Ania z Wyspy - Lucy Maud Montgomery - ebook

Ania z Wyspy ebook

Lucy Maud Montgomery

4,5

Opis

Ania z Wyspy” znana również jako “Ania na Uniwersytecie” to powieść autorstwa kanadyjskiej pisarki Lucy Maud Montgomery. Jest to trzecia część cyklu powieści o Ani z Zielonego Wzgórza.

 

Ania Shirley zaczyna naukę na uniwersytecie w Redmond, gdzie zamierza zdobyć tytuł magistra. W książce pojawiają się nowi bohaterowie m.in. Philippa Gordon – przyjaciółka Ani z uniwersytetu oraz adorator Ani, Roy Gardner. Ania kilkakrotnie odrzucała oświadczyny w tym także Gilberta, ale kiedy młodzieniec był chory, panna Shirley uświadomiła sobie, że go kocha.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 294

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-8226-083-0
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

I. Cień zmiany

— Żniwa skończone i lato minęło, — rzekła Ania Shirley, spoglądając z rozmarzeniem ponad zżętemi polami. Ona i Diana Barry zrywały jabłka w sadzie Zielonego Wzgórza, teraz zaś odpoczywały po pracy w słonecznym zakątku, gdzie wdole wonne fale ostów na pagórkach szumiały pod tchnieniem wiatru, ciągle jeszcze przynoszącego zapach lata od paproci z Lasu Duchów.

