Podszepty - Szulczyńska-Miłosz Danuta - ebook + książka

Podszepty ebook

Szulczyńska-Miłosz Danuta

4,5

Opis

Wszyscy jesteśmy zamknięci w pętli wiecznego powrotu…

Wielki stary dwór otoczony zaniedbanym ogrodem i przeogromnym parkiem jest upiornie odpychający, a jednocześnie przyciąga do siebie jak magnes. Dwoje nieznanych sobie ludzi dręczą sny, które przenoszą ich tam niemal każdej nocy. Nie wiedzą, dlaczego tak się dzieje, jednak wyraźnie czują, że w murach domu uwięzione jest zło.
Artysta Seweryn Gardy wraz z księdzem Wincentym, proboszczem z miejscowego kościoła, chcą poznać przyczynę tych zagadkowych koszmarów. Impulsem do rozpoczęcia poszukiwań, a także kluczową wskazówką, jest pewien stary obraz, który pojawił się w domu Gardego wiele lat wcześniej. Odsłanianie prawdy ukazuje im coraz więcej mrocznych tajemnic, przed którymi nie ma ucieczki…
To dopiero początek niezwykle zawiłej historii, w której cierpienie, miłość i pasja są nieskończone jak wąż, który trzyma w pysku własny ogon…
Ta książka całkowicie pochłania, porusza najczulsze struny uczuć i gwarantuje pełną emocji lekturę.

Sen męczył, ale Seweryn był nim jednocześnie zaintrygowany i zafascynowany. Chciał poznawać to miejsce coraz lepiej, chciał je ogarnąć rozumem, chciał się przekonać – sam nie wiedział o czym. Chciał się w końcu dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi, przed kim czy może przed czym wciąż ucieka, dlaczego tak dobrze zna ten dom i jak to możliwe, że uśpiony mózg odtwarza mu obrazy ze wszystkimi szczegółami, ze starannością godną malarza kopisty.

Danuta Szulczyńska-Miłosz
Pochodzi z Trzcińska-Zdroju, od wielu lat jest związana z Gorzowem Wielkopolskim. Absolwentka filologii polskiej Uniwersytetu Szczecińskiego. W swoim dorobku ma publikacje w „Pograniczach” oraz „Dyskursie”. Autorka recenzji zewnętrznej oraz posłowia w nominowanej do Nagrody Literackiej NIKE „Księdze ocalonych snów” Krystyny Sakowicz.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 678

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (13 ocen)
8
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
chicaJola12

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomity debiut! Powieść wciągająca ,wielowątkowa i mroczna ,pełna tajemnic,z ciekawymi i mądrymi rozważaniami filozoficznymi. Czekam na kolejną powieść autorki ♥️
00
BooksOfShadow

Dobrze spędzony czas

"Wszyscy jesteśmy zamknięci w pętli wiecznego powrotu…" Seweryn Gardy artysta mierzący się z koszmarami wyrusza ze swoim przyjacielem księdzem Wincentym w podróż do opuszczonego upiornego dworu by rozwiązać zagadkę trapiących go nocnych mar. W jakiś sposób koszmary łączą się z pewnym zakupionym dawno obrazem choć ten związek jest dla Seweryna niejasny. Niemal identyczne koszmary trapią Mariannę, która usiłuje przed nimi uciec skupiając się na tworzeniu swojego nowego życia. Tajemnica starego dworu jest jednak mroczna i tylko jej odkrycie może przynieść ukojenie ... Tylko czy rozwiązanie zagadki nie okaże się jeszcze gorsze niż życie w niewiedzy? Danuta Szulczynska - Miłosz w swoim debiucie zabiera nas w mroki ludzkiej psychiki, otula magią tajemnicy i dopieszcza tajemniczą fabułą. Zachwyca, uzależnia i wciąga jak wir w otchłań tej historii
00
sunshine85be

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wciagajaca opowiesc o tym ze kazda decyzja podjeta przez czlowieka ma swoje skutki w przyszlosci (te male i te duze). Goraco polecam
00

Popularność




Seweryn obudził się zlany potem. Mokre włosy oblepiały mu czoło, policzki i kark, przywołując wspomnienie z dzieciństwa, kiedy to wpadł do stawu porośniętego nieznaną roślinnością i glonami. Wyschniętymi ustami z trudem łapał oddech i bał się szerzej otworzyć powieki. Przez otoczone rzęsami szparki widział jedynie zamglony obraz swojego mieszkania – sufit, fragment lampy i jasne światło dnia, które tworzyło na przeciwległej ścianie nieregularną biało-żółtą plamę.

Powietrze było gorące i duszne. Na smugach promieni słońca, które przebiegały tuż nad jego głową, dostrzegł fruwające drobinki kurzu unoszone jego przyspieszonym oddechem. Wtulił głowę w poduszkę i zamknął oczy, próbując sobie wmówić, że nie musi wstawać. Był wycieńczony. Był zmęczony nocną ucieczką, która w jego głowie niezmiennie wywoływała przekonanie, że nie ma końca. Nigdy nie ucieknie, nigdy nie zdoła znaleźć schronienia, bo od wielu lat po prostu nie wie, przed czym ucieka.

Tej nocy znów śnił mu się ten sen. Powtarzający się koszmar – realny i odczuwalny każdym zmysłem, obcy i swojski jednocześnie, ponieważ widywał go co kilka, czasem kilkanaście dni. Znów był w tym domu, znów był przerażony, znów miał uczucie, że doskonale zna to miejsce, ale na próżno próbował dociec, czy znajomość tego upiornego domu opiera się jedynie na nocnych wizjach, czy też faktycznie, w realnym świecie, miał kiedyś sposobność widzieć stary dwór otoczony zachwaszczonym ogrodem i bezkresnym parkiem. Rozpoznawał każdy zakamarek domu, bo pojawiał się on w jego snach zawsze taki sam. Jak tło w filmie rysunkowym, na które animatorzy doklejają jedynie ruchome postaci. Zmieniały się więc szczegóły wystroju; czasem zobaczył coś nowego, czasem coś w innym świetle, czasem w odmiennych kolorach i o różnych porach roku.

Zmieniały się także okoliczności ucieczki. A uciekał zawsze. W panice i z krzykiem, który faktycznie wydobywał się z jego krtani podczas snu. Najgorsze było to, że nie rozumiał, przed czym ucieka. I czego tak bardzo się boi. Dlaczego towarzyszy mu tak wielki strach, dlaczego boi się wejść po schodach na górę, dlaczego przeraża go ogień w kominku czy złowrogo patrzące nań czarne okna. Chwasty w ogrodzie przybierały postaci gadów, które oplątywały mu nogi i blokowały kroki, dym z komina schodził po ścianach na ziemię i dusił go piekącym smrodem. Złowieszcze tykanie zegarów, woda kapiąca ciężkimi kroplami do zlewu, trzeszczące schody, po których bał się stąpać – a jednak wbrew wszystkiemu wchodził do góry i rozglądał się, próbując przewidzieć, z której strony nadejdzie atak. I ta cisza. Cisza absolutna, która pojawiała się co jakiś czas, była najgorsza. Jakby umarło wszelkie życie.

Zło czaiło się w różnych miejscach, ale nigdy go nie widział. Bardziej wyczuwał zagrożenie, niż je rozumiał. Odczuwał lęk, patrząc na załom muru, na stare kurki osadzone w ścianach, na kafle pieca, na potłuczone szkło, cegły z komina leżące na schodach przed drzwiami czy zarośnięty ogród. Strach wywoływało absolutnie wszystko. Park był jak czarna otchłań. Ogromne drzewa, których konary układały się w potworne kształty, odradzały obranie tego właśnie kierunku ucieczki, nakazując powrót do domu. Dwór z tego miejsca widoczny był w całym swoim majestacie i wiało grozą do tego stopnia, że Seweryn bezsilnie płakał jak dziecko, nie mogąc się stamtąd wydostać. Za plecami słyszał złowieszcze krakanie wron i pohukiwanie puszczyków. Słyszał szelest pełznących po żwirze stworzeń, na które bał się spojrzeć. Ale to wszystko było niczym w porównaniu z przekonaniem, że coś naprawdę bardzo złego jest blisko. Czuł na sobie nieludzki wzrok, wiedział, że jest obserwowany zza wielkiego okna, zza muru, ze schodów, z każdego miejsca. Spojrzenie to oblepiało go jak błoto, którego nie można z siebie strząsnąć. A nie mógł jeszcze długo po przebudzeniu. Zło się zbliżało, czaiło, pełzło i czekało na dogodny moment.

Oprócz obcego, którego wyczuwał, najgorsza była powtarzalność, która po latach utwierdziła Seweryna w przekonaniu, że to się nigdy nie skończy. Uczucie, że znowu jest w tym samym miejscu, że sen powraca do jego nieprzytomnego umysłu i pochłania go w całości, odbierała mu chęć do życia. Próbował setki razy wytłumaczyć sobie, że to tylko sen, że nic mu nie grozi, ale pomagało tylko na chwilę – do kolejnej nocy, podczas której czuł się osaczony przez niezrozumiałe okoliczności ze współudziałem równie niezrozumiałych i irracjonalnych istot. Czuł, że grozi mu niebezpieczeństwo i musi uciekać. To jedyna myśl, jaka pozostawała mu w głowie przez cały następny dzień.

Sen męczył, ale Seweryn był nim jednocześnie zaintrygowany i zafascynowany. Chciał poznawać to miejsce coraz lepiej, chciał ogarnąć rozumem, chciał się przekonać – sam nie wiedział o czym. Chciał się w końcu dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi, przed kim czy może przed czym wciąż ucieka, dlaczego tak dobrze zna ten dom i jak to możliwe, że uśpiony mózg odtwarza mu obrazy ze wszystkimi szczegółami, ze starannością godną malarza kopisty. Zdarzały mu się czasami przebłyski, jakby miał wrażenie, że zaczyna pojmować, poznawać, rozumieć. Notował wówczas każdą myśl z radością, jaka towarzyszy dziecku po rozwiązaniu zagadki. Były one jednak tak ulotne, że nie zdążał sformułować jednego nawet zdania. Kilka wyrazów, parę wykrzykników i same znaki zapytania. Słowa były chaotyczne, pisane jak w transie i nic z nich nie wynikało. Łączył je strzałkami, szukał powiązań. Zawsze bez skutku. Wszystko pozostawało w płaszczyźnie odczuć niedających się ani zwerbalizować, ani opisać. Krótka chwila, migawka, flesz znikały równie nagle, jak się pojawiały. Ale te momenty przynosiły pewną ulgę. Seweryn dzięki nim miewał nadzieję, że kiedyś zdoła pojąć swój senny koszmar. Może wówczas przestanie odczuwać ten silny strach, ten niepokój, który nie pozwalał mu normalnie działać przez kilka godzin po przebudzeniu.

