Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wiersze z 2020 roku autora, którego twórczość nazwana została kiedyś „poezją rozdarcia posierpniowego”. Zestawiana była z twórczością Barańczaka i Kornhausera jako rozwinięcie oraz dopełnienie Nowej Fali. Dzisiaj również jak kiedyś dotyka ona aktualnych problemów, opisuje rzeczywistość wokół nas i społeczne nastroje. Nie stroni od psychologizmu i uniwersalizmu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 140
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Alek Skarga, 2020
Wiersze z 2020 roku autora, którego twórczość nazwana została kiedyś „poezją rozdarcia posierpniowego”. Zestawiana była z twórczością Barańczaka i Kornhausera jako rozwinięcie oraz dopełnienie Nowej Fali. Dzisiaj również jak kiedyś dotyka ona aktualnych problemów, opisuje rzeczywistość wokół nas i społeczne nastroje. Nie stroni od psychologizmu i uniwersalizmu.
ISBN 978-83-8221-225-9
Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero
Tych niewidzialnych okruchów przecież
nie da się pozbierać?
akuratny dzban na jedyną frezję niezwykłego dnia,
dzban kryształowy polski jak wiara w miłość,
rozbity o północy,
rozbłysnął w tak wielu promieniach kolejnego poranka,
kto pozbiera obraz frezji pokruszony?
kto sklei z cząstek dzban obdarowania
— wszystko przepadło?
w czasie można odnaleźć okruchy (duchy),
w czasie można odnaleźć symbole (idole),
w czasie można odnaleźć przyczyny i skutki
utraconej czułości spowitej w kir,
ja podejmuję się przywrócić strukturę kryształu,
gdyż widzę przed i po,
widzę skąd i dokąd,
chociaż w okruchach widzę ją i siebie,
wciąż widzę naszą czerwoną frezję na niebie
i jak mit dzban na dnie jasnego morza zauroczenia,
które jest jego jutrem dopełnieniem,
co przetrwa do nocy pojutrza?
Taka kostka do gry
kremowa z czarnymi kropkami,
taka niby nie okrągła, a jak się toczy, jak los,
Pan Bóg rzuca kostką losem,
kostka świat marny — przypadek,
rzuca kostką raz, drugi, trzeci,
Galaktyka, Pangea, Abraham,
Pan Bóg się uśmiecha,
kostka toczy się na powrót wprost do ręki Boga,
a on ją zatrzymuje i zaciska w dłoni,
porusza nią i znowu rzuca,
Pornografia, Holocaust, Pandemia,
zaczesuje do tyłu siwe włosy palcami,
poprawia jak grzebieniem rozwichrzoną czuprynę,
drugą rękę wyciąga przed siebie daleko,
by dosięgnąć jeszcze raz palca Adama Zrozpaczonego
wskazującym palcem Wszechwiedzącego
Rozkopany w starożytnym zakopanym Wrocławiu,
choć rozkochany w jego rozkwitach,
rozbrojony w rezerwacie jego wczesno wiosennej aury,
roznamiętniony rzeką i ptakami nad i pod mostami
przechadzam się uliczkami Ostrowa Tumskiego,
widzę, jak młodzi klerycy, dowcipkując,
zamiatają sutannami rozgrzany nowymi nadziejami bruk,
gdy jeden z nich potyka się przy pomniku św. Jana Nepomucena
— odwracam wzrok
Z Ogrodu Arcybiskupiego widzę, jak na drugim brzegu rzeki
na Bulwarze Dunikowskiego nietrzeźwy artysta z kumplami
oddają mocz po ludzku na jeden z mniej znanych
pomników wrocławskich: „Zalanym artystom”,
mający w pamięci pomnikową powódź w tym mieście
— odwracam wzrok
Na środku Odry pierwsza para kajakarzy kręci piruety niecierpliwe
(czyżby przylecieli dopiero z ciepłych krajów jak bociany?),
wymachując wiosłami, oddalają się od siebie i zbliżają,
gdy stykają się wreszcie burtami, chcą się pocałować,
wtedy on, przechylony zbytnio, wpada pod wodę,
ale przekręca się pod nią, by wynurzyć się z drugiej strony
— odwracam wzrok
Inna para młodych stażem małżonków przechodzi właśnie
mostem strzeżonym przez św. Jadwigę i św. Jana Chrzciciela,
choć jest on zamykany kłódkami serc, lecz nigdy
nie został zamknięty dla miłości,
ich pies, ciągnięty na smyczy, podnosi właśnie nogę
i obsikuje przęsło, a uryna leci
na płynące pod mostem dwa romantyczne łabędzie
— odwracam wzrok
Z ławeczki filmowców krótkometrażowo-reklamowych patrzę na dziecko,
