Szpetnicy - Maciej Kapuściński - ebook + książka

Szpetnicy ebook

Kapuściński Maciej

2,0

Opis

Jest rok 2004. Polska powoli wchodzi w nową epokę – za kilka miesięcy ma dołączyć do krajów Unii Europejskiej. Trzej studenci, Rafał, Andrzej i Piotr, planują zamienić nudny odczyt, poprzedzający wystąpienie prezydenta, w bezkompromisową akcję polityczną. Marzy im się rewolucja i stanowcze wystąpienie przeciwko władzy. W rzeczywistości jednak każdy z nich prowadzi własną walkę, miotając się między przeszłością a teraźniejszością i gubiąc się w podejmowanych decyzjach. Kilka z pozoru zwykłych styczniowych dni dla każdego z nich okaże się decydującym momentem w życiu, a w tle działań młodych spiskowców pojawia się Gdynia – symbol odrodzonej Polski.

Czy pragnienie dążenia do lepszego jutra naprawdę jest tym, co kieruje działaniami młodych idealistów? Jaki świat sobie wymarzyli i jaką cenę przyjdzie im za niego zapłacić?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 481

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Gdy Jezus siedział w domu za stołem, przyszło wielu celników i grzeszników i siedzieli wraz z Jezusem i Jego uczniami. Widząc to, faryzeusze mówili do Jego uczniów: „Dlaczego wasz Nauczyciel jada wspólnie z celnikami i grzesznikami?” On usłyszawszy to, rzekł: „Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają. Idźcie i starajcie się zrozumieć, co znaczy: Chcę raczej miłosierdzia niż ofiary. Bo nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników”.

Mt. 9, 10-13

Pątnicy

04.01.2004, wczesny ranek

Zanurzył się jeszcze głębiej, tak by zapomnieć; tak by choć przez chwilę stracić panowanie nad sobą, bo tylko ta jedna chwila była warta tego wszystkiego. Za moment, gdy skończy, poczuje wstręt do siebie, do niej. Uczucie to rozciągnie się w sobie, cieleśnie go zmiękczy, przez moment zabierze mu wszelką ochotę do życia, nawet wtedy gdy jej nagie ciało, delikatne i jędrne, będzie leżało przed nim przez dłuższy czas – nieskazitelnie niesyte i grzesznie młode, przede wszystkim dorodne w swej cielesności – będzie potęgować tę całą jego niemoc. I choć nie chce się do tego przyznać, wyraźnie widzi swoją ułomność; potrafi ją nazwać, potrafi ją opisać, ale nie potrafi jej przemóc, nie umie jej nie popełniać, zupełnie jakby jej istnienie było koniecznością, której nie miał prawa powstrzymać. Właściwie to dawno się temu poddał, dawno przestał z tym walczyć, ale za każdym razem, gdy się z nią kochał i gdy ten akt dobiegał końca, uczucie tej jego niedoskonałości gniotło w nim wszystko to, co powinno być przyjemne i piękne. I w tej chwili stawał się świadomy całego zła, które jej czyni – prawdy, której jeszcze nie znał, i wolności, do której nie dorósł. Ten moment jednak szybko mijał.

To, jak na niego patrzyła, nie dawało mu satysfakcji, ale pokazywało mu, jak ta satysfakcja powinna wyglądać. Wiele razy, dziesiątki razy wpatrywał się w jej spojrzenie; dyskretnie dostrzegał, a raczej podglądał, jej pasję kochania go. W pewnym sensie jej tego zazdrościł – uczucia, którym była wypełniona – i choć nie przyznałby się do tego przed nikim, to czerpał z tego siłę, asymilował tę wygodę, którą dawała mu jej osoba. Widok miłości, jaką miała w oczach, miał w sobie coś z wolności, z jej świadomego wyboru, absolutu, który przytłaczał go swą bezgraniczną siłą. To był pretekst, by istnieć na poziomie absurdu – koniecznego, smutnego i prozaicznego człowieczeństwa, które rozumiał w tym kontakcie z nią; które jemu dawało wygodę w postaci jej mieszkania i bezgranicznej namiętności, a jej nadzieję, że tak już będzie zawsze.

Ostatnie przyjemne otarcie o jej łono pozostanie na chwilę jeszcze w jego pamięci niczym szczegół, którym było w tej relacji do niej. Zionęło cząstką niezłomnej, młodej żarliwości, której domem były ich ciała, ale nic poza tym. Dlatego gdy skończył, przestał ją całować, jakby to był jej winien. Kładł się obok, zwykle odwracał się od niej, czasami tylko akrybia jego wzroku frenetycznie i ulotnie zasiadało na jej głębokim spojrzeniu, zastygając gdzieś w niezgłębionych przestrzeniach jej bezkresnej miłości. Rzeczywiście w tej chwili wszystko wydawało mu się okrutnym kłamstwem. Nie potrafił tak patrzeć jak ona; nie potrafił być tak szczęśliwy jak ona, gdy tak na niego patrzyła. Zdarzało się wtedy, że nienawidził jej i pogardzał nią, czując wyższość, choć tak naprawdę wiedział, że myśląc tak, czując w ten sposób, oszukuje samego siebie. Jednak nad tym wszystkim istniał jego wstręt do tego, co robił – silniejszy, im bardziej jej pragnął. I czuł całym sobą, że nad niczym nie panuje, tak jak nie panował nad tym, co jej czynił. Niezrozumiane słowa, których jeszcze nie wypowiedział i których świadectwo nie objawiło mu się w jego świadomości, trwały i czekały jego odkrycia. Krzywda, jaką wkrótce jej wyrządzi, gdy zostawi ją samą sobie, jeszcze nie istnieje w jego świadomości, tylko czyha na swoje przeznaczenie. Tak naprawdę jeszcze nie rozumiał tego, co się z nim dzieje.

Patrzył więc przed siebie w głuszę przestrzeni pokoju, od czasu do czasu spoglądając na mroki zimowego poranka, na pierzeję ulicy Tatrzańskiej, na dalszą panoramę dzielnicy, której kontury dalekich domów budowały filary wyobraźni, a wzbogacane czasami nurtem bieli płynącej z odległej, wysokiej przestrzeni, zapewne zdmuchiwanej z wierzchów korony drzew, wydawały mu się częścią niezwykłej i dalekiej czeluści. Ona zaś patrzyła na niego, jakby czytała go na wskroś; jakby ta jego obojętność na nią przerażała ją, dlatego milkła i po wszystkim nic nie mówiła. To ją trzeźwiło, szczególnie to, co mogłaby usłyszeć, tym bardziej że za każdym razem po wszystkim chciała go poprosić, by zamieszkał z nią na zawsze, by wypełnił tę próżnię, jaka ją otaczała; tę samotność, z którą sobie nie radziła; ale zawsze brakło jej woli i odwagi, by to zrobić. Jakby istniała jakaś cząstka rzeczywistości, której nie chciała znać, chociaż ta krztyna realizmu tkwiła w niej niczym zwierzę juczne, które zaprzęgnięte w jej uczucie, ciągnęło je z dala od prawdy; chociaż wiedziała, że ten autentyzm jest częścią rzeczywistości, a przynajmniej domyślała się jego istnienia. Być może była to jej duma, a być może chodziło o to, że nie bała się samotności, ale tego że to wyobcowanie mogłaby się toczyć bez niego; ze świadomością, że on istnieje bez niej.

– Zostań jeszcze trochę, przecież nie masz dziś uczelni – Alicja mówiła zachęcającym głosem, gdy już wstał i szedł w stronę łazienki, by orzeźwić się zimną wodą; by się umyć i przygotować do wyjścia. – Jeszcze szóstej nie ma… Mógłbyś zostać dłużej…

Chciała, by zabrzmiało to zachęcająco; chciała, by nie odmówił; chciała podejść i zanurzyć go w sobie, tak by zatrzymać go jeszcze przez chwilę. Patrzyła na martwy knot świeczki, który ożywiła w żywy i ruchliwy płomień. Pojawił się cień podobny do walca, podobny do pachołka, który zwracał na siebie uwagę drganiem i niewyrazistością. Spojrzała na otwarte okno. Niechętnym, ale energicznym ruchem wstała, zrzuciła z siebie pościel i zamknęła je. Wtedy jej odpowiedział. Był już ubrany i gotowy do wyjścia.

– Nie mam zajęć, ale chcę koniecznie zaliczyć dziś historię na konsultacjach.

Gdy mówił, wszystko wydało się lapidarnym: słowa, ich kontekst, jej nadzieja, że może za chwilę zmieni zdanie; moment, gdy patrzyli sobie w oczy.

– No tak, ale jest szósta, mógłbyś coś zjeść, przynajmniej wypić coś ciepłego…

– Wypiję na uczelni. Poza tym chcę się jeszcze przejść miastem i nabrać siły.

Odgarnął pościel i usiadł na łóżku, po czym zaczął zawiązywać rachityczne sznurowadła martensów, przez cały czas czując jej głodne spojrzenie na sobie.

– Kiedy przyjedziesz?

Wstał i delikatnym dotykiem ust dał jej znać, że jej nie odpowie, przynajmniej dosłownie. Słyszała tylko, jak przechodzi przez korytarz i otwiera drzwi wyjściowe. Mogła się tylko domyślić, co się działo potem: jak poprzez ciemną i mroźną klatkę starej kamienicy idzie swym chłopięcym krokiem i znika gdzieś w otchłani mrocznego jeszcze poranka. W rzeczywistości zamknął drzwi jej mieszkania i całym swoim ciałem przywarł do nich, chowając twarz w dłoniach. Czekał przez moment, aż niepokój odejdzie i oddali go od świata powikłań, które go z tym miejscem wiązały. Ale gdy ten nie odchodził, starał się sobie to wszystko ułożyć. Powstała zatem myśl – szlachetna i konkretna – że gdy następnym razem tu przyjdzie, przestanie ją okłamywać i powie jej, że to koniec i że nigdy więcej do niej nie przyjdzie.

Uchylił lekko drzwi klatki schodowej, tak by wpuścić do środka mroźne powiewy wiatru, a po chwili je zamknął. Teraz, gdy poczuł powietrze i oswoił się z jego srogą i agresywną zawziętością, szalikiem opatulił szyję, założył kaszkiet i zapiął dokładnie kapotę. Nie miał rękawiczek, dlatego zanurzył dłonie w głębokie obrywy czarnego płaszcza. Wyjrzał przez okno na ulicę wypełnioną mroczną i nocną aurą. Cały pejzaż przestrzeni Tatrzańskiej wydawał się zastygły w bieli, a jedynym przejawem życia, jaki można było dostrzec na ulicy, były podmuchy wiatru. Przez chwilę patrzył z podziwem, jak ich nieprzejednane zrywy rozdmuchiwały stateczne stogi śniegu.

Wyszedł.

