Dziesięć dni są tak same
naprzeciw siebie w tej zakopiańskiej chałupie, pełnej nieokreślonej
woni rannych smreków i wilgotnego gruzu.
Matka i córka błądzą
wśród czterech ścian po japońsku złożonego pudełka, zastawionego
sprzętami pościąganymi z żydowskiej tandety.
Na głównej ścianie rozległ się ciemno ceglastem cielskiem
szesląg, »kanapa«, według słów wzdychającej gaździny, i ten szesląg
jest już całym poematem nędzy miejskiej, zakurzonej i brudnej.
Dokoła niego tulą się zydle i stół przystrojony nacięciami,
mającemi przedstawiać »zdobnictwo ludowe«.
Łóżka żelazne, materace za krótkie, lub za szerokie, na nich
kołdry miejskie Tuśki i Pity, ich poduszki haftowane, obsypane
zlekka złotem perskiego proszku.
W oknach pokrochmalone firanki rozwłóczą dzień dziwny,
specyalny, mokry dzień górski, który się rozłazi, jak wilgotny
krab, wyciągający daleko swe macki, z których cieknie szara,
ciągnąca się ciecz deszczowa.
W piecu zielonym o kaflach lśniących, piecu dostatnim,
brzuchatym, stanowiącym dumę słuszną i przedmiot wyzysku ze strony
wynajmujących gazdów, tli się kilka mokrych szczapek.
Syczą, piszczą, plują, gniewają się na te płomyczki
nieśmiałe, które do nich doskakują, chwytają, chcą objąć, zniszczyć
i nie potrafią.
Przed piecem, owinięta pledem, siedzi Tuśka. Koło okna,
owinięta pledem, siedzi Pita.
Obie jednako wyciągnęły nogi, obie jednako ukryły podbródki
w fałdy pledów.
Tuśka patrzy z pogardą na ten nędzny ogień, nie mogący
zwalczyć paru gałązek sośniny.
Pita patrzy z podziwem na smugi deszczowe, zwalczające
wszystko.
Zaciekłość, wściekła nienawiść, pęd jakiś dziki,
nieukrócony, chęć zagłady, zniszczenia tego mrowiska, tych ciał
ludzkich, pozbawionych już sierści i tulących się w sierść innych
zwierząt, to pragnienie przemoczenia zgniłego nawskróś istoty
ludzi, drzew, ziemi, rzeczy, rozmoczenia duszy zbiorowej tych
objawów życia, rozszalało się w tej ulewie, wyjącej chromatyczną
gamą w obramowaniu gór, przechodzących w stan legendy.
Gór tych niema, znikły, jakby okryte rozsnutemi włosami
jakichś wampirzyc, które suszą w ten sposób swe włosy, suszą,
wyżymają bezlitośnie chychocąc wichrem, łomocąc piętami po twardych
dachach zakopiańskich chałup.
Tuśka nigdy jeszcze nie była tak długo odosobniona i
pozostawiona sobie i własnym resursom, jakie każdy ma w duszy.
Już po raz tysiączny może przetrawiała swe istnienie, układ,
jaki zrobiło z nią życie, charakter tych, którzy jej istnienie
sprzęgli ze swojem. Siebie tylko samej nie bada, nie wsłuchuje się
w nic swego, bo nie wie, jak się do tego zabrać. I tamtych innych
nie sądzi głębokością, odpowiednią do ich bolów, lub chwil zadumy.
Przedstawia ich sobie w fazie spokoju i równowagi. Stąd ma
wrażenie, że wszystko dokoła niej było w życiu w porządku dla
innych, i że nic nie wykraczało poza ramy ściśle określonego
rozumnego postępowania.
Ten »rozum« zdawało się Tuśce, że jest jej zasługą i że to
ona swoim taktem daje nutę dominującą całemu otoczeniu.
Nigdy tak nie odczuwała tego, jak obecnie, gdy oddaliła się
od owego »wnętrza«, przy ulicy Wareckiej.
Dawniej zdawało się jej, że ów rozumny ton domu wypływa z
układu faktów, które, piętrząc się, utworzyły ich wspólne życie.