Marzył sobie czasami o jakichś niewinnych snach, o ukwieconej łące, o lesie, o miłości albo w ogóle o niczym. Ale takie sny od dawna mu się nie śniły. Gdy zasnął, widywał jedynie stary dom, odczuwał lęk i miał przeczucie, że czają się gdzieś bezkształtna obcość i zło. Czuł się permanentnie przynależny do tego snu, sen stanowił element jego osobowości, a on sam czuł się jego realną częścią. Tracił poczucie rzeczywistości. O świcie do zmysłów Seweryna zwykle powoli docierało to, że poranek jest jawą i że jego ciało znajduje się w łóżku, a nie gdzieś w onirycznym świecie pełnym niezrozumiałych tajemnic, mroku i grozy. Pulsujący ból głowy był dodatkowym czynnikiem, który uświadamiał mu, że żyje.

Zanim światło dnia na dobre rozgościło się w sypialni, zrozumiał, że tej nocy coś się zmieniło. Zło pokazało kawałek siebie. Cień istoty tak obcej, że serce skuł mu lód. Wiedział, że nie będzie potrafił tego opisać, opowiedzieć ani nawet odtworzyć. Tym razem zło było obce inaczej i nie można go było w żaden sposób oswoić. Próbował odtwarzać sobie w pamięci szczegóły sylwetki, dopasować je do czegokolwiek, ale bezskutecznie. Spośród wszystkich niepewnych i niewytłumaczalnych zjawisk po raz pierwszy miał pewność. Był to cień człowieka.

Im dłużej szukał we własnej pamięci czegoś, co choćby w niewielkim stopniu było podobne do złego, natrafiał na pustkę. Przypominał sobie ludzi, których poznał, książki, które przeczytał, i filmy, które obejrzał. Zacisnął powieki, pragnąc przywołać ostatni sen. Chciał zobaczyć ciąg dalszy, chciał się przekonać, jak wygląda ten, który go śledzi, który jest dla niego zagrożeniem. Sen jednak nie chciał wrócić, a im dłużej Seweryn myślał, tym bardziej senna istota zacierała mu się w pamięci. Po kilku chwilach widział już tylko bezkształtną czarną masę rzucającą nieregularny cień na deski podłogi.

Rozczarowany, powoli podniósł się z łóżka, rozejrzał po pokoju i jak zawsze naiwnie próbował znaleźć w swoim otoczeniu ślady z sennych koszmarów. Nic się nie zmieniło. Nikt nie wtargnął tu w nocy, próbując go zabić, nie było żadnych, nawet najmniejszych oznak czyjejkolwiek bytności. Na nocnym stoliku lampka, książki, papier, ołówki i kubek z niedopitą herbatą. Pod stosikiem gazet zegarek marki Tissot, prezent od rodziców na zakończenie studiów, rodzinna pamiątka. Nigdy się z nim nie rozstawał i był on każdego poranka pierwszą rzeczą, którą Seweryn brał w dłonie zaraz po przebudzeniu. Z lubością dotknął pożółkłej tarczy i jak mantrę powtórzył zdanie, które wygłaszał każdego dnia. „Muszę zmienić pasek”. Skórzany brązowy pasek był mocno przetarty, a dziurki miał porozciągane, co powodowało ciągłe rozpinanie i groziło zgubieniem cennej pamiątki. Jakoś wciąż było mu nie po drodze do zegarmistrza. Powinien już dawno oddać go do serwisu, sprawdzić wszystkie mechanizmy i trybiki. Delikatnie wypukłe szkiełko na cyferblacie było trochę porysowane, ale nie zamierzał go wymieniać. Stare rzeczy nie powinny udawać nowych. W tym tkwi ich urok i cała ta dziwna magia. Wiedział jednak jedno: zegarek musi działać na tyle długo, aby mógł go kiedyś przekazać synowi, a on z kolei swojemu.

Ze zdziwieniem dostrzegł na tissocie godzinę ósmą dwadzieścia. Dawno już nie spał tak długo.

Przejście z sypialni do łazienki zajęło mu kolejne minuty. Był zmęczony i obolały. W głowie wciąż szum i naprężone do bólu barki. Spojrzał na swoje odbicie w lustrze i analizował każdy szczegół w poszukiwaniu jakiejś zmiany, która – jego zdaniem – powinna się była pojawić. Nic się nie zmieniło. Na Seweryna patrzyły wciąż te same ciemnoszare oczy, na szczęście bez oznak szaleństwa. Ta sama pociągła twarz, ciemne włosy spadające luźno na czoło i kark, kilkudniowy zarost. Ten sam lęk. Ten sam grymas ust z odrobiną ironii i z odrobiną smutku. Po kwadransie wpatrywania się w lustro nad umywalką w łazience zupełnie już nie potrafił odtworzyć postaci ze snu. Była ulotna i niezrozumiała, jak wszystko, co z nią związane.

Po tych snach zwykle wszystko leciało mu z rąk, nie widział rzeczywistości, a i rzeczywistość nie widziała jego. Co rusz potykał się o meble, nie trafiał w drzwi, nie słyszał klaksonów samochodów, pod które w roztargnieniu wchodził. Bał się. Coraz częściej bał się własnego cienia, odbicia w wystawowej szybie, bo wydawało mu się, że i tam są obecne senne koszmary. Jakieś krótkie migawki, smugi, poruszenia obrazu przyspieszały bicie serca i martwiły go; myślał, że chyba wariuje. Tego dnia lęk się spersonalizował, choć nadal nie pozwalał nazwać.

Seweryn zaparzył sobie kawę i zapalił papierosa. Sine smużki dymu unosiły się, tworząc długie spirale. Patrzył na nie bezwiednie i starał się skierować myśli na inne tory. Otworzył lodówkę, aby stwierdzić, że jej zawartość wygląda tak samo mizernie jak on. W połowie pusty karton z mlekiem, kawałek żółtego sera tak twardego, że można byłoby nim stłuc szybę, nie mówiąc już o połamaniu zębów. Dwa kabanosy, którym – na szczęście – nic nie było. Otwarta puszka z paprykarzem szczecińskim pokryta biało-zielonym kożuszkiem pleśni. Dwa piwa, niedopita butelka taniej whisky, gazowana woda. Spisał listę zakupów, które powinien tego dnia zrobić. Wszystko na nic. Jego umysł wciąż tkwił we wrażeniach z ostatniej nocy. Czekał, aż minie mu ból głowy, którego żar towarzyszył mu po każdym takim przebudzeniu. Zwykle mijał bez tabletki, ale trzeba mu było jednak dać pół godziny na ostygnięcie.

Oparł się o drzwi lodówki i zamknął oczy. Dwór pojawił mu się w głowie jak na zawołanie. Milczący i straszny. Swojski i obcy zarazem. W pewnym sensie spowszedniały, choć nadal zagadkowy. Seweryn miał dość. Nie tylko sennych koszmarów, ale życia w ogóle. Było jałowe i pozbawione kolorytu. Po raz pierwszy bardzo chciał komuś o tym opowiedzieć, zwierzyć się. Czy komuś ufał? Szukał intensywnie wśród bliskich mu osób. Kiedyś była to Anna. A teraz? Teraz boleśnie dotarła do niego świadomość samotności, w której tkwił po uszy.

Włączył radio, które przerwało ciszę i na moment odsunęło jego myśli na bok. Wysoka temperatura nie zamierzała odpuścić, ale możliwe były w tym tygodniu opady. Oby! – pomyślał, patrząc obojętnie na kalendarz na ścianie. Po chwili z odbiornika rozbrzmiała muzyka, która chociaż była nie do przyjęcia, skutecznie zagłuszała ciszę mieszkania zmieszaną z odległymi dźwiękami ulicy. Powlókł się pod prysznic, tradycyjnie obiecując sobie, że wyjdzie z łazienki w lepszym nastroju.

Dzień był słoneczny i bardzo ciepły. Mijając kolejne kamienice, Seweryn czuł zapach wilgotnych piwnic, składowanych w nich ziemniaków i kociego moczu. Zawahał się, czy nie jechać samochodem, ale po chwili porzucił ten pomysł. Musi się rozbudzić, znaleźć inne wrażenia, o których będzie mógł rozmyślać. Skupił uwagę na wróblach, które szukały cienia pod drzewami i odfruwały chmarami za każdym razem, gdy tylko przejeżdżał jakiś pojazd. Automatycznie porównał je do wron, które w jego snach oblepiały gałęzie parkowych drzew, i już wiedział, że nie jest w stanie skierować uwagi w inną stronę. Każdemu z mijanych budynków zaczął w myślach układać historię, ale i to kończyło się fiaskiem. Jaką historię ma dom z jego snów? Szedł coraz wolniej, bijąc się z myślami, czy nie powinien zawrócić, wsiąść do samochodu i dokądś pojechać. Dokądkolwiek, byleby daleko, byleby odpocząć, nabrać dystansu do siebie i do życia.

Nogi jednak same zaniosły go w docelowe miejsce. Nie dotarł na czas, ale też nie musiał. Odświeżał w starym kościele witraże, a księdzu, który mu to zadanie zlecił, nie było spieszno do zakończenia renowacji – był zadowolony, że ma towarzystwo. Nazywał Seweryna swoim aniołem stróżem, cytował mu fragmenty z Biblii i polewał ochoczo mszalne wino, po którym powątpiewał w swoje powołanie, a czasami i w Boga. Szybko jednak znajdował argumenty na to, że Bóg istnieje i nie powinien nigdy w niego wątpić. Seweryn bardzo lubił te rozmowy, tak jak lubił swoją pracę, zapach świec, stęchłą woń wilgotnego drewna i oglądanie wiekowych szpargałów wraz z słuchaniem opowieści o ich pochodzeniu.

Każdy dzień zaczynali od wspólnej kawy lub śniadania. Albo od jednego i drugiego. Ksiądz Wincenty był dla Seweryna jak nie z tej epoki. Nie dzieliła ich aż tak duża różnica wieku, ale dobre maniery księdza, spokój, cierpliwość i nieustanne dziwienie się postępowi cywilizacji sprawiały, że Seweryn patrzył czasem na niego jak na eksponat.

– Jak się ksiądz uchował taki nieskalany? – żartował czasami.

– Jest zupełnie odwrotnie, mój synu. Skalanie mam za sobą. Teraz bezkarnie znów mogę być młodzieńcem. Nadrabiam stracony czas – odpowiadał Sewerynowi, gdy ten patrzył na jego pokryte bliznami ręce i twarz.