 Lecz w otaczającym je krajobrazie wszystko mówiło już o jesieni. Morze szumiało głucho woddali, pola były gołe i wyschłe, powleczone nawłocią, dolina strumienia pod Zielonem Wzgórzem porosła była astrami o eterycznej purpurze, a Jezioro Lśniących Wód było niebieskie — niebieskie — niebieskie; nie błękitem wiosny, ani bladym lazurem nieba letniego, lecz przejrzystym, trwałym, wesołym błękitem, jakdyby woda zapomniała o wszelkich przeżytych wzruszeniach i zapadła w spokój, nieprzerywany zmiennemi marzeniami.  — Piękne było to lato, — rzekła Diana, dotykając z uśmiechem nowego pierścionka na lewej ręce. — A ślub panny Lawendy wydaje mi się koroną tego. Przypuszczam, że państwo Irving bawią teraz na wybrzeżu Pacyfiku.  — Zdaje mi się, że podróżują już dość długo, aby zwiedzić cały świat, — westchnęła Ania, — trudno mi uwierzyć, że od tygodnia dopiero są po ślubie. Wszystko się zmieniło. Panny Lawendy i pani Allan niema. Jak ponuro wygląda plebanja z pozamykanemi okiennicami. Przechodziłam tam wczoraj wieczór i doznałam wrażenia, jakby tam wszystko wymarło.  — Nigdy nie będziemy mieli tak miłego pastora, jak pan Allan, — rzekła Diana ze smutną pewnością. — Przypuszczam, że tej zimy będziemy mieli tylko zastępców, a połowa niedziel minie wogóle bez kazań. A ciebie i Gilberta nie będzie... bardzo będzie smutno.  — Alfred tu będzie, — napomknęła Ania.  — Kiedy się pani Linde wprowadzi? — zapytała Diana, jakby nie dosłyszawszy uwagi Ani.  — Jutro. Cieszę się, że przyjeżdża. Ale zajdzie jeszcze jedna zmiana. Maryla i ja wyprzątnęłyśmy wszystko z gościnnego pokoju. Przyznam się, że robiłam to z niechęcią. Rzeczywiście, to było głupio, ale miałam wrażenie, jakbyśmy popełniały profanację. Ten poczciwy pokój gościnny wydawał mi się zawsze ołtarzem. Jako dziecko uważałam go za najpiękniejszą komnatę na świecie. Przypominasz sobie, jakie mię trawiło pragnienie, aby spać kiedy w łóżku takiego pokoju, ale nie w pokoju gościnnym Zielonego Wzgórza. O nie, nigdy tam! Toby było zbyt przejmujące... nie potrafiłabym zmrużyć oka. Kiedy Maryla posyłała mię po coś, nigdy nie przechodziłam przez ten pokój... Nie, rzeczywiście, przemykałam się na palcach z powstrzymanym tchem, jakbym się znajdowała w kościele i odczuwałam ulgę, gdy go opuściłam. Wisiały tam portrety Jerzego Whitefielda i księcia Wellingtona, po obu stronach lustra, i przez cały czas spoglądały na mnie tak surowo, zwłaszcza, jeśli się odważyłam zajrzeć do lustra, jedynego w domu, które mojej twarzy nie zniekształcało Zawsze się dziwiłam, jak Maryla może sprzątać ten pokój. A teraz nietylko jest sprzątnięty, ale zupełnie opróżniony. Jerzy Whitefield i książę Wellington są na strychu. Tak mija chwała świata, — zakończyła Ania ze śmiechem, w którym brzmiała nutka żalu, — niemiła to rzecz, gdy dawne nasze ołtarze są sprofanowane, nawet wtedy, gdyśmy je przerośli.  — Tak pusto tu będzie, gdy odjedziesz, — westchnęła Diana po raz setny. — I pomyśleć, że odjeżdżasz już w przyszłym tygodniu!  — Ale jesteśmy jeszcze razem, — rzekła Ania wesoło. — Niech dzień jutrzejszy nie mąci nam radości dzisiejszego. Nie mogę znieść myśli, że wyjeżdżam sama... tak jestem zaprzyjaźniona z domem. Ty mi mówisz o samotności! Ja właśnie powinnam wzdychać. Ty zostaniesz tu w gronie starych przyjaciół — z Alfredem! Gdy ja będę sama wśród obcych, nie znając nikogo!  — Z wyjątkiem Gilberta i Karola Slone, — rzekła Diana, odcinając się za przytyk Ani.  — Karol Slone będzie dla mnie rzeczywiście wielką pociechą, — odpowiedziała Ania ironicznie, i obie panienki roześmiały się. Diana wiedziała doskonale, jakie było zdanie Ani o Karolu Slone, ale mimo wielu poufnych rozmów nie była pewna, co myśli Ania o Gilbercie Blythe. Ania sama tego z pewnością nie wiedziała.  — O ile wiem, będą oni zresztą mieszkali w innym końcu Kingsportu, — ciągnęła Ania. — Jestem zadowolona, że jadę do Redmondu, i jestem pewna, że po pewnym czasie polubię go. Ale podczas pierwszych paru tygodni będę się czuła bardzo źle. Nie będę miała nawet tej pociechy, aby mieć nadzieję odwiedzenia w niedzielę domu, jak to było, gdy uczęszczałam do Seminarjum. Boże Narodzenie będzie mi się wydawało odległe o tysiąc lat.  — Wszystko się zmienia albo zmieni się, — rzekła Diana smutno, — mam wrażenie, że dawne czasy już nie wrócą, Aniu.  — Zdaje się, że nasze drogi muszą się rozejść, — rzekła Ania w zadumie. — Musiało do tego dojść. Czy sądzisz, Diano, że wiek dojrzały jest istotnie tak piękny, jak sobie wyobrażałyśmy, gdyśmy jeszcze były dziećmi?  — Nie wiem... wiele pięknych rzeczy łączy się z tem, — odpowiedziała Diana, pieszcząc znowu swój pierścionek z uśmiechem, który powodował zawsze, że Ania czuła się niedoświadczoną i opuszczoną. — Ale bywają też rozmaite tak oszołamiające rzeczy. Niekiedy mam wrażenie, że lękam się być dorosłą... w takich chwilach dałabym wiele, aby być znowu małem dzieckiem.  — Mam nadzieję, że przyzwyczaimy się jeszcze do tego, by być dorosłemi, — pocieszyła ją Ania wesoło. — Później nie będziemy się spotykały z tyloma niespodzianemi rzeczami, chociaż wyobrażam sobie niekiedy, że rzeczy niespodziane stanowią cały urok życia. Mamy po osiemnaście lat, Diano. Za dwa lata skończymy dwadzieścia. Gdy miałam dziesięć lat, wyobrażałam sobie, że dwudziestka jest zaśniedziałym, starym wiekiem. Niedługo już ty będziesz stateczną matroną w średnim wieku, a ja starą ciotką Anną, która na wakacje przyjedzie do was w odwiedziny. Zawsze znajdziesz dla mnie kącik, prawda, Diano, kochanie? Oczywiście nie pokój gościnny — stare panny nie mogą sobie rościć pretensyj do gościnnego pokoju. Zadowolnię się zupełnie skromną facjatką.  — Jakie głupstwa wygadujesz, Aniu! — zaśmiała się Diana. — Wyjdziesz doskonale zamąż — za przystojnego i bogatego chłopca, a najpiękniejszy nawet pokój gościnny w Avonlea nie będzie dość piękny na przyjęcie ciebie. Wobec wszystkich przyjaciół młodości będziesz zadzierała nosa.  — Szkodaby było, mój nosek jest dość ładny i zdaje mi się, że zadzieranie zniekształciłoby go, — rzekła Ania, głaszcząc ten kształtny organ. — Nie mam tak wielu ładnych rysów, aby sobie pozwolić na szpecenie tych, które mam. Gdybym więc nawet wyszła za króla wysp kanibalów, przyrzekam ci, że wobec ciebie nie zadzierałabym nosa, Diano.  Z ponownym wesołym śmiechem dziewczęta rozstały się, Diana wróciła do Pochyłego Sadu, Ania skierowała się do urzędu pocztowego. Czekał tam na nią list, a gdy Gilbert Blythe spotkał ją przy moście ponad Jeziorem Lśniących Wód, oczy jej błyszczały z radosnego podniecenia.  — Priscilla Grant jedzie także do Redmondu, — zawołała Ania. — Czy to nie cudownie? Spodziewałam się tego, ale ona nie liczyła, że jej ojciec pozwoli. Pozwolił jednak i będziemy razem mieszkały. Czuję, że mając u boku taką koleżankę, jak Priscilla, mogłabym stawić czoła całej armji ze sztandarami — lub wszystkim profesorom Redmondu w bojowej falandze.  — Sądzę, że polubimy Kingsport, — rzekł Gilbert. — Opowiadano mi, że jest to piękne, stare miasteczko i posiada najpiękniejszy naturalny park na świecie. Słyszałem, że są tam wspaniałe widoki.  — Ciekawam, czy będą — czy mogą być — ładniejsze, niż ten, — odpowiedziała Ania, rozglądając się dokoła rozmiłowanym, zachwyconym wzrokiem ludzi, dla których dom jest zawsze najpiękniejszem miejscem w świecie, bez względu na to, jakie czarowne kraje mogą się jeszcze znajdować pod obcemi gwiazdami.  Oparli się o poręcz pomostu nad starym stawem, wdychając głęboko aromat zmierzchu, w tem samem miejscu, gdzie Elaina wyratowała się niegdyś z barki. Czarujący szkarłat kłoniącego się słońca barwił jeszcze zachodnią połać nieba, ale księżyc wzeszedł już i woda spoczywała w jego blasku niby wielki, srebrny sen. Wspomnienie spowiło dwie młode istoty w słodki i subtelny czar.  — Taka jesteś milcząca, Aniu, — rzekł wreszcie Gilbert.  — Boję się mówić lub poruszać się, z obawy, aby ten cały cudowny urok nie rozwiał się niby zmącone milczenie, — szepnęła Ania.  Gilbert położył nagle rękę na białej, delikatnej dłoni, spoczywającej na poręczy pomostu. Jego piwne oczy tonęły w mroku, jego chłopięce jeszcze wargi rozchyliły się, aby wypowiedzieć marzenia i nadzieje, przenikające jego duszę, ale Ania szybko cofnęła rękę i odwróciła się. Czar zmroku prysnął dla niej.  — Muszę już wracać do domu, — zawołała z przesadną nieco obojętnością. — Marylę bolała dziś po południu głowa, a bliźniętom mogłoby się coś stać. Doprawdy nie powinnam była odejść na tak długo.  Paplała nieustannie i bez związku przez cały czas, aż doszli do dróżki, wiodącej ku Zielonemu Wzgórzu. Biedny Gilbert nie miał okazji wtrącić słowa. Ania czuła się nieco swobodniejsza, gdy się rozstali. Od przelotnej chwili wyznania w ogrodzie Chatki Ech do serca jej zakradła się nowa, tajemna świadomość w stosunku do Gilberta. Coś obcego wdarło się do dawnego, doskonałego stosunku koleżeńskiego z ławy szkolnej — coś, co temu stosunkowi groziło zniszczeniem.  „Dawniej nigdy nie cieszyłam się, gdy Gilbert odchodził“, pomyślała nawpół ze skruchą, nawpół z zatroskaniem, wkraczając sama na dróżkę. „Przyjaźń nasza zostanie zburzona, jeżeli będą się go nadal trzymały te głupstwa. A ja nie chcę dopuścić, żeby została zburzona. O, dlaczego chłopcy nie potrafią być rozsądni!“  Ania doznawała przykrego uczucia, że tak samo „nierozsądnem“ było, iż czuła jeszcze na ręku gorące dotknięcie dłoni Gilberta, i to tak wyraźnie, jak czuła je w owej krótkiej chwili, gdy dłoń jego leżała na jej ręku; a tem mniej rozsądnem, że świadomość ta bynajmniej nie wydawała się jej przykra — zupełnie odwrotnie, niż przy podobnym ruchu ze strony Karola Slone, gdy siedzieli razem przez ciąg jednego tańca na zabawie w Białych Piaskach przed trzema dniami.  Ania wzdrygnęła się na to niemiłe wspomnienie. Ale wszystkie te myśli o zadurzonych młodzieńcach rozwiały się, gdy wkroczyła w znajomą, niesentymentalną atmosferę kuchni na Zielonem Wzgórzu, gdzie ośmioletni chłopiec gorzko płakał na kanapie.  — Co się stało, Tadziu? — zapytała Ania, obejmując go. — Gdzie Maryla i Tola?  — Maryla kładzie Tolę spać, — łkał Tadzio, — a ja płaczę, bo Tola spadła ze schodów piwnicy i zdrapała sobie skórę na nosie i...  — No, dobrze już, nie płacz, kochanie. Naturalnie martwi cię to, ale płacz nikomu nie pomoże. Jutro będzie znowu zdrowa. Płacz nikomu nie pomaga, Tadziku, i...  — Ja nie dlatego płaczę, że Tola spadła ze schodów, — zawołał chłopiec jeszcze głośniej, przerywając kazanie Ani, — ale, że ja tego nie widziałem. Każda miła zabawa zawsze mnie omija!  — O, Tadziu! — Ania stłumiła nieodpowiedni w tej chwili wybuch śmiechu. — Czyżby to była dla ciebie zabawa widzieć, jak mała Tola spadła ze schodów i poraniła się?  — Nie zraniła się bardzo, — rzekł Tadzio zaczepnie. — Gdyby się zabiła, byłbym naprawdę smutny, Aniu. Ale Keithowie nie tak łatwo się zabijają. Zupełnie jak Blewettowie. Herbert Blewett spadł zeszłej środy ze sterty siana i stoczył się do przegrody, gdzie stał bardzo dziki koń, prosto pod jego kopyta. A jednak wygrzebał się żywy, tylko z trzema złamanemi żebrami. Pani Linde powiada, że bywają ludzie, którychby się toporem nie zabiło. Czy pani Linde przyjedzie jutro, Aniu?  — Tak, Tadziu, a spodziewam się, że będziesz wobec niej zawsze grzeczny.  — Będę grzeczny, ale czy będzie mię kładła co wieczór do łóżka, Aniu?  — Może. Dlaczego?  — Bo, — oznajmił Tadzio stanowczo, — przy niej nie będę potrzebował zmawiać pacierzy, jak przy tobie, Aniu?  — Dlaczego nie?  — Bo myślę, że nie byłoby to tak ładnie mówić do Boga wobec obcych, Aniu. Tola, jeżeli chce, może się modlić przy pani Linde, ja nie będę. Zaczekam, aż odejdzie, i później się pomodlę. Czy tak nie będzie dobrze, Aniu?  — Tak, jeżeli jesteś pewien, że nie zapomnisz o tem, Tadziku.  — O, już ja nie zapomnę. Dla mnie pacierz to wielka przyjemność. Ale samemu go odmawiać nie będzie to tak wielka przyjemność, jak z tobą. Wolałbym, żebyś została w domu, Aniu. Nie rozumiem, dlaczego odjeżdżasz i opuszczasz nas.  — Nie robię tego dlatego, że chcę, tylko że muszę, Tadziu.  — Jeżeli nie chcesz, to nie musisz. Jesteś dorosła. Gdy ja będę dorosły, Aniu, nie zrobię niczego wbrew swojej woli.  — Przez całe życie, Tadziu, będziesz musiał robić rzeczy, którychbyś robić nie chciał.  — Nie, — rzekł Tadzio stanowczo. — Ani mi się śni! Teraz muszę robić rzeczy, które mi się nie podobają, bo w przeciwnym razie ty i Maryla posyłacie mnie do łóżka. Ale kiedy będę dorosły, nie będziecie tego mogły robić; nikt mi wtedy nie będzie mógł rozkazywać. Nie pozwolę na to! Wiesz, Aniu, Emilek Boulter mówi, że jego matka powiedziała, że ty jedziesz do uniwersytetu, żeby złapać męża. Czy to prawda, Aniu? Muszę to wiedzieć.  Na chwilę Ania zapłonęła gniewem. Potem roześmiała się, przypomniawszy sobie, że pani Boulter nie mogła jej swoją brutalnością myśli i mowy zaszkodzić.  — Nie, Tadziu, to nieprawda. Jadę studjować, kształcić się, uczyć się rozmaitych rzeczy.  — Jakich rzeczy?  — Rozmaitych, — odpowiedziała Ania.  — Ale gdybyś chciała złapać męża, jakbyś to zrobiła? Muszę to wiedzieć, — upierał się Tadzio, którego przedmiot ten widocznie szczególnie interesował.  — Zapytaj o to lepiej pani Boulter, — odpowiedziała Ania bez namysłu. — Sądzę, że wie ona o tym procesie więcej, niż ja.  — Zrobię to, kiedy ją znowu zobaczę, — rzekł Tadzio poważnie.  — Tadziu! Jeżeli to zrobisz! — zawołała Ania, spostrzegając swój błąd.  — Przecież sama powiedziałaś, — zaprotestował Tadzio urażony.  — Czas już, żebyś się położył spać, — zadecydowała Ania, ratując się z kłopotliwej sytuacji.  Ułożywszy Tadzia do snu, Ania ruszyła ku Wyspie Wiktorji, gdzie siedziała samotnie, zalana poświatą księżyca, podczas gdy wody szemrały dokoła niej w czarownym duecie fali i wiatru. Ania lubiła zawsze ten potok. Niejedną nić marzenia snuła dawniej nad jego wodami. Zapomniała teraz o zakochanych młodzieńcach i o zgryźliwych słowach złośliwych sąsiadów i o wszystkich zagadnieniach swego dziewczęcego życia. W wyobraźni żeglowała przez dalekie morza, obmywając odległe, lśniące wybrzeża „nieznanej ziemi“, gdzie leżą opuszczona Atlantyda i Elizjum, żeglowała pod wieczorną gwiazdą przewodnią ku Krainie Tęsknoty Serca. I w marzeniach tych była bogatsza, aniżeli w rzeczywistości; gdyż rzeczy widzialne przemijają, niewidzialne zaś trwają wiecznie.

