Creseeker - Carster Dex - ebook + książka

Creseeker ebook

Carster Dex

0,0

Opis

W tej grze nie ma zwycięzców, są tylko przegrani

Smutny nie jest normalnym człowiekiem. Gdyby był normalny, nigdy nie zdecydowałby się na nagłe przekreślenie całego swojego dotychczasowego życia i spontaniczną podróż do legendarnej Stolicy Eksploracji, Aylonu. Zdeterminowany, by odnaleźć sześcienną skrzynię i wydobyć z niej kreacyjną nagrodę, postanawia wkroczyć do pełnego niebezpieczeństw creseekerskiego półświatka. Środowisko powiązane z nieautoryzowanymi przez władze poszukiwaczami fantów okazuje się znacznie odbiegać od jego wyobrażeń. Gdy wychodzi na jaw, że upragniony eksplorant trzeba najpierw ukraść z rąk owianego złą sławą gangu filipińskich zabijaków, sprawy nieco się komplikują. Głównego bohatera czeka niełatwe zadanie, zwłaszcza, że na jego drodze pojawia się szalony człowiek o żółtych oczach, skrywający niejedną tajemnicę. Czy Smutnemu uda się nie zatracić w mrokach bezwzględnego Aylonu?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 552

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Moim Rodzicom oraz Dziadkom.

I

Banda popaprańców

Cóż to za przedmiot w kształcie sześcianu,

Co guzik chowa pod małym szkiełkiem?

Wciśnij go raz i wkrocz do portalu,

Naciesz swe oczy kreacji pięknem.

Wmontowany w kordygraf tracker prowadzi mnie ciemnymi zaułkami Wylęgarni, ściągając swym blaskiem wygłodniałe spojrzenia opierających się o ściany, zakapturzonych oprychów. Pragnę jak najprędzej wydostać się z tego przedsionka piekła. Stąpam po tej przeklętej ziemi dopiero jakieś dwadzieścia minut i już mi się tu nie podoba. Zresztą, tu za bardzo nie ma się co podobać. Syf, kiła i mogiła, chciałoby się rzec.

I to diabelskie urządzenie… To cud, że w ogóle udało mi się aktywować mapę. Do bani z czymś takim! Sygnał satelitarny nieustannie zanika, a gdy po jakimś czasie łaskawie pojawia się na nowo, zmuszony jestem odczekać, aż wychwyci moją pozycję. Ponoć wszelkie naprowadzanie w zmodyfikowanych modelach trwa trzykrotnie dłużej; szkoda tylko, że musiałem przekonać się o tym na własnej skórze. Ostrzegano mnie, by nie korzystać tutaj z nawigacji. Dlaczego nie posłuchałem? A, no tak, już sobie przypominam – ponieważ nie mam bladego pojęcia o rozkładzie tutejszych ulic!

„Wejdź od wschodu i idź na Palymouth, stamtąd już prosta droga. W jednym z zaułków stoi pusty kontener – za nim znajdziesz dziurę w murze. Przejdź przez nią i jesteś na miejscu”. To jedyna wskazówka, jaką oprócz adresu otrzymałem wczorajszej nocy podczas połączenia ze zleceniodawcą. I tyle, nic więcej, żadnych szczegółów. Radź sobie, głupi Polaczku! Nieistotne, że przebywasz w mieście dopiero od trzech miesięcy!

Pieprzony Surge! Kurdupel nieźle mnie wywiódł w pole. Gdzieś z tyłu głowy błąka mi się irracjonalna myśl, że skierowano mnie tutaj dla mało wyszukanego żartu. W sumie wcale bym się nie zdziwił, gdyby rzeczywiście tak było.

Sunąca po nocnym niebie mgiełka co jakiś czas przykrywa blady sierp księżyca, całkowicie odcinając od światła zapomniany przez Boga zakątek Aylonu, na który przyszło mi się zapuścić. Wydaje mi się, że nawet wiatr omija to miejsce szerokim łukiem. I słusznie.

Wychodzę na jedną z głównych ulic, przystaję i rozglądam się po tym śmierdzącym gównem i szczynami getcie. Litości, gdzie ja jestem? Och, wiecznie nieprzychylny losie, dlaczego mnie tu ściągnąłeś?

– Zgubiłeś się, kotek? – docierają do mnie czyjeś wypowiedziane niedbale słowa.

Łamany akcent nie wróży niczego dobrego.

Przełykam głośno ślinę. Nerwy mam napięte do granic możliwości, a przecież nie należę do bojaźliwych.

Odrywam wzrok od multimedialnej mapy, odwracam się niepewnie i spoglądam w oczy jednej z najbrzydszych kreatur, jakie kiedykolwiek wydało na świat kobiece łono. Gość jest równie wysoki, co paskudny. Choć piździ jak w opuszczonym krakowskim metrze, typ ma na sobie jedynie cieniutki różowy bezrękawnik i ciasne legginsy z jakiegoś świecącego materiału. Z przerwy pomiędzy krańcem koszulki i gumką gaci wyłazi kolosalne, włochate brzuszysko z wydrążoną na środku czarną dziurą pępka. Sflaczałe ramiona zdają się sięgać mu do kolan, a kości obojczykowe wystają w nienaturalny sposób, tak że niemal dotykają klapiastych uszu. I to wąsisko… i te pomalowane powieki… i ten kolczyk w napęczniałej wardze. Ble!

– Nie – odpowiadam zdawkowo.

– A dokąd to idziemy? – pyta trans i wykrzywia zarumienioną gębę w obrzydliwym uśmiechu. – Wyglądasz mi na zdezorientowanego.

– Na Postal idę – mówię, nie wiedzieć czemu zgodnie z prawdą.

– Postal… – Dziwak cmoka donośnie, jakby delektując się smakiem tego słowa.

– Ta.

– Ja cię tam zaprowadzę, kotek.

O, co to, to nie! Po moim trupie! Ja się zgodzę, a ty mnie zaciągniesz do jakiegoś ciemnego zaułka i zaciukasz ze swoimi koleżkami… albo coś jeszcze gorszego. Nie i koniec!

– Nie trzeba, poradzę sobie.

– Nalegam.

– A ja odmawiam. Spadaj, koleś. – Postanawiam zagrać ostro, mimo iż czuję w kościach, że gdzieś za rogiem czai się cała banda jemu podobnych indywiduów.

Okaż słabość, a od razu rzuci się na ciebie stado wygłodniałych chimer. Trzeba działać stanowczo.

Ku mojemu zdziwieniu mężczyzna jedynie kiwa głową z niezadowoleniem, pokazuje mi rozdwojony operacyjnie, żmijowaty język, odwraca się i odchodzi, ostentacyjnie kołysząc ulanym dupskiem. Oczy aż szczypią mnie od tego widoku – i to pomimo tego, że niewiele da się dostrzec w tych ciemnościach. Czuję, jak z wolna uchodzi ze mnie napięcie. Finał tego spotkania mógł być zgoła inny. Może dzisiaj wcale nie będzie tak tragicznie? Się okaże.

Ruszam dalej, cały czas zerkając nerwowo przez ramię. Na moje nieszczęście zmuszony jestem ufać wgranemu w kordygraf przewodnikowi; terenu nie znam praktycznie wcale. Badziewie jest tak trudne w obsłudze, że ledwo radzę sobie z opcją wypoziomowania obrazu, gdy ustrojstwu niespodziewanie zachciewa się jakichś ekwilibrystycznych występów. Pokusiłbym się o konstatację, że przedpotopowe polskie gadżeciki nie dość, że są poręczniejsze, to jeszcze o wiele prostsze w obsłudze. Ale co zrobisz – tutaj jest inny świat i panują inne zasady. Trzeba się dostosować i tyle.

Idę wśród wraków od dawna nieprodukowanych modeli samochodów. Przeżarte przez rdzę zabytki są niemalże wszechobecne, a jakoś mimo to nikt nie kwapi się do zebrania i odsprzedania walającego się złomu. Czyżby nawet tutaj panowały wyższe standardy niż w moim ukochanym kraju?

Z mrugających bladym światłem okien kamienic wychylają się ciekawskie twarze mężczyzn i kobiet. Niewielkie grupki odzianych na czarno ludzi, którzy ćmią papierosy i pociągają ze szklanych butelek, okupują okolone poręczami wejścia do klatek schodowych. Niektórzy, zwłaszcza młodzi, sądząc po głosach, rozmawiają ze sobą żwawo, podczas gdy inni po prostu trwają w posępnej ciszy, jak gdyby wyzuto ich z wszelkich ludzkich odruchów. W ich nieobecnych spojrzeniach tańczą iskierki narkotycznego odurzenia. Połowa z nich pewnie nie pamięta nawet swych własnych imion.

Po pięciu minutach docieram do jeszcze mniej przyjaznego wycinka dystryktu. Sceneria, co prawda, niewiele się zmienia, lecz klimat tego miejsca wydaje się nazbyt przytłaczający, by móc uznać złe przeczucia jedynie za wytwór wyobraźni. Pomiędzy budynkami palą się koksowniki oraz zwykłe ogniska, podtrzymywane przy życiu fragmentami starych mebli i zdezelowanymi oponami spiętrzonymi przy szaroburej, kamiennej pierzei. Niektóre szemrane typy spoglądają na mnie z pogardą i krążąc wokół rozżarzonych pojemników, pokazują mnie sobie palcami. Choć odczuwam niepokój, staram się zachować zimną krew. Łapię się na tym, że w obawie przed rozjuszeniem miejscowych na chwilę przestaję nawet oddychać.

Tłum gęstnieje z minuty na minutę. Nie mam pojęcia, skąd biorą się ci wszyscy ludzie. W pewnym momencie chłodne nocne powietrze nasiąka szeptami nieznanych mi postaci, z obliczy których nie sposób wyczytać nic poza złymi intencjami. Mimo że złowrogie pomruki nie zawsze dotyczą mojej osoby, napięcie z wolna staje się nie do zniesienia.

Byle nikomu nie podpaść, powtarzam sobie w duchu, byle nikomu nie podpaść.

Uświadamiam sobie, że uruchomiony kordygraf w dalszym ciągu świeci mi w dłoni. Być może to jego widok tak rozzłościł tłuszczę? Szpaner z drogą technologią – pewnie sobie myślą. Nieważne, że to zwykły zmodyfikowany identyfikator z bajerami i GPS-em, w tym miejscu uchodzący wręcz za pospolity. Coś świeci i ma cokolwiek wspólnego z technologią – trzeba ukraść, a właściciela zaciukać, nie? Oj, niedoczekanie wasze.