które zjeżdża na linowej zjeżdżalni na Wyspie Bielarskiej,
dziecko zbliża się i zmienia nagle w Sweet Little Sixteen,
jakąś latkę zwisającą na drążku, tak wyciągniętą na rękach,
że dżinsowa spódniczka podsuwa się aż na biodra,
odsłaniając szczupłe nagie uda i bieliznę,
żeby nie wpaść pułapkę Chucka i nie skończyć w więzieniu, ja
— odwracam wzrok
Pod posągiem Sokratesa przymierzam moją obutą stopę
do bosej wielkopalcej stopy filozofa,
mój but taki mały jak budynek Uniwersytetu
za rzeką prześwitujący przez gałęzie pączkujących drzew,
małość logiki obutych i niezależności myślenia odzianych
widoczna gołym okiem nie tylko tu,
podczas gdy Leszek Czarnecki, nie do pomylenia
z Leszkiem Czarnym z Piastowiczów,
tych, co zakładali wrocławski gród,
prowadzi wykład w Auli Leopoldina, ja
— odwracam wzrok
Widzę pod drzewami na Wyspie Słodowej
grupkę młodzieży z gitarą, winem i jeszcze czymś,
co emituje zapach i dym,
grają i śpiewają Hey Joe i Smoke on the Water rozanieleni,
tonący nie w Odrze, ale w kadzidłach z zielska
nie śląskiego, ale tropikalnego już pochodzenia,
gdy podchodzi do nich Straż Miejska, ja
— odwracam wzrok
Z bramy Uniwersytetu wychodzi śliczna dziewczyna,
kometa gęstych jasnych loków omiata jej plecy
w dżinsach i niebieskiej skórzanej kurtce,
z przewiązaną pod szyją czerwoną bandaną
(choć zupełnie nie country ani moto-girl),
szybko bieży do mnie jak Hagia Sophia — Mądrość Odwieczna,
z pobliskiego Ossolineum, chyba lwowskiego jeszcze, wychynęła ona,
wchodzi na most, rozpoznaje mnie z daleka
otoczonego wianuszkiem mew siedzących
na Powodziance i na poręczach wokół,
uśmiecha się i macha ręką do mnie,
wszystkie mewy jak na komendę — odwracają głowy
i patrzą na środek rzeki, gdzie ostatnia samotna biała kra
spływa Odrą wprost na pierwszą kataraktę,
za którą jest Memfis, miasto spotkania, zjednoczenia i Ptaha
(boga stwórcy, który stworzył człowieka z mocy serca i mowy),
czarna łyska na białej krze,
jak dowódca USS Nimitz, zawraca jednym skrzydła gestem,
ten lotniskowiec pod prąd pędzący na oślep
ku wiośnie — zagładzie skostnienia i zażenowania,
kra wpływa w odnogę Odry po to tylko, by roztopić się w czułości
Moja wina generuje potrzebę
ciągłego rozpościerania gigantycznych kopuł
modrych nad zielonymi pozłacanymi dolinami,
budowania konstrukcji w kształcie planetarium
wielkości Hagii Sophii albo Błękitnego Meczetu,
spod hełmów galaktyk chce wystawiać
zatopione w nierdzewnej stali
gigantyczne niebieskie cyfry czasu minionego
bezowocnie w mrowisku ludzkim
Ze studni wiary jak z głębin morskich
wydobywam ucho ludzkie,
przykładam je do czoła,
przyrasta,
wychodzę na ulicę o świcie,
idę brudnym chodnikiem,
przystaję nad kratą kanału,
nasłuchuję tym trzecim uchem szeptów grzechu,
goni mnie moja poranna modlitwa,
pędząc ze świstem jak poranny ptak
przez zadżumione puste ulice i place,
już mnie dopadła, właśnie teraz:
„oczyścić się, oczyścić, oczyść się”,
ucho zmienia się w muszlę małży,
wiatr, dmąc w muszlę,
wydobywa z niej woli ryk jerychońskich trąb,
łzy spływają nagle po policzkach,
ciepło serca roztapia twarz i oczy
Belfegora,
Asmodeusza,
Ozyrysa
widniejące pod taflą mojego kwitnącego miasta,
tak, wiem, teraz mam troje uszu,
tym dodatkowym z otchłani ducha
słucham trwogi piekieł
przed Rezurekcją
Skorzystaj ze skostniałych naigrawań
losowo wybranych krasnali
z naszości i obcości w kumulatywnie
rosnących oczekiwaniach na niezdolności
do pokazywania elementów klimatycznie skrajnych,
w naszości i obcości skrępuj duszne lata
olbrzymów niechcianych przez centra kinowe,
wyrywające się przed sprzedaż hamburgerów,
godząc w centra handlowo-gastronomiczne,
zausznicy średnio glebnych (średnio wygadanych) pozorantów
pomnikowości rozpierzchną się,
w ogóle nie patrząc ani nie wzywając pomocy,
od demiurgów cichnących w niszach alei piątej
o trzeciej trzydzieści po zmierzchu boga Sorosa,
