Bajki i baśnie. Tom III - Bracia Grimm - ebook

Bajki i baśnie. Tom III ebook

Bracia Grimm

5,0

Opis

Bajki i baśnie. Tom III to zbiór 21 wspaniałych opowieści spisanych przez Braci Grimm. Jednych z najsłynniejszych twórców bajek oraz baśni w historii literatury.


W tomie trzecim znajdują się takie ponadczasowe bajki i baśnie jak Czerwony Kapturek, Wilk i lis, Pastuszka gęsi czy Janek Wyrwidąb oraz wiele, wiele innych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 166

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Bracia Grimm

Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-8226-077-9
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

DZIEWCZYNKA I LALKA

Pamiętam czworokątny dziedziniec dużej kamienicy, wiecznie i nieruchomo wpatrzonej oknami w jeden punkt. Pamiętam za temi oknami przechodzące cienie i sylwetki cudzego życia; zieloną lampę, jakiegoś wiecznie piszącego starca na trzeciem piętrze, różową latarkę u młodej pani na drugiem, wiszącą matową lampę w jadalni pierwszego piętra, płomyki w kuchniach. Wszystkiemu temu przypatrywałam się często, wszedłszy na okno, gdy gęsty zmrok ogarniał dziedziniec, a tu i ówdzie zapalały się światła w oknach.