Lubili się ze sobą przekomarzać, żartować i śmiać. To były bardzo miłe chwile. Dla Seweryna, który każdy wieczór spędzał samotnie na swoim poddaszu, ostatnio rozmawiając jedynie z kartkami szkicownika, było to niemal rozkoszne doznanie. Wincenty doskonale wiedział, ile dla jego „artysty” znaczą te spotkania. A i dla niego samego były one przyjemnym urozmaiceniem kapłańskiego życia. Dlatego nie poganiał go z robotą.

Seweryn rozpoczął prace wiosną. W witrażach brakowało pojedynczych szkieł, a ołowiane profile były zdeformowane – skutek burzy i gradobicia, które przeszły nad miastem rok wcześniej. Na czas zimy puste fragmenty zasłonięte były wiórowymi płytami. Wczesną wiosną proboszcz dostał pozwolenie i środki na odnowę zabytkowych okien. Teraz prace były w stanie mocno zaawansowanym, witraże z każdym dniem zyskiwały brakujące elementy, a w kościele wreszcie było jasno, ponieważ płyty, którymi zasłaniano okna, wracały na swoje miejsce jedynie na noc.

Klamka kościoła z cichym zgrzytem otworzyła ciężkie drzwi i Seweryn wszedł do środka. Wnętrze było chłodne. Wszechobecna cisza kołysząca się wewnątrz wysokich murów i wśród ciężkich rzeźb zesłała na niego chwilową ulgę. Jak co dzień przywitały Seweryna milczące postaci świętych zamocowane na filarach stojących pomiędzy ławami i prawie nieczytelne obrazy przedstawiające Drogę Krzyżową Chrystusa. Zapach zgaszonych świec wskazywał na czyjąś niedawną obecność. Seweryn spojrzał na odsunięte ławki z ostatnich rzędów i domyślił się, że były robione porządki. Wyglądało to jednak tak, jakby ktoś porzucił to zajęcie dość nagle. Poczuł się nieswojo. Wciąż był pod wpływem koszmaru i nerwy miał rozedrgane jak stary instrument. Rozejrzał się dookoła, ale nikogo nie zauważył. Skrzypienie desek podłogi na chórze wywołało nieprzyjemne dreszcze. Nie unosił głowy w obawie przed ujrzeniem czegoś, czego nie chciał zobaczyć. Zacisnął mocno powieki i czekał, choć sam nie wiedział na co. Dopiero wesoły głos Wincentego wytrącił Seweryna z tego stanu.

– Już schodzę! – zawołał.

Seweryn podniósł głowę, nadal bojąc się patrzeć, ale znad poręczy wychylała się znajoma i uśmiechnięta twarz księdza. Próbował uspokoić serce, które głośno biło. Nabrał powietrza do płuc i powoli je wypuścił. Powtórzył ten zabieg kilkakrotnie, po czym odwrócił się w stronę Wincentego z wyciągniętą ręką.

Tego dnia ksiądz zamarł na widok Seweryna.

– Mój Boże… Spał pan w ogóle? – zapytał z troską w głosie.

– Owszem, ale bardziej się zmęczyłem, niż odpocząłem.

Wincenty westchnął i zinterpretował brak snu po swojemu. Spojrzał wymownie w stronę zakrystii, gdzie wciąż znajdowały się puste butelki po spożytym przez nich wczoraj winie.

– Smakowało chociaż?

– Jak zawsze. Ale to nie to.

Nie chciał obarczać poczciwego Wincentego snami i koszmarami, które trwają od lat, ale z drugiej strony tak bardzo chciał o nich komuś opowiedzieć. Już tyle czasu nosi w sobie te lęki… Właściwie to od kiedy? W tym momencie uzmysłowił sobie, że tego aspektu nie przeanalizował. Od kiedy? Od wtedy, gdy spadł z rusztowania i leżał ze wstrząsem mózgu w szpitalu? A może od dnia, kiedy żona odeszła, zabierając ze sobą syna, psa i klucze do nowego mieszkania, które właśnie kupili? Ile to już lat? Kiedy był ten pierwszy raz?

Ksiądz zauważył nieobecne spojrzenie Seweryna. Dłonie mężczyzny zaczęły machinalnie wyjmować szkło z ołowianych ram i starannie odkładały na bok. Profile były mocno zdeformowane i brakowało w nich wielu fragmentów – to istny cud, że szyby same nie wyleciały z ram. Burza wcale nie była do tego potrzebna, jedynie przyspieszyła to, co i tak było nieuniknione.

Seweryn poczuł, że Wincenty mu się przygląda. Wypadało jakoś zagaić.

– Coś się stało, proszę księdza?

– To ja pytam. Ślepy przecież nie jestem. – Proboszcz podszedł bliżej i dotknął ramienia Seweryna. – Daj spokój. Nie musisz dziś tego robić. Możemy pogadać. Możesz wyrzucić z siebie to, co cię gryzie. Możesz mówić tak długo, jak zechcesz. Tak długo, aż zmieni ci się wyraz twarzy i zniknie lęk z oczu.

Seweryn spojrzał na Wincentego, zastanawiając się, czy może mu zaufać. Czy jego prośba podyktowana jest troską czy zwykłą ciekawością.

– Martwię się o pana – odezwał się ksiądz, jakby w odpowiedzi na jego myśli. – Zaraz przyjdzie Marta. Poproszę ją o kawę, a pan mi opowie, co go gryzie. Albo chociaż pomilczymy sobie w spokoju.

Kwadrans później zakrystię wypełnił aromat świeżo zaparzonej kawy. Marta krzątała się jeszcze chwilę, zbierając brudne naczynia i kieliszki – ślad po zakrapianej kolacji księdza i Seweryna poprzedniego wieczoru. Mruczała pod nosem jakieś uwagi i widać było wyraźnie, że najbardziej chciałaby usiąść razem z nimi, zjeść śniadanie i posłuchać, o czym mówią. Wincenty dobrze wiedział, że kiedy zamkną się za nią drzwi, będzie to oznaczało, że stoi na zewnątrz i podsłuchuje pod oknem. Jeśli się nie zamkną – będzie słuchać bez ostentacji, stojąc tuż za wejściem.

Ciężkie drzwi zaskrzypiały i klamka się poruszyła. Na ustach księdza pojawił się uśmiech.

– Jeśli zdecyduje się pan opowiedzieć mi o swoich troskach, to proszę mieć na uwadze, że słucha pana nie dwoje, lecz czworo uszu. W tym jedna para żeńska.

Seweryn wciąż tkwił w swoim sennym świecie. Nie potrafił zebrać myśli. Pochwalił kawę, docenił ciepłe rogaliki domowego wypieku i milczał. Głos Wincentego sprowadził go na ziemię.

– Może coś mocniejszego na wzmocnienie skołatanych nerwów?

Uśmiechnął się do księdza. Dobrze wiedział, że to on najbardziej w tej chwili potrzebuje napić się „czegoś mocniejszego”.

– Trochę na to za wcześnie, ale jeśli ksiądz ma ochotę, proszę się nie krępować.

Wincenty schylił się do małej szafki stojącej obok jego fotela i wyciągnął z niej butelkę nalewki.

– Moja ulubiona – powiedział, patrząc z lubością na bursztynowozłoty płyn. Pogładził butelkę jak małego kociaka. – To orzechówka. Z własnych orzechów!

Napełnił sobie kieliszek i wbił w Seweryna wyczekujące spojrzenie.

– Naprawdę się pan nie skusi?

– No dobrze. Niech mi ksiądz odrobinę naleje. Ocenię, czy warta jest aż tak wiele czułości.

Wincenty z radością poderwał się z fotela i postawił przed Sewerynem szklane naczynie. Płyn nalewał powoli i ze starannością, jakby odmierzał drogocenne lekarstwo czy antidotum na bolączki życia.

Seweryn zamoczył usta i upił maleńki łyczek.

– No i…? – Spojrzenie i cała postawa księdza emanowały jednym wielkim radosnym oczekiwaniem na opinię.

– Faktycznie, jest doskonała!

– No wreszcie zaczyna pan mówić jak człowiek, a nie upiór z zaświatów.

Na myśl o zaświatach, upiorach i nocnych marach Seweryn ponownie przygasł.

– Chce się pan zwierzyć swojemu kapłanowi? Czy po prostu opróżnimy butelkę, która tym samym pójdzie na zmarnowanie? Niejednemu już rozwiązała język, niejednemu pomogła zdobyć się na odwagę i wielu uwierzyło w jej cudowną moc ułatwiającą prowadzenie konwersacji na każdy temat. Sprawia, że na przekór powiedzeniu to właśnie mowa staje się złotem. Niech pan mówi. Śmiało. Przecież nigdy nie wiadomo, kto może nam pomóc. A nuż znajdę lekarstwo?

– Sam nie wiem, czy jest o czym opowiadać… To trochę dziecinne i irracjonalne.

– Śmiało! – Ksiądz nalał kawy z dzbanka. – Z irracjonalnością mam do czynienia na co dzień. Z dziecinnością także. I zapewniam pana o swojej dyskrecji. Zawodowej poniekąd…

Sewerynowi nagle wydało się to wszystko małe i trywialne. Z obawy przed ośmieszeniem zaczął układać w głowie jakąś historyjkę, którą sprzeda księdzu, żeby mieć spokój, ale po chwili odszedł od tego pomysłu. Chyba musi to z siebie wyrzucić. Może wówczas koszmary się skończą i przestanie odczuwać ten wszechobecny strach, a senna rzeczywistość przestanie się nakładać na jawę? Może właśnie duchowna osoba najlepiej go zrozumie, nie wyśmieje i dopatrzy się w tym jakiegoś znaczenia? Przechylił kieliszek do końca i wziął głęboki wdech.

– Otóż… Jak by to powiedzieć… Mam sen. Powtarzający się koszmarny sen z motywem domu. To stary dwór, bardzo mroczny i nieprzyjazny. Straszne w nim jest dosłownie wszystko. Są tam jakaś zła energia, grobowa atmosfera, niepokój i wszechobecne cierpienie. Wyczuwam to i dlatego tak bardzo się boję. Przez cały czas trwania snu czekam jedynie na to, aż spotka mnie coś złego. Śmierć…?

Ksiądz słuchał uważnie i nie próbował się wtrącać. Spojrzenie Seweryna powędrowało w stronę krzyża, który wisiał na ścianie.