gdy kwiaty wezwą kogoś do pokutowania w losu chaosie,
chyba niebieskie ptaki albo czerwone słonie,
wtedy naszość i obcość zmienią się w coś,
co przypomina olbrzymie krasnale dzisiaj,
krasnale rozpoznane i nierozpoznane
Znaki czasu sportretowane
w obiektywie zielonej koniczynki putinki
to te konie pożogi cwałujące na stadionach życia,
skręty gwałtowne i Marycha z Rumiankiem
za Narodowym jedynym,
zadość uczyniono Stalinowi pałacem,
a Wiejska w środku Warszawy
stała się ulicą Bydgoszczu,
znaki wymyślone przez Żubry i Tarpany
z czerwonymi zadami jak pawiany
na balkonie onego PKiN siedzi Tusk z Kwaśniewskim,
na palcach liczą gołębie i wrony,
gołębie kubizmu i wrony surrealizmu,
znaki czasu peany kolorowe balony
Demokracji trującym gazem wypełnione,
na zakończenie emisji serialu o Lechu Wu,
co się kulom kłaniał bez mała z tysiąc razy,
poza TVP jak Han,
wypuszczone z klatek Legii Gwardii Polonii
sport czasu sport rety
Ileż to razy usta moje całowały
śliczne kolana krągłe, rozedrgane ubóstwieniem moim,
ile?
byłem szczęśliwy, nieszczęśliwy, szczęśliwy
Ileż to razy palce moje dotykały
delikatnie szorstkiej albo satynowej łydki
i zagłębiały się ciepło w pulchności jej,
przesuwając z emocjami międzyplanetarnymi
swoje kubki smakowe muśnięć w dół i w górę,
ile?
byłem szczęśliwy, nieszczęśliwy, szczęśliwy
Ileż to razy moje policzki rozgrzane
otulały uda roztkliwiającą stroną wewnętrzną
marsjańską nieskończonością delikatności,
ile?
byłem szczęśliwy, nieszczęśliwy, szczęśliwy
Ileż to razy moje ręce obejmowały gładkie pośladki
jak rozległe horyzonty kobiecej niepowściągliwości
wewnętrznie zapadające, ustępujące pod palcami,
co jak języki lawy wytapiały pożądanie
zastygłe wcześniej w kobiecości jak idol dla zapatrzonego,
ile?
byłem szczęśliwy, nieszczęśliwy, szczęśliwy
A teraz patrzę na swoją Batszebę
przysiadającą się do mnie w króciutkiej sukience,
gdy zakłada nogę na nogę,
i wiem, że to najpiękniejsze nogi na świecie,
przynajmniej w tej chwili nietuzinkowej emocji
w oczach moich, nie moich, moich
najpiękniejsze, długie nogi świata widzialnego,
najdłuższe piękności człowieczego świtu,
najświętszy przekaz długich promieni świetlnych
odbitych od nich, ich, od nich,
najświatlejszy nawrót piękna do nich
w mojej duszy,
jestem nieszczęśliwy, szczęśliwy, nieszczęśliwy
tak, nieszczęśliwy w moich okowach wartości,
duchu mój, ulatuj z kamienia żelaza ciała,
ulatuj, póki czas, odlatuj na Olimp bogiń nieskazitelnych w absolucie
i zostań tam daleko
od niebezpieczeństwa nóg pierwszych, rajskich, zakazanych,
zostań chrześcijańskim aniołem, Amorze w Aurorze czystości,
niech piękno Hesperyd i mojej Afrodyty
wykuje go w skalnej grani jak napis:
TO JEST DRAMAT (NAMIĘTNOŚCI)
Fale radiowe uderzają o brzeg
miejskiego urwiska zespolonych technicznych słów,
hiphopowcy podrygują, raperzy kicają
nad beczką, w której płonie marihuany snop,
oni, dwudziestoletni zabójcy kwiatów,
one, lilie zżęte mieczami buntów,
radio mlaska i siorbie, radio chlipie i łyka,
zdania domniemanych sprawców tych rzezi
Fale marszczą się na krawędziach krawężników,
zalewają autonielojalności snobów,
zakamuflowani robotnicy udają nierobotników,
wieżowce wąchają dym miejskich kadzideł, skłaniając się ku
marnościom świata tego z klocków Lego,
zmierzch hałaśliwy unosi się nawet nad drapaczami nieba
pod ścianami studenci udający docentów
piszą poezje nieszczęsne, nieczęste,
nieprofesorowie udają profesorów, tu
melorecytacje pociągów metra i autobusów,
melorecytacje pęczniejącej swoim rytmem nocy,
melorecytacje melo, melo, melo, metro,
w zakamarkach niezapomnianej,
choć nigdy niewybrzmiałej do końca,
miłości z urwiska
Będzie się działo na powierzchni miast,
w snów osnowie jak w tłumów otulinie,
niby niechcianych cielesnych smakołyków zrobionych
z wszystkiego, co słodkie na planecie Warszawa,
a czemu to one mają służyć?