Obecnie starała się doszukać przyczyny i od razu tę przyczynę
ujrzała i uświęciła siebie, nie badając, czy rzeczywiście miała na
to dość siły, a jeśli ją miała, skąd siła ta pochodziła właściwie.
Spojrzała na córkę i utwierdziła się w tem przekonaniu. To
grzeczne dziecko, patrzące tak spokojnie w okno, było bezwarunkowo
»rozumne«. Pita siedziała, jak dorosła kobieta, prościuchna,
milutka, złożywszy nóżki w śliczną linię, tak, jak siadają
baletniczki w chwilach odpoczynku. Siedziała tak całymi dniami, nie
męcząc matki, nie pytając o nic, wpatrzona w rozmokły przed oknami
las maluchnych świerków, wystarczająca sobie, czy udająca doskonale
to wystarczanie.
W każdym razie rozumna.
Tuśka powróciła znów wzrokiem do nędznego ognika, który
powoli przygasał zupełnie we wnętrzu pieca.
Jeżeli wszystko było »rozumne« w jej życiu, to były przecież
te drobiazgi, te kwestye pieniężne, które nie szły tak, jak ona
sobie życzyła. Wprawdzie nigdy nie było owych śmiesznych walk,
owych »Potrzebuję, musisz mi dać więcej«, bo na tem byłaby
ucierpiała atmosfera wysokiej uprzejmości, w jakiej się pławiono,
ale braki przykre, pokrywane sztucznymi wysiłkami, dławiły nieraz
Tuśkę i przeszywały ją nawskroś wielkiem uczuciem gniewu.
— Ożenił się, niech ma na dzieci i na żonę.
Z tej zasady wychodziła Tuśka i z niej powstawały te
ukrywane płomienie gniewne, gdy musiała zgodzić się, że na coś jej
nie stać.
I teraz — chwilami, doznaje takiej błyskawicy, przejmującej
ją po prostu fizycznym bólem. Mąż dał jej mało pieniędzy na owo
Zakopane. I dlatego nie mogła zajechać do żadnego z zakładów, ani
pensyonatów. Tam bawią się w takie dżdżyste dnie. Ona musiała
wynająć pokój w małym domku, i teraz siedzi odosobniona, odcięta od
ludzi w jednym pokoju z Pitą, jakby uwięziona.
Lekarz w Warszawie mówił: »Niech się pani rozrywa, niech
pani stara się być wesołą, to i apetyt wróci, siły się znajdą«...
Choćby przez wzgląd na jej zdrowie, mógł się ostatecznie
postarać o więcej pieniędzy.
Połowę pieniędzy mieli składane, drugą dopożyczył. Skoro już
pożyczał, mógł wziąć więcej; byłoby się to spłaciło ratami, czy jak
tam.
Mówił, że mu ciężko przyszło, ale nie powinien był i tego
mówić, bo to było niedelikatnością z jego strony, i ona ukarała go
w ten sposób, że spojrzała na niego chłodno i powiedziała:
— Przepraszam cię... ale muszę zwrócić ci uwagę, iż jesteś
niedelikatny...
Przeprosił ją zaraz, tylko coś, jakby ironia, zaigrało mu
naokoło ust.
Udała jednak, że tego nie widzi i aby poprzeć swą wyższość,
rozkaszlała się dyskretnie i wyszła z pokoju.
W ten rozumny sposób załatwiała najczęściej kwestye
finansowe. Poza tem jednak, to powściąganie się, to trzymanie na
uwięzi pewnej dozy temperamentu, jaki posiadać musiała, kosztowało
ją trochę nerwów i zdrowia. Nagromadzone razem te wysiłki
rzeczywiście podkopały trochę jej organizm, wstrząśnięty dwukrotnem
płucnem zapaleniem. Mogła śmiało liczyć się do »chorych«, choć
wyglądała świeżo i zdrowo. Pielęgnowała jednak dość troskliwie swą
cerę i figurę zgrabnej warszawianki i głównie tej staranności
zawdzięczała ten dobry wygląd. Rano była żółta i miała oczy
podkrążone, a usta spalone. Sypiała źle, zrywała się i doznawała
ciągłego uczucia niepokoju, a ta uprzejma spokojność jej ruchów,
zaczynała ją kosztować dużo wysiłku.