– Sam nie wiem, czy właśnie przed nią uciekam, czy może przed czymś jeszcze gorszym. Dwór otoczony jest równie przerażającym parkiem, w którym stare drzewa rzucają cienie zbliżone do ludzkich. Albo raczej nieludzkich. Ale na pewno nie własnych. Wokół pełzają dziwne stworzenia, wykopane są głębokie doły, a czarna ziemia rozrzucona jest aż do drzwi wejściowych. Boję się, że wpadnę do któregoś z tych dołów i stanie się on moim grobem. Wewnątrz budynku wszystko jest… Sam nie wiem… Jakieś nieracjonalne, choć z pozoru wygląda zwyczajnie. O mdłości przyprawia mnie na przykład widok komór w kuchennych zlewach. Kapie do nich woda, tworząc ciemnobrunatną strużkę, i wpada do otworów, które wyglądają jak bezdenna czeluść. Schody się ruszają, kiedy po nich wchodzę, a za każdym razem nie chcę ich nawet dotykać! Nie chcę wchodzić na piętro, ale coś mnie tam pcha. Jakaś nieznana siła woła mnie z góry i każe się wspinać. Zwykle potem uciekam do ogrodu, który cały jest zarośnięty chwastami sięgającymi mi do ramion. Nie mogę się przez nie przedrzeć, uciekam w panice, z krzykiem, z płaczem, i boję się odwrócić, żeby sprawdzić, kto lub co mnie goni.

Seweryn przerwał i drżącymi dłońmi uzupełnił swój kieliszek, który natychmiast opróżnił. Nie patrzył na Wincentego. Wiedział, że jeśli w jego oczach dostrzeże choćby odrobinę kpiny czy niezrozumienia, nie powie nic więcej. Mówił dalej, skupiając wzrok na własnych palcach bawiących się pustym szkłem.

– To sen, którego nie rozumiem i nie znam przyczyny jego powstania. Pojawia się coraz częściej i coraz bardziej odbiera mi możliwość normalnego funkcjonowania w życiu. Ksiądz wie, że jestem agnostykiem, nie jestem też przesądny, nie zgłębiam żadnych tak zwanych nadprzyrodzonych tematów, nie wierzę w przepowiednie, znaki, nie param się astrologią. Jestem pragmatykiem z duszą humanisty. Czasami wydaje mi się, że musiałem być kiedyś w tym budynku, wspomnienie zapadło w podświadomość i stąd śnienie o starym domu, ogrodzie i tak dalej. Ale przecież coś bym pamiętał. Cokolwiek! Jednak wszystko to, dosłownie i w przenośni, spędza mi sen z powiek. Myślę o tym bez ustanku, mam wrażenie, że ktoś mnie śledzi, i wydaje mi się, że zaczynam wariować…

Wincenty milczał i czekał w przeczuciu, że to nie jest koniec opowieści. Po kilku minutach ciszy przerywanej jedynie dźwiękiem nalewanego do kieliszków płynu Seweryn spojrzał na księdza. W jego mądrych oczach dostrzegł jedynie smutek i cierpienie.

– Dziś było jeszcze gorzej… – dodał.

– To znaczy?

– Dziś zobaczyłem niewielki fragment tego czegoś, co mnie przeraża najbardziej. To był cień człowieka. To z całą pewnością była ludzka postać. Poruszał się jak człowiek, chował się za kominem na strychu, jakby nie chciał być zauważony, jakby chciał, żebym go nigdy nie poznał i nadal bał się czegoś gorszego: wyobrażenia o nim. Wyczuwałem tylko zło. Straszne zło, obcość, wrogość, jakiej nie doświadczyłem nigdy wcześniej. Ale widziałem go. Widziałem złego…

Wincenty był zaskoczony. Nie przypuszczał, że usłyszy tego rodzaju opowieść. Zupełnie nie wiedział, co powiedzieć. Patrzył na roztrzęsionego Seweryna i zastanawiał się, jakie życie miał jego znajomy artysta, skoro umysł podsuwa mu takie obrazy podczas snu. Wreszcie zadał pytanie, które Seweryn sformułował sobie w myślach dopiero dzisiaj.

– Od kiedy to trwa, panie Sewerynie? Jest powiązane z jakimś przeżyciem, traumą, silnymi emocjami, wypadkiem?

– No właśnie próbuję sobie przypomnieć. Mam z tym trudności. Po takich nocach wydaje mi się, że od zawsze… Może jestem po prostu chory?

Kolejny raz pomyślał, że powinien udać się do psychiatry. Weźmie jakieś pigułki i problem zniknie. Uświadomił sobie jednak, że gdyby tak się stało, do końca swoich dni i tak szukałby przyczyny. Przyczyny lub… domu. Może istnieje gdzieś naprawdę, a nie tylko w jego snach? Rozpoznałby go na pewno, zna na pamięć każdy szczegół i mógłby go… Tak! Mógłby go przecież namalować.

Rozmowa z Wincentym jednak coś dała. Mały kroczek do przodu. Jakieś poszukiwania, jakaś akcja. Wszystko jest lepsze od tkwienia w bezczynnym zdziwieniu.

Ksiądz przyglądał się swojemu „aniołowi stróżowi” z niepokojem.

– To nie musi być szaleństwo. Nawet sobie nie wyobrażasz, jakie opowieści słyszę w konfesjonale… Nie wiem, jak ci pomóc, synu… Mogę jednak zapewnić cię o swojej dyskrecji i wyrazić całkowite zrozumienie problemu. Takie noce z pewnością nie ułatwiają życia. Mówiłeś już o tym komuś?

– Byłej żonie. Wyśmiała mnie i radziła położyć z wariatami w zakładzie.

– Nie wiedziałem, że jesteś po rozwodzie…

– Oburza to księdza? Obraża morale? – Seweryn nastroszył się i pożałował, że pozwolił sobie na szczerość wobec, bądź co bądź, obcego człowieka. Lubił go, w sumie mu ufał, ale to przecież katolicki ksiądz. Zaraz pewnie zacznie go „sprowadzać na właściwą drogę”. Nic takiego się jednak nie stało.

– Ależ skąd! – Wincenty starał się ukryć rozczarowanie, że Seweryn mógł tak pomyśleć. – Ja tylko ubolewam nad pana samotnością. A widzę ją we wszystkim. W każdym słowie, w uśmiechu lub jego braku, w każdym geście, w tematach naszych rozmów, w głodzie spotkań i wymiany myśli. Rozpoznaję, bo samotność jest moją codziennością, moim życiem…

Seweryn pierwszy raz spojrzał na Wincentego jak na zwykłego człowieka, samotnego mężczyznę, który w tej chwili bardziej przejmuje się jego losem niż własnym odosobnieniem.

– Przepraszam… Nie powinienem był obarczać księdza tym wszystkim…

– Nie obarcza pan. Pomaga mi to lepiej znosić własne smutki. Każdy je przecież ma. I choć to zabrzmi egoistycznie, to powiem panu coś bardzo… bardzo ludzkiego. Oczywiście współczuję, ale jednocześnie mi raźniej, że nie tylko ja mam przechlapane.

Seweryn roześmiał się głośno.

– Niezwykła szczerość! Doprawdy nie spodziewałem się zobaczyć…

– Człowieka w księdzu? – Wincenty uśmiechnął się szelmowsko do witrażysty.

– Coś w tym rodzaju…

Mężczyzna próbował ukryć zakłopotanie i szukał w myślach sposobu na przykrycie swojej gafy, ale proboszcz wyręczył go szybko i zgrabnie.

– Nie przejmuj się, mój synu. Nie ty jeden. Nie ty jeden…

Wincenty podniósł się z fotela i bezszelestnie przybliżył do drzwi. Otworzył je szeroko i zrobił krok w kierunku małego korytarzyka prowadzącego od bocznego wejścia do zakrystii. W półmroku natychmiast zauważył Martę, która nerwowo omiatała szczotką nieistniejące pajęczyny.

– Pani Marto kochana, jest szansa na kawkę?

– Teraz? Nie widzi ksiądz, że jestem zajęta?

– Widzę, dlatego daję pani szansę odpocząć od tej nudnej czynności.

Kiedy Marta się oddaliła, Wincenty wrócił do swojego gościa.

– Najlepszy moment na rozmowę. Marta zaraz zauważy, że kawa się kończy, i na pewno uda się na zakupy.

– Sprytnie. – Seweryn puścił oko do księdza. – Nie wiem jednak, o czym miałbym jeszcze powiedzieć.

– Skończyliśmy na pana rozwodzie. Nie przypuszczałem, że jest pan fizycznie sam. Bardziej przeczuwałem samotność wśród dwojga. Z dwojga złego chyba nawet gorszą…

Seweryn wysilił się na blady uśmiech.

– Przyznam, że trochę mi lżej. Obawiałem się czegoś w rodzaju potępienia, złotych porad, nakłaniania do powrotu i tym podobnych. Proszę się nie obrazić, ale takie miałem wyobrażenie, bo takie są fakty. Sam ksiądz pewnie o tym wie… A życie jest życiem. Jedynie ludzie, którzy tkwią wewnątrz trudnej sytuacji, mogą i powinni o niej decydować, bo ją znają i czują. Nie twierdzę, że rozwód mnie uszczęśliwił czy wyzwolił z kajdan. Nie. Przecierpiałem swoje. Nadal wyczuwam w swojej duszy grubą bliznę po tamtych ciężkich przejściach.

– Powiedział pan „duszy”? Jednak jest pan wierzący! – Wincentemu radośnie zaiskrzyły oczy.

– Nie jestem. Tak się tylko mówi. Nieraz jeszcze ksiądz usłyszy ode mnie podobne „dowody wiary”. Często mówię „o mój Boże”, nie mając na myśli Boga, „o Jezu” traktuję jak wykrzyknik, a „o Matko Boska” mówię po to, aby do mojego rozmówcy dotarło to… jak by to powiedzieć… Wzmocnienie. Semantyczne wzmocnienie. Nie będę kłamał, że jest inaczej. Nawet za cenę rozczarowania moją osobą.

– Nie jestem rozczarowany! Doceniam szczerość i własne zdanie. Niech się pan tym nie przejmuje i nadal będzie po prostu bezpośredni i szczery.

Seweryn przyglądał mu się badawczo, oceniając prawdomówność księdza Wincentego. Czy mówi tak tylko po to, aby nakłonić go do zwierzeń, czy naprawdę jest normalnym, myślącym człowiekiem, który rozumie innych i nie potępia odrębności przekonań na ten drażliwy dla wielu temat? Spojrzał wymownie na butelkę orzechówki, a Wincenty uchwycił jego wzrok. Nalał do obu kieliszków, nic nie mówiąc.