Przypomnij sobie, dlaczego się na to porwałeś! – słyszę w głowie własny głos.

– Pamiętam – szepczę do siebie, czując, jak motywacja do działania wypełnia mnie na nowo.

Znowu to zrobiłem. Dlaczego wciąż odpowiadam na głos sam sobie? Ile bym dał, by w końcu pozbyć się tego uporczywego nawyku… Ciekawe, czy inni praktykują to równie często jak ja.

Świr. Jestem świrem i nadszedł czas, by w końcu to zaakceptować.

Dobrze. Choć na ułamek sekundy udaje mi się oderwać myśli od napierającej na zmysły rzeczywistości. Oczyma wyobraźni dostrzegam jednak twarz dziewczynki i… Och, no dobra, rozumiem. Nie potrzebowałem aż tak silnych bodźców do działania, mój zwichrowany mózgu, ale dzięki.

„Skręć w lewo” – odczytuję z ekraniku. Okej, nie ma co dyskutować z elektroniką.

Wkraczam w wąziutką uliczkę separującą od siebie szpalery podniszczonych bungalowów. Upiory Wylęgarni szepczą coraz ciszej, aż w końcu zupełnie milkną. Zostawiwszy je za sobą, zostaję sam na sam z ceglanymi konstrukcjami. Ściany domków toną w graffiti, lecz gęsty mrok nie pozwala mi odczytać napisów ani odróżnić konturów chuligańskich dzieł sztuki. Pod moimi nogami chrzęści szkło z wybitych szyb samochodowych oraz strzaskanych butelek. Chodniki pływają w cuchnących śmieciach wysypujących się z poprzewracanych kontenerów. O segregację i recykling raczej tutaj nie dbają.

Wtem gdzieś w oddali dostrzegam malutki punkcik światła i jakiś ruch. Stopniowo nasilają się odgłosy ludzkiej obecności. Nie wiem, czego się spodziewać, więc jedną dłoń nieustannie trzymam na spoczywającym w kaburze gnacie. Plecy mam mokre od potu, a kark naparza mnie od paranoicznego odwracania głowy.

Prawie dostaję zawału, gdy drogę przebiega mi ogromny kocur. Gruby, podobny do pumy sukinsyn zatrzymuje się nieopodal mnie i rzuca mi wyzywające spojrzenie, jak gdyby chciał mi zrobić na złość. Gigantyczna bestia, mutant chyba jakiś albo coś w ten deseń. Sio!

Docieram do źródła światła i niespodziewanie wtapiam się w tętniący życiem tłum postaci. Nad moją głową błyszczy gigantyczny baner, boleśnie kąsając me nieprzywykłe do jasności oczy. Mrużę powieki i spoglądam na fasadę budynku naszpikowaną postrzępionymi markizami. Z różnych drzwi i zakamarków nieustannie wyłażą jacyś ludzie. Początkowo jestem przekonany, że wróciłem do bardziej cywilizowanych stref Aylonu, prędko jednak koryguję swe przypuszczenia. Zerkam na drugą stronę. Kilka starszych, ubranych w łachmany bab zabiera się za rozkładanie jakiegoś pełnego prętów i płacht ustrojstwa. Przystaję na chwilę, by przyjrzeć się temu wszystkiemu dokładniej. Niech mnie, czy to stragany?

Neonowe ozdoby kołyszą się beztrosko na przymocowanych do gzymsów haczykach, bombardując znajdujących się w dole przechodniów jaskrawymi barwami. W pewnym momencie spośród szmerów rozentuzjazmowanych tubylców i wrzasków przydrożnych handlarzy wyławiam melodię, która natychmiast kreuje w mym umyśle obraz starej pozytywki. Zaczynam odczuwać swoistą nostalgię; przyjemne uczucie, nie ma co.

Przyłapuję się na tym, że stoję osłupiały i wlepiam gały w kłębiący się na jezdni tłum. Ruszaj się, Leon, na co czekasz, do cholery?!

Witryny sklepowe ożywają, podobnie jak część pozornie opuszczonych pojazdów. Postawione na cegłach pick-upy okazują się mobilnymi pokojami uciech; różowe światło reflektorów zalewa część chodnika zajmowaną przez kuso ubrane kobitki. Oho, facetów, jak widać, również tu nie brakuje, choć na szczęście nie przypominają oni spotkanego wcześniej fagasa.

W ściennej wnęce jednej z kamieniczek stoi namiot pełen hałaśliwych automatów do gier. Doprawdy, dziwię się, że wcześniej go nie dostrzegłem.

Uśmiecham się na widok przekrzywionego multimedialnego szyldu zwisającego nad wejściem do czegoś na kształt baru. Kolorowe kontury trzech sześcianów – niebieskiego, różowego i fioletowego – zachęcają klientów do przekroczenia progu lokalu, obracając się na powierzchni naszpikowanej diodami tarczy. Oklepany motyw, ale wiecznie na czasie. No, przynajmniej odkąd istnieje to miasto, jak mniemam.

Z minuty na minutę dziwactw przybywa. Kto by pomyślał, że odnajdę w tym królestwie mroku coś tak niezwykłego? Nigdy bym nie uwierzył, że jakiekolwiek dekoracje zdolne będą do przekształcenia horrorowej scenerii samego serca Wylęgarni w raj dla cyberpunkowych świrów.

– Wypierdalaj stąd! Nie widzisz, że chcę przejechać, cwelu?! – drze się ktoś za mną.

Odsuwam się i przepuszczam jakiegoś zgarbionego zgreda pchającego przed sobą masywny metalowy wózek. Cierpliwie znoszę jego pełne nienawiści spojrzenie i ignoruję fakt, że dziad, chcąc splunąć mi z pogardą pod nogi, omyłkowo trafia flegmą w skrawek mojego buta. A może wcale nie omyłkowo?

Po chwili dociera do mnie, że znowu stanąłem w miejscu, by pozachwycać się roztaczającymi się wokół mnie widoczkami. Do licha, czy rzeczywiście nie ma na świecie lepszych miejsc do podziwiania?

Otrząsam się z szoku i brnę dalej przez wypełniony sztucznym światłem labirynt. Kordygraf sygnalizuje, że do celu pozostało niecałe pięćset metrów, więc przyspieszam kroku. Krew szumi mi w skroniach, a serce rytmicznie ostukuje wewnętrzną część żeber. Mam tremę jak chyba jeszcze nigdy, mimo że noc dopiero się rozpoczyna i najciekawsze jest jeszcze przede mną. Jako że szczegóły przygotowanej przez Surge’a akcji nie do końca są mi znane, na myśl o nadchodzących wydarzeniach przepełnia mnie ekscytacja.

Znikam w ciemnym zaułku, a następnie zatapiam się w kolejnym, jeszcze węższym niż ten poprzedni. Gówno tu widać, więc włączam kordygrafową latarkę i odkrywam żółty kontener stojący przy trzymetrowym murku odcinającym mnie od dalszej części alejki. Wszystko zgodnie z opisem kurdupla.

Po karku spływa mi fala dreszczy. Oddech mam przyspieszony. Zupełnie nie wiem, czego się spodziewać. Zupełnie. Scenariusz, w którym dostaję kulkę w łeb zaraz po ponownym przywitaniu się z moim pracodawcą, nagle zaczyna jawić mi się jako bardzo prawdopodobny. No bo niby dlaczego miałby mnie teraz trzymać przy życiu? Może stwierdził, że wyjawienie Polaczkowi szczegółów swej działalności nie było wcale takim dobrym pomysłem i lepiej będzie znaleźć kogoś innego? Kogoś bardziej wiarygodnego? W końcu historia o poszukującym intratnego zajęcia Europejczyku, który porzucił wygodną wojskową posadkę w rodzimym kraju – jakkolwiek prawdziwa – wcale nie musiała brzmieć dla niego przekonująco. No bo kto normalny porzuca w tych trudnych czasach swój cieplutki kurwidołek i z dnia na dzień zamienia beztroską egzystencję na pełne znoju i niebezpieczeństw życie poszukiwacza fantów? Teraz, gdy o tym pomyślę, w ogóle nie brzmi to dobrze!

Ech, ty głupku, przecież taki profesjonalista jak Surge musiał wszystko dokładnie sprawdzić, zanim zaczął ze mną współpracę, prawda? Nie ma mowy, by nie upewnił się, kim jestem. Kim byłem. Teraz już za późno na tego typu dywagacje. Niebawem wszystko się wyjaśni.

– Leon, ty baranie! Ty idioto! – szepczę pod nosem, karcąc samego siebie. – Poszukiwacz fantów? Przecież żadnego jeszcze nie odszukałeś!

Ale się stresuję!

Wytężam muskuły i przesuwam żółty kontener w taki sposób, by zminimalizować pisk zardzewiałych kółek – ten rozchodzi się jednak po okolicy mimo mych usilnych starań. Tuż za nim w murze widnieje czarna dziura. Schylam się i przełażę przez nią, wcześniej wyłączywszy i schowawszy kordygraf do kieszeni.

Natrętne myśli niemalże rozsadzają mi czaszkę.

A co, jeśli to ma się stać dzisiejszej nocy? Może ten sukinkot mnie oszukał i wbrew temu, co mówił, zdobył skrzynię wcześniej? To logiczne. Przecież mógł zakładać, że jestem jakąś wtyczką, a teraz, gdy postawi mnie przed faktem, nie będę miał innego wyjścia niż przejść przez portal. Albo to, albo strzał w łeb i do rzeki. Jasna cholera!

Przełażę przez otwór skulony niczym jankeski żołnierz w wietnamskim lesie; gdybym ważył dziesięć kilogramów więcej, utknąłbym z łbem po jednej stronie przejścia i z dupskiem po drugiej. Wstaję i rozglądam się niepewnie. Aleja zdaje się ciągnąć w nieskończoność. Powietrze sprawia tu wrażenie tak ciężkiego, że niewiele różni je od smoły.

Ponownie wyciągam swoje ustrojstwo, świecę sobie latareczką po ceglanej ścianie i niemalże od razu dostrzegam stalowe drzwi oraz prowadzące do nich kamienne stopnie. Biorę głęboki wdech, kładę dłoń na rękojeści gnata, podchodzę i pukam. Gdy nic się nie dzieje, zaczynam uderzać nieco mocniej.

Drzwi otwierają się do wewnątrz, a w ciemnej wnęce pojawia się jakaś łysa morda z wydatną szczęką.

– Hasło – rzuca mi na przywitanie drab.