Chwilami zdawało się jej, że dusi się, wychodziła na balkon,
piła wodę i powracała do normalnego stanu.
Lecz znów przychodził jakiś okres niepokoju, duszności,
zdenerwowania, i wtedy musiała przyzywać na pomoc cały »rozsądek«,
aby nie wydać się z istotnym stanem swego zdrowia. Bo kładła te
wszystkie objawy na karb fizycznego niedomagania. Niczego więcej.
Zresztą miała już trzydzieści trzy lata i chwilami myślała,
że to wszystko są oznaki zbliżającej się starości.
— Starzeję się... — myślała z dziwną i bolesną goryczą.
I cóż? To kolej rzeczy nieuniknionych. Tylko trzeba umieć
starzeć się z godnością i rozumem.
----------
Deszcz lał ciągle z jednaką siłą i teraz już
potokami spływał po szybach, bo bił ukośnemi strugami i
rozpłaszczał się na szkle, jakby tłuszczem przepojony. Ani to znać
było, iż przyszło południe i nad górami się rozsnuło. Pokorne były
i żadne wobec tej nawałnicy, trwającej już dnie całe. Z dachu
płynęły strumienie i zdawały się żłobić doły w rozmokłej rudawej
ziemi. Jeden taki strumień bił w ułożony z kamieni koło progu
stopień i znalazłszy otwór, wytryskiwał w górę z zaciekłością
rozplutego i rozwścieczonego zwierzęcia. Pod dachem tuliły się
wróble, ćwierkając cichutko. Jakaś spłoszona kawka darła się przez
chwilę i znikła w szarej pluchocie.
Tuśka powstała od pieca i podeszła do okna. Równocześnie
prawie cichutko Pita powstała od okna i jak cień posunęła w stronę
pieca. Zamieniły się na krzesła i utkwiły źrenice w inne
przedmioty, lecz nie zamieniły z sobą ani jednej myśli.
Nie czuły potrzeby.
Tuśka usiadła na krześle, które przed chwilą zajmowała córka
i zupełnie tą samą, co i dziecko, linią wyciągnęła przed siebie
nogi, obute w popielate buciki. — Zmieniła pozę i miejsce, lecz te
same myśli powlokły się za nią.
Ciągle przeżuwała swe dotychczasowe życie. Ciągle błądziła
po mieszkanku na ulicy Wareckiej. Nie dlatego, żeby tęskniła za
pozostawioną tam rodziną, lecz z przyzwyczajenia i nałogu. Ona
nigdy nie badała się, czy kocha swe dzieci, a zwłaszcza, jak je
kocha. Wiedziała, że to jej obowiązek, a to, co było obowiązkiem,
rozum jej każe wypełniać. A więc tak, naturalnie, kochała te
grzeczne i miłe istoty, które były ładnie ułożone same przez się,
uczyły się dobrze, nie chorowały i nie zabierały dużo miejsca. Wie,
że już niema ich na Wareckiej, że są na wsi, że im jest dobrze,
dlaczego ma się o nie troszczyć?
Błądzi jednak znów po swojem mieszkaniu. Nudzi ją to i
męczy.
Dudnienie bosych nóg w sieni.
Sapanie, macanie klamki i wreszcie wpadnięcie zlanej
deszczem gaździny z menażkami.
— Dobre południe!
Od pieca senny i zdziwiony wzrok Pity pada na tę góralkę z
rozhamraną na piersiach koszulą, w serdaku o wywróconym włosie, z
chustką żółtą, spraną deszczem na kosmykach włosów czarnych jak
hebany.
A dla kontrastu z tą czernią i gęstwą włosów młodych i
zdrowych — twarz dzika, na wpół zwiędła, bez wieku, podobna do
zbłoconego jesiennego liścia, wbitego w ziemię bezlitośnie, a potem
wichurą wydartego z błota i rzuconego o mroźnym wieczorze w
przestrzeń bezdrożną.
Ta kobieta nie ma oznaczonych lat. Starcze brózdy twarz
ryją, oczy iskrzą się temperamentem młodości.