Spojrzał przed siebie w dolinę śródmieścia, w najdalsze linie panoramy Gdyni. Morze tylko poprzez nieustanną własną pracę odróżniało się od przestrzeni atramentowego poranka i jeszcze ciemniejszego, modrego firmamentu. Dla osoby obserwującej to zjawisko oczywistym było zagubienie się w tych trzech odcieniach ciemności. Śródmieście jeszcze spało. Z miejsca, w którym stał, widać było, jak jego pojedyncze ogniwa stopniowo i systematycznie powolnie budziły się do życia. Z lewej strony horyzontu rozpościerał się feeryczny obraz lasu. Kontemplacyjny i tajemniczy ozdabiał przestrzeń miasta, roznosił aurę spokoju i wyciszenia, zdawał się strażnikiem tego, co hieratyczne i niezgłębione.

Ruszył wzdłuż jego grani. Wtedy usłyszał znajomy głos. Odwrócił się i dostrzegł stojącą obok niego Alicję w jasnym, gabardynowym płaszczu, z opatuloną szalikiem szyją i gołymi stopami zanurzonymi w ciepłych kapciach. Stała i patrzyła na niego. Przechyliła się, by wyszeptać mu parę zdań; by zburzyć to, co sobie wobec niej przed chwilą postanowił; by oczarować go choćby na ten jeden nieuchwytny moment. Schowała mu do kieszeni płaszcza śniadanie, włożyła ręce w jego poły, jakby czegoś szukała; jakby wewnętrznej znanej tylko mu i jej kieszeni, w którą schowa klucze. Następnie, gdy wyciągnie już te drobne dłonie, wyjmie mu z zewnętrznej kieszeni rękawiczki, które mu wręczy, i gdy uzyska pewność, że dziś jeszcze do niej wróci, pobiegnie z powrotem do kamienicy.

Ruszył przed siebie. Szedł dosyć szybko, nie zważając na słabe oświetlenie ulicy oraz na śliskie i lekko ośnieżone podłoże chodnika. Tak jakby w tym szybkim chodzie kierował się wyostrzoną czujnością lub pamięcią o wszystkich szczegółach tej arterii, którą tak często ostatnio przemierzał. Kontemplował. Myśli biegły mu szybko – to do nieodległej przeszłości, to do nadchodzącej przyszłości – zupełnie jakby gubił się w tych wycinkach czasu, które przecież miały własną chronologię. Dlatego potrzebował długiego spaceru, by sobie to wszystko ułożyć i uporządkować. Tym bardziej że od dzisiejszej wizyty u wykładowcy będzie dużo zależało, przynajmniej za dużo jak na jeden zwykły egzamin.

Ulica Wolności, ciemna od nocy i biała od zimy, stężała w swym przeznaczeniu. Nie było jeszcze na niej nikogo – ludzi śpieszących do pracy, dzieci idących do szkoły, samochodów przemieszczających się przez jej stromy charakter, dalekich odgłosów symbolizujących nadejście dnia pracy. Tylko w niektórych domach paliły się światła. Powietrze, srogie i przejmujące, utrudniało oddychanie. Czasami wiała bryza. Dęła do góry, po spadzistym wzgórzu dzielnicy, zabierając za sobą pył śniegu, strzepując go z drzew i dachów i roznosząc go w mroźnym powietrzu.

Dopiero gdy doszedł do Warszawskiej, wszystko się odmieniło. Pojawiły się pierwsze samochody i trolejbusy. Mniejsze grupy ludzi podążały w tylko im znanych kierunkach. Architektura ulicy stała się wyrazistsza i bezpośrednia. Prosta i zaniedbana pierzeja arterii zamknięta w szpalerze starych kamienic ciągnęła się dalej ku południowej części miasta. Stamtąd słychać było już odgłosy ruchliwych ulic Śródmieścia, które tutaj właściwie się zaczynało.

Lubił te fertyczne zjawisko miasta, w którym istniały jednocześnie anonimowość i indywidualizm; coś, co stanowiło o nieustannej jednostkowej odmienności w tym nurcie ciągłego ruchu, a jednocześnie składało się na jedną, koherentną całość. Tu dostrzegł tego początki i tu się w nie zanurzył. Ominął Warszawską, wszedł w tunel dworca, z pudełka wydobył ostatniego papierosa, zapalił go, wmieszał się w gromadę spieszących się ludzi i przez chwilę zapomniał o tym, co go nurtowało.

Szedł powoli, często się zatrzymując. Ludzie, którzy go mijali, pomimo wczesnej pory dnia nie byli zaspani, a wręcz przeciwnie, wydawali się pobudzeni rześkim i srogim charakterem poranka. Przyglądał się dokładnie stroskanym obliczom ich twarzy, rzeźbionym przez smutek rysom, nieodgadnionym i nietransparentnym spojrzeniom. Zupełnie jakby chciał w tej właśnie chwili odnaleźć w nich bliską osobę; kogoś, kto w jednym spojrzeniu wyraziłby pewien wyłom wobec istniejącej rzeczywistości; z kogo emanowała mądrość, której szukał, i odpowiedzi, której potrzebował. Większość fizjonomii była jednak zmęczona, melancholijnym wzrokiem szukając pocieszenia, nieraz błądząc po omacku w przestrzeni i doszukując się nadziei.

Szedł przed siebie. Gdy był już po drugiej stronie dworca, tuż przy jego wyjściu, prawie w przestrzeni centrum Śródmieścia, poczuł lekkie szarpnięcie za poły płaszcza.

– Nie ma pan paru złotych? – usłyszał delikatny kobiecy głos wypełniony akcentem, który skojarzył ze wschodem kraju. Twarz pytającej, ładna i dojrzała, zdradzała bezradność i prośbę, której nie mógł zlekceważyć. Tym bardziej że wzrok, który na nim osiadł, skierował jego spojrzenie na małą, anielską istotę siedzącą trochę dalej na ławce. – Wczoraj tu przyjechaliśmy, mała jest głodna, nie mamy dokąd iść.

Stali w miejscu, gdzie ścierały się szlaki wchodzących i wychodzących ludzi, dał więc do zrozumienia, by odeszli w boczną przestrzeń.

– Mam kanapki, nic więcej… – Spojrzał na nią, jakby przepraszał za ubogą merytoryczną kolokację.

– To dużo, byłabym wdzięczna… – Spuściła głowę. Nie wiedział, czy zrobiła to z grzeczności czy z rozczarowania.

Wyjął siatkę z domniemaną zawartością, otworzył ją, by się upewnić, co skrywa, po czym pewnym ruchem wręczył ją tej nieznanej mu osobie. Miała delikatne ręce i długie, kościste palce, którymi z podziękowania opatuliła jego dłoń oraz spojrzała wdzięcznym wzrokiem pełnym niewysłowionej wrażliwości. Tkliwość jej istoty zawstydziła go do tego stopnia, że nie mógł dłużej patrzeć jej w oczy. Wydała mu się zbyt młodą osobą jak na matkę, zbyt uroczą na tę sytuację, zbyt dobrze ubraną, by prosić o to, o co prosiła. Nie śmiał o nic pytać. Całe rozumowanie zamknął w tym, co usłyszał; w tym, co zinterpretował. Wykładnia akcentu dezawuowała dalszy schemat myśli. To mu wystarczało.

– Dziękuję. – W jej głosie wyczuwało się bezradność i dumę, która wstrzymywała potok łez. Uśmiechnął się niemrawo, już chciał odchodzić. Wtedy przyszła mu na myśl Alicja i jej prawie wolne mieszkanie. Puste i wielkie, bodajże trzy niezamieszkałe pokoje. Widział, jak odchodzi:

– Pani poczeka! – Wyjął kartkę i długopis, oparł wszystko o stojący automat i wypisał adres na Tatrzańską, po czym wręczył go jej.

– Co to jest? – zapytała z nadzieją w głosie.

– Tu może pani iść. Pani powie, że jest pani od Piotra; że ja panią tam przysłałem.

– Pan wybaczy, ale to za dużo… – mówiła śmiesznym akcentem, jakby nie wierzyła temu, co usłyszała – ja nie mogę robić panu takich kłopotów…

– Tam, gdzie pani pójdzie, takie kłopoty jak pani osoba się przydadzą…

– Nie rozumiem…

Z dala słychać było krzyk dziecka; małej zniecierpliwionej dziewczynki:

– Mamo, chodź już!

– Tam mieszka dwudziestoletnia dziewczyna o imieniu Alicja. Ona jest sama. Jeśli się nie mylę, są trzy niezamieszkałe pokoje, więc nie będzie żadnego problemu. Nie powinno być – przerwał i poprawił jedną cyfrę, by stała się wyraźniejsza. – To jest jej mieszkanie, ale nie powinno być problemu.

– Ja nie potrzebuję…

– Wie pani, jak trafić?

– Nie jestem stąd…

– Pójdzie pani tunelem na drugą stronę dworca, a dalej ulicą cały czas do góry. Trafi pani na dzielnicę Działki Leśne, a tam się pani zapyta kogokolwiek o wskazany adres.

Ta sama dziewczynka, która przed chwilą krzyczała, teraz stałą przy nodze swojej mamy. Spojrzał na nią i od razu dodał:

– Najlepiej będzie, jak pani tam od razu pójdzie. Mała tu może się zaziębić.

Patrzyła na niego ze zdziwieniem, w którym dostrzegł niedowierzanie temu, co się stało. Wyobraził to sobie tak, że jeszcze kilkanaście minut temu ta nieznana mu kobieta siedziała na ławce, patrzyła na niedający nadziei dworzec miasta, opatulona starym kocem trzymała małą na kolanach, gładząc jej śpiącą główkę i myśląc o tym, co powinna zrobić, by jej córka coś zjadła, gdy się przebudzi. Zastanawiała się, jak powinna odpowiedzieć dziecku, gdy to zapyta ją, co dalej z nimi będzie. Wtedy obudziła małą i stanęła przed tłumem. Liczni, obcy i niechętni ludzie mijali ją, jak mijają jego – jakby była niewidzialną istotą. A być może tak się czuła? Być może przez chwilę nią była, osobą spoza tej rzeczywistości, wstydzącą się podejść, wstydzącą się prosić, nawet niewiedzącą, jak to się robi. Bezradna i przerażona, zmęczona nocą w tym miejscu, tym nieustannym czuwaniem, chciała już wrócić do córki, na ławkę, do nieuniknionych rozmyślań i wtedy ujrzała jego. Szedł zamyślony, niosąc aurę inności, która rozpościerała się dla niej w jego chodzie i spojrzeniu, zbliżała się więc jego postać, jakby trochę jej znajoma, jakby jej przyjazna.