W nerwach niemalże zapominam podane mi przez Surge’a krótkie zdanie.

– Z trzeciej nikt się nie wydostaje.

Facet wpuszcza mnie do środka i zamyka za mną drzwi. Gość jest większy i szerszy ode mnie, a to nie lada wyczyn.

Omiatam wzrokiem rozległe pomieszczenie i natrafiam na długi na co najmniej sześć metrów kontuar, za którym widzę kilka rzędów wypełnionych pustymi butelkami półek. Kiedyś musiał to być pub, nawet – sądząc po drewnianych wykończeniach i jakości porozstawianych po kątach mebli – nie byle jaki. W powietrzu wychwytuję zapach palonego tytoniu oraz jakąś kwaśną, trudną do zidentyfikowania i niekoniecznie przyjemną woń. Na kilku okrągłych stolikach stoją fikuśne, zapalone kaganki, miejscowo rozpraszające mrok. Nigdy wcześniej nie widziałem takich antyków na własne oczy i, prawdę mówiąc, nigdy też nie spodziewałem się ich ujrzeć.

Ludziska często mówią, że Wylęgarnia to nietypowe miejsce. Ostatnie pół godziny utwierdziło mnie w przekonaniu, że nazywanie go nietypowym to sporego kalibru niedopowiedzenie.

Dryblas zaczyna mnie przeszukiwać.

– Smutny, ha? – zagaja.

– Ano, Smutny, tak mnie zwą – potwierdzam.

– Broń jakąś masz? – pyta.

– Ano, mam.

– To dobrze, miej se. Gorzej by było, gdybyś skłamał. O, faktycznie, jest. – Po tych słowach odkleja ode mnie ręce.

– Nietypowe podejście – komentuję, nie wiedząc za bardzo, co odpowiedzieć.

– Kordygraf – oznajmia nagle, wyciągając przed siebie dłoń. – Zmodyfikowany?

Wręczam mu urządzenie, choć trzeba przyznać, że czyniąc to, serce mam ciężkie.

– Tak.

– I tak muszę sprawdzić. – Typek chwyta ustrojstwo przez rękawy swetra, zapewne w obawie przed zostawieniem na nim swoich odcisków, a następnie zanosi do jednego ze stolików, na którym znajduje się jakiś osobliwie wyglądający obiekt. – Zaraz się dowiemy, czy przypadkiem pan nie ściemniasz, panie Smutny.

Kiwam głową, patrząc ze strachem na jakiś dziwny wiklinowy koszyk opleciony setkami pstrokatych kabli i naszpikowany małymi, pipczącymi czujnikami.

– Tester – informuje mnie kolos. – Sprawdza rodzaj emitowanego przez kordygraf sygnału. Zmodyfikowane zabawki, w przeciwieństwie do tych zwykłych, zmieniają kod średnio co pięć minut. To coś to wychwytuje. Pewnie będzie trzeba chwilę odczekać, chyba że akurat natrafimy na moment zmiany. – Gość wrzuca bajer do wykrywacza autentyczności i zakłada ręce na piersi.

Niech mnie, całkiem elokwentny ten goryl. To pocieszające, że Surge, kompletując załogę, nie zatrudniał jedynie samych niepiśmiennych, odczłowieczonych maszyn do zabijania.

Przełykam ślinę i spoglądam nieśmiało na mojego rozmówcę. Cholera, przecież ja nawet nie sprawdziłem, czy ten grubas o zamglonym spojrzeniu i ksywce Śmieszek, do którego skierowano mnie tydzień temu, rzeczywiście uczciwie wykonał swoją robotę. No bo niby jak miałem to zrobić? W jaki sposób, nie mając tego magicznego testera ani nie wiedząc w ogóle o istnieniu czegoś takiego, mogłem rozpoznać, czy mój kordygraf faktycznie uległ modyfikacji czy nie? Nie znam się na tych diabelstwach i tyle! Poza tym ten cholerny rupieć wygląda teraz dokładnie tak samo jak w chwili, gdy go otrzymałem – a właściwie pod przymusem zakupiłem tuż po przekroczeniu granicy tego przeklętego państwa.

Pozostaje mi więc jedynie mieć nadzieję, że wszystko okaże się w porządku.

– Skąd ten pseudonim? – pyta drab.

– Hę?

– Smutny. Dlaczego Smutny?

– Bo często sprawiam wrażenie smutnego. W wojsku mnie tak nazwali i tak już zostało.

Łysol kiwa głową, ale jego mina dobitnie świadczy o tym, że mi nie wierzy. Źle ocenia jednak sytuację, gdyż to, co mu powiedziałem, to najczystsza prawda.

Koszyk zaczyna bzyczeć i świecić się na zielono. Po gestach mięśniaka stwierdzam, że to dobry znak.

– Bierz kordygraf i chodź za mną. Mam nadzieję, że nie przyszedłeś tu od razu po kolacji.

Zanim dociera do mnie znaczenie wypowiedzianych przez niego słów, zostaję zaprowadzony za ladę. Tęgi gość schyla się i podnosi fragment rozłożonego na posadzce dywanu, ujawniając kwadratowy blaszany właz. Otwiera go i kiwa głową, bym szedł przodem.

Odwracam się w jego stronę nieco zirytowany.

– Ty na moim miejscu wszedłbyś pierwszy do tajemniczego przejścia, gdyby tak ci rozkazał jakiś nieznajomy żniwiarz z Wylęgarni? – pytam.

Kanciastoszczęki śmieje się na głos.

– Nie. Ale zostawiłem ci przecież broń, nie?

– Po to, żebym mógł sobie palnąć w łeb, gdy już mnie tam uwięzisz?

– No dalej, właź, nie mamy czasu.

Coś w głosie faceta sprawia, że mimowolnie łapię za brzegi otworu i zaczynam schodzić po wąskich kamiennych stopniach. Albo kanciastoszczęki ma unikatowy dar perswazji, albo jestem najbardziej naiwną osobą we wszechświecie. Obawiam się jednak, że druga opcja jest znacznie bardziej prawdopodobna.

Już kilka sekund później dostrzegam, że mięśniak gramoli się za mną. Nieopisana ulga. Gdy właz się zatrzaskuje, na końcu schodów dostrzegam jasne światło. Dotarłszy na dół, staję w drzwiach niewielkiej kamiennej piwniczki i zastygam w bezruchu, porażony niespodziewanym widokiem.

Na środku pomieszczenia znajduje się przywiązany do krzesła nagi mężczyzna. Całe jego ciało pokrywa gruba warstwa zaschniętej krwi. Spod brunatnej skorupy miejscami prześwitują prymitywnie wykonane tatuaże. Twarz biedaka porastają gigantyczne, ciemnofioletowe siniaki, jego prawe oko zaś wydaje się wypalone. Mimo zdeformowanego oblicza rozpoznaję w nieznajomym Azjatę. W miejscach, w których powinny znajdować się nadgarstki, założono mu skórzane zaciski, tamujące upływ krwi z przywiązanych do podłokietników kikutów. Nie wiem, w jaki sposób odcięto mu dłonie, nigdzie bowiem nie potrafię ich dostrzec. Z kolan nieszczęśnika – a raczej tego, co z nich zostało – wystają cienkie pręciki. Z przechylonej głowy ofiary tortur i jego osobliwie wiotkiej pozycji ciała wnioskuję, że delikwent wyzionął ducha. Świadczy o tym również odór skapujących z siedzenia fekaliów. Obrzydlistwo. Trudno mi jednak określić, ile czasu upłynęło od jego ostatniego oddechu.

Choć krzywię się zniesmaczony, widok trupa nie wywiera na mnie aż takiego wrażenia, jakie wywarłby na przeciętnym zjadaczu chleba – w polskiej straży człowiek spotykał się z równie przykrymi rzeczami, szczególnie podczas zwiedzania opuszczonych baz białoruskich bojówkarzy. Ale żeby siedzieć tyle czasu przy obsranym denacie? To już zakrawa na absurd.

Tym, co sprawia, że przechodzą mnie dreszcze, są zobojętniałe wyrazy twarzy zasiadających pod ścianą mężczyzn. Jest ich pięciu, lecz spośród nich kojarzę jedynie Surge’a. Ich pozbawione emocji spojrzenia nazbyt dobitnie świadczą o tym, w jaki sposób zarabiają na chleb. Mówiąc wprost – to urodzeni, wyzuci z empatii mordercy, którym nigdy nie opłaca się wchodzić w drogę.

A jednak okazuje się, że kurdupel nie wszystkich dobierał z taką starannością jak pana goryla.

Jeden z psycholi niespodziewanie uśmiecha się do mnie. Ma podkrążone oczy, zapadnięte policzki i nienaturalnie siwe, zmierzwione włosy, choć wygląda na niewiele starszego niż ja; pewnie farbuje, jak ci zniewieściali metroseksualsi panoszący się po Aylonie. Dopiero po chwili zwracam uwagę na kolor jego tęczówek – są żółte jak u kota. Albo typek nosi soczewki, albo mam do czynienia z jakimś wybrykiem natury.

– Smutny, tak? – pyta, oblizując wąskie wargi. – Miło nam. Fajnie, że nie rzygnąłeś na posadzkę. Mięcho prawie puścił pawia. – Wskazuje głową na stojącego za mną koksa.

Mięcho… dobra ksywa…

– To będzie jakaś gruba akcja, co? – Przyglądam się wszystkim nieco dokładniej.

– Ha, ha! Już go lubię! – oznajmia żółtooki do swych towarzyszy. – A jak masz na imię?

– Czy to istotne? – pytam nieco poirytowany.

Matko, jak ja nie lubię takich indywiduów! Wystarczy, że raz się na człowieka uwezmą i masz przechlapane.

– Dragon, zostaw go – mówi łagodnie Surge. – A ty siadaj tam.

Posłusznie wykonuję polecenie i zajmuję ostatni wolny taboret, starając się nie patrzeć na nieboszczyka ani zbytnio nie zaciągać się swądem jego ekskrementów.

– To nasza ekipa, Smutny – oznajmia lider grupy. – Mnie znasz, Mięcha poznałeś na górze, a o reszcie musisz wiedzieć tyle, że to od współpracy z nimi zależeć będzie twoje życie, capiche?

Kiwam głową.

Jak to możliwe, że gość o wzroście ledwie przekraczającym pięć stóp i z brodą osiwiałego ogrodowego krasnala może dowodzić grupą przestępczą tego kalibru?