a temu, że wiosna nie zawsze wybucha
w samym sercu tylko,
my wiemy o tym, ale czy wszyscy młodzi?
wiosna wybucha w głowach łaknieniem ludzi,
najpierw w dużych aglomeracjach, stolicach,
puchnie z nimi na uczelniach, dworcach,
stacjach i w dyskotekach, pubach, pizzeriach,
potem rozrasta się wraz z dachami, ścianami po kres impresji
i sama przyroda już nic nie może uczynić, by to powstrzymać,
przyjmuje wszystkie cukiernie z bzami i lodziarnie z bukietami
i miliony na językach mają tylko bogobojne słońca jak marcepan,
wtedy do każdego człowieka przylatuje papierowy bocian
albo selfieprzylaszczka na YT, FB lub skowronek na Instagramie,
wszystko łka ze wzruszenia, zamiast śpiewać cienko,
chociaż może to tylko tak wygląda elektronicznie,
chociaż niby przyrodniczo się rozlewa, rozbawia seksem,
plutokracją rozległych ciepłych chmur,
prokreacją i emocją burzy piaskowej babki,
to zapewne tylko pola magnetycznie empiryczne
nachylonej Ziemi skrzywionej dla draki
Bezlistne buki na czarnej tafli jeziora
zarastają całą przestrzeń jutra,
w mojej pamięci stają się
czarnymi tulipanami minionych wiosen,
a pamięć?
pamięć to już wiatr,
wiatr jakiś niezorganizowany,
skądś, skąd nikt nie ośmieliłby się przybyć,
a jednak!
wiatr potrąca harmonią cudu harfę nostalgii,
a fletnię smutku wypełnia tchnieniem dni, co odeszły,
jakżeż te płatki odrywa przedziwnie,
jak mści się na zaprzeszłym bezruchu,
odpadają jak płaty rdzy od grodzi ostatnich,
ratunkowych w kosmicznym pojeździe Nostromo,
który tonie w czasie,
i wpadają do wody,
czarne płatki unoszą się na czarnej tafli jeziora,
jeszcze nie jak łódka Charona, lecz jak okręty Jazona,
i wtedy dobiega muzyka
do uszu opisujących rozpoznanymi szeptami
moje dzieje, wrażenia
emisariuszy jutra z Nostromo —
— In Memory of Elizabeth Reed,
Black Magic Woman — Third Stone from the Sun,
więc kamień jest już jeziorem, kwiatem, dźwiękiem, wierszem,
szlachetnym powiewem pamięci (o) wszystkim, co dobre,
bo kamień przenika jak pleśń, jak słoneczny wiatr,
bo kamień przerasta wszystko,
unieśmiertelnia kosmos stygnący w mojej ręce,
w mojej wczorajszej opowieści z lodu i mchu
Jeżeli ktoś zapyta,
co z wami? co z nimi?
nie czekaj, uciekaj,
jeżeli ktoś zapyta,
co z Polską? co ze światem?
nie czekaj, uciekaj,
jeżeli ktoś zapyta,
co z tobą?