– Przepraszam, ale muszę już iść – wyraził się stanowczo, choć uprzejmie. Tak jakby nie do końca wiedział, czy postąpił słusznie. Tak jakby cała ta sytuacja wydała mu się absurdalna; jakby chciał ją jak najszybciej zakończyć; jakby grzeczność, do której się posunął, była czymś nierealnym, czymś sztucznym i schematycznym. Czymś, co go przerastało.

Odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia. Uśmiechnął się na myśl, że jednak będzie głodny. Wyszedł, ale od razu, jeszcze w przejściu, przystanął. Przypomniał sobie o zegarku, który gdzieś głęboko w płaszczu tykał swoją wartość, uchodząc za drogi antyk w swojej profesji, będący prezentem od dziadka, który kupił go w Nowym Jorku kilkadziesiąt lat wcześniej. Sam od dawna nie wiedział, co z nim zrobić. Myślał więc, jak się go pozbyć, tym bardziej że nie znosił nosić ze sobą czasu – tego jarzma zabierającego mu poczucie wolności, jak uważał od jakiegoś czasu.

Musiał być sporo wart – pomyślał. Przynajmniej tak mu kiedyś ktoś powiedział. Patrzył więc na niego uważnie; trochę z podziwem, trochę z obrzydzeniem; lecz w końcu postanowił wrócić i dołożyć go w pakiecie do tych kanapek. I gdy chwilę później stanął w tym samym miejscu, ich już nie było. Tak jakby w ogóle nie było ich nigdy. Ta sama ławka, przed momentem zajęta przez dwie osoby, teraz była pusta. Kartka z adresem leżała przy niej. Z daleka zobaczył kontur jej osoby, jak idzie w stronę wejścia na perony.

Wyszedł z dworca. Zimowy mrok schodził z placu Konstytucji, odkrywał jego przestrzeń, cały jego inwentarz, który Piotr znał na pamięć. Nie musiał patrzeć, by ujrzeć urbanistyczny chaos czy jego wyraziste zaniedbanie. Ale patrzył, bo chciał widzieć; bo nieustannie tęsknił za widokiem tej części miasta, od której miał zwyczaj zaczynać poranny spacer. Szczególnie o tej wczesnej porze dnia, kiedy kolorystyka i estetyka zlewały się z przestrzenią, a na pierwszy plan wychodziły forma, kształt i przesłanie bryły. Opływowość i harmonijność. Budynek sądu i budynek banku budziły się właśnie do życia przez nadchodzący dzień, przez powolny, mający wkrótce nadejść napływ ich pracowników, przez falę petentów. W ich bryłach w niektórych miejscach zapalały się światła, ukazywali się ludzie, otwierały się okna. Z każdą chwilą, gdy aura nocy przybierała jaśniejszą powłokę, ukazywała się jednocześnie zbutwiała część tych kamienic, tak by pokazać ich zaniedbanie, swoistego rodzaju nagość, której wobec nadchodzącego świtu i dnia nie mogły ukryć. Stawało się to zatem stopniowo, tak by można było się przyzwyczaić do takiego stanu rzeczy będącego jakby chorobą, a przynajmniej przewlekłością.

Przeszedł na drugą stronę placu, ruszył ku Starowiejskiej, przez chwilę wahając się, czy nie przejść od razu na 10 Lutego. Nieunikniony nawyk spacerowania Starowiejską dezawuowały jednak te rozważania. Spojrzał przed siebie w coraz wyraźniejszą postać poranka. Zarysy zwyczajnej i nieokazałej architektury ulicy ciągnęły się daleko przed nim. Ich prostota i skromność sprawiały wrażenie otwartości, dawały złudzenie równości i braterstwa. Biel śniegu wydawała się nieodłącznym elementem całej arterii. Przykryła chodniki i samochody, drzewom odebrała ich naturalny ciemny kolor. Tuż pod nimi w niektórych miejscach gnieździła się w postaci hałd i kasztów (stogów). Jedynie środkowa i brukowana część ulicy mieniła się swą brunatną, niezależną barwą.

Szedł wolno, na przekór mroźnemu powietrzu, jakby umyślnie się nie spiesząc. By uciec od rozważań o profesorze Godeckim i egzaminie, co chwila przystawał przed witrynami sklepów, restauracji czy biblioteki. Wpatrywał się w ich treści, w ich szczegóły, w ich alternatywny przekaz rzeczywistości. Znudzony przerzucił wzrok na pierzeję ulicy, a jego spojrzenie mijało coraz bogatsze formy gdyńskiego modernizmu. Przypatrywał się kalenicom, jak ich proste linie wieńczą dzieło kamienic, oddając ducha ich prostoty i otwartości. Niektóre jednak odbiegały od monotonności, były szczególne i wyjątkowe; sublimowały odmienność, jakby cyzelowały niezależność. Wprowadziły go na Abrahama.

Przeszedł przez ulicę kantorów, niektóre z nich były już otwarte, zupełnie jakby nieustannie trwały w tym stanie. W powietrzu unosił się świeży zapach pieczywa i słodkości, który narastał i wzbudzał w nim znajome, przyjemne uczucie głodu. Na wystawie sklepu z zabawkami piętrzyły się bujne ozdoby świąteczne. Ich istota przyćmiewała całą widoczną galerię, przez moment wrócił więc do swojej ostatniej Wigilii i do tych dwóch dni po niej, kiedy było przyjemnie i beztrosko; kiedy cykl świąteczny zawarty został w byciu z Alicją, dobrym jedzeniu, długim śnie i dalekich spacerach po gdyńskich lasach.

Przystanął już na 10 Lutego. Wszystko było w procesie, in statu nascendi. Dzień, który się zaczynał; głód, który go naszedł; myśli, które mu ciążyły, a od których próbował uciec. Wahał się, czy może nie pójść w stronę Bulwaru Nadmorskiego, w stronę brzegu, w stronę alei Piłsudskiego, by dojść nią na stację. Silny powiew wiatru od morza zniechęcił go do pójścia w tamtym kierunku. Dlatego ruszył w przeciwną stronę, do dworca głównego. Tak zwykle tamtędy chodził. Starowiejska, plac Konstytucji, Św. Piotra, Derdowskiego, Waszyngtona, Bulwar i Piłsudskiego stale, od czasów liceum, były niezmieniającym się traktem jego wędrówek.

Arterie mijał szybko. Nie patrzył przed siebie. Nie widział monumentalnych budowli seledynowego banku i szarej poczty. Ledwie dostrzegł skrzyżowanie z Władysława IV, które przeszedł śpiesznie i obojętnie. Zatrzymał się dopiero przed cokołem powstającego budynku, gdzie paru młodych ludzi przygotowywało się do prac budowlanych. Przebiegł na drugą stronę ulicy i stanął na 3 Maja. Blady i smutny odcień chmur przykrywał firmament, ciążył na nim swym mrocznym klimatem, piętrzył się, zwiastując schyłek spokojnego poranka.

Przystanął na moment przed kioskiem z gazetami, przed którym starsza kobieta szybkimi ruchami zawieszała ramkę z gazetą, i która po skończeniu tej czynności śpiesznie wróciła do wnętrza stoiska. Liczył, że będzie to gazeta lokalna i się nie pomylił. Przejrzał stronę główną i uśmiechnął się, jakby poczuł ulgę. Jednak w tej samej chwili zagrzmiało, zaczął padać śnieg, mżyć coraz mocniej w sposób dokuczliwy, a jego duże płaty pazernie siadały mu na odzienie i twarzy, pod wpływem wiatru raz po raz zmieniając kierunek. Podbiegł więc pod klatkę kamienicy i stanął tuż przy kawiarni Cyganeria.

Zaczął się zastanawiać, co począć dalej. Było po siódmej, na uczelni miał być koło dziewiątej, wciąż jednak nie miał ochoty, a raczej odwagi, by myśleć o ustnym egzaminie, a co dopiero jechać do Gdańska i go zdawać. Teraz żałował, że zabiegał o ten szybki termin, który wtedy wydawał mu się jedynym rozwiązaniem obcej i niedostępnej przyszłości. Egzamin, który miał go odciążyć od wysiłku letniej sesji, niespodziewanie stawał się przeszkodą – mglistą i niepojętnie daleką, niemal beznadziejną. Godecki – jak myślał – nie zadowoli się merytorycznym kontekstem ich spotkania, to wydawało się oczywiste. Jednak to mógł przewidzieć już dwa miesiące temu, gdy w tym samym miejscu – w lokalu, który znajdował się obok Piotra – zakreślał plan puczu swojego pokolenia. On, Rafał i Andrzej siedzieli w Cyganerii do późnej nocy, aura tytoniowego dymu wskrzeszała ich młode, naiwne myśli, a oni nadawali ich formom rzeczywiste kształty.

Wtedy właśnie poczuli ten dar, jaki dostali od Boga, od toczącej się historii, który sprawił, że pierwszy raz w swoich młodych egzystencjach ich postacie nabrały nowego i dziejowego kontekstu. Spojrzał za okno na miejsce, gdzie wszystko się zaczęło; na pusty szezlong znajdujący się za szybą klubu usytuowany zaledwie dwa metry od niego, który w tej chwili tkwił niczym jałowy i bezpodstawny mebel, i na stół mający pełnić jego symetryczne uzupełnienie. Sprzęty te wyglądały blado i nużąco, powietrze unoszące się nad nimi wydawało się zmęczone i tęgie, a ociężałe tkwiło w przestrzeni, w jakiej zostało zamknięte. Jedynie nieuchwytne ruchy fertycznej kelnerki doprowadzającej ład lokalu do porządku wydawały się czymś zupełnie optymistycznym, dalekim od wszelkiej pejoratywnej strony chwili i przestrzeni, którą właśnie obserwował.

Patrzył na nią z podziwem wcale nieukrywanym, z zachwytem obserwowania jej osoby jako zjawiska radosnego i optymistycznego. Miał wrażenie, jakby ją znał; jakby była mu bliska. Przykleił wzrok do jej ciała, skwapliwie obserwując każdy jej ruch, każdy jej gest, ale tak naprawdę szukał jej twarzy, jej spojrzenia, wyrazu jej fizys, jego interpretacji wobec tego, co by wyczytał; co by dostrzegł w jej wnętrzu. Był jej ciekawy. Jakby potrzebował tego, by w tej lapidarnej chwili dostrzec jej człowieczeństwo, jej kobiecość, istnienie Boga w jej osobie. Szczególnie Boga. To zjawisko, które by wyczytał – które czuł, że żyje tam w niej samej – dałoby mu wiele… Patrzył więc na nią i zazdrościł. Zazdrościł jej pasji i jednocześnie obojętności w której tkwiła. I z każdą sekundą to uczucie narastało.

Zamyślił się i odwrócił wzrok. Wtedy nagle znikła.