 Ale najlepiej pamiętam w oknie trzeciego piętra jasną główkę dziewczynki, która ukazała się tam jakoś w dzień, spostrzegła mnie i od tego czasu często wdrapywała się na okno, ażeby patrzeć na mnie, przycisnąwszy do szyby wesoły nosek.  Nasze dwie główki przyciągały jedna drugą do siebie niepowstrzymanem uczuciem sympatji dziecinnej i ciekawości. I pomiędzy córeczką poważnego urzędnika i córką ubogiej szwaczki, utworzył się telegraf z początku ruchami rąk, uśmiechami, znakami, aż nakoniec, pewnego pięknego dnia, zjawiły się arkusze papieru, na których z jej strony ogromnemi literami wymalowanemi pendzelkiem, umaczanym w czarnej farbie, wyczytałam: „Pokaż mi swoje zabawki“. Z mojej zaś, wypisane węglem: „Nie mam żadnych“.  W odpowiedzi na to spostrzegłam wyraz nadzwyczajnego zdziwienia; potem jasnowłosa dziewczynka szybko zniknęła z okna, a w dziesięć minut potem zjawiła się u nas pokojówka z prośbą do mamy, ażeby mi pozwoliła pójść pobawić się z ich panienką.  W ten sposób zawiązała się przyjaźń, dzięki której poczułam po raz pierwszy nadzwyczajny pociąg do... lalki, tak, do cudownej lalki, należącej do Maryni, a noszącej poetyczne imię „Aldona“.  Dziewczynki mają zadziwiające przywiązanie do lalek. Małe serduszka widzą w lalkach coś żywego, coś, co je rozumie.  Dziewczynki boso wstają z łóżeczek w nocy, ażeby zajrzeć, czy lalce nie zimno; opowiadają im one o swoich zmartwieniach i radościach szczycą się niemi jedna przez drugą, uczą je, każą im przeżywać wszystko, co same przeżywają, widzą, słyszą, uczą się na nich żyć, a głównie — kochać je, kochać instynktownie.  Tak ja pokochałam Aldonę. Spoglądałam z czcią pełną zachwytu na jej piękność, lękałam się dotknięcia jej sukni.  Łagodna Marynia, ulegająca zwykle w zabawach mojej fantazji, mogła ze mną zrobić wszystko, co chciała, jednem zdaniem: „Nie dam ci się bawić z Aldoną“.  O, z jakiemże biciem serca wyczekiwałam na tę chwilę, w której Aldona znajdzie się w moich rękach! A gdy ta chwila nadchodziła — jakież szczęście! Przyciskałam do siebie faworytkę, pocichutku całowałam ją, nadając jej najmilsze nazwy, jakie tylko umiałam, rozmawiałam z nią jak z żywą, opowiadałam jej wszystko, co robiłam i o czem wiedziałam.  A gdy trzeba było odchodzić i po mnie zjawiała się moja biedna mateczka, w swej szarej chustce, i czekała na mnie w kuchni, a ja przez całe pół godziny żegnałam się z Aldoną, rozstając się z nią z jakimś bólem; nasze ubogie komórki wydawały mi się ciemniejsze niż dawniej.  W nocy mówiłam przez sen o Aldonie i widziałam ją we śnie. Rozłąka z tem kochaniem mojem sprawiała mi cierpienie, jak rozłąka z żywą istotą.  I oto nadszedł dzień, który mi przyniósł najwyższą radość i najdotkliwszą niedolę mojego dzieciństwa.  Wracałam do domu sama. Niańka wyszła pocoś z kuchni, a Marynia wybiegła odprowadzić mnie. Aldonę trzymała w ręku.  — Kociu! Kociu! odezwała się do mnie szybko i ze wzruszeniem: chcę ci zrobić niespodziankę. Tylko nie mów nikomu.  — Nie powiem. Cóż takiego?  — Weź Aldonę, daję ci ją!  