– Zapamiętaj ich pseudonimy. To Dragon. – Wskazuje palcem na żółtookiego. – A to Wołk.

Barczysty mężczyzna o kwadratowym nosie i zrośniętych brwiach nawet nie spogląda na mnie, gdy pada jego ksywka. Chyba mnie nie polubił.

– Brutus.

Rudowłosy młodzik o twarzy rasowego rosyjskiego moczymordy spod budy z tanią gorzałą macha mi ręką. To, co kiedyś stanowiło jego małżowiny uszne, przypomina teraz dwa zmięte kawałki papieru. Albo chłopaczyna bawił się w przeszłości w zapaśnika, albo kalafiory pojawiły się wskutek zajść, o których wrażliwy człowiek pewnie nie chciałby nigdy usłyszeć.

Odmachuję niezdarnie i zerkam ukradkiem na ostatniego z nieznajomych.

Pryszczata gęba. Resztki włosów spięte w osobliwy kucyk. Czarna opaska na prawym oczodole. Czterdziestolatek albo i lepiej. Ten wygląda najmniej sympatycznie i wcale nie mam na myśli jego aparycji, lecz to, że do teraz nawet nie pofatygował się, by zmyć z siebie krew martwego Azjaty. Inni są czyściutcy, nietrudno więc wywnioskować, kto przed moim przybyciem wykonywał brudną robotę.

A jednak ku mojemu zdziwieniu mistrz tortur uśmiecha się do mnie i kłania się lekko w moją stronę. Staram się odwzajemnić uśmiech, ale niezbyt mi się on udaje. To, dziwnym trafem, nie uchodzi jego uwadze.

– Smutny. – Ma dziwny, wschodni akcent. – Ksywa jak znalazł. Nawet uśmiechnąć się nie potrafisz.

– A to Misio – przedstawia mi go Surge. – Pseudonim wymyślił na poczekaniu przed naszym spotkaniem, więc nie dziw się, że jest taki durny.

– Lubię zdrobnienia – wyjaśnia wciąż uśmiechnięty rzezimieszek. – I ładnych chłopców też lubię. Ale ty się do nich nie zaliczasz.

– Całe szczęście – odburkuję, rozśmieszając Dragona i jednookiego.

W istocie – choć ci panowie nie grzeszą urodą, z pewnością jestem najmniej urodziwym mężczyzną z całego towarzystwa. I to bynajmniej nie z powodu blizn na twarzy.

– Niby Smutny, a jednak zabawny! To jest ten twój ochotnik? Polski creseeker? A ile to już kreacji masz za sobą, hę?

– Nie czas na to, Dragon – ucina ostro Surge. – Najpierw trzeba zdobyć skrzynię. I jak wszyscy wiecie albo chociaż się domyślacie, właśnie to będziemy próbować zrobić dzisiejszej nocy. Pozwólcie, że od razu coś wam powiem. Oprócz Mięcha i Misia nie znam was zbyt dobrze. Poza waszym CV, które, nawiasem mówiąc, sam musiałem sobie pozałatwiać, jako że niektórzy starali się mnie nieco oszukać, wiem o was niewiele. Nie wszystkim ufam, to oczywiste, ale dzisiejszej nocy potrzebna będzie każda para zdolnych do strzelania rąk. Jeśli jest wśród was jakaś wtyczka Cybotregu, to lepiej, żeby od razu palnęła sobie w łeb. Jeśli ktoś nas wyda, to wcześniej czy później znajdę go i zakatrupię w najgorszy możliwy sposób. Choćby z zaświatów. Zrozumiano?

Wszyscy potwierdzamy.

Zaraz puszczę pawia. Nie mogę zdzierżyć smrodu tego oskubanego z godności biedaka. Ile to jeszcze potrwa? Dlaczego nie możemy pójść porozmawiać na górę?

Powoli dociera do mnie, że wpieprzyłem się po uszy w coś bardzo brudnego, co na dodatek trudno będzie zmyć.

– Może przejdziemy już do rzeczy? – pyta Wołk. Sprawia wrażenie bardzo zniecierpliwionego. – Od dwudziestu minut siedzę tu jak dureń, gapię się w to obsrane ścierwo i wdycham jego smród. Gadajże w końcu i ruszajmy!

Ups, wszystko wskazuje na to, że musiałem się odrobinę spóźnić na nasz mały spęd. Nie moja wina, że w Polsce nikt nie nauczył mnie obsługiwać kordygrafu.

Jedno srogie spojrzenie Surge’a wystarcza, by stłamsić krnąbrność Zrośniętych Brwi. Swoją drogą, ten przydomek zdaje się pasować do niego znacznie bardziej.

Nieprzyjemne napięcie spada na nas niczym kurtyna na odgrywających swe role aktorów podczas kulminacyjnej sceny spektaklu. Ignoruję je jednak i zaczynam zachodzić w głowę, jaką reputacją musi cieszyć się nasz pracodawca, skoro na dźwięk jego głosu uginają się kolana największych potworów Wylęgarni.

Przeszywa mnie chłód.

Do licha, przecież to zwykły ogrodowy krasnal, którego poznałem w jednej z tysięcy podrzędnych kawiarni Aylonu. Fakt, nasze spotkanie nie było przypadkowe i wiele się napociłem, nim odnalazłem kogoś z odpowiednimi kompetencjami. Zanim zostało zaaranżowane, musiałem przez ponad trzy miesiące pływać w bagnie przestępczego półświatka stolicy eksploracji, by stopniowo zdobywać zaufanie poszczególnych ludzi oraz nawiązywać odpowiednie kontakty. Na końcu moich prawie trzymiesięcznych zmagań z brutalnymi realiami tego naszpikowanego banerami megalopolis znajdował się on – Surge. Doskonale pamiętam chwilę, gdy ujrzałem go po raz pierwszy. Siedział przy oknie i siorbał espresso z małej filiżaneczki, tęskno patrząc na pasmo sztucznej trawy przecinającej widoczny z lokalu deptak. Gdyby ktoś mi wówczas powiedział, że ten brodaty kurdupelek o zmęczonym spojrzeniu jest w rzeczywistości wcielonym diabłem i zaciągnie mnie na samo dno swojego piekła, nigdy bym nie uwierzył.

Nie będę kłamał – inaczej wyobrażałem sobie ludzi powiązanych z creseekingiem oraz czarnym rynkiem fantów. Zderzenie z rzeczywistością jak zwykle okazało się dla mnie bolesne. Ale i pod wieloma względami pouczające. Dzięki niemu zrozumiałem stare porzekadło, które mówi, by nigdy nie oceniać książki po okładce.

– Ej, Smutas, słuchasz mnie?! – dociera do mnie głos lidera grupy.

– Wybacz, zamyśliłem się.

– No to wróć na ziemię, nie będę powtarzał tego każdemu z osobna. Dobra, to od nowa, ten gość tutaj to… a zresztą… Mięcho, ty już wszystko wiesz, słyszałeś i widziałeś na własne oczy…

– Niestety – kwituje goryl, zerkając ukradkiem na trupa.

– …idź już przyprowadź wóz. Ja wytłumaczę chłopakom pokrótce, na czym stoimy, a resztę powiem w samochodzie. Czas działa na naszą niekorzyść.

Mięcho opuszcza pomieszczenie i kieruje się po stopniach na górę.

– Ja też wszystko wiem, Surge – oznajmia Misio, szczerząc pożółkłe zęby. – Wychodzę zakurzyć. Nie lubię jarać w zamkniętych pomieszczeniach.

– Wróć za pięć minut, musimy się jeszcze przebrać.

– Się wie.

– Dobra, panowie, sprawa jest dosyć skomplikowana. – Krasnal odprowadza zakrwawionego kompana wzrokiem, bierze głęboki wdech i kręci głową z niezadowoleniem. – To, co dzisiaj zrobimy, jest szalenie popierdolone. Szalenie!

– Cool! – śmieje się Dragon.

– Słyszeliście o Makatao? Filipiński gang. Naprawdę nieprzyjemni ludzie.

Ja nie słyszałem, ale inni sprawiają wrażenie zaznajomionych z tą dziwnie brzmiącą nazwą.

– Znani są z tego, że zabijają, a później tatuują sobie gęby ofiar na swoich skośnookich facjatach. To tak w skrócie. Gnieżdżą się w jednym z blokowisk w północnej części Wylęgarni.

– Na Disneyu – dopowiada Brutus charczącym głosem.

– Co? Jakim Disneyu? – pyta Surge, rozeźlony, że znowu mu przerwano.

– No tak się mówi na tamtą część miasta. Disney. No bo… tam jest taki stary park rozrywki Disneya. No wiesz… Disney… wytwórnia… bajki dla dzieci czy coś… kiedyś była, potem ją zlikwidowali, a potem znowu zaczęli produkować bajki czy coś tam. I filmy chyba.

– To dobre pięć kilometrów od miejsca, do którego zmierzamy! Nie pieprz farmazonów. I nie właź mi w słowo!

– Dobra, sorry…

– Ten koleżka tutaj to jeden z wnuków ich guru, Amzada. Mięcho i Misio schwytali go wczoraj na mieście, gdy zachciało mu się odwiedzić burdel niedaleko Storage’u. Dlatego od razu po jego capnięciu dałem wam sygnał, że dzisiaj mamy robotę. Dlaczego na niego polowałem? Bo od około tygodnia z różnych zakątków tego gnojnika dochodziły do mnie plotki, że żółtki znalazły eksplorant. Wydawały mi się na tyle wiarygodne, że nie mogłem ich zignorować. No to przepytaliśmy chłopaka. To znaczy Misio przepytał. I muszę wam coś powiedzieć – może jego azjatycka, drobna postura tego nie zdradza, ale skubany był naprawdę twardy. Długo trzymał język za zębami. Aż szkoda było patrzeć.

Pocę się. Żołądek podchodzi mi do gardła. Moja wyobraźnia kreuje bestialskie obrazy męczeństwa upaćkanego własnym gównem Filipińczyka, którym nie potrafię się sprzeciwić. Niech to! Jeśli chodzi o odcień skóry, na pewno zdążyłem już upodobnić się do zakatrupionego członka gangu.