Ta jedna osoba znikła w przestrzeni, jaką dostrzegał. Oparł się więc bokiem swojej postaci o szybę klubu i zanurzył w potoku własnych myśli, we własną przeszłość. Dzień, choć wypełnił się śnieżną bielą, zapowiadał się niemrawo. Teraz tak naprawdę to zauważył. Nie było żadnej dyferencji między tym, co czuł i tym, co widział. Żadnej ambiwalencji jego świata i tego, który go otaczał. Zionęło srogością w dwie strony, tak jakby nie było granic między sferą jego odczuć a przestrzenią, którą widział. Zdawało mu się w tej chwili, że centrum miasta to lustrzane odbicie jego osoby.

Przypomniał sobie ten wieczór, gdy przyszedł im powiedzieć. Było to zaledwie niecałe dwa miesiące temu. Rafał i Andrzej siedzieli w Bohemie już dłuższy czas, dopijali trzecie piwo, widać było po nich narastające napięcie w gestach i podniecenie w wyrazie ich twarzy. Dyskusja dotyczyła życiorysu marszałka Piłsudskiego. Panowie spierali się, który okres z życiu Marszałka był ciekawszy – łódzki, gdy powstawał „Robotnik” czy ten późniejszy, „galicyjski”, gdy tworzyły się zręby Wojska Polskiego. Absurdalna jałowa studencka debata prowadząca do niczego.

Gdy wszedł na ich piętro, wydał im się jakiś inny, szczególnie na tle ciemnego lokalu, którego słabo oświetlona aura sublimowała jego postać w jakiś tajemniczy i rewolucyjny klimat. W niektórych miejscach jego zimowego odzienia piętrzył się listopadowy śnieg, a jego biel deprecjonowała się z każdą chwilą, po czym znikła. Tytoniowy dym przesiąkał jego dopiero co przybyłą osobę swym niewidzialnym znaczeniem, szczególnie tu, na górze, wydawał się nieznośnym w swym dużym stężeniu.

Andrzej i Rafał patrzyli na jego zbliżającą się twarz, widząc w niej niespotykane dotychczas oblicze. Biła z niej jakaś nieznana radość i pewność dziejących się rzeczy. Ponieważ nie widzieli się przez dłuższy czas, Andrzej wstał od razu, przywitali się przyjaznym uściskiem, wymieniając krótko porozumiewawcze spojrzenia. Rafał nie wstawał – uśmiechał się tylko. Podali sobie dłonie. Czarnowłosa kelnerka zapytała, czym może służyć. Zamówił całą kolejkę palonego na swój koszt. Piotr patrzył uważnie na Andrzeja, jakby chciał się upewnić co do autentyczności jego osoby. Robił to zresztą zawsze, gdy ten wchodził na prom do pracy na dłuższy czas. Dopatrywał się w nim szarego pyłu gnieżdżącego się zaraz pod jego brwiami. Te podkrążone oczy miały dla Piotra wymiar dokumentarności jego cierpienia i w pewnym sensie, jak wierzył, stopnia odczuwania Boga przez jego najbliższego przyjaciela, bo ten pył szczególnie narastał podczas jego niebytu tutaj, na lądzie, a raczej bytu tam, na morzu; tam, gdzie był sam na sam ze światem własnych problemów oraz ze światem problemów ludzi, z którymi pracował. A to Andrzeja przewyższało.

– Dzisiaj rano zszedłeś? – Piotr zapytał pełen radości.

– Nie, po południu. Prom nie wypłynął, trochę wiało. Przetrzymali nas… no ale zrobiliśmy swoje. I tak przynajmniej nas wypuścili.

– Najważniejsze, że nie wypłynęli. – Rafał spojrzał na Piotra, po czym zwracając się już bezpośrednio do Andrzeja, kontynuował: – Znając twoją podatność na sztormy, długo byś nie wytrzymał. – Wyjął papierosa i rzucił paczkę w stronę Piotra. – A ty co taki wesoły?

Piotr rozejrzał się, jakby chciał się upewnić, czy nikt ich nie podsłuchuje. Nachylił się, dając im do zrozumienia, że nie będzie głośno mówił. Przybliżyli się, lecz po chwili wszyscy się cofnęli, gdyż młoda ciemnooka dziewczyna postawiła przed nimi zamówiony browar. Dopiero gdy odeszła, wrócili do poprzedniej pozycji.

– Profesor Godecki chce, bym wystąpił przed prezydentem…

– Jakim prezydentem?

– Kurwa, tym jedynym. Prezydentem naszego kraju.

Zamarli. Nastąpiła długa cisza. Nikt nie wiedział co powiedzieć. Patrzyli na siebie, jakby widzieli się pierwszy raz.

– Żartujesz? Takie wyróżnienie? – W oczach Andrzeja pojawiły się niesamowity błysk.

– W czerwcu jest wielki zjazd naszej uczelni. Będzie prezydent i władze uczelni. No i parę innych znanych osobistości. Już jest wszystko dogadane. Oficjalnie wpiszę się na listę prelegentów w przyszłym tygodniu w obecności profesora i dziekana.

– No a temat odczytu? – Rafał pytał jakby mechanicznie, jakby jego osoba istniała jedynie poprzez mowę.

– Przeobrażenia ustrojowe i stan prawny naszego prawodawstwa i jego historyczne przeobrażenie po osiemdziesiątym dziewiątym czy jakoś tak. Chodzi o to, jak ewoluowało sądownictwo i prawa człowieka na chwilę przed wejściem Polski do Unii Europejskiej. On odpowiada za działkę historyczną i koniecznie chce, by referowały to osoby z pierwszego roku. Twierdzi, że młodzież nie ma jeszcze studenckich nawyków i jest otwarta na tego typu wyzwania. Nic nie wie, że byłem studentem historii przez dwa lata, a on lubi eksperymentować. W sumie to dowiedziałem się o tym przypadkiem, bezpośrednio od niego, gdy zdawałem kolokwium z ćwiczeń. Pytał mnie ustnie, a ja trafiłem na temat, który mam w małym palcu. Prawo precedensowe kontra prawo stanowione. No i tak go ujęła moja wiedza, że wziął mnie na swoją listę mówców. Chce z wytypowanych osób wyselekcjonować paru najlepszych do odczytu.

– No ale przecież ty jeszcze nie masz wiedzy prawniczej sensu stricto. – Rafał sięgnął po papierosa, zagłębił się w browarze i zapalił.

– Da jakiś temat do zreferowania, ale merytorycznie niekoniecznie będzie to dotyczyło samego prawa, tylko zmian, jakie wniosło w życie społeczne po osiemdziesiątym dziewiątym, a nawet w kontekście zmian od czterdziestego piątego.

– Czyli żadne. – Rafał podniósł brwi i ironicznie się uśmiechnął.

– Dajmy spokój z odczytem. Chyba rozumiecie, że jest to dla nas szansa… Możemy moimi ustami powiedzieć rzeczy, które pójdą w świat…

– Tym bardziej że aulę możemy wypełnić swoimi ludźmi. – Rafał przybliżył się do stolika, spojrzał na Andrzeja, na Piotra i lekko zniżył głos: – Rzeczy mogą się różnie potoczyć… Możemy nawet dokonać rewolty.

Andrzej popatrzył na niego, cofnął się i oparł o krzesło. Spuścił wzrok i się zamyślił. Zwrócił tym swoim uwagę. Piotr i Rafał patrzyli na niego, jakby czekali, co chce powiedzieć.

– Szansa to jest, ale to, co ty mówisz, to jest wielkie ryzyko…

– Pod jakim względem? – zapytał Rafał, patrząc na Andrzeja tonem spokojnym i wyważonym.

– Skutków, jakie może przynieść ta awantura… – Andrzej spojrzał na Rafała. – Uważam, że musimy to jeszcze przemyśleć…

– Andrzej, gdyby tak myśleli piłsudczycy sto lat temu, tobyśmy gadali po rusku dzisiaj – Piotr oznajmił to tonem stanowczym i bezkompromisowym, choć spokojnym i stonowanym.

Rafał poklepał Andrzeja po ramieniu:

– Piotr ma rację. Ryzyko jest nieodzowne, ale trzeba spróbować… – Podniósł jeden z palców, po czym zaczął nim poruszać, jakby chciał podkreślić to, co chce powiedzieć. – Ale sami nie damy rady. Potrzebujemy mas studentów. – Gdy mówił te słowa, patrzył na Andrzeja, po którym widać było, że się z nimi nie zgadzał. Podniósł browar i spojrzał na Piotra. – I zaufanych ludzi…

– Mamy trochę czasu. Najważniejsze to wzbudzić zaufanie. W auli będzie około czterystu ludzi. Trzeba zrobić tak, żeby większość stanowili „nasi”.

Andrzej kręcił głową.

– Przecież tam będzie z dziesięciu ochroniarzy prezydenta. To jak?

– Być może. Ale przecież my chyba nie będziemy do nikogo strzelać. Poza tym trzeba sprawdzić, jakie mielibyśmy optymalne poparcie – Piotr mówił cicho, prawie szepcąc.

– Okej. Ale poparcie na co właściwie? – Andrzej nie za bardzo godził się z przyjaciółmi. Widać było, że jest zaniepokojony rozmową. – Czego oczekujemy po twoim wystąpieniu?

– Słowa muszą się odwoływać do historii w pierwszej kolejności. – Rafał patrzył na Piotra, zupełnie jakby umyślnie lekceważył Andrzeja. – Ja przygotuję tekst. Trzeba będzie naświetlić jasno, co się robi z Polską Racją Stanu nie tylko po osiemdziesiątym dziewiątym, ale i po czterdziestym piątym; że my, młode pokolenie, to wszystko widzimy i że się z tym nie godzimy; że brzemię historii naszego kraju każe nam nie rozróżniać, co jest prawdziwą ojczyzną, a co fałszywą… Trzeba będzie mówić tak, by wszystko było zrozumiane, jednocześnie wzniosłe, ale przede wszystkim prawdziwe.

– Tu się z tobą zgodzę. Trzeba mówić prawdę. – Piotr zwrócił się do Andrzeja: – Ty się nie obawiaj. Nic głupiego nie zrobimy. Sam przecież wiesz, że od pół roku głowimy się nad tym, co zrobić, by rozpierdolić tę atrapę państwową…

– No właśnie. I z tego, co ostatnio uzgodniliśmy, a co zostało między nami przegłosowane, to moja propozycja, która…

– Andrzej. Twoja propozycja może być zawsze zrealizowana. Wejść do partii liberałów czy konserwatystów zawsze możemy.

– Tylko za to nie będziemy mieli zarzutów prokuratora…

– Tym lepiej. Im mocniej z nami pojadą, tym lepiej.

– Zwariowałeś?! – Andrzej wrzasnął na Rafała. Brunetki spojrzały na nich. Jakaś para za nimi na chwilę zarzuciła na nich wzrok.

– Panowie. Przecież nie będziemy się kłócić o takie rzeczy – Piotr powiedział to, jakby chciał zmienić atmosferę.

