Dziewczyna z indeksem - Nieć Elżbieta - ebook + książka

Dziewczyna z indeksem ebook

Nieć Elżbieta

3,3

Opis

Kolorowa młodość w szarych czasach PRL-u

Gdańsk, lata 70. XX wieku. W stronę Wybrzeża zwracają się oczy wszystkich Polaków marzących o wolności. Dla Uśki, studentki filologii rosyjskiej na gdańskim uniwersytecie, każdy kolejny rok akademicki okazuje się pretekstem do zaskakujących odkryć. Nowe fakty historyczne, do niedawna skrzętnie ukrywane przez władzę, wstydliwe tajemnice rodzinne, różnice kulturowe, a także… gorące uczucie do syna prominentnego członka partii – wszystko to sprawia, że w życiu dziewczyny nieustannie zachodzą zmiany. Zmiany, które mogą okazać się ważniejsze, niż do tej pory sądziła… Czy będzie potrafiła udźwignąć ich konsekwencje?

Nic i nikt nie umknie studentom, którzy okupują to miejsce i zmieniają się rotacyjnie, zgodnie z planem. Hol jest pod ich czujnym okiem. Oni wiedzą, kto z kim chodzi, kto przyjeżdża rowerem, a kogo już stać na samochód, kto wpada na wykłady w ostatniej chwili, kto się z kim rozstał, kto lansuje najnowsze trendy w modzie, kto unika spotkania przy szatni, gdy oddaje zimowe okrycie, na którego z wykładowców czyhają rzesze studentów w sprawie zaliczenia bądź konsultacji (…). Od tych, którzy tutaj bywają, zawsze dostaniesz wiadomości z pierwszej ręki, a kto tutaj nie bywa? Bywają wszyscy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 393

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (3 oceny)
0
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Mojemu rodzeństwu: Gosi i Mateuszowi. Za strumień światła i literacki impuls

Prolog

Kalendarze od zawsze były w naszym domu. Te ścienne z przeróżnymi pejzażami, kwiatami, katedrami, a ostatnio – uwielbiane przez mojego ojca – z fotografiami przyrody autorstwa Wajraka. Te biurowe, które stawiasz na stole jako graniastosłup trójkątny i wówczas wiedza z geometrii się przydaje; zakreślasz, podkreślasz, przekreślasz na czerwono, zielono, następnie bierzesz w kółko, w kwadrat, wpisujesz obok daty literki – tajemnicze znaki, za którymi kryją się tak zwane sprawy niecierpiące zwłoki. Powstaje zaszyfrowana strona, którą ponoć tylko właściciel może odczytać, ale czasami i jemu sprawia to trudność. Cały rok, wszystkie miesiące, tygodnie i dnie masz jak na dłoni. Jesteś panem, wszystko masz pod kontrolą. Złudzenie. Cieszą mnie również i te firmowe kalendarze, które zwykle dostaję od sąsiadów co roku pierwszego stycznia. Składane, trójdzielne, z ruchomym plastikowym paseczkiem, który trzeba przesunąć, aby trafić na odpowiednią datę. Wciągające zajęcie, ale wymagające cierpliwości, systematyczności i dokładności. Nagrodą jest wrażenie, że jednym ruchem ręki pozwalasz każdemu nowemu dniu zaistnieć. Nic bardziej mylnego.

Na tej liście nie może zabraknąć kalendarzy od posłańców szczęścia, więc pod koniec roku, z nadzieją na lepsze, odbieram zalaminowane kalendarze roczne od uśmiechniętego mistrza kominiarskiego, obdarowując go drobnym datkiem. A co zrobić z kalendarzami, które dostajesz od nich przed Wielkanocą? Chyba też gwarantują łut szczęścia, bo firma z taką czarodziejską aurą nie zawodzi.