– Teraz to pan mnie ocenia, prawda? I zadaje pan sobie pytanie, czy można mi ufać. Czy można wierzyć w szczerość moich intencji…

Przenikliwe spojrzenie księdza utkwione było w witrażyście, a Seweryn dostrzegł nagle w jego osobowości jakąś inną płaszczyznę. Nie widział już ani sutanny, ani koloratki. To była męska rozmowa. Spotkanie dwóch samców, którzy potrafią rozumieć się bez słów i czytać w swoich myślach. Dwóch osób, których życie okrywa jakaś tajemnica, którzy kryją w swoim wnętrzu inne „ja”, dostępne tylko dla nielicznych i tylko w wybranych momentach.

– Przepraszam. Cieszę się, że powiedziałem księdzu o swoich snach. Pierwszy raz tak jasno zwerbalizowałem swoje myśli i odczucia. Następnym razem obejdzie się bez pytań, dlaczego jestem nieprzytomny w pracy.

Ostatnie zdanie wypowiedział z tak ogromnym smutkiem, że Wincenty pożałował swojej ciekawości. Chciał szczerze pomóc, ale zupełnie nie wiedział jak. Pewnie nie tego spodziewał się po nim Seweryn.

– Zapewniam cię, że tak tego nie zostawię – odezwał się po dłuższej pauzie. – W Piśmie Świętym jest sporo o snach i proroctwach. Księga cię uzdrowi.

Niepewny ton głosu i automatyzm tej wypowiedzi wywołały u Seweryna wybuch śmiechu. Spojrzał pobłażliwie na księdza, który wrócił do swojej roli duchownego.

– Błagam… Naprawdę…?

– Błagaj sobie, błagaj. – Wincenty powoli odzyskiwał równowagę. – Ja tylko to znam. Więc gdzie mam szukać, jak nie w szufladach, z których czerpię na co dzień? Całe dorosłe życie w księgach, papierach, kazaniach, w konfesjonale i w samotności… Mógłbym stworzyć kilka powieści, bazując na ludzkich problemach i na tym, jak udało im się je pokonać w chwili, gdy zdecydowali się zagłębić w Biblię. To lekarstwo na wszystko i odpowiedź na każde, absolutnie każde pytanie.

– Mój problem ma wymiar metafizyczny! Albo psychiatryczny. Na to nie będzie odpowiedzi.

– Biblia też jest metafizyczna. Na pewno bliżej ci do niej niż do tablic matematyczno-fizycznych, chociaż i te znaleźć można w Piśmie. Albo… Wiesz co? Namaluj ten dom! – zawołał, jakby szperał w jego myślach z dzisiejszego poranka. – Namaluj złego, namaluj uczucia i ich kolory. Spróbuj przedstawić cienie drzew z parku, czeluść zlewu, wiszące schody i czarną ziemię, która chce cię wciągnąć do piekła. Ty też tylko to znasz. Żyjesz wśród obrazów, myślisz nimi. Najłatwiej jest bazować wokół tematyki, która jest nam bliska. Astrolog powie dziewczynie, że ma oczy jak gwiazdy, przyrodnik będzie szukał porównania wśród zwierząt, a geograf zobaczy w nich błękitnozielone morze. Ty też najlepiej wyrazisz się w języku, który znasz. Namaluj to!

Wieczorem Seweryn wtaszczył do swojego mieszkanka na poddaszu kamienicy nowe płótna, zapas pędzli i kilka zestawów pigmentów. Choć zapach farb unosił się w mieszkaniu od zawsze, tym razem Seweryn miał wrażenie, że wypełnił wnętrze aż po sufit i pracownia znów zaczęła żyć. Ile to już lat, od kiedy nie dotykał palety i sztalug? Pięć? Nie, sześć chyba. Sześć lat temu małżonka raczyła się stąd wynieść, zmieniając życie Seweryna w bezsens i bezcelowość. Przestał malować. Odłożył na bok rozpoczęty tryptyk, który w jego odczuciu miał pretendować do tytułu dzieła jego życia. Marzenia i ambicje spakowane do kufra i odwrócone do ściany cierpliwie czekały na powrót lepszych dni ich twórcy.

Lepsze dni nie nadchodziły, a zwyczajne stawały się coraz gorsze. Jedna próba samobójcza. Trzy wyjazdy w świat. Dwa duże zlecenia. W międzyczasie dwie kobiety, które nie wniosły do jego życia żadnych głębszych uczuć. Synek nie zawsze chciał z nim rozmawiać, częściej unikał kontaktu. Matka skutecznie wmówiła mu paranoję ojca i mały po prostu się go bał. Koszmarne sny były dla niej po prostu wytworem chorej wyobraźni, z którą należy się udać do specjalisty. Szaleństwem nazywała również jego pasję. Malarstwo określała dziecinadą, nikomu nieprzydatnym zajęciem. Witrażownictwo bigoterią, chociaż sama dawniej to robiła i była naprawdę zdolną artystką. Porzuciła jednak wszystko, zmieniła się. Syn odsunął się i oddalił. Bywało, że Seweryn przychodził w okolice placu zabaw, aby choć przez chwilę spojrzeć na dziecko. Te wizyty tylko go dołowały. Jędrek wydawał się smutnym i zalęknionym dzieckiem. Żona uważała, że były mąż wyolbrzymia i szuka problemu tam, gdzie go nie ma.

Wspomnienia spowodowały, że przez chwilę zapomniał, po co mu płótna i pędzle, po co przerzuca stare blejtramy w poszukiwaniu pustych ram. Zmęczony, zamierzał odpuścić całe przedsięwzięcie, godząc się prawie z myślą o swojej rzekomej chorobie psychicznej, kiedy ujrzał coś, co spowodowało, że zastygł w bezruchu.

Ksiądz Wincenty sprawował swą posługę niecałe ćwierć wieku. Wierni umierali, rodzili się nowi, niektórzy odchodzili, inni przychodzili, zmieniały się gospodynie, a on wciąż przyglądał się światu z tego samego miejsca. Chociaż początki były trudne, zadomowił się w przytulnej plebanii i starym kościele, nie oczekując już od życia niczego więcej. Miewał chwile zwątpienia, miewał nawet swoje małe fascynacje płcią przeciwną i wciąż jedną, jedyną wielką miłość sprzed lat.

Wybór kapłaństwa był dla niego jak wyrok. Na przekór całemu światu, na złość rodzinie i na złość życiu, a nawet wbrew sobie samemu wsadził siebie na długie lata do celi samotności, gdzie jedynymi rozmówcami były milczące obrazy świętych. To do nich długo płakał i im się żalił, wylewając całą złość, że odeszła najukochańsza osoba, a on temu nie zapobiegł. Obarczony winą, chował się pod kościelne ławki i płakał do rana, póki kościelny nie wyjmował mu z dłoni butelki wódki i zaprowadzał do łóżka. Otulał go kocem, gładził po dłoniach jak syna, którego nie miał, i zostawiał przy łóżku szklankę wody mineralnej. Na koniec zapalał świecę i modlił się w intencji uzdrowienia młodego wikarego. Przypuszczał, że gnębi go coś, o czym nie chce mówić, widział, jak w nocy walczy ze zmorami i odgania niewidzialnych napastników.

Pierwsze dziesięć lat „zesłania” było dla Wincentego jak nie jego życie. Dziwił się każdego dnia, co tu robi i kim jest. Dopiero podczas porannej toalety, gdy spoglądał na swoje odbicie w lustrze, gdy dotykał pokrytej bliznami skóry, przypominał sobie, za co ta kara. I koszmar powracał na nowo.

Jedenasty rok jego duszpasterstwa był pewnym przełomem. Rokiem podsumowań, bilansem strat. Wiadomość o śmierci brata spadła jak grom z jasnego nieba. Wiedział, że będzie musiał odwiedzić miejsce, w którym się wychował i którego od wielu lat unikał. Stara chata nie pachniała już domem. Nie pachniała nawet poprzednim życiem. To był zapach obcości, smutku i niekończącej się zimy. Nie odważył się odwiedzić grobu Joanny. Tego dnia był na nią zły. Chciał wracać do siebie. Po raz pierwszy zrozumiał, że plebania jest jego miejscem i tak już będzie. I nic tego nie zmieni. Tam właśnie jest u siebie.

Marta zrobiła mu obiad. Jak zawsze starannie doprawiony i elegancko podany. Na talerzu leżały przyrumienione na złoto żeberka w miodowo-sezamowym sosie, które pachniały tak intensywnie, że cała uwaga Wincentego skupiła się wyłącznie na nich. Nie czekając na gospodynię, nałożył sobie od razu kilka sztuk.

– Boże, pobłogosław te dary i dar Marty, która na kuchennym poligonie jest prawdziwym generałem!

Marta prychnęła coś pod nosem, że wypił, więc i tak nie doceni, ale ksiądz nie podjął zaczepki. Ogryzał mięso do samej kości, cmokając z zachwytu przy każdym kęsie.

– A ten artysta to chory? – zapytała znienacka. Od początku nazywała Seweryna artystą i tak też się do niego zwracała.

– W pewnym sensie. – Ksiądz wciągnął w nozdrza woń ziemniaczanego purée, które właśnie lądowało na jego talerzu. – Ma jakieś tam swoje kłopoty duchowej natury.

– Jak to artyści. Nie z tego świata.

– Zobowiązałem się dochować tajemnicy. Mogę tylko powiedzieć, że problem jest naprawdę głęboki, bo nasz artysta bardzo się z nim męczy. Gnębi go coś, czego nie da się racjonalnie wytłumaczyć.

– Zjawy, upiory? – Gospodyni się uśmiechnęła. – No nie spodziewałam się takich bzdur od księdza usłyszeć!

– Przecież ja nic takiego nie powiedziałem!

Marta stanęła w pół kroku.

– No tak. Nie powiedział ksiądz… Ale takie historie to ja mam na co dzień. Może dlatego…

– Na co dzień? – Ksiądz z zainteresowaniem spojrzał znad talerza na gospodynię.

– Moja córka ma… – Marta przerwała i popatrzyła gdzieś przed siebie niewidzącym wzrokiem. – Moja córka też różne farmazony opowiada przy byle okazji… Ech… Naczytają się tacy głupot przed snem i potem są efekty. Rzuca się w nocy, bredzi, chodzi po domu i czegoś szuka. Oczy ma otwarte, ale nie widzi. Uwierzy ksiądz? Nie widzi nikogo, chociaż ma otwarte oczy! Co ja już nie robiłam! I świece paliłam, i różaniec każdego dnia odmawiam, i po lekarzach jeździłam. I nic. Tylko chodzi jak obłąkana i plecie te swoje talizmany, amulety czy co tam jeszcze. Nawet ładne… Artystka, cholera jasna! Też nie z tego świata! Chłopak od niej odszedł, a jak tak dalej pójdzie, to sama zostanie. Rozumie ksiądz? Ech… Każdy ma swój krzyż.