– Wiesz, co on da w tym swoim przemówieniu? – Andrzej, patrząc Piotrowi w oczy, wskazał na Rafała. – Przestrzeloną potylicę. Tysiące polskich potylic. I każdą najchętniej by opisał.

– Przyznaję, to prawda. To może przesada, cierpię na tę chorobę ubytku… tyle że polska czaszka jest zniszczona. Twarz Polaka jest wklęsła i obrzydła. Dusza wszędzie nie dociera…

– Ja pierdolę! – Andrzej złapał się głowę. – Wiecie, za kogo nas wezmą? Za barbarzyńców. A co gorsza, potraktują jak dekabrystów…

Piotr spojrzał na Andrzeja wzrokiem pełnym współczucia. Widać było, że choć jest najmłodszy z ich trójki, zdaje się mieć największy autorytet. Pokręcił głową.

– Andrzeju, Rafał nie mówi poważnie. Takich rzeczy nie będziemy mówić, bo raz, że ludzie tego nie pojmą; dwa, że nic tym nie osiągniemy. Naszym celem jest zwyciężyć postkomunę, ująć ją w piękne słowa i przyłapać na gorącym uczynku. Bo dla mnie jedno z tego jest najpiękniejsze: my jesteśmy prawdziwą Polską, jesteśmy więc potęgą, a wszyscy inni to trupy. Lekceważymy, pogardzamy nimi i trzeba im powiedzieć rzeczy przykre, choć prawdziwe. Ale trzeba to zrobić z klasą…

– Za pół roku wchodzimy do Unii, ludzie tym będą żyli. Mogą nas nie zrozumieć – Andrzej nie dawał za wygraną.

– Żyć będą wyjazdami bliskich. Rozpocznie się gigantyczna emigracja.

– No właśnie. O tym mówię. Zrobią z nas jakobinów. Albo jeszcze gorzej, bo towiańczyków…

– Ty się boisz konsekwencji – Rafał spojrzał na Andrzeja, jak by to było coś pejoratywnego. Widać to było w jego spojrzeniu – a to one są najlepsze z tego wszystkiego. Bo widzisz, a wiem, że widzisz; wiem, że wiesz i wiem, że czujesz: najważniejsze i jedyne, to oddać głos Boga w kwestii naszej ojczyzny… nic poza tym. Czego tu się bać?

– Rafał, ty w Boga nie wierzysz! – Piotr odezwał się, kręcąc głową i podpierając ją na jednej ręce.

– Nie boję się konsekwencji. Jedyne, czego się boję, to śmieszności, na jaką się narazimy… – Andrzej spojrzał w przeciwną stronę, jakby nie uznawał innej niż wypowiedziana wersja.

– Czemu śmieszności?

– Nie no, proszę cię, przecież ty wiesz, o co chodzi. Dzisiaj światem rządzi słowo, człowieczeństwo, dystynkcja, praca u podstaw… A to, co wy proponujecie, to warcholstwo… A poza tym trzeba przewidzieć każdy możliwy scenariusz… Nawet ten groteskowy.

Rafał zaciągnął się głęboko, po czym gdy skończył, zmiażdżył tytoń w ciemnozielonym naczyniu:

– No, kontynuuj…

– No więc co zrobimy, gdy nasz wódz będzie znów pijany? My ze swoją ideą, on ze swoim konceptem. Powstanie bełkot, groteska, bezsens i nieunikniona konfrontacja: my z naszym przesłaniem i oni bez swojego przesłania. – Andrzej pierwszy raz sięgnął tego wieczora po swojego papierosa. Widać było, że jest zdenerwowany. Po chwili poprosił o ogień. Kontynuował wnikliwie, patrząc na przemian na Piotra i Rafała: – Moim zdaniem nikt nas nie zrozumie, tym bardziej że nie uderzymy w konkretny problem, a jedynie w przestrzeń ideologii, o której już prawie zapomniano, którą skutecznie zwalczono…

– Ideologii? Co z tobą, Andrzeju? – Rafał indagował przyjaciela spokojnym tonem. – Elity II RP to rzecz miniona? Naprawdę tak myślisz? – Zbliżył się do Andrzeja tak, że obydwaj czuli swoje oddechy. Objął go ramieniem i choć zrobił to w delikatny sposób, to wrażenie, że używa argumentu siły, wydało się oczywiste. Szeptał: – Co z tobą? Boisz się?

Rafał wpatrywał się w Andrzeja. Ten milczał, po czym z powrotem wrócił do swojej pozycji siedzącej. Spojrzał na Piotra:

– Nie poznaję go…

– Ja myślę, że musimy się z tym przespać. Dzisiaj i tak się nie dogadamy.

Piotr popatrzył na nich, zdecydowanie przerywając temat rozmowy. Nastąpiła chwila ciszy.

– Zgoda? – Patrzył na nich z troską, z pewnym zdziwieniem odnośnie tego, co usłyszał. Dwie odmienne formy wypowiedzi, nie tego się spodziewał. – Zamykamy temat na dzisiaj?

W głębi klubu, kondygnację niżej, usłyszeli trzask szkła. Ten dźwięk zabrał na moment ich koncentrację i rozpuścił ją na nikłe kawałki; takie, jakie sobie wyobrazili tam, na dole.

– Niech będzie.

– Idziemy do Klubo? – Tak, podniecenie opadło, teraz czuł na sobie brzemię tego, co zostało tu powiedziane. W tej chwili zdał sobie sprawę, że to, co planowali może ich, a przede wszystkim jego samego, przerosnąć. Ale nie chciał dać tego po sobie poznać. Zresztą był pewny, że odczuwają to samo. – Dawno tam nie byłem. – Piotr patrzył na Andrzeja, jakby to od niego wszystko zależało; jakby oczywistym było, że Rafał nie odmówi.

Tego wieczoru pili dużo, znacznie więcej niż zwykle, a każdy łyk alkoholu zanurzał ich istniejącą świadomość w dalekie i inne kresy; rozmywał to, co oczywiste w coś niezrozumianego, czego nie dało się wytłumaczyć słowami. Ta nocna i chwilowa przystań dawała im satysfakcję z trwania w tym momencie, jakby to właśnie on stanowił na osi czasu zjawisko nieprzeniknione i olbrzymie, wydzielone z historii, a to, co było i przede wszystkim to, co będzie, jakby nie istniało, zupełnie jak ich ulubione lato 1939 roku, okres jakiego nigdy nie przeżyli, a o którym zawsze marzyli – dekadenckie wakacje, upalne i ostatnie, kończące pewien etap jednolitej cywilizacji.

Tak, już prawie w to uwierzyli, by choć tego wieczora nie myśleć o tym, co ich czeka, a za kurtyną klubu zostawili toczącą się historię, by tam, na mrozie, wyziębiła się i dała im tej nocy spokój. Śnieg padał tej nocy obficie. Zapowiadała się długa i mroźna zima. Jej biały kożuch okrywał przestrzeń, kradnąc kolory umykającej rzeczywistości. Oni sami przedłużali jej początek, jakby żaden z nich nie chciał, by ta noc się skończyła, a raczej jakby żaden z nich nie chciał, by nowy dzień się zaczął. Trwali więc w swym naiwnym planie rozciągnięcia wieczora w nieskończoność, byleby nie wrócić do własnego łóżka i nieuniknionej bezsenności; lęku, który zakradłby się do nich po cichu i wniósł zwątpienie.

Powrót nocnym do domu, długi i milczący, zupełnie jakby jechali w jałową podróż donikąd, ten kołyszący się autobus i dziesiątki pijanych twarzy, silnik zagłuszający zwykłe i te nic nieznaczące rozmowy – nawet tego etapu się bali. Wydzielili go więc ze swej przyszłości i pozostawili na później. Ten wieczór był wyjątkowy, kończył się w ich młodych egzystencjach pewien etap. Niekończące się dialogi i marzenia, które chcieli kiedyś zrealizować, wszystko oparte na kanwie pasjonującej ich historii, ten pociąg z postaciami historycznymi wrytymi w rzeczywistość, w której przyszło im działać, z ich dziejami misternie wypisanymi na kartkach, przybywał do ich miasta, na ich stacje. Wystarczyło wsiąść i ruszyć, a papier na nowo pokryłby się datami, nazwiskami, wydarzeniami, tyle że ich własnymi. Wróg odsłonił się, pokazał swoją cholerną twarz i nie było już odwrotu. Wiedzieli, że tej szansy nie mogą zmarnować; tego by sobie nie wybaczyli.

Powietrze Klubokawiarni, jak zawsze ciężkie, matowe i rozmyte, upajało ich zmysły, upijając je tym, czym było. To muzeum PRL-owskiego dokumentu – tego, co było, i tego, co jest – uśmiechało się w przeróżnych fizjonomiach: dziewczynka, ZSRR, Gomółka, Bierut i inni bandyci niby z przeszłości. Siedzieli na kanapowej wannie, nad nimi unosił się jakiś nurek czy astronauta, w tle kasownik, zresztą cała plejada radzieckich atrybutów w polskiej rzeczywistości. Nawet te artykuły zakute w drewniane ramki świadczyły o jakiejś niezrozumianej, choć alternatywnie patologicznej rzeczywistości. Koloryt nicości, jakby taki mógł istnieć, piętrzył się w wyblakłej czerwieni, zbutwiałych meblach, zmurszałych podłogach.

Piwnica, w której się znajdowali, miała zawsze ten sam zapach przyjemnej stęchlizny, która być może do czegoś się odnosiła – znośna i niemal neutralna, a chwilę później już niezauważalna – i ten alkohol zmieniający oblicze niemal wszystkiego: zapachu, tła, kolorów, dźwięków i rzeczywistości. Wydawało się, że to, co tam jest, zupełnie oddaje oblicze tego, co było i tego, co już nie powróci. Gdy jednak ironia czasu trwała w swym przeznaczeniu, wyczuwało się pewne zakłamanie… To, co teraz, domagało się tego, co się tam widziało.

Twarze nabierające przedziwnych, choć przyjemnych kształtów, dopatrujące się pokątnie w drugim człowieku jakiejś niezmierzonej nadziei, która właśnie w chwilach alkoholowego upojenia nabierała prawdziwego oblicza. Tej nocy właśnie tego szukali; tej normalności, jakiej nigdy nie doznali, naiwnych spojrzeń młodych sarenek, tych lakonicznych wyobrażeń i dwuznacznych wypowiedzi, beznadziejnej muzyki i dosadnych reminiscencji znalezionych w korytarzach własnej przeszłości. Przy czym tak naprawdę nie byli pijani; na pewno nie tym, za co płacili, bo to starczało im zaledwie na eteryczny i bezzasadny moment, który na krótko dawał poczucie stabilności jako przyjemnej cieczy prześlizgującej się przez ich myśli.