Te, które rozpalają emocje do czerwoności, to oczywiście kalendarze szkolne. Jeszcze na dobre nie rozpoczął się rok szkolny, a już nauczyciele, uczniowie i rodzice obliczają, ile dni wolnych, kiedy ferie, egzaminy i zakończenie zajęć, które w tym roku przypada w piątek po Bożym Ciele. Zupełnie bez sensu. Nie będzie można wyjechać i porządnie wypocząć. Trzeba coś z tym zrobić. Ale co? Może jakaś petycja do pani dyrektor? Nie, nie, absolutnie nie! Rodzice powinni wystąpić ze swoją propozycją, to zostanie lepiej odebrane przez władze.

I w końcu moje ulubione: kalendarze-zdzieraki. To kopalnia wiedzy: kulinarnej, literackiej, filozoficznej, astronomicznej, filologicznej, artystycznej – po prostu samo życie. Nowa dawka wiedzy zapewniona każdego dnia, ze stosownym przesłaniem, mądrą myślą. Tak jak dzisiaj: „Miej nawet nieduży rozum, ale swój” – tak powiedział Goethe i warto to zapamiętać. Na odwrocie pytanie: „Jakie powinno być ciśnienie w oponach samochodu?”. No właśnie, jakie?

Cisza. Promienie wrześniowego słońca wdarły się do mojego pokoju, tańczyły, kołysały się, bujały na listkach kwiatów i chciały się bawić. Który to nowy rok szkolny? Czyżby zaczęła się trzecia dziesiątka? A które wychowawstwo? Nie obudziłam się za późno? Nie! Skądże! Dzisiejszego poranka przecież nie płyniemy na Westerplatte, jak to kiedyś bywało. Sześć, siedem klas pierwszych z wychowawcami i katedrą WF-u, na czele Oleńka, zastępca dyrektora, i nauczyciele do pomocy. Gwar, śmiech, nabrzeże zapełnione młodzieżą. Płyniemy białą flotą na ten skrawek ziemi, na którym polscy żołnierze ośmielili się pokazać znak STOP niemieckim agresorom. Z każdym rokiem na pokładach katamaranów było coraz mniej uczniów, ale następnego dnia – z usprawiedliwieniem w dzienniczku – pewnie wchodzili do klasy. Nietrudno było odgadnąć, co spowodowało nieobecność na uroczystościach z okazji wybuchu II wojny światowej.

„Jola źle znosi podróż statkiem, więc… Z wyrazami szacunku…”

„Mieliśmy umówioną bardzo ważną wizytę lekarską, dlatego… Z wyrazami szacunku…”

„Nieoczekiwanie zmarła babcia, musieliśmy… Z wyrazami szacunku…”

„Pracujemy na zmiany i nie ma kto przypilnować młodszego rodzeństwa, dlatego Jerzy musiał zostać w domu… Z wyrazami szacunku…”

„Wracaliśmy z podróży zagranicznej i zepsuł się samochód, utknęliśmy na czeskiej granicy… Z wyrazami szacunku…”

„Rano Joanna dostała ataku migreny, tak bardzo cierpiała… Z wyrazami szacunku…”

„Marek zgubił klucze i przyszedł do mnie do pracy, nie mógł się uspokoić… Z wyrazami szacunku…”

„Podczas porannego spaceru uciekł nam pies i Jakub bardzo to przeżył, w tym stanie… Z wyrazami szacunku…”

„Zatrzasnęły się drzwi i Ola nie mogła wyjść z domu, próbowała… Z wyrazami szacunku…”

„Miała silne bóle menstruacyjne, lekarz zalecił pozostanie w domu, mam nadzieję, że… Z wyrazami szacunku…”