– Ale w końcu wymiękł. I potwierdził: mają skrzynię. W końcu wsypał wszystkich: ojca, wujków, braci, kuzynów, sąsiadów, ciotki, ciotki ciotek, a nawet osiemdziesięcioletniego dziadka na wózku, od lat żyjącego na zasiłku. Myślał, że my rządowi jesteśmy, pajac jeden. Najpierw śpiewał o sześcianie, a potem, gdy już stracił rozum, zaczął zwierzać się nam ze swoich młodzieńczych problemów. Na szczęście wcześniej uraczył nas kilkoma dosyć istotnymi szczegółami dotyczącymi lokalizacji mieszkania, w którym żółtasy schowali skarb. Mało tego, wskazał je nawet na mapie. To było dosyć zabawne, gdy przecinał hologram swoim cieniutkim kikucikiem. Nieźle, co?

Jeśli sprzedając nam tę opowieść, Surge miał zamiar nas przestraszyć, to na Dragona, Brutusa i Wołka sztuczka ta raczej nie podziałała. Ja jednak poczułem się co najmniej nieswojo.

– Jest też jedna zła wiadomość. Bardzo zła. – Krasnal obniża głos i nachyla się nieco nad siedzącym z wyrazem znudzenia na twarzy Brutusem. Zachowuje się w taki sposób, jakby poprzednie informacje były w jego opinii dobre. – Szmaty chcą wejść za portal. Możliwe, że jeszcze dzisiejszej nocy. Wśród tych pojebów chętnych do eksploracji nie brakuje – nie uda się jednemu, to w zapasie mają jeszcze cały batalion wytatuowanych pysków. To nie są takie złamane białasy jak my, którzy boimy się własnego cienia. Te świry się nie cackają; ich śmierć nie przeraża. Dla nich wyciągnięcie fantu jest jak wejściówka do raju. Dzięki temu zbiliby fortunę, a w tym świecie z fortuną można wiele zdziałać. Ale to jedynie moje domysły. Wróćmy do rzeczywistości. Problemu nie stanowi tylko to, że mogą spróbować wejść do kreacji, zanim ich rozstrzelamy. Nie. Problemem tak naprawdę jest to, że musimy zakładać, że zniknięcie chłopaka nie dało im do myślenia i nie powiązali go swymi małymi móżdżkami z potencjalną próbą uzyskania informacji o eksplorancie. Jeśli zorientują się, o co w tym wszystkim biega, na pewno przeniosą skrzynię. Co gorsza – to nie na nas padną pierwsze podejrzenia, ale na Cybotreg, a to jeszcze bardziej zmotywuje ich do zachowania najwyższego stopnia ostrożności. Kumacie? Wpieprzając się dzisiaj na chama na to ich zawszone osiedle, musimy liczyć na sporą dawkę szczęścia. Musimy wierzyć, że nie przenieśli sześcianu.

Wodzę wzrokiem po siedzących przy ścianie mężczyznach. Miny im nieco zrzedły, to widać gołym okiem. Jedynie Dragon sprawia wrażenie rozbawionego. W jego spojrzeniu jest coś nienormalnego; coś nieludzkiego, niezwiązanego z charakterystycznym kolorem tęczówek. Ten człowiek również zdaje się należeć do kategorii istot, którym niestraszna jest śmierć. Robi mi się nieprzyjemnie na myśl o tym, że przedstawiciel najgorszego i jednocześnie najrzadziej spotykanego na Ziemi sortu ludzi przebywa w tym samym pomieszczeniu co ja.

Wtem Dragon niespodziewanie odwraca się w moim kierunku i nasze spojrzenia się spotykają. Choć bardzo pragnę przeciwstawić się bijącemu z jego oczu żarowi, ten wypala mnie do cna w przeciągu kilku sekund. Mój opór okazuje się daremny. Odwracam wzrok i przegrywam z kretesem. A on uśmiecha się jeszcze szerzej; wręcz afiszuje się z tym, że potrafi podnosić kąciki ust tak, jak czynią to zwyczajni śmiertelnicy. Już wie, że należę do niego.

Tchórz! – wrzeszczę do siebie wewnątrz własnej głowy.

Co jest nie tak z tym człowiekiem?

– Odpalcie swoje kordygrafy – rozkazuje Surge, na całe szczęście przerywając elektryzujący kontakt między mną i tym drwiącym draniem. – Prześlę każdemu z was dokładną lokalizację. – To powiedziawszy, wyciąga swój zmodyfikowany identyfikator i zaczyna wodzić palcem po ekranie. – Hasło do ścieżki: „pingwin”. Wszystko małymi literami.

Inni idą w jego ślady, więc małpuję ich w nadziei, że uda mi się opóźnić demaskację mojej upokarzającej niewiedzy na temat obsługi tego dziadostwa.

Cholera, dlaczego ten zasrany gadżet jest taki skomplikowany? A może to ja jestem taki nieudolny? Trzeba przyznać, że zawsze miałem problemy z technologią. Nie nadążałem za nią nawet w Polsce, a co dopiero tutaj. Ale żeby aż tak? Jak w takim razie radzą sobie osoby w podeszłym wieku?

Przeczesuję bezkresny pulpit w poszukiwaniu ikonki mapy, z której skorzystałem przed wejściem do Wylęgarni, by uruchomić tracker, ale ta, jak na złość, gdzieś się przede mną chowa.

Nie no, bez jaj, tych rysuneczków jest chyba z tysiąc!

Wszyscy inni wydają się gotowi i teraz uważnie studiują coś, co przed chwilą pojawiło się na ich wyświetlaczach. Przecudnie…

– A ty co, creseeker, obsłużyć tego nie potrafisz? – pyta mnie Dragon, unosząc brwi. – Musisz wejść w zakładkę „udostępniane”, w prawym górnym rogu powinna ci się pojawić… Ha, ha! Twoja mina mówi sama za siebie. Dawaj no mi to! – Nie czekając na moją reakcję, wyrywa mi z ręki kordygraf i przechyla w taki sposób, bym mógł widzieć, co robi.

Rany, ależ mi głupio.

– Przeciągasz pasek, wchodzisz na ścieżkę udostępnianą przez szefa, wpisujesz hasło… To chyba potrafisz, nie? A teraz tylko naciskasz i reszta dzieje się sama. Wiesz, jak włączyć tracker? Mniejsza, pokażę ci, co zrobić, gdybyś zapomniał. Tu masz wyszukiwarkę… możesz wpisać albo powiedzieć, co chcesz znaleźć. Tracker! O, widzisz?

– Nie drzyj się, łeb mi zaraz pęknie! – warczy Wołk, który, ku mojemu zdziwieniu, chyba również ma problemy z obsługą urządzenia. – Wszystko w pizdu, złom zacina mi się, odkąd go zmodyfikowałem!

Akurat, myślę sobie. Jaka ulga, że nie jestem tutaj sam.

W tej samej chwili wracają do nas Mięcho oraz Misio.

– Trasę oznaczyłem na biało – informuje nas kurdupel. – Ominiemy największe skupiska tych obszczymurów, ale ostatecznie i tak będziemy musieli przechodzić przez osiedla. Nie wiem, jak ci skubańcy podzielili się terytorium, więc po drodze możemy natrafić zarówno na Turasów, jak i samych gangusów z Makatao. Zapomniałem powiedzieć – wcześniej porzucimy gdzieś pojazd. Do samochodu już nie wrócimy, bo to będzie zbyt niebezpieczne… Zresztą, podejrzewam, że drogi są w większości zablokowane, a ponadto w tych rejonach auta przyciągają uwagę. A wracając do trackera… i tak nie będzie czasu, by na niego patrzeć. Włączymy opcję audialną i podczas wędrówki przez blokowiska poprowadzi nas jakiś słodki kobiecy głosik. Pójdziemy na żywioł, zgodnie ze wskazówkami chłopaka, i tyle. Jeśli nie uda nam się dostać na ich teren normalnie, mam też plan B, ale wolałbym go traktować jako ostateczność.

Odczytuję nieoficjalną nazwę miejsca, do którego zmierzamy.

„Szanghaj”.

W mojej głowie zaczynają wybrzmiewać dźwięki szarpanych strun pipy. Z jakiegoś powodu wyobrażam sobie brodzących w wodzie Chińczyków pracujących w pocie czoła na polach ryżowych. Prędko jednak obraz stereotypowych żółtków mąci mi widok wytatuowanych twarzy nafaszerowanych sterydami, trzymających gnaty Filipińczyków.

– Wszystko jasne? – pyta Surge.

– Nic nie jest jasne, to będzie totalna improwizacja! – zacietrzewia się Wołk. – Spodziewałem się czegoś lepszego.

– Nagroda jest warta ryzyka. – Mięcho staje w obronie kompana i zakłada ręce na piersi. – Wymiękasz?

– Chciałbyś!

– Będzie jazda! – Dragon puszcza mi oczko i klepie ręką w pośladek. – Nie, Smutaśny?

Chyba zaczynam panikować.

To był głupi pomysł. Muszę się stąd wyrwać. Muszę odnaleźć wyjście z tej sytuacji. Jak to możliwe, że Surge, który, zdaniem mojego pośrednika, jest jednym z pionierów creseekerskiej branży i trzęsie czarnorynkowym półświatkiem, mógł okazać się takim świrusem? I to ma być ten jego legendarny profesjonalizm?

Spontaniczne atakowanie gniazda filipińskich zombie pod osłoną nocy w nadziei, że zdobędziemy skrzynię eksploracyjną, co do istnienia której nie ma nawet pewności? Plan oparty na nadziei, że nikt nie zechce sprzątnąć nas podczas spaceru po uliczkach azjatyckiego getta, ulokowanego na dodatek w najniebezpieczniejszej dzielnicy na planecie? I to wszystko w towarzystwie zlepionych naprędce obcych sobie typów spod ciemnej gwiazdy?

Na holofilmach wyglądało to całkiem inaczej.

– Dobra! – Surge klaszcze w dłonie. – Przebieramy się i dobieramy wyposażenie.

Misio podchodzi do znajdującej się naprzeciwko denata ściany i kopie w nią z całej siły. Ta obraca się niespodziewanie, ukazując nam przymocowane do regałów przezroczyste tuby z różnego rodzaju sprzętem. Wybór broni i kombinezonów zapiera dech w piersiach.

To akurat przypomina scenę z jakiejś wysokobudżetowej holoprodukcji. Być może nawet uśmiechnąłbym się na ten widok, gdybym nie musiał poświęcać tak dużej ilości uwagi na pilnowanie trzęsących się dłoni i stabilizowanie uginających się pode mną kolan. W powietrzu da się wyczuć coś bardzo złego. Strzelaniny to mój chleb powszedni, ale to miasto cuchnie śmiercią na kilometr. Śmiercią i czymś jeszcze gorszym.