To, co rwało im spokój, to dar losu, który został im przydzielony, a za który w pewnym sensie z własnej inicjatywy brali odpowiedzialność, i ten nieustający pot na ich ciele będący jakby uosobieniem tego, co się z nimi działo. Ten pot będzie już im stale towarzyszył tej nocy – cichy, kontrastujący i niewidoczny, stanowiący o czymś doniosłym, przeobrażający odporność materii, z której się składali, tym bardziej odczuwany, im większy mróz później odczują, gdy w końcu już stąd wyjdą. Ich sylwetki zarysowujące trzy postacie na jeszcze jesiennej, choć coraz bielszej Świętojańskiej. Byleby iść przed siebie…

Parę dni później po tym spotkaniu, jeszcze w listopadzie, Piotr patrzył, jak dźwięki melodii uchodzą w płatach śniegu, każdy ton inny, każdy płatek niepowtarzalny, zupełnie jakby symetria natury wymykała się z odwiecznych praw matematyki. Melodia ze szkoły muzycznej wychodziła w przestrzeń łakomie i chciwie, kradnąc jej przedmiotom ich tożsamość. Nadchodził wieczór. Piotr patrzył więc na nuty przestrzeni, widząc, jak osiadają na insygniach ledwo widzianego tła, widząc jego pośredniość, ufając sztucznemu oświetleniu. Musiały być to skrzypce, których aura trzymała jego uwagę na tyle długo i niepodzielnie, że nie słyszał dzwonienia domofonu. Ocknął się, dopiero gdy usłyszał, jak otwierają się drzwi wejściowe. Przez ten krótki moment patrzył w przestrzeń przedpokoju, a gdy w końcu pojawił się Andrzej, to z powrotem odwrócił wzrok na horyzont nadchodzącego wieczoru, który wypełniony szkołą muzyczną, przedszkolnym placem zabaw i głęboko zakorzenionymi w tym krajobrazie gdyńskimi kamienicami przechodził w inny stan istnienia, i choć w rzeczywistości widział te budowle instynktownie, konturowo, niemal z pamięci, to tak naprawdę patrzył na wspomnianą muzykę i jej dokonujące się dzieło.

Lubił to miejsce, zawsze gdy przychodził do Andrzeja, wpatrywał się w kształty melodii, jakie dochodziły z przeróżnych instrumentów, których dziecinne ręce pobudzały je do nieuchwytnej i niepojętej egzystencji. Wtedy to właśnie, jak myślał, Bóg, On i dziecinne dusze na tę eteryczną chwilę spotykali się w tym miejscu niczym w teatrze, razem oddając się temu niepojętemu nastrojowi.

– Znowu się zapatrzyłeś? Co ty w tym widzisz? – Andrzej rozbierał się z zimowego odzienia. Obok niego stała siatka, z której wystawała dwulitrowa cola i johnnie walker.

– Jestem łakomy na taką muzykę – Piotr oparł ręce na parapecie ogromnego okna – uspakaja mnie. – Odwrócił głowę, by choć trochę zwrócić się do Andrzeja. – Chociaż na muzyce klasycznej to się nie znam. Nie wiem, co oni tam grają… Zastanawia mnie za to duch tego miejsca; ta muzyczna kontemplacja jest taka wyraźna. Przechodzi przez mury szkoły, unosi się w powietrze i dociera aż tutaj, na trzecie piętro.

Andrzej zabrał siatkę do kuchni. Słychać było, jak ładuje napoje do lodówki, po czym przechodzi do łazienki i staje nad ubikacją. Każdy jego krok lustruje podłoga. Oszczędnie pomalowane ściany wpisują się w kontekst chwili: biedni studenci, skromne mieszkanie, alkohol w lodówce, muzyka klasyczna zapożyczana z sąsiedniego budynku, meble starsze od nich samych, ubranie znoszone i dziurawe, chłód przy podłodze i brak jedzenia. Piotr, słysząc, że przyjaciel jest w zamkniętej łazience, krzyknął głośniej:

– Dzwonił Rafał. Powinien zaraz tu być.

Andrzej mył ręce. Woda lała się długo, zimna i kojąca, zmywała szorstkość spracowanych rąk, co sprawiało mu narastającą przyjemność. Czuł, jak wypełnia korytarze na powierzchni wysuszonej i zmarzniętej skóry. Gdy skończył i wytarł ręce ręcznikiem, spojrzał w lustro i dostrzegł zmęczenie oczodołów, które zataczały swoje kręgi – te, które stanowiły blade i wypłowiałe doliny, i te, których mroczność zabierała kolor oczom – tak że ich niebieskie wypełniania prawie nie istniały. Usta były blade, wysuszone, jedynie ich kształty miały swój urok. Twarz na pierwszy rzut oka wydawała się zmęczona i niewyraźna. Tak to wyglądało.

Piotr był już w drugim pokoju, gdzie patrzył, jak pejzaż fragmentu miasta powoli układa się do odpoczynku po całym dniu pracy. Kostka Biskupa Dominika tliła się swą suwerennością, kontrastując z koherentną bielą chodników. Z otwartej jeszcze biblioteki naukowej wychodzili ludzie, zamiast nich pojawiali się wchodzący. Ich ruchy były szybkie, trochę strachliwe i pełne niewiary w każdym możliwym podejściu. Z dalekiej przestrzeni piętrzyła się czeluść lasu, chłonęła ciemność wieczoru, sama jakby była czymś głębszym, legitymującym się odwiecznym prawem osadzonym tam zapewne od pradawnych dziejów. Poszczególne fragmenty widoku oświetlały lampy; ich skąpe klosze wychodziły naprzeciw ciemności wieczoru, wypełniając go jasnością – światłem słabym i zmizerowanym.

– No to chodź do kuchni. – Andrzej stanął w progu i poczekał na Piotra. – Czego się napijesz? Dzisiaj ja rządzę.

– Herbaty mi zrób… albo nie… Chcę wody z miodem.

Andrzej się uśmiechnął.

– Z miodem? Chodzi ci o ten nektar, co robią pszczoły? – Andrzej podniósł wysoko brwi, cały czas się uśmiechając. – Tu takich luksusów nie ma.

– No tak… Wiem. – Piotr zajrzał do lodówki i palcem wskazał na ciemną butelkę whisky. – Miodu nie ma, ale whisky jest.

– Tylko na nią wszyscy się składamy. A poza tym dzisiaj jest wielki dzień. Proklamujemy własny PPS. Tylko drukarni nie ma…

– No tak, nie ma. Redaktora robotnika też nie. Dobra, dajmy spokój z tą historią. Ale herbatę masz? – Piotr usiadł na szafce uchodzącej za parapet kuchenny. Pomalowana na biało uchodziła za miejsce przesiadywania zwykle dwóch osób. Uchylił okno, wyjął cygarety, zapalił papierosa.

– Przecież tak naprawdę to ty wiesz, co ja mam, a co nie…

Uchodziło to za coś oczywistego, co dezawuowało słowa Piotra, pokazywało ich bezsensowną sztuczność. Przecież zawsze gdy Andrzej wypływał do Karlskrony, zostawiał mu klucze. Mężczyzna wstawił wodę, podszedł do Piotra, wyciągnął z paczki jednego papierosa i spojrzał na markę wskazując mu jej logo.

– Malborki… Hmm… Długie.

– Nerwowy ostatnio jestem. Przynajmniej z tobą ten stan będę przechodzić z klasą…

– No tak. – Andrzej zaciągnął się, po czym uchylił szerzej okno. – Kurwa, dobre. Ostatnio na promie kumpel miał mocne. Zaciągnąłem się raz, ale od razu mnie ścięło. Myślałem, że się porzygam. Jak on je pali, gdy tylko się przebudzi, tego nie wiem… Dlatego je kupiłem.

Piotr wpatrywał się przed siebie. Śnieg przestał padać, czasami tylko było widać podmuchy wiatru, których siła rozpylała biały pył po mrocznej i mało widocznej przestrzeni, i choć ciemność panowała zapewne od co najmniej godziny, widać było delikatną granicę między odchodzącym dniem i nadchodzącą nocą. Stany te nachodziły na siebie, wypełniając się, lecz stanowiąc zupełnie odmienną konsystencję czasu, potrzebowały kilku chwil, by wejść w swe role.

Dźwięki uchodzące za samochodowe, i tak mało słyszalne po tej stronie dziedzińca, praktycznie nie istniały. Ze szkoły muzycznej znikała toń instrumentów strunowych, robiła to powabnym i jedwabistym ruchem, zabierając swoje nuty z tak uwielbianej przez Piotra przestrzeni. Na chwilę zapanowała cisza. Później, w jej miejsce, pojawiły się dźwięki z instrumentów młoteczkowych, których sprawcą był głównie fortepian. Te jednak, ujmowane lakonicznie, drastycznie przerywane z nie wiadomo jakich przyczyn, nie mogły być silniej zgłębione, a pozostawione bez ciągłości utworu sprawiały wrażenie kalekich i przypadkowych.

– O czym my gadamy? O historii, papierosach…

– O co ci chodzi? – Andrzej wyjął szluga, zdziwiony wypowiedzią rozmówcy.

– Jesteśmy sztuczni… – Piotr spojrzał Andrzejowi w oczy. – My nie istniejemy… i nie chcemy istnieć, my chcemy zaistnieć… Żałosne!

– Działajmy więc. Sam wiesz, że mamy okazję…

– Tak, okazję. Na co? Czy my to pojmujemy?

– To już zależy od nas. Wiesz, ja w ciągu tych paru dni wiele rzeczy przemyślałem. Dostałeś, dostaliśmy olbrzymią szansę, której nie możemy zmarnować. Nie możemy patrzeć, ile możemy oberwać, ale ile – zamyślił się – na ile możemy im przypierdolić. My jesteśmy w tym samym miejscu, w którym był Piłsudski po powrocie z Syberii, tyle że on na pierwszy widoczny etap swojej działalności musiał czekać do 1905 roku, czyli ponad dziesięć lat. My dopiero zaczynamy, a już możemy za parę miesięcy osiągnąć bardzo wiele. Dlatego cofam wcześniejsze stanowisko. Nie będę niczego hamował. Jeśli mamy mieć zarzuty prokuratorskie, chcę, by były to zarzuty najcięższego kalibru… Możesz więc mówić, co tam chcesz. – Andrzej, czując, że wypalił do końca papierosa, odruchowo zamoczył go do przygotowanej na tę okazję szklanki z wodą, po czym wyrzucił go do śmieci i sięgnął po następną. – Jeśli ma to być opór przeciwko tej władzy pokazany radykalnie, to ja to popieram. Jeśli ma to się przyczynić, a głęboko w to wierzę, że tak będzie, do przebudzenia naszego pokolenia, pokazania mu, że świat nihilizmu i antypatriotyzmu jest światem upadku, to oczywiście stanę w pierwszym szeregu.

