8,49 zł
„Przy księżycu” to utwór autorstwa Bolesława Prusa, jednego z najwybitniejszych przedstawicieli polskiej literatury pozytywizmu i współtwórcy realizmu.
“ Zapatrzony i zasłuchany, poszedłem do starego parku, który zdawał się być stolicą tych widziadeł i odgłosów. Alem niedługo przypatrywał się cudownym sprawom nocy. W alejach rozległy się okrzyki, śmiech i gonitwy towarzystwa dam, panienek i paniczów, którzy z dobrodziejstw księżycowego światła korzystali tak wesoło, że wobec nich — cała natura ucichła. Wszędzie było ich pełno: w klombach, na trawnikach, w alejach głównych i bocznych. Dla ukrycia się przed tą burzą radości, trzeba było wybrać najrzadziej odwiedzaną ścieżkę.
Księżyc powoli toczył się ku zenitowi, a razem z nim posuwały się cienie drzew, zakrywając jedne, odsłaniając inne miejsca.”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 25
Wydawnictwo Avia Artis
2020
Słońce zachodzi; a jak dogasający ogień chwilami jaśniej błyska, tak, przed nocą, puls życia uderza śpieszniejszem tętnem.
Krzaki, zwykle ciche, zagotowały się pożegnalnym gwarem ptaków; każdy śpiewa królowi dnia „dobranoc“, i każdy chce okazać się gorliwszym od innych. Z gościńca podniósł się złoty tuman kurzawy, słychać turkot wozów, niecierpliwy ryk bydła i przeciągłe nawoływania pastuchów. Z pól płynie dumka wracających od roboty dziewuch; w jaskrawych strojach wyglądają one jak białe i ponsowe makówki, co nagle ożyły i biegną za znikającem światłem. Przed chatami tłoczą się zwierzęta i ludzie, skrzypią żórawie studzien i pluszcze woda, nalewana do koryt. W alejach spacerowego ogrodu słychać toczenie się dziecinnych wózków, wesoły szczebiot dzieci, śmiech nianiek i rozmowy letnich mieszkańców wsi, którzy śpieszą do domów ukryć się przed wieczornym chłodem. Słońce dotknęło horyzontu, i ziemskie odgłosy zamilkły; jeszcze słychać szmer drzew, pochylających przed światłodawcą zielone konary. Łąki, lasy i pola oblały się żywszemi barwami i u stóp odchodzącego ojca rozlewają najpiękniejsze wonie. On, pieszcząc się z niemi, zasypał niebo i ziemię złotem, później otulił je w purpurę i wreszcie — zasłonił błękitem. Cienie drzew rozciągnęły się na trawie, świat zmęczony ułożył się do snu, a nad nim czuwały: mrok i milczenie, ledwie zamącone cichym lotem nietoperza, który mknie bez szelestu, jakby lękał się obudzić śpiących. Nawet gadatliwe muchy i komary wiatr zapędził do ciemnych kątów, i zanim sam zdrzemnął się w polu, jeszcze spragnione liście pokropił świeżą rosą. Kiedy pogasły światła w chatach, na wschodzie, białe jak puch obłoki zaczęły posrebrzać się i rzednąć. To księżyc nieśmiało wyjrzał ku ziemi, a spostrzegłszy na skraju nieba rąbek czerwonych blasków, pomyślał, że słońce jeszcze nie odeszło, i — skrył się za popielatą chmurę. — Pójdź!... pójdź!... — zawołał do niego puszczyk z parku. Księżyc po raz drugi spojrzał, lecz znowu cofnął się. Zdawało mu się, że na ziemi jest jeszcze za jasno. — Pójdź! pójdź! — powtórzył głos z gęstwiny. Wówczas księżyc odgarnął obłoki i ukazał się na błękitnem tle nieba, pełny i jasny, jak tarcza polerowanego srebra. Teraz budziło się tajemnicze życie nocy. Z pod drzew i chałup wypełznęły czarne cienie i poczęły kłamać przed ziemią, że księżyc świeci lepiej niż słońce. Walący się mur poczerwieniał fałszywym rumieńcem; staw nabrał metalowego połysku, a pożółkłe ścierniska oblekły się zielonawą barwą i udawały trawę. Słychać też głosy, ale nie takie jak w dzień — inne. Tu jękliwie zwołują się żaby, które z przed oczu słońca rozgania bocian. Tam cienki strumień wody nuci na stawidłach monotonną i żałosną melodją, przy której blada mgła tańcuje na oparzeliskach. Owdzie zarozumiałe koniki polne chwalą się, że są ładniejsze od skowronków. Czasem wytarzany w błocie żuk grubym głosem wyśmiewa się z motyli; niekiedy szczeknie pies, którego zbudził przechodzień, albo rozpaczliwie zakwili pochwycony przez łasicę ptaszek... Zapatrzony i