odpowiedz — nie lękaj się, stwarzaj,
pozostań poza światem jak ja
Zaskarbiłem sobie ciebie i twoją pomoc,
ona nadeszła niebawem na czas,
wcale nie odczułem skażenia górami laickimi
moich duchowych powinności,
chociaż odpadłem od stromej ściany powodzenia,
moja twierdza to mój szczyt (choćby na dnie), zdawało się
przezornie dźwigałem ciebie w sobie jak bezpieczeństwa plecak,
jak lin wiązkę na wszelki wypadek,
wypadło odpaść w sobotę, leciałem w dół w niedzielę,
przypadek wierności sprawił, że usłyszałem jeszcze, jak wzrasta jedna ze skalnic,
zanim uderzyłem głową o grań,
zaskarbiona pomoc nadeszła,
zablokowałaś karabinki, wbiłaś czekan, wyhamowałaś mój upadek,
kamień skarcenia uniósł się, by sięgnąć mego czoła
— nie sięgnął
ani ten na ziemi nie sięgnie,
ani ten lecący w kosmosie bezideowej ciszy,
jestem już uratowanym przyrodnikiem
regli i turni zatraty,
dojrzałym koneserem odwróconych gór,
patrzę teraz na mój skarb — szczyt pokory,
lecz nie wiem, kto kogo zaskarbił?
Z deszczu pod Ryn,
z Rynu do Mikołajek
płynęliśmy Omegami z rozwianym długim włosem znakiem,
zamiast wiatrowskazów na wantach,
popijając wodą zza burt rozuroczenia nasze
i dojadając czekoladą Ewedel obiad ziemniaczany,
a gdy wiatr prawdy po burzy odszedł na wieczną wartę,
my, bosonodzy, na pomostach wciąż staliśmy na baczność
przed kolejnym generałem losu szkwałem
zmutowanym grzechem serc bitew echem
z „Bałtykiem” w ręce na Mazurach,
przemoknięci do krwi ostatniej,
mający wojny za nic
i Ryn za plecami
Tylko mi nie mów, że
tylko mi nie mów, bo
tylko mi nie mów, aczkolwiek, no wiesz
— choć nie jesteś jeszcze dla mnie ciężarem
zrzucam cię z siebie, ale
wiem, co to księżyc na plecach,
wiem, co to gwiazdy na głowie,
wiem, co to ciężar słonecznego wiatru,
wewnątrz tego lekkiego ucisku na skronie
jest miłości siła ciążenia w swej istocie,
wiesz, że kochałem nie tylko ciebie,
więc nie mów tego, proszę,
popatrz na wagę, na wskazówkę,
na skalę czasoprzestrzeni,
zrzucasz mnie z siebie jak nicość,
gdzieś wewnątrz, gdy się kochamy,
nad ranem mówisz — bo bardzo cię cenię,
odchodzę
Piorąc pieluchy w łazience, słucham Sepultury,
dawne obsesje torturują mnie znowu,
mimo iż jest już maj dziewięćdziesiątego pierwszego roku,
wciąż czuję na sobie wzrok czerwonego Al Capone,
chyba w znakach zodiaku ukryły się sierp i młot,
dziś rano chór kwiczołów przypomniał mi Chór Aleksandrowa,
zwiesiłem nos na kwintę nad pieluch grobem,
cóż, nie muszę się czuć wiecznie tak żywy jak Lenin,
mały księżyc zgasł, zasłaniając uszy przed riffami Cavalery,
róże czerwone swoje korzenie wyrwały
i odeszły na śmierć do Moskwy
jak zgrabna tancerka Degasa,
jak tancerka hiszpańska Trakla ognista,
Polska jeszcze tańcząca z kogutem w zębach,
w brzuchu agnostyckiej maszyny
hałaśliwie wyzwala się ze zła kosmosu układów magicznych
Dotknęła mojego uda swoim biodrem,
oparła głowę na moim ramieniu,
zaczęła czytać książkę w pociągu,
cel zniknął, tak jej, jak i mój,
pomyślałem, że to ona raczej zniszczyła cel, a nie ja,
sens samotności widoczny, przeżywany co dzień przepoczwarzył się
Przylgnęła ufnie taka delikatna, ciepła do szorstkiego kamienia,
w jaki zmieniała mnie ta podróż młodzieńcza,
tonąc powoli w niej, oddalałem się od bogiń przeszłości,
które nie mogąc dosięgnąć biczem moich pleców,
wpatrywały się bezradnie w płynącą po nich wczorajszą krew
Teraz ona otworzyła mój sen przed innym sinym tygrysem,
ona, która kiedyś Chrystusowi zostawiła swój adres,
wypaczająca jego Golgotę myślami o tym, że czeka go tylko ciągłe umieranie,