Wstałam. Narzuciłam na siebie podomkę, wyszłam z pokoju i zaraz znalazłam się w holu. Jasno w całym domu, żaluzje podniesione, a przecież dopiero siódma rano, za wcześnie. Zajrzałam przez uchylone drzwi do kuchni, zobaczyłam tam mojego ojca. Niewysoki, z łysinką, jak zawsze pod krawatem; jasna flanelowa koszula w drobną kratkę, ciemnozielona kamizelka z dekoltem w serek, brązowe sztruksowe spodnie, popielate skarpetki i jasnobrązowe kapcie. Stał w miejscu, lewą ręką gładził swoje krzaczaste brwi, a w prawej trzymał małą kartkę z kalendarza. Wpatrywał się w nią swoimi brązowymi oczami z niebieską obwódką. Przejmująca cisza, bezruch jak na obrazie Dziewczyna czytająca list Vermeera, i tylko promienie słońca dobijały się do okien. Co też mi przychodzi do głowy! To mój ojciec, dziewięćdziesięciolatek.

Podeszłam do niego i pocałowałam go w policzek.

– Cześć, tato, co tak wcześnie?

– Ach, zdążyłem jeszcze wyrwać kolejne pióro.

– Co takiego? Tato, jakie pióro?

Ale nie odpowiedział. Odwrócił się i zaczął przygotowywać sobie śniadanie. Kiedy wyszłam z łazienki, zobaczyłam go na tarasie. Głowa wysoko podniesiona, ręce za plecami. Stał sam.

– Synku, jesteś tutaj? Wojna. Już wiesz.

Stanęła przy nim Katarzyna, wyższa od niego o pół głowy, czarnooka, z warkoczem zaplecionym wokół głowy.

– Tak, w nocy słuchaliśmy radia, mamo.

– Oby udało ci się jak najdłużej wyrywać życiu pióra.

– Mamo, co ty…

– Tatoooo… – zawołałam przeciągle. – Będę dzisiaj dosyć wcześnie.

Nie odpowiedział, tylko podniósł rękę na znak, że przyjął do wiadomości.

– Tesia, jakie studia w końcu wybrała nasza córka?

– Filologię rosyjską na naszym uniwersytecie.

– Nie było lepszego kierunku? Przecież to dla dzieci partyjniaków i tych zza Buga. A mówiłaś, że chce studiować w Warszawie, w studium przygotowującym kadry do pracy w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, a teraz co?

– Tak, ale w tym roku wstrzymali nabór i myślę, że to jest koniec ich działalności.

– To po co nasze starania, te lekcje muzyki, angielskiego, jak córcia wybrała kierunek politycznie jednoznaczny? Dlaczego ona nam to robi?

– To jest jej życie i jej droga, Konrad. Rozmawiałam z jej rusycystką; uważa, że Helenka jest bardzo dobrze przygotowana i powinna dostać się na studia. Była finalistką olimpiady.

– Tak, ale żadnej nie wygrała.

Tesia, nie zwracając uwagi na kąśliwe uwagi męża, kontynuowała:

– Konkurencja jest duża, w ubiegłym roku było dwanaście osób na jedno miejsce, pewnie i w tym tak będzie. Egzaminy już w lipcu, a jak się jej powiedzie, to we wrześniu jeszcze czeka ją praktyka robotnicza…

Konrad nadal podążał swoim tokiem myślenia.

– Jaki jest sens pakować się w takie studia, co? Będzie pracować w szkole i przygotowywać akademie z okazji wielkiej czerwonej? Przecież nie da rady, jest zbyt drobna i taka krucha, zagryzą ją…

– Chce zostać tłumaczem.

– Czego? Dzieł Lenina czy gazety „Prawda”? Nie rozumiem. Nikt z naszej rodziny nawet głowy nie odwraca na Wschód, a ona co?

– A pamiętasz Saszkę u Krugera? W czerwcu czterdziestego trzeciego roku przyjechał z transportem, a w grudniu śpiewaliśmy po niemiecku O Tannenbaum. Jak wspaniale opowiadał o Moskwie, recytował Puszkina, i te jego dawaj, kurić, machniom. Jestem ciekawa, czy przeżył.