Pod serdakiem pierś zwiędła, a nogi, jak młodej kozicy, co
po reglach skacze.
Przypadła do stołu, uderzyła w niego menażkami, rzuciła
talerze, widelce, łyżki, noże... Pokazała rząd białych, czystych
zębów.
— Psota? — ha?... — wyrzekła, ocierając szerokie ręce o
fartuch.
Pita patrzała ciągle na gaździnę, jak na ciekawy okaz, lub
ilustracyę w jakimś dzienniku.
Góralka wzrok dziewczyny podchwyciła.
— Cni się wam?
Pita z przyzwyczajenia uśmiechnęła się, choć nic nie
rozumiała.
— Nie banujcie, bo się osbiere. Pan Jezus da, że się
osbiere!
Uśmieszek uprzejmy Pity przechodzi w ironię.
— Pojedźcie se, to się wam tak cnić nie będzie. Chmury
uciekną żyćkie i będziecie wartko latali po ulicy, kielko sami
zekcecie!...
Tuśka podeszła do stołu i porządkowała nakrycie.
— Moja gaździno, a to wasz dom będzie tak cały stał pustką?
— spytała.
— Nie... odparła góralka — do tej izby naprzeciw przyjedzie
jeden pan nie płony. — On już trzeci rok do nas przyjeżdża. Miał
już być, ale cosi kansi się stało, i nima go do dzisiok. Ale
przyjedzie.
Pita i Tuśka siedziały już za stołem i matka dostrzegła, że
dziecko, zamiast jeść, pilnie obserwuje góralkę, uśmiechając się
ironicznie.
— Pito — proszę cię, jedz zupę! — wyrzekła, o ile możności
najrozumniejszym tonem.
— Panienka nie rozdęta, to się i bele cem naźre... —
tłómaczy gaździna.
Podchodzi do pieca, obciera z lubością kafle mokrym
fartuchem, a potem patrzy z dumą na »kanapę«, którą nabyła
umyślnie, aby módz podwyższyć czynsz od »sezonu«.
— Pikna kanapka? — co?... — pyta, żądając przyświadczenia.
— Chciałam was prosić, żebyście ją wynieśli — odpowiada
Tuśka.
Oczy gaździny mało nie wyskoczą z orbitów.
— Locego?
— Bo ją czuć sianem.
Gaździna widocznie uczuła się dotknięta.
— Pikna kanapka — powtórzyła — ale jak jej nie chcom, to jom
damy panu, co przyjedzie wnetki.
Po chwili znów z lubością zaczęła piec ścierać fartuchem.
— Pikny piec... — zamamrotała.
— Cóż, kiedy się w nim nie chce palić — odrzuciła Tuśka.
— O!... co też to gadajom... takie tafle śklące, to je pikny
piec. Dałak za niego dużo pieniędzy.
— Może... ale patrzcie, co tu dymu...
— E!... bo co wam powiem... to bez te kawcyska.
— Jakto?
— A no... nie słysom, jak się to dreją?
— Ach!... to kawki.
— No — ale — kawcyska. Do komina się napcha i tam się tak
wędzi...
Tuśka wsłuchywała się w ten ochrypły głos z jakąś
nieokreśloną przyjemnością. Skrzypiało to, świszczało, czasem
jęknęło. Wolała słuchać, niż patrzeć na tę gaździnę, bo twarz
płaska i jakby rozgnieciona, zdawała się nie mieć w sobie ani
jednej iskierki łagodności. Nic kobiecego. Coś surowego,
kanciastego, jak cały styl chaty, jak te belki, obciosane silnemi
uderzeniami siekiery.
Natomiast w głosie coś się łamało, coś tam drgało miękko,
zwłaszcza, gdy z lubością ta kobieta zwracała się ku swej
własności, ku temu, co posiadła już siłą wielkiej woli i
starań całej przeoranej młodości.
----------
Tuśka i Pita jadły zimne i niesmaczne
potrawy, rozmazane na dnie menażek.
Ustępowały sobie wzajemnie lepsze kawałki, ceremoniując się
coraz wykwintniej.