nie przypuszczała, że On odda go mnie na zmartwychwstanie,
teraz zastanawiam się, jak posiąść jej szkolne marzenia
i jak nie przestać jej kochać w paszczy tygrysa
Teraz przytulona do mnie, obejmująca mnie czule,
tak kochana jeszcze, a może na jutro obojętna,
nazywam ją już — dzieciństwa kluczem na niebie
Zespół koloraturowy przenośni
naznaczony zespołem uczuciowych nieznośności,
akcja akupunkturalna na przemian
w sercu, nodze, plecach, w harfie kręgów szyjnych,
a atonalność ust, języka, warg,
zniesienie bólu poprzez klocki lego palców
w lesie norweskim, gdy ciepło doskwiera,
płynie śpiew zakochanych nieosiągalnością
Ponętna niech zdobędzie się na
poprawienie wezgłowia w łożyskach
wierszy pod głową poety,
atonalność słów jak nagle zerwane struny harfy praw
bez podłości w skroniach,
ciągle małostkowości pożądania jej nóg,
zabrane pończochy i ona jest bez nich,
na karuzeli pomalowanych paznokci
w sukience się kręci,
bez bielizny nad trumną i kołyską wiersza
Poeta z zadartą głową gwiżdże arie,
prąd wyłączyli, zatrzymała się przed nim,
wyciągnęła rękę
poduszka wypadła mu spod głowy,
na zmartwychwstanie wiersza,
na wyklucie do końca i ozdrowienie bez łez,
z zamachem stanu na śmierć,
na cudowność jej stanu,
w dłoniach jego
Mieszkam z tobą tam,
gdzie gwałtem wzięta piekarnia wzywa chlebem brzask,
wyłaniające się z niebytu opłotki metropolii,
jej wciąż kurne biurowce i malwy na wszystkich skrzyżowaniach,
odkąd śnieg spadł na rzęsy twojej nocy,
w naszym czuwaniu pojawiła się odrobina ciepła,
co wieczór słyszymy marsz dzielnych zwycięskich legionów,
jeszcze rytm i pieśń ich jak dym snuje się po świt,
wąsy bojowników, piersi matek polskich, koronki sztandarów
w ten zimowy wieczór podziwiamy wspólnie na niebie,
od żywych gwiazd oddalają nas rzęsy i śnieg,
biały niedźwiedź robi sobie zdjęcie z wąsatym przywódcą,
potem defiluje naturalnie zgarbiony w kierunku alei,
gehenny ciemnej obozy zniknęły już w jaskini historii,
a po chwili wyleciały gołębie, a gdy zagdakały kury giełd,
żaden Polak nie zaparł się siebie,
my razem zapieramy się siebie co dzień
po to tylko, by wieczorem wybaczać wraz
ech, te ugody gorące, serdeczne, drobniutkie
mrówki śmieszki na ścianach salonu w naszym pokoju błogim,
nietoperze, byki, półksiężyce na witrażach pracowitych dni,
jakże dawno odeszli stąd ci, co poszli walczyć pod Pszczynę,
ginąć za Ukrainę, krwawić za Londyn — brak ich okrutny, cóż,
dzisiaj nasze spadochrony i hełmy czekają w kącie, a my idziemy do łóżka,
popijamy Wysowiankę, wyłączamy silniki tankietek z biur,
piekarnia dymi, chrzęści, dzwoni, mruga,
jak krążownik cumujący powoli na redzie naszej młodej wolności,
ledwie tuląc się do siebie dostrzegamy, jak podpala park
kolejny pijany piekarz
Ptaki obce przesuwają się po niebie,
nocne klucze jak sputniki z numerami od 988 do 1088
przelatują nad naszym domem skostniałym,
dziś nastaje picassowska wiosna,
od rana tylko Narcyza władzy słychać w radiu,
zespawani wąsaci starcy w spódnicach z cokołów
kupują mleko w proszku i odżywki dla niemowląt świata za łuski,
dostałem przez umyślnego zaprzańca wezwanie na wojskowe ćwiczenia,
będę musiał wykuwać okopy w znanych lodach Syberii,
patrzeć pod nogi liczne jak przebiśniegi,
zaszczuty, zapędzony do tunelu duszy bez wyjścia,
muszę zrezygnować z myślenia o Kantorze i Wielopolu w delcie Missisipi,
muszę zrezygnować z myślenia o kobietach Baudelaire’a w Paryżu,
muszę zrezygnować z myślenia o obsesjach Dostojewskiego w Petersburgu,
muszę zrezygnować z myślenia o ogniach Hendrixa na wyspie White,