Marta westchnęła, po czym mówiła dalej już znacznie łagodniejszym tonem.

– Martwię się on nią. Dopóki ja żyję, ma opiekę, ale co potem? Wyjdzie kiedyś w nocy z domu i się zabije, bo wpadnie pod samochód. Albo jak na jakiegoś oszusta trafi w życiu? Jest taka wrażliwa… Próbowałam już naprawdę wszystkiego. Zabroniłam jej nawet czytać, bo to może i od tego fantazja jej się rozbujała tak, że nie wie, co mówi. Nie ma rady na takich… Nie ma rady.

Tym podsumowaniem Marta zakończyła swoją wypowiedź i wyszła, zostawiając księdza w niemym zdumieniu, że tak długo wytrzymała, nie mówiąc mu wcześniej o swoich problemach. Pracowała tu wiele lat i nigdy słowa o córce. Ba! Słowa o życiu prywatnym. Coś musiało ją poruszyć, skoro zdecydowała się na zwierzenia. Krótkie wizyty duszpasterskie zawsze odbywały się w pośpiechu, bo Wincenty dom Marty zostawiał sobie na koniec. Trafiał do niej podchmielony i zawsze zastawał ją samą. Kilka razy machnął miotełką, zamruczał pod nosem modlitwę i chwiejnym krokiem wracał na plebanię. Nigdy nie spotkał się z rodziną Marty, nigdy też o nich nie pytał, bo wychodził z założenia, że pewnie widuje ich na mszach i wysłuchuje w konfesjonale, co powinno w zupełności wystarczyć. I nagle okazuje się, że Marta ma problemy z córką, że ma swoje troski, że praca dla księdza nie jest całym jej życiem. Zawstydził się i pokornie przyznał przed sobą, że jest ślepym egoistą. Potrzebował spaceru, potrzebował nagle powietrza i nabrania oddechu w płuca pełną piersią. Zapragnął spojrzeć na świat trzeźwym okiem, zauważyć więcej niż zawsze, pomyśleć…

Po krótkiej przechadzce po parku nogi same zaniosły go do zakrystii. O tej porze zwykle jest tam kościelny, który lubi popatrzeć, czy wszystko jest jak należy, czy na ołtarzu są świece i kwiaty, czy organy się nie rozstroiły i czy przez pozbawione szyb okna nie wpadło do środka zbyt wiele suchych liści.

Wincenty wszedł bocznym wejściem i usiadł w fotelu, na którym rano siedział Seweryn. Przyglądał się narzędziom witrażysty. Dotknął filiżanki po kawie, z której pił Seweryn, i pomyślał, że bardzo go lubi i będzie mu smutno, gdy odejdzie. I że bardzo chciałby mu pomóc, chciałby poczuć spokój od człowieka, z którym przez kilka miesięcy zdążył się zżyć i zaprzyjaźnić. Ale co ja mogę? Mam mu czytać Pismo Święte, kiedy on jest na to całkowicie zamknięty? A może nakłonić go do wspomnień, niech zmierzy się z przeszłością? – myślał. To, że Seweryn przeszłość ma niejasną i mroczną, wyczuwał od początku. Może razem coś wymyślą? Potem przypomniał sobie o córce gospodyni i stwierdził, że do tych kłopotów mu bliżej. Dlaczego miałby jej nie odwiedzić? Może mógłby pomóc chociaż tej jednej zbłąkanej duszyczce? Nie wiedział nawet, w jakim jest wieku, nie wiedział nic o samej Marcie i przeraziło go to. Przeraziły zaniedbania, których dopuszczał się od lat, zaniki pamięci, jego życie między mszami a wyprawami do delikatesów, gdzie sprawiał sobie przyjemność, przebierając w trunkach. Zawstydził się swoich samotnych wieczorów, podczas których skupiał się jedynie na sobie, co zresztą natychmiast usprawiedliwiał – bo na kim niby miał się koncentrować, skoro był sam i żył jedynie dla siebie?

Konwersacje z Bogiem, przepychanki i dyskusje, pozostawały bez odpowiedzi, a jedyna osoba, która nadawała jego życiu radość i sens, nie żyje od lat. Zrobiło mu się głupio. Poczuł się jak obudzony z długiego letargu, który na pewno widzieli wszyscy, tylko nie on sam. Zapragnął stać się użyteczny. Chciał być pomocny bardziej realnie, pomocny dosłownie. Sugestie i złote rady typu „jak dobrze żyć” wygłaszane po spowiedzi, podczas przedmałżeńskich nauk czy przypadkowych spotkań to o wiele za mało. Przecież tak wielu ludzi potrzebuje pomocy, wsparcia, opieki czy zwykłej rozmowy. Zapragnął nadać swojemu życiu sens i w tym momencie skoncentrował absolutnie wszystkie siły na tym, aby mu ta ochota nie minęła, aby nie stwierdził jak co dzień: na co to komu? I na co ja komu…?

Nie do końca wierzył w swoje możliwości, ale miał silne postanowienie udania się do Marty i jej córki. Wiedział, że nie może tego odłożyć na później. Musi iść tam jeszcze dziś. Musi, bo inaczej wszystko znów się rozmyje podczas własnych filozoficzno-religijnych rozmyślań, w które uciekał, bo jego życie osadzone było w szarej bańce spowitej dymem wspomnień i skąpanej w alkoholowych półmajakach, mdłościach i zawrotach obolałej głowy.

Seweryn ostrożnie odsunął starą ramę z porwanym płótnem. Pod nią była kolejna, którą z trudem udało mu się wyciągnąć tak, aby nie uszkodzić obrazów, które stały za nią. Wszystkie opatrzone były tym samym równym podpisem: Seweryn Gardy. Przedstawiały głównie abstrakcje, choć czasem wplatał w nie jakiś fragment rzeczywistości, czasem twarze ludzi. Utrzymane w stonowanych kolorach, pozbawione krzykliwych barw i odcieni. Operował głównie światłem i to blask oraz cień tworzyły kształty. Na moment przeniósł się do czasów akademickich i do początkowych lat swojego małżeństwa, podczas których tworzył z jakąś żarliwą zajadłością, jakby chciał wydusić z siebie wszystkie uczucia i emocje.

Wreszcie dotarł do obrazu, którego szukał. Jest! To ten obraz. Rękawem zmiótł pajęczyny i podniósł go do światła. Obraz malowany nie jego ręką. Znalezisko na jednym z pchlich targów, które oboje z żoną uwielbiali odwiedzać. Kiedyś. W starych, dobrych czasach.

Przypomniał sobie tę deszczową niedzielę. Śmiejąc się, robili drobne zakupy. Nabyli starą lampę, secesyjny nocny stolik i ten obraz. Po stoliku i lampie nie został nawet ślad – eksmałżonka, pakując się, zabrała także te nabytki. Sewerynowi znów stanął przed oczyma widok dostawczego auta i obcych ludzi, którzy kręcili się po ich mieszkaniu, wynosząc z niego prawie cały ich wspólny dobytek. Seweryn nie protestował. Sam namawiał żonę, aby wzięła wszystko. Przecież to także dla syna. Nowe mieszkanie stało puste i czekało na nadanie mu charakteru. Obraz jednak został, choć z całą pewnością ożywiłby gołe ściany. Przykuł uwagę ich obojga nietypową ramą – bogato rzeźbioną w winogrona i wplecione w nie węże. Języki gadów splatały się z wąsami winorośli, tworząc niepowtarzalne serpentyny. Sam obraz przedstawiał zegary. Na pierwszym tle duży, stojący dostojnie pośród połamanych krzeseł i stołów, dalej mniejsze – kominkowe, ścienne, kieszonkowe… Każdy z nich otoczony był starymi przedmiotami codziennego użytku, zniszczonymi i bezużytecznymi. Alegoria przewagi czasu nad życiem. Temat tyle uniwersalny, ile kiczowaty. Ale precyzja wykonania, staranność i pieczołowitość, z jaką namalował to autor dzieła, zasługiwały na uwagę. Nawet na szacunek. A już na pewno obraz zasługiwał na zakup – zwłaszcza w połączeniu z doskonałą, choć nieco niepokojącą ramą.

Gardy po raz pierwszy przyglądał się obrazowi tak dokładnie. Po raz pierwszy tak analitycznie studiował każdy element dzieła nieznanego autora. Wcześniej nie miał na to czasu, bo tamtego dnia urodził się Jędrek. Później zapomniał o istnieniu malowidła i nigdy do niego nie wrócił. Tak. To się stało wtedy. Koszmary pojawiły się pierwszy raz tej właśnie deszczowej niedzieli. W dzień narodzin syna, w dzień przyniesienia obrazu na ich poddasze. Jedno z tych dwóch zdarzeń musiało mieć na to wpływ. Albo oba… Albo żadne. Z całą jednak pewnością od tego dnia codziennie tracił rozum w poszukiwaniu czegoś, czego ani nie znał, ani nie rozumiał. Nie mógł wtedy spać. Emocje związane z porodem, lęk o życie żony i synka, który przedwcześnie zdecydował się opuścić bezpieczny brzuch mamy… Siedział tu wówczas sam i nie mógł się na niczym skupić. Świeżo zakupione rzeczy odstawił na bok i przykrył narzutą z łóżka. Wzrok Seweryna powędrował w kąt, gdzie kiedyś stały, po czym powrócił na obraz. W prawym dolnym rogu malowidła widniały inicjały: L.J.

Zaczął intensywnie grzebać we własnej pamięci i przypominać sobie wiedzę zdobytą na akademii sztuk pięknych. Nic mu te litery nie mówiły, nic się nie zgadzało. Raz jeszcze rzucił okiem na obraz. Nie… To raczej dzieło amatora. Spojrzał na nie z innej perspektywy. Ostatni plan… Tego wcześniej nie widział! Zniszczony komin, ocieniony koronami drzew dach i bluszcz na murach domu, który znał na pamięć. Ukryty wśród ciemnej scenerii stał stary dwór z czarnymi oknami, w których odbijała się bardzo delikatna poświata księżyca. Poczuł falę mdłości… Znad plątaniny starych rupieci patrzyły na niego oczy nieczłowieka. Wkomponowana w tarcze zegarów, we wskazówki i czas, który zastygł w miejscu, odcinała się czyjaś twarz. Ohydna i przerażająca. W swej brzydocie jednak paradoksalnie tak piękna, że Seweryn zaryzykował określenie płci. Jego własny głos przeciął ciszę jak brzytwa.

– Jesteś kobietą.