— Proszę cię... proszę, moja droga... zrób mi tę
przyjemność... dziękuję mamuńci...
Zwyczajem przyjętym, Tuśce zdawało się, iż wypełnia
obowiązki dobrej matki, zmuszając dziecko do wlewania w siebie
dużej ilości letniej, tłustej wody, nazwanej rosołem — i do
usilnego darcia zębami łyka krowiego mięsa, ochrzczonego polędwicą.
— Jedz... proszę cię...
Dziewczynka żuje z widocznym, choć pokrywanym wstrętem
szablonową strawę, która ma ją »odżywiać«.
Deszcz leje na dworze z coraz większą zaciekłością.
— Siąpi! — wyrokuje gaździna, która teraz wpadła w ekstazę
przed wykrochmalonemi firankami, podpiętemi kawałkami niebieskiego
papieru.
— Pikne firanki... — zaczyna.
Lecz Tuśka, która w tej chwili czuje całe mizeractwo
otoczenia i owej upragnionej »willedżiatury« — postanawia czemś
ubarwić sobie i dziecku to życie.
— Chcesz ciastko z kremem? — zapytuje Pity, odsuwając z
niezadowoleniem talerze.
— Dziękuję mamusi!
— Czy tu jest cukiernia?
— Hej — cegokby nie było.
— Może wasz syn by poszedł po ciastka? Dostanie za drogę.
Gaździna parsknęła śmiechem.
— Mój syn? — Adyk on w Hameryce!
— No, a ten młody góral, co nam tu wczoraj pomagał rzeczy
rozpakować?
— Jakowy?
— O mamuńciu — zawołała Pita — ot, on idzie do szopy...
Gaździna wyjrzała przez okno, unosząc delikatnie firankę.
— Ten?... dy to... mój...
— No więc...
— Mój mąż, a nie syn.
Zapanowało chwilowe milczenie.
----------
Do szopy poszedł i, strząsnąwszy z deszczu
kapelusz, Józek Obidowski — Chrobakiem nazwany, mąż ślubny Wikty
Obidowskiej, wszedł pod wystający daszek na trochę suche miejsce i
cały na tle złotych belek zarysował się, jak figurka kunsztownie
odrobiona.
Proste to było, smukłe, śmigłe, odziane dostatnio, całe
białe i młodzieńcze.
Para oczu, jak latarnie, włosy ciemne, gęste, rysy dziwnie
prostolinijne, usta trochę ironicznie uśmiechnięte.
Zuchwałość dziwna w pozie, w nabieraniu oddechu, w błyskaniu
oczyma, świeżość lic kalinna i pieściwa, ręce od bezrobocia
dobrowolnego delikatne.
A z tej całości beztroska niemal dziecinna, ta ufność, iż z
tej piękności i smukłego ciała zawsze wyłoni się jakiś punkt
wyjścia w oparciu życiowem, to płynięcie szczęśliwe bez potrąceń o
skały, słowem młodość bujna, rozwichrzona, wykołysana wiatrami
halnemi i bielą kwiatów śniegowych.
Józek Chrobak stoi tak, oparty o złociste belki on — mąż
dwudziestoletni przeszło pięćdziesięcioletniej Wikty, i rad jest,
że się sprzedał dobrze w małżeństwo, że go »baba głupia« kupiła na
męża — jego, który prócz »guńki, portecek, pasicka i fajcyska« —
nie miał nic, nic.
Jeno te ślepia, jak latarnie, albo gwiazdy w nocy świecące,
a jako gencyany niebieściutkie, jeno te usta gorące zawsze, jakoby
słońce nad turniami, i ta gębusia gładziuśka i ta siła, co to go
nosi — hań! hań!... po skałach, po piargu, po zlebach, dźwigając
panom z miasta, ich serdaki, koniaki, kociełki, ich strachy i
zawroty głowy.
----------
— Pikny mój mąż? ha? — pyta gaździna niemal
tym samym tonem, jakim pytała o piec, o kanapkę, o firanki.