– Też jestem ciekaw, ale on chyba był Ukraińcem?

– A Alina?

– Co, jeszcze ze sobą korespondują? Przecież minęło ponad siedem lat od szkoły podstawowej.

– Tak. Alina, jak się dowiedziała o decyzji Helenki, to przysłała jej album z reprodukcjami znanego malarza, Repki albo Riepina, nie pamiętam, z piękną dedykacją. A jaki ona ma charakter pisma, to szkoda mówić, literki jak zaczarowane wesołe ludziki.

– Ale nie odwiedziła nas, mimo że tyle razy zapraszaliśmy. Wielki Brat nie pozwolił.

Tesia uznała, że to dobry moment, aby zakończyć rozmowę, zajrzeć do kuchni i przygotować kolację. Pozostawiła męża z kolejną paczką jego ulubionych papierosów, sportów, i serią wypuszczanych dymnych kółek.

***

Marianna siedziała na werandzie z kubkiem gorącej kawy i przeglądała „Burdę” – niemieckie czasopismo z wykrojami sukienek, spodni, spódnic, praktycznych ogrodniczek, żakietów, kamizelek we wszystkich rozmiarach i dla każdej kobiety, dla swoich panów też coś ciekawego zawsze znajduje. Dzięki pani Reni, która pracuje w kiosku Ruchu na rogu ulicy Krzywoustego, mogła za odpowiednią opłatą założyć teczkę z prasą, do której sprzedawczyni odkłada „Mówią Wieki”, „Życie Literackie”, „Wieczór Wybrzeża”, „Kontynenty” i „Mozaikę Francuską”. Teczka gwarantowała, że co tydzień otrzyma te czasopisma i gazety, które lubi i chce mieć w swoim domu, lub te, które inni domownicy u niej zamówił. Wiktor, jej wnuk, tego dnia rozpoczynał nowy etap życia w Gdańsku. Oby czuwały nad nim dobre anioły, pomyślała, gdy przyszedł na werandę, aby zamienić z nią kilka słów i pożegnać się przed wyjściem na uczelnię.

– Już wiesz, co będziesz szyła w tym miesiącu, babciu?

– Tak. Kurtkę sportową z kapturem na nowy sezon narciarski, mój Witusiu.

– Babciu, proszę, tylko nie „Witusiu”! – powiedział i w pośpiechu pocałował ją w policzek.

Odcinek z domu do przystanku tramwajowego pokonał w ciągu dziesięciu minut. Udało się, zdążył na „dwójkę” jadącą w stronę uniwersytetu. Wysiadł, a przed nim samotny graniastosłup prostokątny – po prostu klocek. Szału nie ma. Minimalizm architektoniczny chyba jest tutaj w cenie, pomyślał chłopak. Wokół łąki i pustka. W oddali hala sportowa. Ale miasto ma w końcu uniwersytecik – młodziutki, bo młodziutki, ale jest. Na parterze szatnia, sale wykładowe, biblioteka, barek i kiosk.

Gwar, mnóstwo ludzi. Parapety zapełnione studentami pierwszego roku. Immatrykulacja – kolejna w jego karierze studenckiej. Wszedł do auli – i kolejny szok. Nie, to nie Aula Leopoldina z bogatą ornamentyką, stiukami i historią sięgającą XVIII wieku. Podniósł głowę, ale nie zobaczył tam, w górze, fresku Mądrości Bożej; duże, masywne okna nie przypominały wnęk okiennych pokrytych freskami, a pod nogami nie leżały marmurowe płyty. No cóż, przeżyjemy, bo przecież nie miejsce, ale ludzie się liczą, jak mawia babcia Marianna. O, ty, w twarz jeża! Dzisiaj są jej urodziny, a ja nawet nie złożyłem życzeń, kompletnie zapomniałem! Ale ze mnie wylazł egoista, rugał siebie Wiktor.

