8,49 zł
„Czego „Faust“ narobił w pewnej aptece” to opowiadanie autorstwa Bolesława Prusa, jednego z najwybitniejszych przedstawicieli polskiej literatury pozytywizmu i współtwórcy realizmu.
“Około siódmej wieczór, pan Ludwik Proszkiewicz wyciągniętym kłusem biegł w kierunku placu Teatralnego; grano dziś „Fausta“, a on choćby za skarby świata musiał mieć dwa bilety na galerję. Właściwie to on już miał dwa bilety, tylko mu ich nie oddano, więc nagwałt starał się o inne.”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 22
Wydawnictwo Avia Artis
2020
Około siódmej wieczór, pan Ludwik Proszkiewicz wyciągniętym kłusem biegł w kierunku placu Teatralnego; grano dziś „Fausta“, a on choćby za skarby świata musiał mieć dwa bilety na galerję. Właściwie to on już miał dwa bilety, tylko mu ich nie oddano, więc nagwałt starał się o inne.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Pan Ludwik, chłopak dwudziestoparoletni, blondynek z uczciwą twarzą, pracował w jednej z aptek w dzielnicy łazienkowskiej i w ciągu dnia nie mógł wymknąć się do kasy teatralnej. Na szczęście podjął się wyręczyć go inny młody człowiek, imieniem Teodor, przezwiskiem Pomidor, z którym pan Ludwik poznał się z okazji jakiegoś preparatu siarczanocynkowego. Pomidor, przyszedłszy z receptą do apteki, był melancholijny i nieśmiało zapytał Ludwika, czy on sądzi, że lekarstwo będzie skuteczne. A ponieważ Ludwik potwierdził nietylko z pewnością, lecz jakby z odcieniem współczucia, więc Pomidor roztkliwił się, zawarł z nim dozgonną przyjaźń i na drugi dzień pożyczył od niego pół rubla. Proszkiewicz dopiero od dwu miesięcy bawił w Warszawie; przedtem odbywał kilkoletnią praktykę w jednem z miast gubernjalnych, gdzie ukończył szkołę handlową i miał babkę, osobę dość zamożną a bardzo go kochającą. Gdy wyjeżdżał do Warszawy, ażeby do dna zgłębić wiedzę farmaceutyczną, babka, oprócz pościeli, bielizny i garderoby, dała mu jeszcze pięćdziesiąt rubli złotą i srebrną monetą i obiecała nadsyłać zasiłki miesięczne, o ile wnuk zechciałby uczyć się konwersacji francuskiej i niemieckiej. Ludwik był gruntownie uczciwy. Ponieważ nie oddawał się jeszcze konwersacjom, będąc zajęty analizami chemicznemi, więc nie pisał do babki o pieniądze, a nawet z otrzymanych nie wydał ani grosza. I dopiero onegdaj z tej sumy wykopał trzy ruble i wręczył je Pomidorowi na kupno biletów do teatru. Pomidor nie miał właściwie żadnego zajęcia, a starał się o debiuty w teatrze Rozmaitości, gdzie umyślił zrobić karjerę. Nieraz występował w widowiskach amatorskich, a choć nieco seplenił i miał jedno oko wykrzywione, sądził, że te właśnie znaki szczególne będą stanowiły jego potęgę przy odtwarzaniu czarnych charakterów. Dużo przytem opowiadał o swoich stosunkach zakulisowych i upewniał Ludwika, że za trzy ruble wydobędzie mu takie bilety na galerję, jakich kto inny nie dostałby za tysiąc.
Proszkiewicz dał mu więc trzy ruble jeszcze onegdaj i miał otrzymać bilet na poczekaniu, za chwilę. Gdy jednak Pomidor nie zgłaszał się nawet po upływie czterdziestu ośmiu godzin, zrozpaczony Ludwik uwolnił się z apteki o wpół do siódmej i sam pobiegł po drugą parę biletów. Koledzy zapewniali go, że pod teatrem, od przekupniów, zawsze dostać można, czego dusza zapragnie; bo choć biletów niema w kasie, napewno znajdą się obok kasy.
Pan Ludwik