Nie wierzyłam własnym uszom.  — Darujesz mi ją? Mnie? — zawołałam, czując, jak wszystko cierpnie we mnie.  — No tak, tobie! — Ty kochasz ją więcej odemnie. Czy myślisz że ja tego nie widzę? Ja widzę. Ciocia Zosia wzięła na wychowanie Józię, a ja tobie daję na wychowanie Aldonę.  O małom się nie zatchnęła z szalonego zachwytu. Przyciągnęłam Aldonę do piersi i rozpłakałam się.  Nie pomyślałam o tem nawet, że miłą dzieweczkę będą strofować za mnie, ani, że może nie pozwolonoby jej tego zrobić. Pojmowałam jedno jedynie; że Aldona jest moją, że marzenie moje zeszło na ziemię i że mam w ręku szczęście!  Wyszłam jak obłąkana, zapomniawszy nawet podziękować Maryni, a w domu aż przestraszyłam mamę.  — Mamo! Mamusiu! Aldona jest moją! Ona będzie u nas mieszkała, będzie spała ze mną, jeść będzie ze mną, matuchno! Gdzie moja chusteczka jedwabna, muszę ją owinąć! Położę ją na łóżeczku, a sama prześpię się na kanapie, dobrze, mamusiu? Uszyjesz jej jutro taką suknię, jak u tej pięknej damy na obrazku, prawda, mateczko?  I drżałam jak w gorączce, i śmiałam się i płakałam. Mama wypytywała mnie, skąd mam lalkę, ja nie mogłam związać słów, jąkając Bóg wie co, a mama patrzyła na mnie ze smutnym uśmiechem.  Nagle roztworzyły się drzwi i weszła niania Maryni.  — Ładnie się pani córka sprawuje! — brutalnie zwróciła się do mamy: — mojej panience ściągnęła lalkę!  — Co? zerwała się mama, blednąc.  I ja zrozumiałam.  — Ja nie brałam! Marynia mi ją podarowała!  — A juści, podarowała! Marysieńka moja, aniołek najmilszy, sama przyjmuje to złe na siebie. „Ja, powiada, podarowałam jej lalkę!“ Darowała? Ale i niania nie ślepa. Czy widziane to rzeczy, ażeby darmo dawać komu takie kosztowne przedmioty?  — Kobieto, wy się mylicie! — wyrzekła mama, drżąc na całem ciele: — moja Kocia nie weźmie nic cudzego.  — Pani naturalnie wypada jej bronić — nieprzyjaźnie odparła służąca. — Jak i co było, to rzecz nasza, a lalkę proszę oddać.  Mama wzięła lalkę z moich rąk i w milczeniu oddała ją niani.  Ta wyrwała ją i trzasnąwszy drzwiami, wyszła.  Nastąpiło milczenie. Mama spoglądała na mnie oczyma łez pełnemi, a potem spytała pocichu:  — Kociu...  — Ja nie brałam, nie brałam, mamusiu! — zachłyśnięta rozpaczliwem łkaniem krzyknęłam, rzucając się ku niej. Mnie Marynia dała ją na wychowanie, matuniu!  — No dosyć, wierzę ci, kochaneczko moja!  I mama pieściła i całowała mnie, ja zaś płakałam na jej kolanach, dopóki nie zasnęłam.  Do Maryni już mnie później nie zapraszano. Raz czy dwa razy jasna główka ukazała się w oknie z Aldoną... Aldoną! i posyła całusy, ale zaraz pokazywała się niańka i odciągała ją.  Wkrótce potem, dla jakichś powodów, jej rodzice wyprowadzili się z tego domu i w znajomym oknie dawnego dziecinnego pokoju ukazały się głowy uczennic modnej krawcowej.  Ja w to okno nie patrzałam nadal.  Gwiazdka. — Mama za ostatni grosz kupiła mi za kilka marek nietłukącą się lalkę. Podziękowałam, ale nie bawiłam się tą lalką.  Na szarem tle moich wspomnień dziecinnych, jak plama jasna, występuje obraz cudownej mojej Aldony.

KONIEC

KRÓL DROZDOBRODY

Pewien król miał córkę nadzwyczajnej urody, ale tak dumną i zarozumiałą, że żaden konkurent nie trafiał jej do gustu. Odpalała jednego po drugim i jeszcze kpiła sobie z każdego.

 Pewnego razu, kazał król urządzić wielki festyn i zaprosił na tę uroczystość zblizka i zdaleka mężczyzn, pragnących się ożenić. Zostali oni uporządkowani według godności i stanu; naprzód stali królowie, potem książęta, hrabiowie i rycerze, a w końcu szlachta.  Teraz wzdłuż tych szeregów poprowadzono córę królewską, ale każdemu miała coś do zarzucenia.  O jednym rycerzu ozwała się w ten sposób: „Ten za gruby troszeczkę, przypomina mi beczkę;“ Drugi wydał jej się za długi: „Długi chwiejnym bywa, za często się kiwa;“ Trzeci był za krótki: „Krótki, a gruby nie doda chluby.“ Czwarty za blady: „Temu do śmierci brak tylko ćwierci.“ Piąty za czerwony: Ten czerwoniutki, jak krasnoludki.“ Szósty był nie dość prosty: „Ach jakże krzywy, kosztur prawdziwy.“ I tak każdemu miała coś do zarzucenia. Nadewszystko jednak żartowała sobie z pewnego króla, który stał na samym przodzie i miał podbródek nieco zbyt wydatny.  — Ach zawołała, u tego broda ma czub, jak drozda dziób.  Ucieszne to porównanie obiegło wszystkich dokoła i odtąd z owym królem zrósł się przydomek „Drozdobrody.“  Ale stary król, spostrzegłszy, że córka wszystkich sobie lekceważy i ze wszystkich zebranych tam konkurentów jawnie szydzi, wpadł w złość i poprzysiągł, że wyda ją za pierwszego lepszego żebraka, który stanie przed jego drzwiami.  W kilka dni potem, zaczął pewien muzykant śpiewać pod oknami, ażeby sobie zarobić na kawałek chleba. Gdy król go usłyszał rzecze:  — Wprowadźcie go tutaj! —  Grajek wszedł w swojem brudnem ubraniu, zaśpiewał przed królem i jego córką i poprosił o skromny datek.  A na to król:  — Twój śpiew bardzo mi się podobał i to tak dalece, że chcę ci dać swoją córkę za żonę.  Królewna przestraszyła się, ale król oświadczył:  — Przysięgłem wydać cię za pierwszego żebraka, który zwróci się do mnie o jałmużnę i słowa mego dotrzymam.  Nie pomogły żadne wykręty, sprowadzono księdza, i królewna musiała niezwłocznie wziąć ślub z grajkiem.  Gdy się to stało, król rzekł:  — Teraz nie wypada, ażebyś ty jako żona żebraka, pozostawała nadal w moim pałacu; możesz więc sobie odejść ze swym mężem.  Grajek wyprowadził ją z pałacu pod rękę i musiała z nim odejść piechotą.  Gdy przybyli do wielkiego lasu, pani grajkowa pyta:

— Czyjaż to puszcza tak pełna kras? — Drozdobrodego króla to las. — Nie było gardzić byłby twój... — Ach Boże mój! — O jak wspaniale miałabym gody, — Gdyby był moim król Drozdobrody.

 Następnie przyszli na łąkę, a ona znów rzecze:

— Czyjeż te łąki, zielony łan? — Król Drozdobrody tej łąki pan. — Nie było gardzić byłby twój, — Ach Boże mój! — O jak wspaniałe miałabym gody, — Gdyby był moim król Drozdobrody.

 W końcu przyszli do dużego miasta pyta królewna.

— Czyj że ten piękny wielki gród? — Drozdobrodego króla to lud. — Nie było gardzić byłby twój. — Ach Boże mój! — O jak wspaniałe miałabym gody, — Gdyby był moim król Drozdobrody.

 — Tak ale mi się to wcale nie podoba, — rzekł grajek, — że ciągle wzdychasz do innego męża. Czy nie jestem dość dobrym dla ciebie?  Przyszli nareszcie do maleńkiej chatki, a ona pyta,

— Czyja to chatka uboga tak, Czy w niej prócz nędzy wszystkiego brak?

 A grajek na to:  — To mój i twój dom, w którym mieszkać mamy razem.  Musiała się schylić, ażeby wejść przez drzwi nizkie.  — Gdzie służba? spytała córa królewska.  — Co? służba? — odparł żebrak; — musisz sama wykonywać to, cobyś pragnęła, ażeby ci robili inni. Roznieć że ogień i nastaw wodę, bo musisz mi jeść gotować. Jestem bardzo zmęczony.  A córka królewska nie miała pojęcia o rozpaleniu ognia ani o gotowaniu, i grajek musiał sam dobrze się narobić. Gdy młodzi małżonkowie spożyli skromną wieczerzę, poszli spać, ale już raniutko mąż kazał żonie wstać i zabrać się do roboty przy gospodarstwie.  Przez kilka dni żyli w ten sposób, biedując, aż w końcu przejedli wszystko.  Wtedy mąż rzecze:  — Kobieto, tak dłużej być może, ażebyśmy żyli w próżniactwie i nic nie zarabiali. Ty zajmiesz się wyplataniem koszów.  Zgodziła się, ale twarde patyki pokrwawiły jej delikatne ręce.  — Widzę, że ci to nie idzie, — rzekł mąż. Weź się do kądzieli, może to potrafisz lepiej.  Usiadła i zaczęła prząść, ale cienkie nici poprzecinały jej delikatne palce, aż krew z nich wystąpiła.  — Sama widzisz, rzekł mąż — iż nie nadajesz się do żadnej pracy. Zły interes zrobiłem na tobie. Spróbuję teraz handlu garnkami i naczyniami z gliny. Siądziesz na targu i będziemy towaru pilnować.  — Ach, — pomyślała sobie, — jeżeli na targ przyjdą ludzie, z państwa mojego ojca i spostrzegą że ja tam siedzę i handluję garnkami, jakże sobie kpić ze mnie będą.  Ale nic nie pomogło, musiała się poddać, o ile nie chciała z głodu umrzeć.  Za pierwszym razem poszło dobrze, mężczyzni kupowali u niej, bo była ładna i płacili, ile zażądała; byli nawet tacy, co dawali jej pieniądze i towaru wcale nie brali.  Teraz więc żyli z zarobku, ile go starczyło, a potem znów mąż zgromadził masę nowych naczyń. Zona rozstawiła w jednym z rogów rynku swój towar i rozpoczęła handel. Aż oto zjawił się nagle pijany huzar i wpadł prosto na garnki, że tylko skorupy zostały. Ona zaczęła płakać i nie wiedziała, co począć z przestrachu.  — Ach na co mi to przyszło, zawołała. Ach co też mój mąż powie!  Pobiegła do domu i opowiedziała o nieszczęściu, jakie ją spotkało.  — A któż siada na rogu placu z kuchennemi naczyniami? — rzeki mąż. Przestań płakać. Widzę, że nie jesteś zdatną do żadnej roboty. To też byłem w zamku naszego króla, pytając go, czy nie potrzebuje dziewki do kuchni i przyrzekł, że cię przyjmie. Za to dostaniesz całkowity posiłek dzienny.  I oto córka królewska zeszła na pomywaczkę, musiała wysługiwać się kucharzowi i spełniać najordynarniejsze roboty. W każdej z bocznych kieszeni miała garnuszek i przynosiła do domu resztki jedzenia i żywili się tem oboje.  Pewnego razu miało się odbyć wesele królewskiego syna. Biedna kobieta weszła na górę i stanęła przy drzwiach, ażeby się przyjrzeć uroczystości. Gdy zapalono światło i goście zaczęli wchodzić, a wszystko tchnęło zbytkiem i okazałością, wtedy ze ściśniętem sercem pomyślała o swym własnym losie i przeklinała swoją dumę i zarozumiałość, dzięki którym została tak poniżoną i tak wielkiej zaznała nędzy. Z wykwintnych potraw, które tam wnoszono, służba rzucała jej kiedy niekiedy jakiś odpadek a ona wkładała go do swoich garnuszków dla odniesienia do domu.  Aż oto wystąpił syn króla ubrany w jedwabie i aksamity, na szyi miał złoty łańcuch, a gdy ujrzał w drzwiach piękną kobietę, porwał ją szybko za rękę i chciał z nią tańczyć, ale ona opierała się przestraszona, spostrzegła bowiem, że to był król Drozdobrody, który starał się o nią, i którego ona odrzuciła z szyderstwem. Opór jej nie przydał się na nic, Drozdobrody, wciągnął ją do sali, garnki wypadały jej z kieszeni, zupa się wylała, a reszta jedzenia znalazła się na ziemi.  Gdy goście to zobaczyli, powstał śmiech ogólny i żarty, ona zaś była tak zawstydzona, że wolałaby być o tysiąc mil pod ziemią.  Wpadła we drzwi wejściowe i chciała uciec, ale na schodach dogonił ją jakiś mężczyzna i przyprowadził z powrotem. Spostrzegła, że był to król Drozdobrody.  On zaś rzekł do niej:  — Nie lękaj się, jam grajek, który żył z tobą w nędznej chatce. Jesteśmy jedną i tą samą osobą.  Przez miłość dla ciebie, grałem tę komedję, a huzar, który ci potłukł garnki na targu, to także ja. To wszystko było zrobione dla przełamania twej pychy i ukarania cię za twą zarozumiałość, dzięki którym, zadrwiłaś sobie ze mnie.  Wtedy ona zapłakała rzewnie i rzekła:  — Byłam wielce nierozumną i nie jestem godna być twoją małżonką.  Ale on odparł:  — Pociesz się, złe czasy minęły, teraz wyprawiamy sobie wesele nasze.  Po chwili podeszły garderobiane i ubrały ją w najwspanialsze suknie, a ojciec jej i cały dwór składali jej życzenia szczęścia z powodu zaślubin z królem Drozdobrodym, i dopiero teraz nastąpiła prawdziwa radość.  I ja i ty czytelniku, chcielibyśmy tam być, czy nie prawda?

PAN GRUBAS

Była raz kurka i był raz kogucik, które chciały razem odbyć pewną podróż. W tym celu kogucik zbudował ładny powozik o czterech czerwonych kółkach i zaprzągł go w cztery myszki. Kurka wsiadła do środka z kogucikiem i pojechali sobie razem.  Niebawem w drodze nawinął im się kot, który rzekł:  — Dokąd jedziecie!  Kogucik mu na to:  „Nasza kolasa toczy się, aż do domu Imci Pana Grubasa“  — Weźcież mnie ze sobą — kot rzecze.  Kogut odparł:  — Z całą chęcią, siądź sobie z tyłu, bo z przodu mógłbyś wypaść.  Gdy pan Grubas przyszedł do domu udał się do komina, bo chciał rozniecić ogień, ale kot cisnął mu w twarz pełno popiołu. Pobiegł do kuchni i chciał się obmyć, ale tam kaczka twarz mu opryskała wodą. Chciał się obetrzyć ręcznikiem, ale natknął się na jajko, stłukł je i osmarował sobie oczy żółtkiem.  Chciał odpocząć i usiadł na fotelu, ale go szpilka ukłuła.  Wpadł w gniew i rzucił się na łóżko.  „A uważaj przytem kocie, byś czerwonych moich kółek nie umazał w błocie“.

„Wy, kółeczka, świszczcie, Wy, myszątka, gwiżdżcie, I niech się toczy kolasa Hen, aż do domu Imci Pana Grubasa“.

 Potem natknęli się na kamień młyński, potem na jajko, na kaczkę, na szpilkę i w końcu na igłę, a wszystko to wsiadło do powozika i pojechało razem.  Gdy jednak przyjechali do domu pana Grubasa, pan Grubas był nieobecny.  Myszki odprowadziły powozik na gumno, kura z kogutkiem skoczyły na grzędę, kot umieścił się na piecu, kaczka na kuble studziennym, jajko wtuliło się w ręcznik, szpilka utkwiła w poduszce fotela, igła skoczyła na środek pościeli łóżka, a kamień młyński położył się przy drzwiach. Gdy jednak ułożył głowę na poduszce, igła go tak zadrasnęła, że krzyknął z bólu i wściekły, chciał wybiedz z domu.  Zaledwie jednak zbliżył się do wyjścia, skoczył nań kamień młyński i zabił go.  Pan Grubas musiał być jednak bardzo złym człowiekiem.

PASTUSZKA GĘSI

Bardzo już dawno temu, żyła pewna stara królowa. Była ona wdową i miała prześliczną córkę, zaręczoną z pewnym obcym królewiczem. Gdy przyszedł czas zaślubin i królewna miała odjechać na obczyznę, matka spakowała dla niej mnóstwo cennych rzeczy i naczyń, i dała jej pannę do towarzystwa. Oprócz tego, królewna, otrzymała dwa konie, jednego dla siebie, drugiego dla towarzyszki. Koń królewny, zwał się Falada i umiał gadać. W chwili rozstania, królowa zacięła się w palec i spuściwszy trzy krople krwi na białą chusteczkę, wręczyła ją córce, mówiąc:  — Drogie dziecko, schowaj dobrze te trzy krople, bo one mogą ci się kiedy bardzo przydać.  Córka królowej włożyła chusteczkę do kieszeni, serdecznie pożegnała się z matką, wsiadła na konia i odjechała do swego narzeczonego. W godzinę potem uczuła wielkie pragnienie i poleciła towarzyszce przynieść sobie w złotym kubku wody ze źródła. Ale towarzyszka rzekła:  — Idź sobie sama po wodę, ja nie jestem twoją służącą.  Córka królowej zawstydziła się, zeszła z konia, a że jej towarzyszka nie oddała złotego kubka, pochyliła się przeto nad źródłem i piła.  Przytem westchnęła:  — Ach Boże!  Trzy krople odpowiedziały:  — Gdyby twoja matka wiedziała o tem, to serce by jej pękło.  Podczas picia, chusteczka z temi trzema kroplami krwi wypadła jej z kieszeni do wody i popłynęła. Ona zaś tego nie spostrzegła. Ale spostrzegła to jej towarzyszka i ucieszyła się. Królewna po zgubieniu owych trzech kropel, stała się słabą i bezwładną a towarzyszka mogła nad nią przewodzić.  — Oddaj mi natychmiast swego konia i swoje szaty, — rzekła groźnie do córki królewskiej, — a potem wsiądziesz na moją szkapę i włożysz moje liche odzienie. Ja chcę raz być królewną, której ty, posługiwać będziesz. Jeżeli jednak powiesz komukolwiek o tem, to cię zabiję.  Z temi słowy, towarzyszka wsiadła na Faladę, a królewna na lichego konia i tak pojechały dalej, aż nareszcie przybyły do pałacu narzeczonego.  Z ich przybyciem nastała wielka radość. Syn królewski wybiegł na ich spotkanie, pomógł towarzyszce, którą uważał za swoją narzeczoną zejść z konia i poprowadził ją do pałacu, podczas gdy prawdziwa królewna została na dziedzińcu z płaczem. Widział to stary król z okna, a gdy spostrzegł płaczącą dziewczynę i zauważył jak była piękną, delikatną i wykwintną, zapytał narzeczoną, co to za pannę ma przy sobie.  — Zabrałam ją po drodze — odrzekła fałszywa królewna, — i przyjęłam ją za służącą. Dajcie jej, co do roboty, ona płacze tylko dlatego, że się nudzi oddawna.  Na to król odparł:  — Mam ja małego chłopca, który się zowie Kurtek i pasie gęsi; niech mu ona pomaga.  Towarzyszka zgodziła się na to, ale bała się Falady, która wszystkiego była świadkiem i umiała gadać, aby jej nie zdradziła. Więc też rzekła do syna króla:  — Koń, na którym jechałam, strasznie mnie zirytował, zrób że mi tę satysfakcję i każ mu łeb uciąć.  Książę zastosował się do tej prośby, wezwał do siebie parobka, który poderznął koniowi szyję, a łeb wsadził na miejskiej bramie.  Wielka miejska brama, na której tkwiła głowa Falady, była tą właśnie, przez którą Kurtek wychodził i wracał ze swojemi gęsiami. Jak tylko królewna spostrzegła głowę swojej klaczy, zawołała:  — „Tobą Falado, bramę, dziś stroją?“  A klacz na to rzecze:  — „A cóż się stało z królewną moją?“

Gdyby twa matka o tem wiedziała, To by się pewno na śmierć spłakała.

 Królewna spuściła głowę, wyszła za bramę i pomagała zaganiać gęsi w pole. A w polu usiadła, rozplotła swoje włosy, które były jak złote i tak pięknie błyszczały, że Kurtek chciał kilka z nich wyrwać. A na to ona:

„Biada wietrze południowy. Zdejm kapelusz z Kurtka głowy, Niechaj za nim chłopiec goni Aż dopóty wśród tych błoni, Póki włosów ja nie splotę W warkoczyki piękne, złote“.

 I wiatr zerwał Kurtkowi kapelusz z głowy, a malec pogonił za nim. Przez ten czas gęsiarka wyczesała sobie włosy, zaplotła warkocze złote, a chłopiec za powrotem nie mógł już wyrwać żadnego włoska. To go zgniewało i nie rozmawiał z nią nawet wtedy, gdy pod wieczór wrócili do domu.  Zdarzało się to dwa dni zrzędu. Gdy jednak nadszedł wieczór, dnia trzeciego, Kurtek udał się do starego króla i rzekł:  — Ja z tą dziewczyną nie chcę pasać gęsi.  — Dlaczego? zapytał król.