Lecz coś innego jest na dnie tego głosu, coś jakby
macierzyńskiego, jakby namiętnego. Lecz to takie drobne, takie
nikłe, że ledwo, ledwo wyczuwalne. I to trzeba być inaczej do tego
usposobionym i przejść całe wychowanie uczuciowe inne, niż Tuśka,
która w tej chwili nie widzi znów nic więcej w Wikcie, jak tylko
posiadaczkę, chwalącą się zdobytą własnością.
— To wasz mąż? — pyta z pewną niewiarą w głosie.
— A haj... Dwa roki, jakeśmy się pobrali... Bezera jest leń,
ale pikny.
I po chwili dodaje:
— To je trzeci.
Jest jakiś tryumf w tem obwieszczeniu, coś, co jest prawie
okrucieństwem istoty żywej, stojącej silną jeszcze stopą na
powierzchni ziemi, kryjącej tych, którzy tej stopy tryumfującej
zrzucić już z siebie nie mogą.
Tuśka podeszła także do okna i tak razem z Pitą patrzą na
owego »piknego męża«, który już nie napycha fajki »habryką«, ale z
za pazuchy wyjął złamanego papierosa, prostuje go i zapala.
Wicher gasi mu zapałki jednę po drugiej, ale on uparcie
stara się na tym wietrze zapalić papierosa.
— O!... jak on ćmi papierosa — mówi Wikta — tak się od panów
nauczył, jak z nimi po górach lata... Ale się to przewodnictwo
skończy. Będzie tyloś ich widział!
Coś się zagotowało w głębi duszy góralki, bo i pięść
wyciągnęła w stronę »piknego męża«.
— Kapelus, cuhę, portki — syćko zamknę, a nie puscę! —
wyrzekła twardo.
— Ależ dlaczego?
Lecz nie było odpowiedzi.
Wikta brwi marszczyła i usta zacinała gniewnie.
— Czemu nie chcecie puszczać męża w góry? — ponowiła pytanie
Tuśka, zwracając się prawie natarczywie gaździnie.
— Jus ja wim cemu!... — odparła wreszcie góralka i stąpając
ciężko, jakby chciała stopami ze złości przebić deski podłogi,
wyszła, unosząc z sobą menażki i talerze, z których dwa zdołała
stłuc zaraz za progiem.
— Mamuńciu... czy to to góry?
— Tak!
Po raz pierwszy od chwili przyjazdu Pita zapytała się o coś
matki.
Z poza mgieł i pasem deszczowych zarysowały się wreszcie te
Giewonty, Hawranie, Gubałówki, wraz ze swemi widmami o
skamieniałych, a tak rozwiewnych konturach.
Źle widać te dźwigające się masy, ale duchy ich rozsnuwają
dżdżyste opary i przebijają się czernią kosodrzewiny, srebrem,
jakby zastygłych potoków.
Pita zatrzymuje się na środku Nowo-Tarskiej ulicy i patrzy.
Drobna jej dusza, dusza anemicznego, miejskiego dziecka,
jakby trwoży się i lęka tego ogromu nieruchomego, tak blizkiego, a
przecież niedościgłego.
Stoi tak śliczna, kształtna, w narzuconym na ramionka
żakieciku granatowym; na ustach jej przewija się ciągle ten
zagadkowy ironiczny półuśmieszek małego, a tem więcej tajemniczego
Sfinksa, i teraz nie pyta już o nic, ani o nazwy tych gór, ani o
ich formacye, ani o to, co tak lśni na żlebach, czy to śnieg, czy
to srebro, lecz stoi i patrzy.
Tuśka także patrzy, lecz w zupełnie odmienny sposób.
Ogarnia wzrokiem całość i pewne zaciekawienie mieszczki
dominuje tu nad wrażeniem barw lub kształtów.
— Ogromne — myśli — ale po co właściwie ludzie się na to
drapią?
Czuje jednak, iż gdyby miała towarzystwo i kostyum, może
zaryzykowałaby się na taką wyprawę.
— Tylko... cóż... przecież sama z Pitą nie pójdę!
I znów ogarnia ją wielkie znudzenie i uczucie nie tęsknoty,
ale jakiegoś wysadzenia z siodła.
Była już u lekarza. Opukana, osłuchana, idzie nadziana
receptami i przepisami.