– Częstujcie się – zachęca nas krasnal i sam podchodzi do zwisającej na haku torby. – Kominiarki, karabiny i broń krótka jest dla was. Laserowych mamy jedynie dwie sztuki, dla Mięcha i Misia. Pamiętajcie, żeby nie przesadzać z ekwipunkiem, bo przez jakiś czas będziemy starać się przejść niezauważeni. Nie możemy uginać się pod ciężarem sprzętu. Łachów mamy kilka rozmiarów, każdy znajdzie coś dla siebie. Buty we własnym zakresie; jeśli ktoś przyszedł w kapciach, to ma pecha.

Przebieramy się. Mam wrażenie, że robię wszystko najwolniej. Członki zwiotczały mi od stresu, którego doświadczyłem przez ostatnią godzinę. Jestem zdezorientowany do tego stopnia, że gdyby ktoś teraz zapytał mnie, jak się tutaj znalazłem, nie potrafiłbym udzielić mu precyzyjnej odpowiedzi.

Zakładam kamizelkę kuloodporną i biorę głęboki wdech. W międzyczasie dla zrelaksowania omiatam wzrokiem pokryte kurzem pukawki. Całe szczęście, że w woju strzelałem z większości przygotowanych przez Surge’a modeli. Po przyodzianiu czarnego stroju bez zastanowienia chwytam za starego shreddworka i zaczynam podziwiać kunszt jego wykonania. Ktoś odwalił kawał dobrej roboty, konstruując to cacko.

– Ej, ja go chciałem! – Dragon klepie mnie w ramię i świdruje wzrokiem spod nawiniętej na czubek głowy kominiarki. – Oddawaj!

Czego on znowu ode mnie chce?

– Jaja sobie robisz? – pytam niepewnie, naprężając mięśnie.

– No jasne, że tak! – śmieje się żółtooki, waląc mnie pięścią w ramię. – Tylko się zgrywałem!

Pośpiesznie zakrywam twarz bawełnianą czapką, by zamaskować złość. Nienawidzę tego kolesia. Nienawidzę.

Nerwowymi ruchami poprawiam nakrycie głowy tak, by nakierować okrągłe wycięcia na oczy, a następnie doczepiam do paska ładownicę i dwa granaty. Powinno wystarczyć.

Co by tu jeszcze wziąć?

Po chwili robi mi się ciepło, więc na powrót podwijam kominiarkę.

– Pamiętajcie o latarkach! – przypomina Surge, jakby czytając w moich myślach.

Zamykam powieki i staram się uspokoić oddech. Wszystko dzieje się szybko; za szybko. Stąpam po kruchym lodzie – problem polega na tym, że jestem już na środku zamarzniętego stawu i nie mogę zawrócić. Nie potrafię opędzić się od natrętnej myśli, że już niebawem ktoś wytatuuje sobie moją facjatę na własnym czole.

W co ja się wplątałem? Co ja tu w ogóle robię?

Dobra, wiem, wiem. Dziewczynka.

Otwieram oczy. Ktoś pcha mnie na górę po kamiennych stopniach. Słyszę charczący głos Brutusa i śmiech Dragona. Gdzieś w oddali migają mi rozmazane obrazy dopalających się kaganków. Cienie uzbrojonych po zęby zbirów tańczą na ścianach lokalu. Znika smród ekskrementów. Chłodny jęzor nocnego powietrza oblizuje mi twarz. Jak na drugą połowę października jest potwornie zimno.

Surge pyta nas o coś, a my odpowiadamy chórkiem, maszerując ciemną aleją. Echo naszych kroków rezonuje w mrocznej pustce zaułka. Po minucie wychodzimy na ulicę. Przystajemy i otwierają się przed nami tylne drzwi srebrnej furgonetki. Mięcho wskakuje od strony kierowcy; szef obok niego.

Misio i Wołk wchodzą pierwsi, następnie gramolę się ja, a potem człowiek, którego zdążyłem już znienawidzić. Właściwie wszystkich ich zdążyłem już znienawidzić.

Siadam na podłużnej, obitej skórą ławie, opieram się o chłodną blachę i spoglądam przed siebie. Naprzeciwko widzę świecące ślepia Dragona oraz jego głupkowaty uśmiech.

– No to w drogę, chłopaki! – krzyczy Surge zza kraty oddzielającej przednią kabinę.

– Przejedziemy? – pyta Wołk. – Drogi są zabite.

– Spokojna głowa, jakoś się przeciśniemy. To w gruncie rzeczy niedaleko.

Silnik zaczyna warczeć. Ruszamy.

II

Siedmiu piechurów

Kto je stworzył? Nie wiadomo. W jakim celu powstały? To również nie zostało ujawnione. Po szesnastu latach od ich odkrycia eksploranty wciąż pozostają dla nas tajemnicą.

Dr Gregory Deist Junior, Witajcie w Aylonie!, s. 11.

Zamykam oczy, wciągam głęboko powietrze i staram się stłumić narastające podniecenie. Samochód jedzie powoli, dlatego ostre zakręty, które pokonujemy, nie wytrząsają z nas resztek naszej godności. Od czasu do czasu przez kratę oddzielającą naszą piątkę od kierowcy oraz krasnala przeciskają się strużki światła ulicznych latarni. Raz albo dwa Mięcho zmuszony jest wjechać na wysoki krawężnik, by uniknąć kolizji ze znajdującymi się na jezdni obiektami, których bynajmniej nie powinno na niej być.

Nagle ktoś trąca mnie w ramię. Misio. Otwieram oczy, a w moich rękach znikąd pojawia się manierka z kuso ubraną babką.

– Co to? – zwracam się do niego.

– Pij! – słyszę w odpowiedzi.

Kiwam głową, choć mam wątpliwości, czy w chwilach takich jak ta otępianie się alkoholem jest dobrym pomysłem. Cała reszta spogląda na mnie wyczekująco, więc nie mam zbyt wielkiego wyboru. Wlewam małą część zawartości naczynia do gardła i pytająco unoszę brwi w stronę pozostałych. Ogarnia mnie bowiem zdziwienie, gdy zamiast palącego płynu przez początek mojego układu pokarmowego przelewa się intensywna słodycz.

– Co to? – ponawiam pytanie. – Smaczne.

– Mensatyna – wyjaśnia pryszczaty mistrz tortur.

Nigdy wcześniej nie słyszałem tej nazwy.

Wtem coś wstrząsa moim mózgiem. Sztywnieję. Czubek głowy wydaje się coraz cieplejszy, aż w końcu nagrzewające się w nim miriady komórek eksplodują i zalewają resztę mojego ciała osobliwą, powodującą mrowienie cieczą. Zaczynam drżeć. Szarobury świat stopniowo nabiera żywszych kolorów. Zbędne myśli kotłujące się pod moją czaszką pryskają niczym bańka mydlana, a zmartwienia chowają się za mgłą swoistej obojętności. W kilkadziesiąt sekund przechodzę trudną do opisania mentalną metamorfozę i staję się kimś zupełnie innym. Umysł mam świeży i pobudzony, zupełnie jakby przed chwilą wyjechała z niego gigantyczna śmieciarka i wywiozła w swojej komorze wszystkie zalegające w nim od lat odpady. Po raz pierwszy w życiu nie wstydzę się tego, kim jestem, a to dlatego, że w pewnym sensie już nie istnieję.

Nie ma Leona Hoffa, katowanego w dzieciństwie przez konkubenta stale odurzonej narkotykami matki i gnębionego przez rówieśników z powodu wielkiego nosa i nierówno usytuowanych oczu. Nie ma Brzydala, uważanego za półgłówka i wiecznie nierozumianego nastolatka, niemalże codziennie zmuszanego do walki o odrobinę szacunku za pomocą pięści. Nie ma też Smutnego, pozbawionego życiowego celu osiłka, znielubionego w wojskowych szeregach nawet przez własnych towarzyszy broni i zesłanego na wschodnią granicę bez żadnych wyjaśnień. Jego miejsce zajął heros; niemający wad bohater żywcem wycięty z jakiegoś tandetnego multikomiksu. I w tej konkretnej historii rysownicy wykreowali mnie na gościa zdolnego do stawienia czoła nawet najbardziej wymagającym zadaniom. Do rozróby w sercu filipińskiej enklawy taka postać nadaje się w sam raz.

Zaciskam pięści.

– Co to? – powtarzam po raz trzeci, wskazując na manierkę.

– Mam ci podać skład chemiczny? – pyta Misio sarkastycznie, skinieniem głowy zachęcając mnie do puszczenia butelki w obieg. Przekazuję ją Dragonowi. – Mówi się, że pierwszą flaszkę zdobył w kreacji jakiś eksplorator Cybotregu. A potem rozeszło się po świecie.

No tak, Cybotreg. Korporacja roszcząca sobie prawo do wszystkiego, co związane z eksplorantami i fantami. Zajdź im za skórę, a nigdzie się nie ukryjesz. Gdyby któryś z jego agentów wiedział, co zamierzamy uczynić dzisiejszej nocy, z pewnością już zakładalibyśmy więzienne pasiaki, a zajęte przez Azjatów blokowiska płonęłyby od napalmu. Przesadzam? Pewnie tak. Niemniej jednak uprawnienia i możliwości mają ogromne, o tym wiedzą wszyscy – nawet tacy europejscy włóczykije jak ja.

Całe szczęście, że Surge wie, co robi, kpię sobie w myślach, patrząc przez kratę, jak ten pociąga zdrowo z podanego mu naczynia.

A tak na poważnie, to jakim cudem ten drań zdołał tak długo uchować się przed szponami korporacyjnych łowców skrzyń, skoro dał radę odnaleźć go taki Polaczek, jak ja i nie zajęło mu to więcej niż trzy miesiące? Ach, lepiej o tym teraz nie myśleć.

Rozkoszuję się błogim spokojem sprowadzonym na mnie przez uwięzionego w manierce lukrowego dżina. Jakież to wspaniałe uczucie! No co jest, gdzie są te wytatuowane, skośnookie potwory? Dawać mi ich tu!

– Kilka łyków tej ambrozji i czujesz się tak, jakbyś był zrobiony z tytanu – dopowiada Misio. – Przydatna rzecz, ale przy częstym użytkowaniu może namieszać w głowie.

– Czuję się wspaniale – szepczę do siebie.