Rozdział 1

Pierwszy akademicki październik

Ciepły jesienny dzień. Sala pełna po brzegi, głowa przy głowie. W tle dźwięczały słowa prelegenta o ojczyźnie, o tym, że to my będziemy przyszłością Polski, bo tylko trzy i pół procent społeczeństwa ma wyższe wykształcenie, że nie powinniśmy zawieść kraju, bo to dzięki Polsce Ludowej kształcimy się i… Ja to już słyszałem, pomyślał. Wiktor wypatrzył siedzącą dwa rzędy niżej, po skosie, złotowłosą dziewczynę o nieziemskim profilu. Malutkie uszy, policzki jak dwie połówki granatu, szyja jak Wieża Dawida. Drobniutka, w granatowej sukience (pewnie z krempliny), krótki warkocz z wplecioną jedwabną wstążką. Wydawała się jakaś niedzisiejsza, anielska. Ciekawe, które piętro wybrała: pierwsze – historia i filologia polska – czy drugie – filologia rosyjska? Zastanawiał się nad tym, nie odrywając od niej oczu.

***

Dwa tygodnie minęły, a ja nie mam do nikogo kontaktu, nie licząc Malwiny. Na zajęciach wszyscy aktywni i mili, ale po – znikają momentalnie. Zanim zbiorę wszystkie swoje rzeczy, nikogo już nie ma w sali. Ci z akademika pewnie już się znają i odwiedzają. Bogna zorganizowała w domu wieczór poezji jesiennej i cała grupa polonistów zjechała. Ale ona zawsze brylowała w towarzystwie. Chyba ma rację, że powinnam trochę się podmalować. Co prawda kotki mi nie odpowiadają, a po nałożeniu cieni na powiekach wyskoczyły krosty… Zresztą – czy ja muszę być taka jak one?

Miły ten chłopak, który dołączył do naszej grupy kilka dni temu. Jak spojrzał na mnie tymi swoimi orzechowymi oczami, to zakręciło mi się w głowie. Nikt tak na mnie nie patrzył! Przyszedł do nas pewnie dla tej szatynki, bo od razu się nim zaopiekowała i siedzą razem. Ale języka się nie uczył w szkole, jestem tego pewna, mówi jak Pietia. Chociaż na Rosjanina nie wygląda.

Zdziwiłam się, że pamiętają moje imię. Wczoraj, jak weszłam do auli, momentalnie zamachali rękami, wołając: „Uśka, chodź do nas, trzymamy dla ciebie miejsce!”. I te bilety na mecz piłki ręcznej od… chyba od Sławka. Taki gest zrobił wrażenie na wszystkich. Szczerze mówiąc, nigdy sportem aż tak bardzo się nie interesowałam i na meczach nie bywałam, ale dzisiaj – być może – rozpoczyna się nowy okres w moim życiu.

Tak rozmyślała, kierując się w stronę hali sportowej Olivia. Uśka oparła się o lodówkę i z uwagą patrzyła, jak Tesia klęczy na jedno kolano, a na drugim się podpiera, aby otworzyć piekarnik i sprawdzić krótkim drucikiem, takim skarpetkowym, czy ciasto jest gotowe. Jak drucik oblepiony, to znaczy, że trzeba jeszcze dłużej piec, a jak błyszczący, lśniący – to wyjmujemy. Jest zawsze skupiona i pochłonięta tym, co robi. Uśmiechnięta, odwróciła się do córki, aby obwieścić:

– Wystarczy, moja babeczka jest zarumieniona.

Babka kakaowa to jej nowy sukces cukierniczy, ale ciasto drożdżowe to jej wizytówka.

– Mamo, upiekłabyś na następną sobotę drożdżówkę? Wszyscy w grupie pamiętają twoje ciasto ze śliwkami i pyszną kruszonką. Justyna zaprosiła nas do siebie na jakąś niespodziankę.

