Przy księżycu - Bolesław Prus - ebook

Przy księżycu ebook

Bolesław Prus

3,0
8,49 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: Avia-Artis
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2020
Opis

Przy księżycu” to utwór autorstwa Bolesława Prusa, jednego z najwybitniejszych przedstawicieli polskiej literatury pozytywizmu i współtwórcy realizmu.


“ Zapatrzony i zasłuchany, poszedłem do starego parku, który zdawał się być stolicą tych widziadeł i odgłosów. Alem niedługo przypatrywał się cudownym sprawom nocy. W alejach rozległy się okrzyki, śmiech i gonitwy towarzystwa dam, panienek i paniczów, którzy z dobrodziejstw księżycowego światła korzystali tak wesoło, że wobec nich — cała natura ucichła. Wszędzie było ich pełno: w klombach, na trawnikach, w alejach głównych i bocznych. Dla ukrycia się przed tą burzą radości, trzeba było wybrać najrzadziej odwiedzaną ścieżkę.

Księżyc powoli toczył się ku zenitowi, a razem z nim posuwały się cienie drzew, zakrywając jedne, odsłaniając inne miejsca.”

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 25

Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-8226-070-0
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

PRZY KSIĘŻYCU

Słońce zachodzi; a jak dogasający ogień chwilami jaśniej błyska, tak, przed nocą, puls życia uderza śpieszniejszem tętnem.

 Krzaki, zwykle ciche, zagotowały się pożegnalnym gwarem ptaków; każdy śpiewa królowi dnia „dobranoc“, i każdy chce okazać się gorliwszym od innych. Z gościńca podniósł się złoty tuman kurzawy, słychać turkot wozów, niecierpliwy ryk bydła i przeciągłe nawoływania pastuchów. Z pól płynie dumka wracających od roboty dziewuch; w jaskrawych strojach wyglądają one jak białe i ponsowe makówki, co nagle ożyły i biegną za znikającem światłem.  Przed chatami tłoczą się zwierzęta i ludzie, skrzypią żórawie studzien i pluszcze woda, nalewana do koryt. W alejach spacerowego ogrodu słychać toczenie się dziecinnych wózków, wesoły szczebiot dzieci, śmiech nianiek i rozmowy letnich mieszkańców wsi, którzy śpieszą do domów ukryć się przed wieczornym chłodem.  Słońce dotknęło horyzontu, i ziemskie odgłosy zamilkły; jeszcze słychać szmer drzew, pochylających przed światłodawcą zielone konary. Łąki, lasy i pola oblały się żywszemi barwami i u stóp odchodzącego ojca rozlewają najpiękniejsze wonie. On, pieszcząc się z niemi, zasypał niebo i ziemię złotem, później otulił je w purpurę i wreszcie — zasłonił błękitem.  Cienie drzew rozciągnęły się na trawie, świat zmęczony ułożył się do snu, a nad nim czuwały: mrok i milczenie, ledwie zamącone cichym lotem nietoperza, który mknie bez szelestu, jakby lękał się obudzić śpiących. Nawet gadatliwe muchy i komary wiatr zapędził do ciemnych kątów, i zanim sam zdrzemnął się w polu, jeszcze spragnione liście pokropił świeżą rosą.  Kiedy pogasły światła w chatach, na wschodzie, białe jak puch obłoki zaczęły posrebrzać się i rzednąć. To księżyc nieśmiało wyjrzał ku ziemi, a spostrzegłszy na skraju nieba rąbek czerwonych blasków, pomyślał, że słońce jeszcze nie odeszło, i — skrył się za popielatą chmurę.  — Pójdź!... pójdź!... — zawołał do niego puszczyk z parku.  Księżyc po raz drugi spojrzał, lecz znowu cofnął się. Zdawało mu się, że na ziemi jest jeszcze za jasno.  — Pójdź! pójdź! — powtórzył głos z gęstwiny.  Wówczas księżyc odgarnął obłoki i ukazał się na błękitnem tle nieba, pełny i jasny, jak tarcza polerowanego srebra.  Teraz budziło się tajemnicze życie nocy. Z pod drzew i chałup wypełznęły czarne cienie i poczęły kłamać przed ziemią, że księżyc świeci lepiej niż słońce. Walący się mur poczerwieniał fałszywym rumieńcem; staw nabrał metalowego połysku, a pożółkłe ścierniska oblekły się zielonawą barwą i udawały trawę.  Słychać też głosy, ale nie takie jak w dzień — inne. Tu jękliwie zwołują się żaby, które z przed oczu słońca rozgania bocian. Tam cienki strumień wody nuci na stawidłach monotonną i żałosną melodją, przy której blada mgła tańcuje na oparzeliskach. Owdzie zarozumiałe koniki polne chwalą się, że są ładniejsze od skowronków.  Czasem wytarzany w błocie żuk grubym głosem wyśmiewa się z motyli; niekiedy szczeknie pies, którego zbudził przechodzień, albo rozpaczliwie zakwili pochwycony przez łasicę ptaszek...  Zapatrzony i