Wstąpiła z Pitą do cukierni. Na werandzie, przesiąkłej od
deszczu wilgocią, wysiedziały się, zjadłszy dużo ciastek i opiwszy
się czekoladą.
Trochę gości kręciło się po cukierni, ale żadnego ożywienia
nie było.
Armia kelnerów melancholijnie podpierała ściany.
Ze sklepów wyzierały blade i senne twarze »panów kupców«.
— Czy tu tak zawsze? — myślała Tuśka, jedząc trzeci
marcepanowy kartofel, nadziewany powidłami.
— Czy tu tak zawsze? — myślała Pita, jedząc czwarte ciastko
tortowe, posmarowane powidłami.
Furki dudniły i trzęsły niemiłosiernie przerażonych tą
niespodzianą torturą gości. Widać było ręce kobiet uczepione
konwulsyjnie drągów, które podskakiwały szarpane jakąś wściekłą
mocą.
Na ścianie cukierni powiała czerwona płachta.
— Co to takiego? — spytała Tuśka przechodzącego kelnera.
— To teatr. Jutro grają.
— A!...
Jakaś nadzieja wstąpiła w serce Tuśki. Całe mieszczuchostwo
przyniosła ze sobą ta czerwona płachta papieru. — Teatr — więc
wieczór, spędzony w atmosferze kinkietów, muzyki, świeżej farby
afisza, perfum, woni więdnącego w ręku kwiatu, lub rozgrzanych
rękawiczek, a potem łatwe zajęcie myśli — myślą innych...
Pita, zapalona zwolenniczka teatru, nie mówi nic, lecz
błękitne jej oczy nie opuszczają ani na chwilę jaskrawego afisza.
Zdaleka czyta tytuł sztuki i cała dysze chęcią zobaczenia
teatru w Zakopanem. Twarzyczka jej nie zmienia jednak wyrazu, gdy
słyszy pytanie matki:
— A gdzież można dostać bilety?
W duszach tych dwóch kobiet, dorosłej i podrastającej,
zachychotał wampir miejski, gnieżdżący się wśród murów i zaułków
ulic.
Rozjęczał się, rozegrał, rozturkotał, zionął ciasnotą,
zdenerwowaniem i wieczystem napięciem wyobraźni naokół, a weranda
cukierni, stłoczone kamienice, zasłaniające przestwór i sylwetki
gór, dopomagały mu z całą mocą.
I gdy później obie kobiety wracały powoli do domu przesiąkłą
deszczem ulicą, gdy przed ich oczami wyłaniać się zaczęły widma
gór, a powiało od nich milczącym majestatem ogromu i świeżości,
żadnej z nich w oczach nie zamigotało to »coś«, co świetlanym
ognikiem pobiegło ku czerwonej płachcie teatralnego afisza.
Nie było kontaktu tych dwóch dusz z duszą przyrody, stały
one prawie martwe i tylko zdziwione, bez ściśnienia serca i
potrzeby złowienia szerszego oddechu.
Nic w nich nie zatrzepotało spętanego i tak kornie
zgnębionego w cuchnącej woni miast.
Dziecko milczało, zdjęte podziwem i nie śmiejące sformułować
całości wrażenia, jakie odniosło.
Kobieta myślała: »Gdybym miała towarzystwo, dla tego
towarzystwa poszłabym może na wirchy«.
W gruncie rzeczy jednak krew w nich krążyła leniwo, a te
drugie istoty, te »one« rzeczywiste i prawdziwe, wracały umysłem do
powiewającej na werandzie rozmokłej płachty teatralnej, która miała
je zaprowadzić w krainę płóciennych, cuchnących smreków i
strumieni, białą farbą namazanych.
Odczuwały, rozumiały tak naturę. Z nią, z tą papierową i
cuchnącą wchodziły szybko w kontakt i bez natężania pływały po
powierzchni sztucznego stawku, napełnionego letnią wodą. Nie
potrzebowały zdobywać się na wysiłek, jeden — jedyny, który byłby
wprowadził je w głębie oceanu Piękna istotnego i dał im możność
zlania ich dusz z duszą przyrody.