Po osuszeniu butelki z mensatyną atmosfera w samochodzie staje się mniej przytłaczająca. Kilka minut później zbiry rozluźniają się na tyle, że wnętrze furgonetki zaczyna sprawiać wrażenie zatłoczonego. Podniecone szepty prędko przekształcają się w gwar, któremu towarzyszą cykliczne przesiadki pasażerów. Cisza, którą jeszcze niedawno można było ciąć nożem, przeradza się w małą, ekstatyczną imprezkę. Pomiędzy podłużnymi siedziskami zostaje utworzone coś w rodzaju tymczasowego klubu dyskusyjnego. Nie mija kwadrans, a do wielotematycznej gawędy włączają się Surge oraz Mięcho. Niektórzy – jak na przykład Brutus – wyglądają tak, jakby zapomnieli o nadchodzącej misji. Unosząca się nad nami groźba śmierci przestaje dla nas cokolwiek znaczyć i prędko rozmywa się niczym potargana wiatrem chmurka. Gdyby ktoś przyjrzał się nam teraz z boku, prawdopodobnie stwierdziłby, że zmierzamy na wycieczkę krajoznawczą albo grzybobranie i właśnie dajemy upust radości związanej z chwilowym wyrwaniem się spod jarzma wiecznie zrzędzących żon.

Tylko ja milczę i unikam kontaktu z rozentuzjazmowanymi członkami grupy.

Zerkam przez przednią szybę. Przejeżdżamy akurat po grzbiecie opustoszałej estakady. Z mojej pozycji trudno dostrzec, co znajduje się w dole, ale kątem oka, gdy Surge przechyla łeb w stronę schowka, dostrzegam wycinek naszpikowanej neonami części Aylonu; sądząc po wirujących wokół niej dryferach, zapewne odseparowanej od Wylęgarni.

Latające maszyny pasażerskie… Wciąż nie potrafię się do nich przyzwyczaić. W Polsce takich nie ma i raczej nieprędko się u nas pojawią. Całe szczęście. Technologia tego miasta mnie przytłacza.

Na jezdni nie widać żywego ducha. Niespełna kilometr od nas z cienia wyłaniają się łagodne wzniesienia wyglądające jak zastygłe fale. Tuż za nimi swe łby podnoszą wysokie wieżowce – tak czarne, że ich kształty odciskają się nawet na nocnym niebie.

Przy resztkach ekranu akustycznego poruszają się jakieś postacie. Jest ich co najmniej tuzin; ukryte pod kapturami oblicza Nazguli zwracają się w naszą stronę. Docierają do nas ich dzikie wrzaski. Faktycznie, zachowują się kropka w kropkę jak Tolkienowskie upiory.

Bum! Coś uderza z hukiem w boczną część samochodu.

– Co to było, do diabła?! – drze się Wołk.

– To tylko jakaś dzieciarnia – uspokaja go lider, przyglądając się napastnikom. – Któryś szczyl rzucił w nas kamieniem.

Po zjeździe z estakady na drodze pojawiają się sporej wielkości dziury. Gdzieniegdzie dostrzegamy ludzi. Mięcho wyłącza światła i nieco zwalnia.

– Ej, psst, creseeker! Smutaśny! – dociera do mnie szept Dragona.

Odwracam się w jego stronę.

– Co?

– Skąd taki pomysł, żeby zgłaszać się na ochotnika?

– Chodzi ci o skrzynię?

– No a niby o co? Skoro już zgodziłeś się na eksplorację, to po jaką cholerę pchasz się z nami w to gówno z Azjatami?

Wzruszam ramionami. Nie chcę wdawać się z nim w jakąkolwiek dyskusję. A poza tym zadał mi naprawdę dobre pytanie, na które w ogóle nie byłem przygotowany. No bo faktycznie – po jaką cholerę pcham się w to gówno?

– Zdajesz sobie sprawę, że to nie będzie spacerek? Mogłeś po prostu powiedzieć „nie” i poczekać, aż przyniesiemy ci sześcian w zębach. Szef nie miałby nic do gadania, bo tacy głupcy jak ty są cenniejsi od złota i niełatwo znaleźć dobrych ochotników do eksploracji.

Rozkładam bezradnie ręce i staram się uformować coś na kształt uśmiechu, ale chyba nic mi z tego nie wychodzi. Nie wiem, co miałbym odpowiedzieć temu jaszczurowi. Najchętniej kopnąłbym go w te bielutkie zęby.

– Dziwny jesteś, Smutny – oznajmia, nie doczekawszy się odpowiedzi. – A z creseekingiem doświadczenia już jakieś masz?

– A co cię to obchodzi? – pytam, dyskretnie sprawdzając, czy pozostali się nam przysłuchują.

– Zwykłe pytanie. Ale nie musisz odpowiadać, już wszystko wiem. A więc świeżynka… Nieźle…

– To ma jakieś znaczenie? Ponoć każda kreacja i tak jest inna.

Dragon unosi brwi zdziwiony i patrzy na mnie tak, jakbym był jakimś wybrykiem natury. Po chwili kiwa jednak głową z uznaniem dla moich słów.

– Racja, Smutny, racja! A w jakiejś symulacji chociaż byłeś? Albo może nagrania zza portalu widziałeś?

– Jedno nagranie w Sieci – przyznaję. – A bo co?

Dragon mruży powieki i przeszywa mnie na wskroś swymi żółtymi gałami. Dzięki magicznemu działaniu mensatyny znoszę to z nadludzką cierpliwością.

– Wiesz, Smutny, będzie z ciebie dobry creseeker.

– Niby skąd ta pewność?

– Mam nosa do dobrych chłopaków. Zaufaj mi – wiem, co mówię.

– Uwaga! – Krasnal jednym słowem sprowadza nas na ziemię, uciszając wszystkie rozmowy. – Od teraz pełne skupienie.

– Kuuuurwa, ale mam ochotę postrzelać! – drze się Brutus, gładząc lufę swego karabinu.

– Ej, słuchać mnie, bo to niedaleko! Plan jest prosty: staramy się robić jak najmniej szumu, nie rozdzielamy się bez potrzeby albo mojego wyraźnego rozkazu. Jeśli jednak trzeba będzie pruć z giwer – prujemy. Słuchacie moich poleceń, niezależnie od tego, jak niedorzeczne by one były. Capiche? Żadnych zagrywek na własną rękę. Jeśli zobaczę, że ktoś robi coś głupiego – ładuję mu kulę w łeb. Nie reagujemy na zaczepki, nie dajemy wyprowadzić się z równowagi byle czym. Idziemy w zwartym szyku. W razie czego moim zastępcą zostaje Mięcho. Aha, byłbym zapomniał. – Z tymi słowami podaje Dragonowi kilka niewielkich paczek, które wcześniej wygrzebał ze schowka. – Włączcie i włóżcie po jednej ze słuchawek do uszu, żebyśmy nie stracili ze sobą kontaktu podczas akcji. Każda z nich ma wbudowany mikrofon. Są niezłej jakości, powinny wyłapywać jedynie nasze głosy i tłumić dźwięki otoczenia. Dobra, sprawdźcie jeszcze raz pozycje na swoich kordy… Kurwa mać, znowu nie ma sygnału. Co jest do jasnej… a, dobra, już jest. No trudno, tutaj zawsze wszystko szwankuje. Drogę mniej więcej przeanalizowałem, gorzej będzie, gdy już wejdziemy do budynku – to wielopiętrowy blok. Koleś bez rączek twierdził, że skrzynię trzymają na trzecim, lokal czterysta trzydzieści cztery A. Podejrzewam, że prawdziwe kłopoty zaczną się dopiero przed właściwą klatką, ewentualnie trochę wcześniej, jeśli zostaniemy zauważeni i pozwolimy, by ktoś doniósł o nas gangusom. Naszym celem jest wpieprzenie się do tej ich klitki, robiąc przy tym jak najmniej zamieszania, zabranie eksplorantu i powrót przez Viral. Jeśli do potyczek dojdzie już przed naszym docelowym odcinkiem albo stwierdzimy, że piesza wędrówka do punktu jest zbyt niebezpieczna, wówczas skorzystamy z planu B. Będziemy jednak starali się unikać tej opcji, o ile to będzie możliwe. Jeśli zaś chodzi o wóz…

– Co to za plan B? – rozlega się głos Wołka. – Może uraczysz nas jakimiś szczegółami? Już plan A brzmi jak desperacki marsz na Szanghaj.

– Na razie o tym nie myślcie. Celujemy w opcję A i koniec. W razie czego Misio i Mięcho znają szczegóły.

– Uspokoję cię, Wołk – dopowiada Misio. – Plan B ma w sobie więcej z prawdziwego planu, niż ci się wydaje. Dlatego wciąż nie wiem, Surge, z jakiego powodu traktujemy go jak opcję zastępczą. A gdybyśmy tak…

– Bez dyskusji, nie mam zamiaru zmieniać wszystkiego na ostatnią chwilę. Ja płacę, więc ja dyktuję warunki. Dobra, o czym to ja… Ach, tak, furgonetka. Wóz zostawimy gdzieś na uboczu. O czym wcześniej nie wspomniałem? O tym, że jedziemy z przyczepionym do podwozia ładunkiem wybuchowym o dwugodzinnym opóźnieniu. Lepiej, żeby nikt nie odnalazł fury w całości. Na wszelki wypadek pościerajcie odciski palców, jeśli gdzieś je pozostawialiście. Jakieś pytania? Żadnych? No i dobrze. Wkładajcie te słuchawki, raz, raz! Podczas akcji nie mówimy za dużo, bo zrobi się szum.

Jedziemy tykającą bombą zegarową?! Czy tylko mnie to rusza?

– Co ze skrzynią, gdy już ją zdobędziemy? – Wołk najwyraźniej nie ma zamiaru odpuścić. Typ wcale nie jest taki głupi, na jakiego wygląda.

– To znaczy?

– To znaczy kto ma ją wziąć? Jest do tego wyznaczona jakaś osoba, czy będziemy nieśli ją pod pachą albo ciągnęli na sznurku po podłodze?

– Mięcho zabierze ją do torby. Misio, mamy tę torbę?

– Cholera, Surge, na śmierć o niej zapomniałem! – Jednooki przyjemniaczek łapie się ostentacyjnie za głowę. – Może zdobędziemy coś na miejscu?

Wołk zaczyna rechotać. Jego złączona brew faluje nad głęboko osadzonymi oczami, gdy ten łapie się za brzuch. Wygląda komicznie.

– Surge, to jest jakiś żart! – podsumowuje, pukając się palcem w czoło. – Tutaj nic nie trzyma się kupy! Dlaczego od razu nas nie rozstrzelasz?

– Powiedz jeszcze kilka słów, a faktycznie zacznę się nad tym zastanawiać.