– Oczywiście, że upiekę. Jedną czy dwie blachy?

W domu nie mogło zabraknąć jedzenia – kanapek i ciasta. Przyzwyczaiła się, że zawsze była jedna porcja więcej obiadu czy deseru, jedna więcej szklanka kompotu. Musiało pozostać dla każdego, kto do nich zawita. Nieraz słyszała od mamy, że może ktoś ze znajomych niespodziewanie wpadnie i muszą mieć czym go poczęstować, a może Konrad przyprowadzi kolegę z pracy i trzeba go będzie czymś ugościć. Dom musi być dostatni i otwarty, a domownicy muszą być syci. To było jej dewizą. Czas wojny minął, a dziwny lęk w niej pozostał.

Upragnione sobotnie późne popołudnie, wyczekiwane przez całą grupę, nadeszło zgodnie z planem i datą w studenckim kalendarzu. Uśka schodziła z peronu z blachą świeżutkiej drożdżówki, gdy usłyszała za sobą wołanie mężczyzny:

– Helenka, Helenka, nie tak szybko, poczekaj…!

To chyba nie do mnie, jeżeli już, to Elena, Lena, Eluśka i, oczywiście, Uśka, ale nie Helenka – szybko wymieniła w myślach skróty swojego imienia i przyspieszyła. Jakie było jej zdziwienie, gdy zobaczyła obok siebie Wiktora. Orzechowe oczy śmiały się szczerze na widok zdumienia na twarzy koleżanki. Przyjechał tą samą SKM-ką co Uśka.

– Myślałem, że Helena brzmi dumnie, a ty nie reagujesz.

Głowę wyższy od dziewczyny, jak zwykle elegancki i pomocny. Odebrał od niej płócienną torbę, w której niosła blachę z ciastem; w drugiej ręce trzymał magnetofon szpulowy. Weszli w krótką boczną uliczkę od Monte Cassino. Stare kamienice z przepastnymi mieszkaniami, a w nich ogromne, głębokie pokoje, obszerne kuchnie i długaśne korytarze, chłodne spiżarki i urokliwe werandy. W jednej z kamienic, u przyszywanej babci Zosi, mieszkała Justyna z kuzynkami. Ilekroć Uśka ich odwiedzała, miała wrażenie, że zabłądzi w ogromnym mieszkaniu. To na czwartym piętrze, które państwo Rieczkowscy otrzymali po latach starań i wizyt komisji z urzędów, miało tylko pięćdziesiąt cztery metry kwadratowe, ale za to z okien rozpościerał się widok na Zatokę Gdańską.

Drzwi otworzyła Justyna. Wysoka, bardzo szczupła, ubrana w ciemnozielone spodnie z wysoką bufiastą talią i sweterek zrobiony na drutach z różnokolorowych prostokątów; na przegubie ręki miała cieniutkie bransoletki, a na głowie burzę kręconych kasztanowych włosów, spod których wypływały szaroniebieskie łódki kolczyków. Przywitała ich serdecznie i natychmiast poprowadziła przepastnym korytarzem do pokoju, w którym już cała grupa czekała właśnie na Uśkę i Wiktora.

Idąc za Justyną, zobaczyli, jak z prawej strony otworzyły się drzwi do kuchni, z której Zoja i pani Zofia wynosiły talerze z kanapkami. Dziewczyna skorzystała z okazji i weszła do kuchni, aby postawić blachę na stole, pokroić ciasto i ułożyć je na dwóch przywiezionych z domu płaskich talerzach. Wiktor postawił magnetofon na podłodze i wrócił do Uśki, aby pomóc jej nosić gorącą herbatę w szklankach w metalowych, zdobionych koszyczkach. Dobiegające z pokoju dźwięki gitary zapowiadały muzyczną ucztę.