Piotr ze zdziwieniem patrzył na Andrzeja. Nie tyle go nie poznawał, co nie do końca wierzył w przekonanie swojego rozmówcy. Znał go przecież trzy długie lata, a był to okres wnikliwej znajomości. W tym czasie poznał jego psychikę, zajrzał w nią głęboko, zgłębił ją, zaakceptował. Uważał go za człowieka o pięknych ideałach, lecz o delikatnym usposobieniu, które owo piękno więziło, hermetycznie oddzielając je daleko od świata rzeczywistego.

To, czego spodziewał się po Andrzeju w kwestii wystąpienia przed prezydentem, to kładzenia akcentu na grze słów, na ich magicznej mocy, na wyrażaniu ich w postaci prawdy absolutnej, bezkompromisowości, wyrażania własnej osoby na styku racjonalności i utopii. Andrzej, z początku zupełnie przeciwny jakimkolwiek harcom przy odczycie, uważał, że należy porzucić jakikolwiek plan puczu, tym bardziej zamachu. Co oznaczała więc ta zmiana? Piotr nie wiedział. Patrzył więc na jego fizjonomię i tak naprawdę to widział tę zmianę. Zatuszowana w jej wyrazie mówiła wiele, ukryta w spojrzeniu, w delikatnym uśmiechu, w układzie całej twarzy, w tym wszystkim, czym nie była wcześniej. Jednak w tej chwili Piotr tej zmiany nie rozumiał, nie był w stanie pojąć; w tej chwili wszystko stało się synkretyczne i niepojęte. Było w tym wyrazie fizjonomii coś przerażającego; jakaś pewność siebie, obojętność na to, co ma się wydarzyć; coś, czego wcześniej nie było w jego postaci.

– No ale przecież wiesz, że nie wystarczy wziąć strzelbę i iść do lasu na wojnę, bo tu się wiele rzeczy zmieniło, tu trzeba wyjść na ulicę do ludzi i trzeba wziąć pod uwagę, że ci ludzie to chuje…

– Wiem. Ale prezydent to prezydent. Tego nie zmienimy. Jest, kim jest. Zło jest złem. Jeśli jego rodowód wywodzi się z totalitaryzmu, tym bardziej…

– A dasz zgodę, by słowa w ostateczności przeszły w czyny? – Piotr przerwał Andrzejowi, zupełnie jakby tym bezsensownym pytaniem chciał sprawdzić intelekt rozmówcy; poziom, na którym się znajdował; jego czujność, koncentrację, odporność na wszelkiego rodzaju twierdzenia. Było oczywiste, że robi to umyślnie.

– Dam. Ale w ostateczności.

– A co takiego się stało, że zmieniłeś zdanie?

– Jeśli mamy trafić do pierdla, to wolę tam trafić za walkę.

Piotr wstał, stanął naprzeciw Andrzeja. Obydwaj trzymali fajki w palcach, patrzyli sobie w oczy, wydawali się skoncentrowani.

– Tego bym się po tobie nie spodziewał.

– Wiesz, bo my, ludzie, a w szczególności Polacy, dzielimy się na propaństwowych i produchowych. Oczywiście jeśli weźmiemy kryterium dobroci… – Andrzej przyjrzał się Piotrowi. Jego fizjonomia była niesłychanie gładka, misternie ogolona, takiej pedantycznej jeszcze u niego nie widział. Ma kobietę. Uśmiechnął się do tej myśli. – I zaliczam się do tej drugiej grupy. Po prostu marzę o tym, by wracać do pracy, włączać płytę Cheta Bakera i czytać Schulza. Jednak doskonale wiemy, że jest to po prostu niemożliwe. Trzeba by udawać… nieustannie udawać albo być tym samym, czym oprawcy strzelający polskości w tył głowy. Tu nie ma mowy o kompromisie. Tak jak sobie w tym samym miejscu przyrzekliśmy, że stworzymy pokolenie przedwojenne, a lato trzydziestego dziewiątego powtórzymy na nowo, tak by w chwili gdy się będzie kończyć, to skończy się naprawdę po to, by zaczął się nowy, spokojny rok szkolny, rok pracy i budowania tego, co zostało przerwane. I tyle.

– No dobra, trochę to dziecinna argumentacja, ale kupuję ją. Przekonałeś mnie. – Piotr nie chciał interpretować niczego, żadnych słów, żadnej zbędnej egzegezy. – To teraz zrób mi herbatę.

– Wiesz, czego się naprawdę boję? Syndromu kucharki Miedzińskiego, czyli tego błędu, który sprawił, że Ziuk trafił do więzienia – Andrzej mówił już w zupełnie innym tonem, zmieniając tor rozmowy.

– Co masz na myśli?

– Że kobiety, z którymi się spotykamy, nigdy nie powinny być w nic wtajemniczane.

– Co sugerujesz? – Piotr się uśmiechnął.

Andrzej podszedł do niego, włożył papierosa do ust, położył ręce na jego ramionach, po czym zaczął poprawiać mu kołnierz z wystającego swetra.

– Żebyś uważał.

Gwizd czajnika przerwał dalszą rozmowę. Woda była gotowa. Wyjął więc kubek, sprawdził jego czystość i dołożył torebkę herbaty. Temperatura płynu zmiękczyła ją i wypełniła nowym aromatem, w tym samym czasie usłyszeli dzwonek domofonu, a raczej dźwięk kodu sygnalizujący wejście nowego gościa. Wtedy to przenieśli się do mniejszego pokoju i usiedli na kanapie. Piotr trzymał swój kubek gorącej herbaty, który w końcu odłożył. Czekali, aż wejdzie Rafał. Po chwili jednak Andrzej wstał, przypomniał sobie, że odruchowo zamknął drzwi na klucz, poszedł więc je otworzyć, dokonując tego z precyzją gospodarza domu; z dystynkcją czasu na tyle precyzyjną, że Rafał idealnie otworzył drzwi, w momencie gdy ten przekręcił zamek. Chwilę później trzy szklanki miedzianego alkoholu z colą stały obok nich samych. Zawiązała się rozmowa. Rafał zaczął:

– Najważniejsze są osoby znajome, obce naszym ideałom, a skłonne nas poprzeć. Muszą to być osoby wpływowe, mające pewien posłuch w środowisku, w którym funkcjonują. Siłą rzeczy muszą być wtajemniczone. To wszystko wydaje się proste, ale pomylimy się z jedną osobą i mamy prokuratora na karku, zanim wszystko się zacznie. Dlatego uważam, że lepiej wyselekcjonować parę osób, bardziej trzy lub cztery niż kilkanaście, niż potem, gdyby coś nie poszło, śnić domysły, gdzie popełniliśmy błąd. – Zatopił usta w szklance. Widać było ustępujące pragnienie zderzenia się z czymś silniejszym fizycznie, co mogłoby choć trochę zmiękczyć znaczenie dyskusji, zupełnie jakby tego typu rozmowa mogła być prowadzona przy alkoholu. – Oglądałem dzisiaj materiały filmowe z różnych konferencji prezydenta. Bezpośrednio przy nim jest zawsze dwóch ochroniarzy. Pozostali są jakby w tle, co jest dobrą dla nas informacją. Podejrzewam, że w auli to właśnie ci dwaj będą w pobliżu jego osoby, pozostali przed aulą i w okolicach samochodu. Jest to tym istotniejsze, że w momencie gdy będę przemawiał, musimy mieć do niego dostęp, żeby spojrzeć mu w oczy. – Piotr wstał. Jego jasne włosy świeciły się niesamowitym blaskiem, opadały mu na oczy. Patrzył na nich w skupieniu, wydawał się natchniony. – Bo najważniejsza jest prowokacja. To od niej się wszystko zacznie. Merytoryczny kontekst dyskusji jest wykluczony, po pierwsze dlatego, że on sam nie mógłby nam nic sensownego powiedzieć, po drugie powstałby bełkot, po trzecie nasz prezydent może być, jak wiemy, pijany.

– Trochę szybko przechodzisz do rzeczy. – Piotr wstał, zupełnie jakby podniecenie rozmową przeszło na jego osobę. – Ja to rozumiem, ale to są techniczne rzeczy. Najpierw skupmy się na tym, co powiedzieć i jak to powiedzieć. Słowa muszą być magiczne, zawierać ducha wolności, prawdy, odwoływać się do dwudziestolecia, wreszcie sugerować zmierzch pewnej epoki… – Piotr stał naprzeciw Rafała, zupełnie jakby mówił tylko do niego. Andrzej siedział na kanapie plecami oparty o ścianę, wpatrując się w głębię szklanki. Widać było, że nie chce się włączyć do rozmowy, przynajmniej jeszcze nie teraz.

– Zwariowałeś. To jest taka sytuacja, jaka była w Petersburgu w 1905 roku. Ci, co wyszli na ulicę, też pięknie mówili, mieli piękne hasła na sztandarach, a oni ich wyrżnęli. Pierdolisz, jednym słowem! – Rafał podszedł bliżej Piotra. Widać było, że jest pewny siebie. Jego zielone oczy wyrażały niesamowitą żądzę wyrażania ekspresji wypowiadanych słów – Niech oni sami bawią się w hodowanie kwiatków czy komunizmu, niech niszczą świadomość tego narodu, górując tym wszystkim, czym są. My nie możemy. My mamy zwyciężyć. Pamiętacie, kto to powiedział? Jedyną naszą ideą jest stworzenie czystego i niezniszczalnego pokolenia, które nie cofnie się przed niczym. My musimy wytworzyć w nim bezwzględność i siłę duchową, bo tylko tak można zwyciężyć. A to, co ty proponujesz, to czysty bełkot, babranie się w przeszłości i kopanie się z nimi.

– Dobra tylko… – Piotr przerwał mowę. Widać było, że szuka papierosów, lecz gdy ich nie znalazł, przeprosił i wyszedł do przedpokoju. Po chwili stał z zapalonym papierosem w ustach. Podszedł do nich, częstując ich. – Nie są zbyt dobre, ale są. – Wyciągnął ogień, zapalił papierosa Rafałowi, schylił się, by uczynić to samo Andrzejowi, po czym zwrócił się do Rafała, podniósł palec, po czym machnął ręką, dezawuując myśl, którą chciał wcześniej powiedzieć.

– Dobra. To co proponujesz? – Rafał wydawał się zaciekawiony.