I zaczął wątpić w swój racjonalny sposób postrzegania świata. Chichot wydobywający się na początku z jednego kąta pracowni po chwili stał się wszechobecny. Świdrował mu głowę i dzwonił w uszach tak długo, aż Seweryn osunął się na deski podłogi.

Ksiądz Wincenty, jak zawsze po wieczornej mszy, udał się do zakrystii na kieliszek czegoś mocniejszego od mszalnego wina. Zawirowało mu głowie, ale uwielbiał ten szmerek. Był rozkosznie błogi i niezmiennie wywoływał uśmiech na twarzy kapłana. Proboszcz się wyprostował, pogładził po niedogolonej twarzy i przyjaźnie zerknął na butelkę orzechówki.

– Czynisz cuda, moja mała. Prawdziwe cuda!

Po wcześniejszych niewesołych rozmyślaniach pozostał ślad tak niewielki, że nie zdołał mu popsuć dobrego humoru. Trunek rozchodził się po ciele kapłana znajomym ciepłem, aż do delikatnych dreszczy. Delicje! Po prostu delicje!

Z przeszklonej witryny patrzyło na niego jego własne odbicie. Uśmiechnięta twarz, na której wyraźnie odcinały się poważne oczy, przygarbione plecy, jakby przygniecione niewidzialnym ciężarem. Westchnął i przetarł szybę rękawem. Zastanowił się, jakie znaczenie ma fakt, że się sobie przygląda. Kogo to obchodzi, jak wygląda? Kapłani nie są stworzeni do słuchania komplementów, nie są stworzeni do podobania się komukolwiek. Po co więc to zerkanie? Dlaczego patrzy każdego dnia w lustro, dlaczego się goli, używa wody kolońskiej, prostuje plecy, przechodząc obok swojego odbicia? Po co to? Odwrócił wzrok w stronę dużego krzyża wiszącego nad drzwiami.

– Ty też się starałeś?

Drewniana postać Jezusa pozostawała w niewzruszonej pozie.

– Wiem, wiem. Nie odpowiesz mi. Jak zawsze. No to powiem to, co oboje wiemy. Jestem trochę próżny. Przyznaję. Za dużo piję. Przyznaję. Ale przecież wiesz… Rozumiesz, prawda?

Cisza.

– Jak tam sobie chcesz. Nie musisz się do mnie odzywać. Ale zauważ, jak często ja do ciebie mówię. To nie jest w porządku. Doradź mi chociaż coś w sprawie Seweryna. Szkoda chłopaka…

Po chwili Wincenty machnął ręką i wyszedł powoli z zakrystii. Czas do Marty.

Nie chciał odwlekać swojego postanowienia, wiedział, że już jutro zacznie szukać wymówek, aby tam nie iść. Już jutro zapomni o swoich rozmyślaniach nad sensem życia, nad celowością własnej posługi. Pewnie myśli te powrócą za kilka dni, ale nie będzie już takiego zapału do działania. Trzeba ruszyć życie z miejsca, póki się jeszcze chce. Zrobić coś dla innych. Chociaż spróbować. Chociaż dać sygnał, że nie są sami. Znaleźć odrobinę radości w tym monotonnym i smutnym życiu, które prowadził. To chyba nie grzech? Bywały takie dni, że czuł się bardzo zmęczony, stary i kompletnie bezużyteczny. Coraz częściej chodził spać przed dwudziestą drugą i coraz częściej się dziwił, jak szybko mija czas. Od świąt do świąt, od wiosny do zimy, od chrzcin po komunie, od narodzin przez śluby aż do pogrzebów. „Moje życie nie ma żadnej wartości” – wielokrotnie powtarzał to swojej gospodyni, kiedy ta chwaliła go, że wygłosił piękne kazanie. „To wszystko tylko słowa…”.

Marta była niezwykłą kobietą. Przede wszystkim bardzo cierpliwą i spokojną. Niezwykle rzadko się denerwowała, bardzo rzadko podnosiła głos czy wdawała się w kłótnie. Kochała ludzi i wybaczała im wszystkie słabości. Była wyjątkiem nie tylko pośród kobiet, ale i wśród ludzi w ogóle. Jeśli czasem narzekała czy wtrącała swoje krytyczne uwagi, to jedynie ze szlachetnych pobudek. Martwiła się o ludzi w swoim otoczeniu i dbała o to, aby czuli się w jej towarzystwie dobrze. Każdą pracę wykonywała z nadludzką wręcz starannością, nie pozostawiała niedokończonych spraw i nigdy się nie spóźniała. Wincentemu zdarzało się mieć wrażenie, że Marta nie do końca żyje w realnym świecie. Czasem była nieobecna myślami i zadawała dziwne pytania, zupełnie jakby miała własną, alternatywną rzeczywistość w odpowiedzi na życie, który bywało dla niej niezrozumiałe. Mówiła, że jest piękna pogoda, nawet wówczas, gdy zaczęło padać. Kiedy bolała ją głowa i ból wreszcie minął, wciąż skarżyła się na dudnienie pod czaszką. Miała swój świat. Swoje własne wyobrażenie rzeczywistości.

Przypomniał sobie dzień, w którym po raz pierwszy pojawiła się w drzwiach plebanii. Od razu się polubili. On – młody, zagubiony wikary, ona – smutna, zalękniona kobieta, która przyszła prosić proboszcza o pracę. Na pytanie, dlaczego właśnie tutaj, powiedziała, że to rodzaj pokuty. Wincenty natychmiast dostrzegł w niej bratnią duszę, być może okaleczoną w podobny sposób jak jego własna. Nigdy o to nie pytał, a i Marta nigdy nie mówiła o swoim życiu prywatnym. W przeciwieństwie do innych kobiet nie trajkotała, nie plotkowała, chociaż była ciekawa rozmaitych historii. Ale to była szczególna ciekawość. Jak gdyby wyczekiwała jakiejś ważnej informacji. Ważnej tylko dla niej. Kiedy spodziewanej wiadomości nie było, przestawała wykazywać większe zainteresowanie. Obaj z ówczesnym proboszczem wiedzieli, że straciła dziecko, byli więc wobec niej delikatni i nigdy nie drążyli tego tematu.

Przed domem gospodyni ksiądz zatrzymał się na chwilę i przyglądał spokojnej okolicy. Dookoła zadbane przydomowe ogródki, przystrzyżone żywopłoty, równe trawniki. Sielsko – pomyślał, jakby zapomniał, że plebania jest zaledwie kilka ulic dalej i otoczenie jest tam bardzo podobne. W powietrzu czuć było coś dziwnego. Nie od razu to zauważył i nie od razu wiedział, o co chodzi. Dopiero po chwili uzmysłowił sobie, że wokół panuje cisza tak głęboka, że wręcz nierealna. Jakby umarło wszelkie życie, jakby zapadła najgłębsza noc. Klepnął się w ucho, aby sprawdzić, czy nie stracił słuchu. Nic z tych rzeczy. Cisza wisiała nadal i wdzierała się w najdalszy zakątek umysłu, wypełniając sobą każdą szczelinę mózgu i wywołując uczucie kompletnej pustki. Nie było słychać zupełnie nic. Proboszcz przystanął w poszukiwaniu jakiegoś życia, szmeru liści, szumu samochodów, gwaru rozmów, ale nie usłyszał absolutnie niczego. Wieczorna mgła zaczęła osiadać na trawie i Wincenty, odganiając niepokój, pomyślał że to pewnie dlatego. Uwielbiał mgłę. Miała dla niego uroczysty nastrój, gwarantowała bezwietrzność i nastrajała go pozytywnie. Nie znosił wiatru. Był do przyjęcia jedynie w upalne dni.

Otworzył furtkę, minął maleńki ogródek i zapukał do drzwi. O dziwo ten dźwięk był w pełni słyszalny. Marta stanęła w progu zdumiona widokiem swojego kapłana.

– Stało się coś? Na kolędę chyba za wcześnie. Czy może się mylę…?

– Nie mylisz się i nic się nie stało. Chciałem was po prostu odwiedzić. Chciałem poznać twoją rodzinę, Marto. Jestem już w takim wieku, że nie wiadomo, kiedy Pan powoła mnie do siebie. I umrę, nie zaspokoiwszy swojej ciekawości – zażartował.

– Proszę, niech ksiądz wejdzie i nie opowiada głupot.

Wincenty wszedł na przeszklony ganek. W kącie stała mała szafka na obuwie, obok niej dwuosobowe drewniane siedzisko. Zauważył na wieszaku dwa wierzchnie okrycia i kolorową apaszkę Marty. Gospodyni zamknęła za nim drzwi na zasuwkę umieszczoną tak wysoko, że musiała wspiąć się do niej na palce, po czym zaprowadziła swojego proboszcza do małej kuchni.

Wszędzie było nieskazitelnie czysto, na meblach i na kuchence nie stał ani jeden zbędny przedmiot, pod nogami było jedynie lśniące linoleum, na którym, ku uciesze księdza, nie zwijały się żadne chodniczki czy dywaniki. Pod oknem stał stół przykryty niebiesko-białą ceratą, na nim szklana patera z kilkoma jabłkami. Jakby nikt tu nie mieszkał – pomyślał Wincenty, na próżno usiłując znaleźć jakieś symptomy rodzinnego życia. Miał nadzieję poczuć aromat kuchennych przypraw, woń odgrzewanej kolacji czy suszącego się prania. Nic z tego. Jedynie delikatny zapach pasty do podłóg mieszający się z wonią starego domu.

Marta odsunęła jedno z krzeseł.

– Napije się ksiądz herbaty?

– Nie, dziękuję. Ale jeśli masz coś mocniejszego, to… z radością.

Marta zaburczała coś pod nosem o nałogach i złych przykładach, ale przyniosła na stół karafkę.

– Dereniówka. Mój mąż nauczył mnie receptury. Najlepsza na przeziębienie. Wzmacnia.

– Wprawdzie czuję się dobrze, ale poproszę.

Marta nalała księdzu kieliszek nalewki. Wincenty długo rozprowadzał płyn po podniebieniu i w końcu jego twarz rozjaśnił uśmiech.

– Wyborna! – rzekł tonem znawcy. – Chętnie poproszę małżonka o przepis.

– Jak go ksiądz znajdzie, proszę mu powiedzieć, że i ja mam parę pytań.

Zawstydził się tą niezręcznością i dotknął leżącej na stole dłoni Marty.

– Przepraszam. Nie miałem pojęcia. Tak naprawdę to chciałem poznać twoją córkę. Dziś rano mówiłaś mi o swoich kłopotach. Pomyślałem sobie, że może spróbuję jakoś pomóc.