muszę zrezygnować z myślenia o koniecznych zezwoleniach Wojewody Krakowskiego na wszystko,
przynajmniej na jakiś dadaczas do lata,
ale nigdy nie wyrzeknę się zapatrzeń
ani długich nocy spadających gwiazd,
które nadejdą w sierpniu nieodwołalnie
Wiatr wolnych myśli wieczorem wyjąłem z jaja,
oswobodziłem go z dłoni,
zaśpiewał mi na odchodne Sanctus i Hosanna,
ledwo go dostrzegłem znikającego
w czerepach przerażająco milczących władców,
ich małe makabryczne główki kołysały się bezwładnie
potrząsane szyjami socjalistycznych flamingów,
teraz nie da się tu zasnąć — przeleciało mi przez głowę,
łuna na horyzoncie,
przecież w Czechach też tak jasno,
rozrywane cirrusy fioletowe zaginają parol na całe Karpaty,
ledwo żyjący wiatr narobił zamieszania wszędzie,
rodząc się dla panowania nieograniczeń w Polsce,
gdybyż wiedział o spowalniającej obstrukcji,
kwiatów batut win poetów wczorajszych
i moim śnie kolorowym jak apokalipsa nadciągającym
Nienaruszone gzymsy, portale, chimery i rzygacze,
a przecież meteoryt uderzył w Paryż,
w socjalnej jego otoczce spadła na miasto epidemia klisz,
królują w dyskotekach ewidentni, a w galeriach nieoznaczeni,
meteoryt wbił się ostatecznie w ścianę Centrum Pompidou,
wichura rewolucji się zerwała, rozerwała sztandar Joanny,
niechodzący dźwigacze nitów jeżdżący bolidami jeszcze podtrzymują go,
epidemia manifestów pod triumfalnymi łukami póz i kolumnami mód,
oto ja, Gavroche z Polski, stoję na La Roche, patrzę w niebo,
mam otwarte usta, trzymam w nich odłamek meteorytu,
w postrzępionej kamizelce wyglądam jak Chimera Apollinaire’a
Bóg jest przyczyną mojego patrzenia,
Bóg jest przyczyną mojego słuchania,
Bóg jest przyczyną mojego myślenia,
Bóg jest początkiem i końcem mojego świata,
to truizm czy transcendentalia?
ja jestem początkiem i końcem mojego wiersza,
to prawda czy truizm?
Jeden prosty gest wykonać,
objąć ją za szyję, przyciągnąć do siebie,
zatopić swoje wargi w jej słodko-słonych wargach,
rozgnieść je jak owoce morza koralowego,
posmakować jak papaję, pitaję, mango,
jeden prosty gest
i ziemia, na której stoimy, nagle
zmieni się w niebo albo piekło, kto wie?
objąć ją za szyję, przyciągnąć do siebie,
przytulić policzek do policzka
i trwać tak do końca świata,
nie będąc mężem i żoną,
a wyłącznie Adamem i Ewą,
ludzkości pierwszą parą świętą,
jeden prosty gest,
objąć ją za szyję, przyciągnąć do siebie,
jej zapach za uchem w siebie zagarnąć zmysłami
i wyszeptać — razem na wieczność
tej przemijającej chwili,
w której przychodzi miłość
Sznur korali w Stawie Dąbskim,
jej kolano na moim kolanie,
sznur żurawi nad lotniskiem wojskowym w Łasku,
jej ręka na moim udzie,
sznur pereł czarnych zamiast łańcucha
na szyi sędziego Juszczyszyna,
jej ręka na moim pośladku,
sznur politycznych widziadeł nad Mostem Średnicowym,
jej ręka na mojej piersi,
sznur kolorowych żarówek
na choince w Ogrodzie Botanicznym na Ostrowie Tumskim,
jej ręka na moim brzuchu,
sznur samochodów w Gorzyczkach na Autostradzie Słońca,
jej ręka na mojej dłoni,
sznur katowski z ledowej taśmy tęczowej Biedronia,
jej palec na moich ustach,
a potem nieme wargi,
sznur diamentów tuż przed moimi oczami
albo to jej roziskrzone oczy,
spętane miłością gwiazdozbiory jeszcze bez nazwy
Adorujesz zachodzące słońce
tak jak Najświętszy Sakrament
(stworzenie Bogiem nie jest,
ale ma go w sobie, jak idę i zasadę, więc…),
to nie kult solarny,
ale po pięciu tysiącach lat rozwijania teologii i filozofii
obraz apoteozy człowieczeństwa
(zrodzonego dzięki słońcu)