– Ej, koleżko! – Misio klepie malkontenta przyjacielsko po ramieniu i przybliża swoją odstręczającą gębę do jego twarzy. – Ja tylko żartowałem. Torba jest pod twoimi nogami, wystarczy, że się po nią schylisz.

Obraz za oknem się zmienia, podczas gdy kordygraf Mięcha nieustannie zasypuje go informacjami na temat trasy za pośrednictwem miękkiego, żeńskiego głosiku. Zjeżdżamy z asfaltowej jezdni, wjeżdżamy na oddzielające budynki pasmo obumarłej trawy i wsuwamy się pomiędzy dwa bliźniacze, stojące blisko siebie, czteropiętrowe bloki. Nie wiem, dlaczego, ale odnoszę wrażenie, że nasz kierowca niezbyt ma pojęcie o tym, gdzie nas prowadzi, zwłaszcza że w jego urządzeniu – wnioskując po przerywanym głosie kobietki – sygnał zanika równie często, jak w moim. Zerkam ukradkiem na jego kanciaste oblicze, odbijające się w przednim lusterku, i nie dostrzegłszy na nim niczego poza znudzeniem, uspokajam się nieco. To znaczy dzięki magicznemu wywarowi twórców eksplorantów, których – ku uciesze gawiedzi – skondensowano w jedną mityczną postać i okrzyknięto mianem Kreatora, i tak jestem nad wyraz spokojny, lecz teraz uspokajam się jeszcze bardziej.

Kreator. Geniusz nad geniuszami. Jak ktokolwiek może wierzyć w to, że za stworzenie skrzyń odpowiada jeden człowiek? Absurd. Prawdę mówiąc, trudno mi wyobrazić sobie nawet całą grupę konstruktorów zdolnych do wymyślenia czegoś tego kalibru.

Pomyśleć, że właśnie jestem w drodze po jedno z jego dzieł. Ich dzieł. Albo jednak jego?

Kolejne miniosiedle. A później następne. Przed jedną z klatek schodowych dostrzegam jakiś ruch; kilka cieni przemyka obok wysokiego żywopłotu i znika pod wybitymi oknami na parterze. Pewnie jakieś strachliwe małolaty.

– Daleko jeszcze? – pyta niespodziewanie Brutus, przerywając uciążliwą ciszę.

– Za jakieś dwie minuty się zatrzymujemy – informuje Mięcho.

– Doskonale! Machy na ryje! – drze się szef.

Naciągam na twarz kominiarkę, a następnie zakładam kaptur i gdy tylko dostrzegam rzędy skrzących się barwami, rozciągniętych na setki metrów falowców, pewniej chwytam za swój karabin. Jeśli to rzeczywiście tutaj, to jakim cudem mamy odnaleźć eksplorant w tym niebosiężnym labiryncie? Okien emitujących światło jest tak wiele, że nietrudno pomylić je z gwiazdami nad blokowiskiem.

Stajemy gdzieś na uboczu, pod osłoną pozbawionych liści, wolno rosnących brzózek. Silnik wydaje z siebie ostatnie tchnienie i cichnie na wieki. Nadszedł czas.

– Wysiadamy, panowie! Witajcie w Szanghaju!

• • •

– Patrzcie no tylko, jak się ci szmaciarze urządzili – psioczy Misio. – Założę się, że mają własny generator prądu. I to spory. Ciekawe, któremu urzędasowi polizali jajka, żeby go otrzymać. Stała dostawa energii to raczej rzadkość w tym miejscu. A światła gnoje sobie nie żałują!

– Zazdrościsz im czy tak bardzo troszczysz się o ekologię? – pyta go kpiąco Wołk.

– Może oddali skrzynię Cybotregowi i otrzymali w zamian dostęp do podstawowych mediów?

– Brutus, ty chyba spadłeś z księżyca – śmieje się jednooki. – Eksplorant za generator? Weźże ty lepiej zamknij dziób. Widocznie nawet mensatyna nie uchroniła cię przed pozostaniem debilem.

– Mieliście być cicho! – upomina ich krasnal.

Omijamy najpotężniejsze mrowiskowce, cały czas starając się nie wychodzić z cienia. Mkniemy nierówną, wydeptaną w resztkach wyschniętej trawy ścieżką. Po prawej stronie mamy podobne do fal wzniesienia, po lewej zaś rozciąga się fragment pokrytego balkonami i oknami muru odgradzającego królestwo Azjatów od reszty Wylęgarni. Jesteśmy na półotwartej przestrzeni, więc chłodny jesienny wiatr w ogóle nas nie oszczędza. Towarzyszy nam kakofonia agresywnego techno połączona z wrzaskami imprezujących w lokalach tubylców. Po monstrualnych rozmiarów loggiach przemykają skurczone przez dzielącą nas odległość ludki.

Idziemy w osobliwym szyku: Surge w środku, z nosem wlepionym w przyciemniony ekran kordygrafu, a my wokół niego – niczym cząstki lodu i skał na pierścieniach Saturna. Saturna, który co jakiś czas jojczy na zanikający sygnał satelitarny.

Drepczę żwawym krokiem obok Brutusa, zionąc kłębami pary. Targają mną ambiwalentne uczucia. Wtłoczona do krwiobiegu ekscytacja, wytworzona przez wypitą w furgonetce mensatynę, miesza się z nieprzyjemnym lękiem przed nieznanym. Jakaś część mnie pragnie zabijać, podczas gdy druga najchętniej założyłaby wygodne kapcie i rozsiadła się przed kominkiem z lampką wina oraz dobrą lekturą.

Jeden budynek. Drugi budynek. Trzeci. Ile z nich zmuszeni będziemy obejść, by dostać się do wytatuowanych panów?

Na naszej drodze pojawiają się wężyki zrośniętych ze sobą, rozszabrowanych parterowców. Gdzieś w oddali majaczy nam wznosząca się ponad nimi konstrukcja jakiegoś supermarketu lub hali widowiskowej. Robi się coraz ciaśniej. Przechodzimy pod krótkim tunelem i chwilowo tracimy z oczu Szanghaj. Nasze uszy atakuje znajomy harmider. Gdy wychodzimy, wita nas gigantyczny asfaltowy parking, którego poszczególne strefy odseparowano od siebie elektromagnetycznymi szlabanami. Z całych zestawów barier ostały się jedynie rozbebeszone sześcienne puszki, dawniej mieszczące w sobie czujniki i mechanizmy kontrolujące przejazdy. W wielu miejscach płoną koksowniki; środek placu zajmuje zaś okazała, wielokolorowa kula ciskająca sztucznym światłem we wszystkie strony świata. Wypolerowane karoserie samochodów oraz motocykli lśnią niczym ozdoby choinkowe. Masywne silniki warczą, gdy będący ich właścicielami szpanerzy katują pedał gazu w celu zaimponowania chichrającym się panienkom.

Jakiś spęd nocnych kierowców, myślę sobie.

Prędko zostajemy zauważeni, ale zatrzymanie się nie wchodzi teraz w grę. Jesteśmy siedmioma duchami Aylonu, więc nie dziwota, że spojrzenia motoryzacyjnych fanatyków spoczywają na naszych zakrytych twarzach.

Przechodzimy obok jakichś czterech młodzików, bynajmniej nie Azjatów. Boją się nawet na nas spojrzeć. Jednemu z nich wypada z rąk butelka z gorzałą, ale zdaje się, że nawet tego nie dostrzega. Siedzące na pakach pick-upów babsztyle z irokezami gapią się na nas z szeroko rozdziawionymi gębami. A my idziemy przed siebie, jak gdyby nigdy nic. Zaczyna mi się to podobać.

– Lepiej tego nie wyciągaj! – słyszę głos Misia.

Dopiero teraz wyławiam z mroku jakiegoś młodego łysego byczka, którego ręka wędruje za pasek u spodni. Żłopiący piwsko koledzy przyglądają mu się wyczekująco. Chojrak nie odpowiada; po prostu przestał się ruszać. Chyba nawet nie oddycha.

– Dobra decyzja. Nie zwracajcie na nas uwagi, zaraz nas tu nie będzie. Nigdy nas nie widzieliście.

– Lepiej nic nie mówić, Misio – odzywa się Surge.

W powietrzu rozbrzmiewa charkot wielu maszyn. Niespełna dwadzieścia sekund później drogę zajeżdża nam gang jakichś brodatych rockersów. To tędzy, brzuchaci mężczyźni dosiadający okutych stalą chopperów starego typu i robiący poważne miny. Na ich potarganych jeansowych kurtkach więcej jest naszywek niż samego materiału. Kilku z motocyklistów trzyma w dłoniach klamki. Chce mi się śmiać.

– Coście za jedni? – pyta typ w czapce z daszkiem, siedzący na pyrkawce z pozłacanym bakiem.

Nie doczekawszy się od nas żadnej odpowiedzi, kieruje na nas strumienie swych przednich lamp. Teraz mogą przyjrzeć się nam dokładniej.

W tym samym czasie Misio wyciąga granat i chwyta za zawleczkę.

Brodate knury patrzą po sobie z niedowierzaniem; raczej nie spodziewali się spotkać tutaj kogoś z taką ilością sprzętu. Kilka obwieszonych neonami aut zmywa się z parkingu, rozsiewając wokół smród palonej gumy. Motocykliści czmychają odrobinę później. Najwyraźniej oszacowali, że mroczni piechurzy Wylęgarni stanowią dla nich zbyt wielkie wyzwanie. Pisk opon rozdrapuje mi bębenki uszne. Nienawidzę tego dźwięku. Impreza zdaje się z wolna dobiegać końca.

– Oby tylko plotki o nas nie rozeszły się zbyt szybko – mruczy Surge.

III

Szanghaj

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
I. Banda popaprańców
II. Siedmiu piechurów
III. Szanghaj
Przerywnik 1. Osiemnaście lat wcześniej
IV. Filipiński lord
V. Pierwsza
Przerywnik 2. Piętnaście lat wcześniej
VI. Więzienie
VII. Obunóż
VIII. Karcer
IX. Kontrakt
X. Żądza
XI. Tęczowa Makrela
XII. Cybotreg
Przerywnik 3. Dziesięć miesięcy wcześniej
XIII. Uległość
XIV. Gdzie ten zew?
Przerywnik 4. Dziesięć miesięcy wcześniej
XV. Druga

Creseeker

Wydanie pierwsze

ISBN: 978-83-8219-659-7

© Dex Carster i Wydawnictwo Novae Res 2021

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Dominik Leszczyński

Korekta: Kinga Dolczewska