– Usnęła. Jest wiecznie niewyspana. To łażenie po nocach ją wykończy. Jak dobrze pójdzie, to będzie miał ksiądz okazję zobaczyć jej występy. Ja już nie mam na to siły. Jedną ją mam. Jedną jedyną. I taki dziwoląg.

Odwróciła się, aby ukryć łzy.

Wincenty zauważył na parapecie stos bransoletek, naszyjników i broszek. Uczepił się tego.

– Ładne. To twojej córki?

– Tak. Prace ręczne Marianny. – Głębokie westchnienie przesiąknięte było rozżaleniem przez fakt, że córka spędza czas, robiąc coś takiego, zamiast zająć się bardziej użyteczna pracą. – Robi to całymi dniami. Nie pracuje, z nikim się nie spotyka. Siedzi w pokoju, mamrocze coś pod nosem do siebie i wyplata te rzeczy. Że niby mają ją chronić. Ale od czego? Nie chce powiedzieć. A jak już mówi, to tak, że nic z tego nie rozumiem.

– Jak to z młodzieżą. Większość rodziców narzeka na brak komunikacji z nastolatkami. – Wincenty chciał poprawić Marcie humor.

– To już nie taka młodzież, to po pierwsze. Po drugie to… W ciągu dnia nie mamy problemów z porozumieniem. Jedynie w momentach, gdy opowiada o swoich koszmarach. Wtedy nic z tego, o czym mówi, nie jest dla mnie jasne. Może dlatego przestała… Jeszcze kieliszeczek?

Rozmowna Marta nareszcie miała adwersarza, którego nie tylko szanowała, ale i szczerze lubiła. Poza tym miała wrażenie, że i księdzu jest to potrzebne. Chciał sobie po prostu pogadać, pobyć z kimś żywym, nie tylko z duchami przeszłości i obrazami na ścianach.

Wincenty z reguły nie odmawiał. Z jednego kieliszeczka zrobił się kolejny i kolejny. Marta dała się wciągnąć w rozmowę i tłumacząc swą wylewność chęcią ulżenia sobie w troskach, sama chętnie sięgała po nalewkę. Najważniejsze było to, że rozmówca jej nie przerywał i słuchał z prawdziwym zainteresowaniem.

Wypity alkohol zaczął robić swoje. Opowiedziała o swoim życiu i o starszej córce, którą straciła z winy męża. Ten miał do Helenki pretensje o wszystko. O to, że płacze, że przeszkadza, że zadaje pytania, że jest dziewczynką, że wchodzi tam, gdzie nie trzeba, że śpiewa sobie pod nosem, że chce jego uwagi. Karcił ją biciem za dotykanie jego obrazów, ruszanie pędzli czy rozlanie farby. Wszystko mu przeszkadzało. Dosłownie wszystko. Najbardziej to, gdy mówiła, że chce być taka jak on. Rozkładała kartki i rysowała, a on się wściekał. Z czasem zaczął głośno mówić, że żałuje, że się w ogóle urodziła…

– Ona była, no wie ksiądz, taka inna. Cicha, spokojna, nigdy się nie uśmiechała, nie żaliła. Nie poznała nawet swojej siostry, bo zmarła przed narodzinami Marianny. Zdążyłam ją pochować i pojechałam rodzić. Nawet sobie ksiądz nie wyobraża, co to znaczy dla matki… Helenka była dobrym dzieckiem. Najlepszym…

Marta przestała tłumić łzy i głośno się rozpłakała. Jej przygarbione plecy unosiły się i opadały w szlochu. Zasłaniała twarz dłońmi, odgradzała się nimi od księdza, aby jej płacz pozostał tylko dla niej. Bo był tylko jej bólem. Jej i niczyim innym. Ręce jednak nie uczyniły jej niewidzialną, nie zamknęły tej osobistej przestrzeni należącej do niej, do jej córki i do dawnego życia.

Wincenty nalał alkoholu do kieliszka Marty i powoli przesunął szkło po stole w jej kierunku. Kobieta nabrała głęboko powietrza i upiła mały łyk.

– Przepraszam… Powinnam nad sobą panować, ale nie jest to łatwe. Nawet teraz. Od dwudziestu siedmiu lat nie ma dnia, abym o niej nie myślała. Tak jak nie potrafię wracać do tamtych wspomnień bez płaczu.

– To ja przepraszam. Przeze mnie ten powrót.

– Myśli ksiądz, że sama nie przenoszę się do tamtych dni? W każdej chwili, w codzienności i od święta, wieczorami, w nocy, rano, podczas urodzin Marianny, w rocznice ślubu, na widok dzieci idących do szkoły, w kościele i na pogrzebach. Niech ksiądz nie przeprasza.

– A mąż? Co się z nim stało? Czy został jakoś ukarany, czy poniósł tego konsekwencje?

– Helenka zmarła wskutek upadku ze schodów. Stała blisko zejścia do piwnicy… Leopold ją szturchnął, popchnął i potoczyła się na dół. Spadła bezwładnie, jak gumowa lalka, skręcając sobie kark. Szanowny małżonek ze wszystkiego się wyślizgał i wyjechał. Nie mówił dokąd, nie mówił po co. Nie powiedział nawet, że wyjeżdża. Po prostu zniknął. Szukałam go. Pomimo wszystko szukałam go…

Marta wzruszyła ramionami, dając wyraz temu, że dziwi się sama sobie. Po krótkiej chwili milczenia mówiła dalej:

– Sam wrócił po kilkunastu dniach. Wrócił i zachowywał się bardzo dziwnie. Myślałam, że oszalał. Niszczył wszystko, co napotkał na swojej drodze, mówił, że szuka czasu, który stracił, że chce go odzyskać, bo coś mu umknęło, i że nie załatwił najważniejszej sprawy w swoim życiu. Wyrzucał swoje rzeczy i palił je w ogrodzie. Mówił do siebie i krzyczał do kogoś, kogo nie było. Potem mówił, że szuka jakiejś osoby, przyjaciela, który go oszukał i zniknął. Zaczął mnie przerażać. Zachowywał się jak szalony… Kiedy po raz kolejny opuścił dom, poczułam ulgę. Miałam małe dziecko, sama byłam w ciężkiej depresji, do niczego nie był mi potrzebny furiat z obłędem w oczach, który mógł być dla nas zagrożeniem. Zginęło przez niego niewinne dziecko! Przez jego urojenia, wyjazdy, powroty, nieobecność, szaleństwo i złość, którą nosił w sobie. I nie mówił mi o niej. Nie mówił nikomu. Miał jakieś swoje sprawy, do których nie miałam dostępu. Tajemnice… Zresztą jak każdy. Każdy ma coś tylko dla siebie. Ale jego sekrety zabiły Helenkę! – Marta popatrzyła smutno na proboszcza, który słuchał jej zszokowany. – Czasem mi się wydaje, że Marianna trochę po nim poszła. Też czegoś szuka. Też wydaje się nie do końca przy zdrowych zmysłach…

Historia Marty była tak bardzo przesiąknięta smutkiem i bezsilnością, że Wincenty sam walczył ze łzami. Chciał jakoś pocieszyć swoją gospodynię, ale nie miał najmniejszego pojęcia, jakich słów ma użyć. Banalne „będę się za ciebie modlić” mogło tylko pogorszyć sprawę.

W tym momencie drzwi do kuchni się uchyliły i ksiądz zobaczył Mariannę. Zaglądała do pomieszczenia, jej wzrok błądził nieprzytomnie po każdym kącie. Weszła do środka. W bladym świetle kuchennej lampy wyglądała jak zjawa. Prześliczna dziewczyna zastygła w swoich poszukiwaniach. Mogła mieć lat zarówno trzydzieści, jak i piętnaście. Nieprzytomne, zalęknione spojrzenie omiatało każdy przedmiot. Wyczuła obecność kogoś obcego.

– Jest? Mamo, czy on przyszedł? Mamo…?

Wincenty poczuł, że włosy stają mu dęba i ciarki przechodzą po karku. Marianna podeszła bliżej. Patrzyła, lecz nie widziała.

– Obudź mnie – poprosiła cichym głosem. – Proszę… Obudź…

Wincenty dotknął ramienia dziewczyny. Było lodowate.

– Obudź się – powiedział cicho. – Obudź, dziecko drogie…

– A widzisz go?

– Co? Kogo? – Wincenty czuł na plecach zamrożone igiełki strachu.

– Czas. Nie widzę, którędy płynie. Nie mam jak go zatrzymać.

– Obudź się, Marianno! To sen, to tylko zły sen…

Marta podeszła do córki, chwyciła ją za barki i potrząsnęła nią.

– Dość! Obudź się w tej chwili!

Oczy Marianny się zamknęły i dziewczyna osunęła się w ramiona matki.

– Zabrzmi to głupio, ale teraz się obudziła. Niech ksiądz już idzie.

Wincenty wstał i skierował się do wyjścia. Jeszcze przez chwilę patrzył, jak silne ręce matki zanoszą Mariannę do łóżka. Marta płakała. Z bezsilności, ze strachu i z upokorzenia.

Widok tego, co wydarzyło się w domu jego gospodyni, był dla proboszcza niesamowity. Dziewczyna wyglądała jak ktoś z innego świata, ktoś, kto ma dostęp do innego wymiaru, ktoś, kto błądzi po niedostępnych dla zwykłych śmiertelników sennych korytarzach. Sytuacja Marty była nie do pozazdroszczenia. Jak każda matka – chce, aby jej dziecko wiodło normalne życie, miało swoją rodzinę, miłość, dom i pracę, a tymczasem się na to nie zapowiadało… Gorączkowo szukał sposobu, jak może im pomóc, i jedyne, co mu przyszło do głowy, to dobry specjalista. Ale przecież Marta już u specjalistów była.

Zniechęcony, wrócił na plebanię, w której zastał zwykłą pustkę i ciszę. Ja też powinienem mieć rodzinę – pomyślał smutno. – Powinienem ożenić się z Joasią, mieć dzieci, przyjaciół i dom tętniący życiem. Na chwilę jego myśli powędrowały w stronę dawno niewidzianych miejsc i ludzi. Jaka byłaby Joanna, gdyby żyła? Czy nadal kochaliby się tą ogromną, szaloną miłością, czy też codzienne życie zniszczyłoby ich uczucie? Nie… To niemożliwe. Joanna była tak bardzo spragniona przeżyć, tak bardzo chciała czerpać z życia pełnymi garściami, że nie znaleźliby czasu na nudę. Na pewno byłoby im wesoło, bo nie było dnia, aby nie śmiali się razem do łez i bólu brzucha. Tak dobrze się rozumieli… Tak cudownie było… No właśnie. Było.