Zmartwiały wśród pyłów i kamieni miast — martwo czuły i
martwe były ich upodobania...
----------
Przed niemi powoli wyłonił się cały łańcuch
gór, ułożonych w trzy ostro odcinające się warstwy.
I każda z nich miała inny ton, jak trzy warstwy szmaragdu,
szafiru i opalu.
Najbliższa — ta, która łączyła się ze szczytami smreków, a
miejscami spływała jasno-zieloną strugą łąki, niknącej wśród will i
domów, zielona była, aksamitna, wyraźna i przeciemna.
Nad nią wznosił się drugi taras z szafiru, przetykanego
srebrem śniegu, i smuga ta miała w sobie tajemniczość znikającego
w szmaragdowej toni, szeroko rozwartego archanielskiego skrzydła.
Rozmodlone, rozwarte ku górze, jak hymn, jak strażnica,
pięło się to skrzydło niewidzialnego ducha ku opalowej warstwie
widmowej, wyniosłej, dalekiej, rozpływającej się w błękicie bladym
niebios, na które biały księżyc wypłynął, ni to obłok, ni to nagłe
rozwarcie się tego błękitu w srebrny, lekki puch.
Od Tatr, od hal, od wianków kosodrzewiny, na które spłynął
welon śniegów, niosło przedziwną wonią świeżej żywicy i czystego,
nieplamnego Ducha.
Dobro tam panowało. Dobro ciche i ukojenie bez granic. Dobro
to płynęło całym potokiem ku ludzkim piersiom, ku ludzkim duszom.
Chciało w nie wniknąć, rozmarzyć, ukoić, nauczyć kochać,
przebaczyć, zapomnieć i stanąć wobec wielkiej Zagadki bez trwogi, z
przygotowaniem zupełnem.
Lecz o warstwę nędzy, niby zdobytej doskonałością życiowych,
ludzkich, mrówczych zabiegów w celu ulepszenia bytu i umożliwienia
wygodnej podściółki duszy i ciała, obijały się często napróżno owe
świeże, wonne i czyste wiewy nad szmaragdem lasów, wznoszącego się
archanielskiego skrzydła.
Wzrok ludzki, przyzwyczajony ryć bruk miejski, z trudnością
sięgał do wyżyn opalowych i tam starał się odnaleźć początek
wszelkich najpiękniejszych idei ludzkości.
Rył ciągłe, rył powoli, pod ciężarem powiek wpółsennych i
chorych.
Przed łańcuchem Tatr, przed ich szmaragdem, szafirem i
opalem, przed ich mądrą i wielką pięknością stają dwie postacie
kobiece w popielatych bucikach, na wysokich, francuskich obcaskach,
z szyjami szczelnie opancerzonemi w wysokie, jak u pruskich junkrów
kołnierze.
I jedna mówi do drugiej:
— Chodźmy już do domu.
— Dobrze, mamusiu.
— A uważaj i patrz przed siebie, żebyś nie zabłociła
bucików.
I idą obie, jedna za drugą, mniejsza przodem, w jednakowych,
narzuconych na plecy, granatowych żakiecikach o złotych guziczkach.
Idąc, patrzą ciągle w ziemię, ryją wzrokiem po chodniku,
wybierając suchsze miejsca i chroniąc jasne buciki.
----------
Nagle opalowe widmowe kontury gór obrysowały się
złoto-purpurowym paskiem.
Jest to nadzwyczaj piękne, niewypowiedzianie piękne zjawisko
i chwila to dziwna, uroczysta, jakby natura dyszała żarem swej
drugiej doskonalszej, astralnej duszy.
I w takiej chwili już rozróżnić nie można, czy to odblask
słonecznych, ostatnich blasków, czy to powstanie wypromieniowania
własnego światła z łona ziemi, tak krwawo, tak ofiarnie, tak
płomiennie znaczą się w przestworzu, świetlane linie gór.
Lecz idące dwie kobiety nie dostrzegają tych cudów, one idą
jedna za drugą w swych granatowych żakiecikach i patrzą uważnie na
dół, na ziemię, aby ocalić nowe, śliczne, popielate buciki.