Jurek siedział na podłodze i wykonywał swoją ulubioną piosenkę: Niebieski balonik Okudżawy. Z Oleną po jego prawej stronie i Malwiną po lewej tworzyli zgrane trio. Mocne głosy. Ludzie na roku zaczynali ich rozpoznawać i zapraszać na imprezy odbywające się nie tylko w akademiku. Rozkręcali się również z repertuarem – a to Piechota, a to Włóczęga, a to rosyjskie i ukraińskie przyśpiewki, dumki, a to Yesterday Beatlesów, a to piosenki z repertuaru Mireille Mathieu – poszukiwali nieustannie swojego stylu. Uśka, stojąca blisko Wiktora, rozmarzyła się w oczekiwaniu na ukochaną Modlitwę. Malwina cichutko zaintonowała: Dopóki Ziemia kręci się… i zapanowała cisza. Oddech – i Jurko swoim przejmującym głosem wprowadził całą grupę w stan niewiarygodnego skupienia, kończąc szeptem swoimi słowami: Boże, nie zapomnij o mnie. W progu pojawiła się pani Zofia, wzruszona, dopowiadając nieśmiało:

– To musi być piękny tekst, ale nie za dużo zrozumiałam.

Wówczas Nela, w pasiastych spodniach i bluzie dresowej, stanęła obok niej, oferując pomoc. Szczera i chętna do udzielania rad i wskazówek bez zbędnych komentarzy. Sprzeciwu nie brała pod uwagę, zawsze wiedziała, jak wybrnąć z trudnej sytuacji i jak pokierować wszystkimi i wszystkim. Słodkim głosikiem zapewniała ją:

– Proszę się nie martwić, ja będę tłumaczyła, a oni będą śpiewać. To co, zaczynamy? – I energicznie opuściła rękę, dając znak do rozpoczęcia śpiewu, a właściwie do wspólnej „modlitwy”.

Po herbacie z prądem, uwielbianej przez studentów, atmosfera stała się swobodna i radosna, co doskonale wyrażały zaróżowione policzki dziewcząt. Głośniejsze i weselsze rozmowy w pokoju nie ustały, gdy Wiktor włączył magnetofon. Z taśmy płynął zachrypnięty, niski głos, w tle słychać było szum, trzaski, jakieś pojedyncze francuskie słowa, tak jakby z koncertu – ale czyjego i gdzie? Niesamowita ekspresja melodyczna, mocne akordy i rwanie gitary.

Konie narowiste – to jest przecież rosyjski tekst, którego nigdy przedtem nie słyszeli. Konie zrywają pęta i pędzą przed siebie, ku wolności. Ludzie w pokoju zaniemówili. Wczepili się w każde słowo i byli pod wrażeniem niepokornych koni, które ich oczarowały. Stop. Cisza. I nagle wystrzelił gejzer pytań do Wiktora.

– Skąd ty to masz? Kto to jest? Kto napisał? Kto nagrał? Nie boisz się?

– Mogę wam tylko powiedzieć, że to jest bard nad bardami: Wołodia Wysocki. Tekstu nie dostaniecie nigdzie, więc trzeba się raz jeszcze spotkać, odsłuchać z taśmy i zapisać słowo po słowie.

Odzew był natychmiastowy – Marika zaproponowała spotkanie u siebie na poddaszu. Uśki nie zaskoczyła jej reakcja. Widywała ją i Wiktora na pierwszym piętrze, gdzie mieściła się siedziba Socjalistycznego Związku Studentów Polskich On udzielał się w sekcji kulturalno-oświatowej, a ona w turystycznej. Razem jeździli ponoć do Zieleńca na narty – tak mówili w grupie.

***

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4

Dziewczyna z indeksem

ISBN: 978-83-8219-799-0

© Elżbieta Nieć i Wydawnictwo Novae Res 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Kinga Kosiba

Korekta: Magdalena Wołoszyn-Cępa

Okładka: Magdalena Muszyńska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Zaczytani sp. z o.o. sp. k.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek