem w tle i Jezusem było poniżej poziomu. Nawet jak na ich standardy.

Następny, nieco dłuższy artykuł – wydruk z internetowej wersji plewskich wiadomości – opisywał okoliczności ekshumacji:

Dzisiejszego dnia przed szóstą dokonano ekshumacji Tadeusza, zmarłego rektora Papieskiej Akademii Duszpasterskiej we Worcławiu. Decyzję o badaniu podjął sąd. Wyniki za miesiąc potwierdzą ojcostwo lub jemu zaprzeczą. Na miejscu byli obecni: zarządca cmentarza, rodzina i lekarz z Zakładu Medycyny Sądowej we Worcławiu.

(…)

siostrzenica zmarłego nie udzieliła nam komentarza. Przytoczyła jedynie słowa zmarłego: „wielcy ludzie, wielkie afery” i dodała, że jeśli mówi się o innych, to znaczy tyle, że nie są im obojętni.

Ekshumacji dokonano w celu pobrania próbki DNA, co nastąpi jeszcze dzisiaj w Zakładzie Medycyny Sądowej we Worcławiu.

(…)

– Nie można pobrać próbki genetycznej na miejscu – tłumaczy dr Łukasz Szeszkowski, technik badań. – W przypadku gdy konieczna jest ekshumacja, takie pobranie próbki jest trudniejsze niż zazwyczaj i musi się odbyć w sterylnych warunkach, stąd konieczność transportu ciała. Aby wykonać badanie, pobiera się kość, ale dużo zależy od konkretnego przypadku i stanu rozkładu, w którym znajduje się ciało.

O więcej szczegółów zapytaliśmy także profesora Marcina Młynarczyka z Zakładu Technik Molekularnych. Na wyniki badań, jak wyjaśnił profesor, trzeba czekać od tygodnia do miesiąca przez konieczność rozpuszczenia się kości. W razie komplikacji całą procedurę trzeba będzie powtórzyć, przez co ten okres może się przedłużyć. Próbka jest po badaniu przechowywana w zakładzie, przez co nie jest konieczne ponowne wykonywanie badań. (…) Nieoficjalnie udało nam się dowiedzieć, że ciało zabrano, by w wyniku sekcji wykluczyć morderstwo duchownego.

– To nie tak – zaprzecza profesor Młynarczyk. – Ciało jest w zbyt dużym stopniu rozkładu, by próbkę można było pobrać na miejscu. To normalna procedura i nie trzeba się tu niczego doszukiwać.

Sąd, zapytany o sekcję, również dementuje pogłoski.

(…)

Plewianie z niecierpliwością oczekują wyników badania. Przypominamy: plewianka Wioletta twierdzi, że przez 9 lat żyła w sekretnym związku z księdzem. O pomoc poprosiła znanego detektywa, Tomasza Micińskiego.

– Kuria musi płacić alimenty – grzmi Miciński. – Apeluję do biskupa, by powściągnął swoją dumę i wziął odpowiedzialność za swoich księży! Czas skrócić im smycze, biskupie!

Biskup Wojciech Jasinowski mówi o braku odpowiedzialności zbiorowej i umywa ręce od czynów kapłana. Kilka miesięcy temu, gdy pytaliśmy go o domniemane ojcostwo, starannie zaprzeczał.

Równolegle poza sprawą o ojcostwo toczy się sprawa o przejęcie majątku po zmarłym. Zawiłości dodaje fakt, że częścią majątku był spadek po Michalinie Urban, który należy się również siostrzenicy.

Czy prawa ma więc 3,5-letni Tomek czy siostrzenica?

Dowiemy się już niedługo.

Odkładając segregator z artykułami, zauważyłem, że biorąc go wcześniej, strąciłem oprawioną w ramkę fotografię. Wyprostowałem zdjęcie i oparłem ramkę na nóżce. Przedstawiało Tadeusza i Leonarda. Obaj zmarli w tym samym roku – najpierw Tadeusz, w wyniku zatrzymania akcji serca. Zaraz potem do kurii zgłosiła się kobieta twierdząca, że urodziła księdzu dziecko. To wtedy Leonard ruszył w pielgrzymkę motocyklem do Rzymu.

Pamiętam tamten dzień lepiej, niż bym chciał. Trochę się wtedy pożarliśmy.

Jednak nie tylko mnie nasza kłótnia dosyć mocno poruszyła. Przeglądając po śmierci Leonarda jego rzeczy, znalazłem jego pamiętnik. Ostatni wpis z przedednia wypadku brzmiał następująco:

***

Z DZIENNIKA LEONARDA

17 października 2013

To prawda, nie miałem najlepszego zdania o Tadeuszu, a nasze relacje pozostawiały wiele do życzenia, kiedy jeszcze żył. Źle oceniałem jego drogę kapłańską, czym popełniałem oczywiście też grzech, kwestionując Twoje wyroki i to, jakiego Sługę Bożego wybrałeś. Jednak zakłamując swoje myśli, oddalałbym się tylko od wyzwolenia się z nich. Nie mogłem przyjąć oferty, jaką złożył mi Tadeusz. Mogłem odwrócić wzrok, uzasadnić to przed sobą, kryć jego tajemnicę. Wielu zgodziłoby się na protekcję tak ważnego człowieka Kościoła, bo wiązałaby się ona niewątpliwie z szybkim awansem, jednak ja nie chciałem być współtwórcą Królestwa, które Tadeusz tworzył sobie na Ziemi. Nie czuję się jednak lepszy przez swoją decyzję. Jestem zwyczajnie rozczarowany. Wydawało mi się, że gdy zdecyduję się podążać Twoją drogą, życie stanie się prostsze, ale jest inaczej. Czuję się jak Dante w ciemnym lesie pozbawiony drogowskazu; Dante, któremu nie wysłałeś Wergiliusza.

A. bardzo przeżył śmierć Tadeusza, nawet jeśli na pozór to dobrze maskuje. Żal mi go, bo widzę, jak pod tą maską jest tak straszliwie zagubiony… Ja chociaż mam drogowskaz w Tobie, Ty jesteś mi zawsze latarnią, a A. odrzuca każdego i neguje wszystko. Zawsze świadomie ranił mnie i podważał moją wiarę. Trudno go było kochać, ale szczerze go miłowałem, mojego braciszka. Może to moja wina, że tak błądził, może to ja miałem być jego przewodnikiem – i może zawiodłem Cię w roli, którą dla mnie przeznaczyłeś.

Dziś pokłóciliśmy się, choć starałem się za wszelką cenę uniknąć tej kłótni. Jednak okazało się to niemożliwe.

Nie powiedziałem A. o przyczynach mojej decyzji. Nie powiedziałem, że jestem przytłoczony tym wszystkim, jako kapłan i jako człowiek. Że muszę spakować Pismo Święte, kartę i ruszyć motocyklem do Rzymu, bo tego potrzebuje moja Wiara, którą próbują podkopać uporczywe sny i wizje, natrętne jak nieproszeni goście. Jeśli pielgrzymka nie przyniesie skutku, będę musiał prosić o pomoc i Twoje wstawiennictwo Ojca Kacpra, bo lękam się, że sam nie sprostam Twojej próbie. Coraz częściej jestem rozdrażniony i nie mogę się skupić, odczuwam też momentami niechęć do Ciebie, czego w ogóle nie rozumiem.

Oczywiście A. nie mógł się o tym dowiedzieć. Tylko wyśmiałby to i wykpił, a nie chciałem słuchać jego jadowitych słów. Wciąż wierzę, że mój brat jest zagubionym, lecz dobrym człowiekiem.

I wierzę, że można odnaleźć siebie i nie ulec Próbie.

Powiedziałem więc tylko o samej podróży, jednak A. potrafił się wykazać przenikliwością, która wzbudzała we mnie niepokój. Poza głosami i wizjami domyślił się wszystkiego.

Słowa A. raniły i bolały, ale taki już jest. W jednym zdaniu potrafi wyrządzić krzywdę, jak wtedy, gdy zarzucił naszej Mamie winę za śmierć Dziadka, co było samo w sobie absurdalnym oskarżeniem, jednak dosyć mocno ją ubodło oskarżenie ze strony własnego dziecka. Jednak widziałem w nim część dobra. W rzadkich momentach potrafił okazać pokorę, jednak na ogół krył się za maską kogoś, kto rani, by nie zostać zranionym – nie przez brak wiary w Ciebie, ale przede wszystkim przez brak wiary w siebie. Na nim wiadomość o dziecku Tadeusza nie wywarła żadnego wrażenia.

– Nie gwałcił dzieci, nie dawał snickersów za gałę, nie dawał dupy, w czym więc rzecz? – powiedział z właściwym sobie brakiem taktu A. – Poczytaj sobie Diabły z Loudun i historię księdza Grandiera. To Huxleya, tego od Nowego wspaniałego świata. Historia księdza-ruchacza, który tak uczył gry na pianinie córkę burmistrza czy tam jakiegoś innego lokalnego polityka, że zrobił jej dziecko. No i celibat to bezżeństwo, wy przecież nie składacie ślubów czystości tak jak zakonnicy. Ty też mógłbyś czasem coś dźgnąć. Przecież w razie „W” i tak macie fundusz alimentacyjny dla dzieci księży. A ta młoda wdówka, która prawie dostaje orgazmu, jak się u ciebie spowiada? Nie dałbyś jej rozgrzeszenia kutasem?

Rozdrażniło mnie to i wtedy wybuchłem. Przyznaję, że zachowywanie wstrzemięźliwości nie przychodziło mi z łatwością, tym bardziej że w przeciwieństwie do wielu parafianek, które musiałem temperować, ukracanie zapędów Katarzyny było szczególnie trudne i kosztowało mnie najwięcej wysiłku. Pilnowałem, by nigdy nie być sam i codziennie modliłem się, by nie ulegać pokusie.

Oczywiście byłem realistą i wiedziałem, co się dzieje w Kościele. Byłem też przygotowany na przytoczenie przez A. przykładu Aleksandra IV, papieża, który z synem Cezarem organizował orgie. A. wykorzystywał swoją erudycję do wyciągania takich historii, by próbować mnie nimi zirytować. Sam nawet znałem wśród księży ojców mających kochanki czy kochanków. Niektórzy spowiadali się z tego, inni nie widzieli w tym nic złego. Nie mnie ich osądzać, nie ja jestem sędzią Sług Bożych, nie ja jestem Stróżem Braci moich, nawet jeśli tak bardzo chciałbym przybliżyć ich Tobie.

8Men’s cave (ang.) – alegoryczne określenie miejsca, w którym mężczyzna w odosobnieniu może oddawać się swoim zainteresowaniom.

Sine umbra

ISBN: 978-83-8219-391-6

 

© Maximilian Kryk i Wydawnictwo Novae Res 2021

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

 

REDAKCJA: Jędrzej Szulga

KOREKTA: Małgorzata Knight

OKŁADKA: Artur Rostocki

KONWERSJA DO EPUB/MOBI:Inkpad.pl

 

WYDAWNICTWO NOVAE RES

ul. Świętojańska 9 /4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

 

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.