w myśli najszlachetniejszej z konieczności rozbłyska,
widzisz ten opłatek bursztynowej gwiazdy,
kruchy jak śnieżka prześwietlony,
w monstrancji bezlistnych, styczniowych drzew koron,
na ołtarzach złożonych, wzniesionych jak do modlitwy,
dłoni domów i kominów,
wśród teoforycznych procesji wysokich wietrznych chmur,
w styczniowe popołudnie od emocji niecichnącego serca,
serca jednoczącego i jednoczonego,
w strzelistym akcie zrozumienia wszystkiego wzdychasz
Nawet zamieciony pod zegar
kurz namiętności
zdradza tam swoje przywiązanie
do jej cudnego łokcia i dłoni
w zamierzchłych osłupieniach,
w pączkujących nadziejach,
rozpyla chwile jedności
zauroczenia wczoraj i dziś
Lód topnieje rankiem,
lodowce Królowej Maud znikają nocą,
góra lodowa ONZ pęka ze śmiechu,
w korytarzach byłych komitetów i nowych komisji
pływają pierwsze rekiny i manty,
lodowce Grenlandii znikają nocą
jak ptaki jesienią i dziecięce sny latem,
Wyspy Wielkanocne zanurzają swoje postacie w płynie,
małe, coraz mniejsze Wyspy Wielkanocne,
trwa bitwa dusz na ukłony przed kamerami,
kominy machają chorągiewkami
do humanoidów na konferencjach,
a dziecko świata wypada z dwudziestego pierwszego piętra,
dziecko ptak spada na ulicę demonstrantów pełną,
rozbija się o bruk rozpalony,
dziecko ptak nielotny
Tik-tak, tik-tak, synku, śpij, tylko tak,
to tylko zegar, nie Kremlowskie Kuranty,
tam jest Mleczna Droga, a Wielki Wóz tam,
ale nie ma już Wielkiego Brata,
tam jakiś pan grzebie w śmietniku, a może to kot,
popatrz, jaki wielki księżyc za oknem,
ponad miastem świeci jak neon PZU bez zet,
tam w dole już śpią ludzie, a my jesteśmy na górze,
jesteśmy wyżej od szkół i pałaców kultury,
jesteśmy wyżej od komend policji,
jesteśmy wyżej od więzień i kościelnych wież,
jesteśmy wyżej od pomników i cmentarzy,
tik-tak, tik-tak, synku śpij, tylko tak,
to tylko zegar, nie Kremlowskie Kuranty,
tak, tak, tak, synku, nie ma już tam w dole
Miejskiego Komitetu Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej,
nie możemy być, niestety, wyżej od pierwszego sekretarza,
tik-tak, tik-tak, śpij, tylko tak
W kratę wplatam spojrzenia jak jakiś więzień,
siedzę na radzieckiej gazecie
w ostatnim betonowym bunkrze skansenu PRL-u,
mam może migrenę albo tylko łeb mnie boli,
w uszach mam zgniecione puszki po piwie,
a nos zapchany plastikowymi butelkami po oleju do frytek,
legenda Solidarności zdejmuje mi buty,
namaszcza je resztą mazi z czołgów, które gdzieś odjechały,
kładzie kompres na bolącą zbitą głowę,
Myszka Miki przybiega do stóp i łasi się do nich,
na ścianie widzę wydrapany napis — byłem tu, Homer,
leki stoją na szafce na leki jak wryte,
dzwon daleki dzwoni jak dzwon Lenina,
gołąbek Picassa wyfruwa spod paznokcia
i roztrzaskuje się nagle na ścianie — gołąbek Guernica,
lament lamentu, lamentu lament w karcerze raju utraconego,
łzy w oczach przodowników opozycji,
plączę jednak tylko ja — trabant po rewolucji
uwięziony za lojalność polskiej ciasnocie
Kochaj mnie ty, która jesteś
wśród muz najmłodsza,
stojąca w drzwiach z szeptem
na wargach zamarłym,
co wydaje mi się pocałunkiem powitania
wysłanym w powietrze,
odwzajemnionym takoż przeze mnie,
lecz na pożegnanie,
kochaj mnie, pochylonego
nad klawiaturą albo wyświetlaczem,
bo kogóż możesz kochać bardziej w tak dziwny sposób
i z większą wzajemnością, najmłodsza
branko ust i jasyrze mój
Ona wciąż idzie za mną
jak przynęta niesłysząca w ciszy,
Eurydyka niezłomna, porzucająca dawnych bliskich,
boję się, więc szeptam — miła, co robisz, zatrzymaj się,