– Po pierwsze, zwycięstwem naszym będzie stworzenie pewnej aury duchowej, pewnego oczywistego mistycyzmu, którego nie ogarną, a którym bezstronne jednostki się zainteresują. Po drugie, trzeba wytworzyć wrażenie funkcjonowania wielkiej jednostki organizacyjnej. Wrażenie, powtarzam. I tu problem pozostaje z charakterem tego organizmu. Czy ma to być komórka polityczna, społeczna, patriotyczna? – Piotr stanął przy oknie odwrócony do niego plecami. – Oczywiście to tylko wydaje się bez znaczenia, ale to jest właśnie kluczowa kwestia, dlatego musimy ją rozważyć. W przypadku charakteru politycznego, a broń Boże wojskowego, weźmy pod uwagę, jak pewne kluczowe media się zachowają. Powstanie w krótkim czasie machina, która ukaże nas w świetle ksenofobów i nacjonalistów…

Na dłuższą chwilę zapadła cisza. Andrzej wstał z kanapy. Widać było, że teraz on zabierze głos. Stanął pośrodku pokoju, będąc w takiej samej odległości od Rafała i Piotra. W jednej ręce trzymał pustą szklankę, w drugiej papierosa. Patrzył na przemian to na jednego, to na drugiego.

– Tyle że nie ma żadnej organizacji i nie będzie. Moim zdaniem tutaj przesadzasz. Myślę, że niezależnie, co powiesz w auli, nie spowoduje to żadnej lawiny medialnej, w najlepszym wypadku – Andrzej spojrzał na Rafała, jak by chciał się upewnić co do jego koncentracji, po czym z powrotem przeniósł wzrok na Piotra – powstanie aplauz osób tam będących i na tym się zakończy. Owszem, będzie to sukces, pewien przyczółek, by dalej działać, ale to wszystko. Nie spowoduje lawiny medialnej, bo to nie jest w ich interesie, by taka powstała. Będzie zatem im zależało, żeby sprawę wyciszyć. – Patrzył na Piotra. Wydawało się, że jego wypowiedź skieruje rozmowę na bardziej przyziemne kwestie. Nawet nie zauważył wypalonego papierosa we własnej ręce.

Piotr podszedł bliżej i podniósł głos:

– To co wy chcecie robić przez te parę miesięcy? Gadać o tym samym, ciągle do siebie, podniecać się tym? Panowie, to jest próżność, do kurwy nędzy! To jest właśnie esencja naszego pokolenia.

– No więc słuchamy, co konkretnie proponujesz. Powiedz w końcu – Rafał odezwał się, zupełnie jakby miał dosyć tej niewiedzy, w której rzekomo tkwił.

Piotr stanął na środku pokoju, przełożył sobie szklankę z whisky do lewej ręki, a prawą zaczął gestykulować. Ponownie podniósł głos.

– Tym, czym Chrystus był dla ludzkości, tym Piłsudski był dla polskości! – Słowa, które wypowiedział, zrobiły takie wrażenie na Rafale i Andrzeju, że obaj zamarli. – Trzeba to przywrócić! – Przerwał, a po chwili kontynuował: – Trzeba uderzyć w inne miasta. Kluczowe są Kraków, Warszawa, Wrocław i Poznań. Ja wezmę Warszawę i Wrocław, Rafał, ty masz znajomych w Poznaniu, Andrzej w Krakowie, do tego masz tam rodzinę, więc nie będzie kłopotu z noclegiem. Jeśli ludzie, którym tam zaufamy i powierzymy pewne konkretnie zadania, wykonają je, to już będzie bardzo wiele. To będzie właśnie to wrażenie wielkości, jakiej niby nie będziemy mieli, a poprzez to wrażenie tę wielkość osiągniemy. Ci ludzie w tych miastach zaczną działać… – Piotr z ekspresją wymachiwał ręką. – Przecież my nie zjedliśmy wszystkich rozumów, trzeba by im dać wolną rękę. I w tym czasie, kiedy my będziemy patrzyć w oczy naszemu carowi, oni na przykład wysadzą jakiś „pomnik” czy coś takiego, oczywiście wszystko w ramach realiów, ale cel osiągniemy. Oni zaczną się bać, i o to nam chodzi. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że w demokracji nie ma podziemia, to nawet lepiej, bo postępować z nami mogą tylko w ramach prawa. I jeszcze coś… – Piotr zniżył głos i zaczął mówić ściszonym, lecz stanowczym tonem: – Najistotniejsze są słowa. Kiedyś były kule, dziś są słowa. One są w stanie zmienić historię, trzeba jednak ważyć każdy gest. To jest taki pierwszy moment, że słowa, a nie czyny, ją tworzą… Mogą być piękne i prawdziwe, ale mogą też niszczyć i burzyć ludzkie postawy, dlatego strzeżcie się słów zbędnych i nikczemnych. Mówcie zatem słowa okrutne, ale prawdziwe.

– I według ciebie to przyciągnie młodych ludzi do nas? – Andrzej nie dowierzał, kręcąc głową.

– Nie wiem.

– Jeśli miałoby to przyciągnąć młodych, to tylko wtedy, gdyby realnie uwierzyli, że może coś się zmienić. Tyle że oni są zastraszeni. To zabrzmi śmiesznie, ale oni lękają… boją się rodziców, rodziny, uzależnienie ekonomicznego też ma tutaj znaczenie. Oczywiście mówię tu o młodych ludziach, którzy mają pewien potencjał, bo tacy zawsze istnieją – Rafał wyrażał się, patrząc w ziemię. Trochę wyglądało to na monolog, a trochę na mówienie z pamięci. – Nie ma praktycznie środowiska, w które mogliby uciec. Musielibyśmy być wszędzie. Trzeba by im coś zaproponować. A my, prócz ambicji, na razie nie mamy nic… – Andrzej podniósł głowę, spojrzał na Rafała wzrokiem bezradnym. – Musimy powiedzieć sobie prawdę. Nasze pokolenie młodych, urodzonych około osiemdziesiątego roku, jest wychowane w próżni wiary w cokolwiek. Gdybyśmy mieli wypełnić tę próżnię, musiałoby dojść do konfliktu pokolenia z naszymi rodzicami. Bo to są ludzie urodzeni po czterdziestym piątym w świecie kłamstwa, mordów i historycznej próżni. Dla mnie osobiście to oni są martwi, zakłamani, dlatego trzeba by się zastanowić, czy to nie z nimi podjąć walkę… Moim zdaniem to oni są tą komuną, a mamy w stosunku do nich tę zaletę, że są ukształtowaną formą, a my nie.

Piotr złapał się za głowę, odłożył szklankę i usiadł na legowisku. W tej krótkiej chwili wydawał się bezradny. Było zresztą tak zawsze, gdy teorię Rafała cechowała domniemana wyższość, szczególnie wtedy, gdy dezawuowała wszelki potencjalny ton odpowiedzi. Miała dla niego coś z absurdu i prawdy, ocierała się o nie, będąc na granicy tych dwóch światów, wymagała lapidarnej wykładni – krótkiej i jednoznacznej, zawsze jednak wyższej i nie do obalenia.

Andrzej podszedł do okna. Z parapetu precyzyjnym ruchem wyjął zawiniętą gazetę, uchylił okno, wziął papierosa od Rafała, po czym, gdy się nim zaciągnął, zanurzył się w daleką przestrzeń nocy. Widać było po nim, że akurat teraz nie chce się wdawać w dyskusje. Rafał stał w tym samym miejscu. Patrzył na Piotra, wzrok utkwił w jego fizjonomii, oczywistym było, że czeka na jego wypowiedź. Przez chwilę nie mówili nic. To, że balansowali w świecie doktrynalnego absurdu, stawało się coraz bardziej oczywiste; od tego nie mogli uciec, musieli go zaakceptować, uznać jego wyższość, przynajmniej tutaj, w tym momencie, do czasu aż nie zaczną działać, a ich legitymacja pozwoli im istnieć na przekór wszelkim prawidłom i normalnym prawom. Ale to miało być znacznie później.

Piotr wstał i podszedł do Rafała, przyjacielsko objął jego twarz, po czym odwrócił się w stronę Andrzeja. Mówił głośniej niż wcześniej, powoli i z erudycyjną nutą:

– To, że są przeszkody w świecie, o którym mówi Rafał, to oczywiste. To, że jedne są wirtualne, drugie rzeczywiste, nie ma nic wspólnego z tym, że na dziś są nie do pokonania. Ja temu nie przeczę. Ale chcę wam powiedzieć jedno… nadchodzi czas, kiedy i kamienie mówić zaczną. To jest nieuniknione. I to jest nasza szansa. Rozumiecie mnie?

– Wiesz, my tu w trójkę tak naprawdę to nie jesteśmy po to, by rozumieć rzeczy, o których mówisz. Bo one są jednocześnie absurdalne i takie piękne, prawie nie do zrozumienia. Żaden rozum nie pojmie tego, do czego dążymy, czego chcemy, o czym marzymy. Tego możecie być pewni – Andrzej, gdy wymawiał te słowa, stał przy otwartym oknie, kończąc właśnie papierosa. Patrzył raz na nich, raz głęboko w ciemną noc. Przez ten krótki moment widać było, jak zanurza się w świecie marzeń; jak delektuje się tą chwilą, po czym wraca tutaj do nich pełen niespożytej siły i kontynuuje: – My musimy wierzyć. To, co rozumne, pozostawmy innym…

Gdy skończył, zamknął okno. W szczeliny między parapetem a ramą okienną włożył zawiniętą gazetę. Teraz dopiero, gdy prawie hermetycznie ujęte okno odbierało przestrzeń nocy, poczuli srogość przestrzeni, jaka panowała na dworze. Puste szklanki, bez whisky, nabierały znaczenia. Puste ręce, bez papierosów, zdawały się zbędne, niemal niepotrzebne. Andrzej podszedł i zgasił światło. Zdziwieni jego zachowaniem czekali kolei rzeczy, nie widzieli nic. Nagle w kącie izby zapłonęła świeczka, po chwili druga. Ich pojawienie się przesuwało się w przestrzeni pokoju, po czym osiadło w jednym miejscu. Lekkie płomyki ukazywały świat pokoju skromnie, niemal prowizorycznie – meble szare i wyblakłe, obce jednak czasowemu zbutwieniu, wydawały się solidniejsze niż kiedykolwiek.

Gospodarz zniknął w kuchni. Przez moment Rafał i Piotr byli sami, a mrok pokoju i czas niebytu Andrzeja wypełniała cisza. Piotr spojrzał na przyjaciela, przysiedli na ziemi oparci o stary segment. Piotr zaczął:

– Wiesz co, do tych potencjalnych osób, które można by zwerbować…

– Tych tu w Trójmieście czy w głębi kraju?

– Nie, nie, tych tu. Myślę o naszym wspólnym znajomym z Orłowa: Wachowiaku. Co ty na to?

– Myślę, że jest ryzykowną osobą – odparł Rafał. – Nie wiem, czy na to pójdzie. To znaczy wiem, że ktoś tego pokroju na pewno nie pójdzie na to, czego byśmy chcieli. Jest ustawiony przez rodziców, ale już dzisiaj i przez system. Z drugiej strony ma sporo znajomych i duże uznanie w ich oczach.

– No właśnie.

– Jest