II. Girlandy jesieni

Następny tydzień minął szybko, pod natłokiem niezliczonych „ostatnich spraw“, jak je Ania nazywała. Trzeba było składać i przyjmować wizyty pożegnalne, miłe lub niemiłe, zależnie od tego, czy goście lub odwiedzani odnosili się do nadziei Ani życzliwie, czy też uważali, iż pyszni się zanadto spodziewanym wyjazdem do uniwersytetu i poczytywali sobie za obowiązek „przykrócić jej cugli“.

 K. M. A. urządziło wieczorową zabawę pożegnalną na cześć Ani i Gilberta w domu Józi Pay; miejsce to wybrano z jednej strony dlatego, że dom pana Pay był bardzo obszerny i wygodny, z drugiej strony, ponieważ obawiano się, że córki pana Pay nie chciałyby wziąć w zabawie udziału, gdyby nie zgodzono się na zaofiarowane przez nie miejsce uroczystości. Był to bardzo miły wieczór, zwłaszcza, że panny Pay zachowały się uprzejmie, nie mówiąc ani czyniąc niczego, co mogłoby zepsuć harmonję zabawy, co nie zgadzało się z ich nawyknieniami. Józia była niezwykle uprzejma, tak dalece, że rzekła nawet wyrozumiale do Ani:  — Wcale ci nieźle w nowej sukni, Aniu. Rzeczywiście, wyglądasz w niej prawie ładnie.  — To bardzo uprzejmie z twojej strony, — odpowiedziała Ania z roześmianemi oczyma. Jej zmysł humoru rozwinął się, a słowa, które w czternastym roku byłyby ją uraziły, teraz stanowiły pożądaną strawę dla jej wesołości. Józia podejrzewała, że Ania śmiała się z niej za jej złemi oczyma, ale ograniczyła się do szepnięcia Bercie, że Ania Shirley jeszcze bardziej zadrze teraz nosa, niż dawniej, gdyż jedzie przecież na uniwersytet — zobaczysz!  Zebrała się cała „stara paczka“, pełna radości i humoru i młodzieńczej swawolności. Diana Barry, różowa z dołeczkami, w towarzystwie swego wiernego Alfreda; Janka Andrews, miła, rozsądna i szczera; Ruby Gillis, w swej najstrojniejszej kremowej bluzce jedwabnej z czerwonemi geranjami w złotych włosach; Gilbert Blythe i Karol Slone, obaj starając się trzymać jak najbliżej wymykającej się Ani; Carrie Slone, blada i melancholijna, gdyż — jak opowiadano — ojciec jej nie pozwalał Oliverowi Kimballowi zbliżać się do niej; Moody Spurgeon Mac Pherson, którego okrągła twarz i odstające uszy były tak samo okrągłe i odstające jak zwykle; i Bill Andrews, który przez cały wieczór siedział w kącie, chichotał, gdy ktoś do niego mówił, i z uśmiechem na szerokiej, piegowatej twarzy śledził wzrokiem Anię Shirley.  Ania wiedziała zawczasu o zabawie, ale nie wiedziała, że to ona i Gilbert, jako założyciele Koła, mieli być obdarzeni bardzo pochlebnym „adresem“ i „dowodem uznania“ w postaci tomu tragedyj Szekspira dla niej i wiecznego pióra dla Gilberta. Była tak zaskoczona i uradowana miłemi słowami, wypowiedzianemi w adresie, odczytanym przez Moody Spurgeona głosem tak uroczystym i patetycznym, że łzy zgasiły iskry w jej wielkich, szarych oczach. Pracowała dla K. M. A. ciężko i wiernie, to też sprawiło jej istotną radość, że członkowie tak szczerze ocenili jej wysiłki. A wszyscy byli tak mili i uprzejmi i weseli — nawet panny Pay przyczyniły się do tego. W tej chwili Ania kochała cały świat.  Wieczór spędziła niezmiernie miło, ale zakończenie zepsuło prawie wszystko. Gilbert znowu popełnił błąd i przy kolacji na werandzie, pod blaskiem księżyca, powiedział Ani coś sentymentalnego. Aby go ukarać, Ania była bardzo uprzejma dla Karola Slone i pozwoliła odprowadzić się przez niego do domu. Przekonała się jednak, że zemsta nikogo tak bardzo nie rani, jak tego, kto jej dokonywa. Gilbert odszedł wesoło z Ruby Gillis, a Ania słyszała ich głośny śmiech, gdy szli powolnie w cichem, świeżem powietrzu jesiennem. Spędzali widocznie czas bardzo miło podczas gdy ona nudziła się śmiertelnie z Karolem Slone, który mówił nieustannie, ale nigdy nie powiedział ani słowa, któreby warte było słuchania. Ania od czasu do czasu wtrącała bez związku „tak“ lub „nie“ i myślała o tem, jak pięknie wyglądała Ruby dzisiejszego wieczora, jak wybałuszone były oczy Karola w świetle księżyca, bardziej jeszcze niż za dnia, i że świat nie był jednak tak pięknem miejscem, jak sądziła przedtem podczas zabawy.  „Jestem zanadto zmęczona, to właśnie wszystko“, pomyślała, gdy się wreszcie z radością znalazła sama w swoim pokoju. I szczerze wierzyła, że tak jest.  Ale strumień radości, jakby z nieznanego, ukrytego źródła trysnął z jej serca, gdy następnego wieczoru ujrzała Gilberta, jak mocnym, szybkim krokiem nadchodził z Lasu Duchów, mijając starą kładkę. Więc Gilbert nie chciał jednakże spędzić ostatniego wieczora z Ruby Gillis!  — Wyglądasz zmęczona, Aniu, — rzekł.  — Jestem zmęczona, gorzej jeszcze, jestem zniechęcona. Jestem zmęczona, ponieważ przez cały dzień pakowałam swoją walizkę i szyłam. Jestem zniechęcona, ponieważ sześć kobiet złożyło mi dzisiaj pożegnalne wizyty, a każda z nich starała się powiedzieć mi coś takiego, co odbierało życiu jasne barwy i pozostawiało je tak szarem, posępnem i bezradosnem, jak ranek listopadowy.  — Złośliwe staruchy! — wyjaśnił Gilbert wytwornie.  — O nie, to nie złośliwość, — odparła Ania poważnie. — I to jest właśnie najgorsze. Gdyby były złośliwe, nie zważałabym na nie. Ale wszystkie one są poczciwemi, uprzejmemi, macierzyńskiemi duszami, które mię lubią i które ja lubię, i właśnie dlatego wszystko, co mówiły lub napomykały, miało tak wielką wagę. Dawały mi do zrozumienia, że uważają za nierozumne z mojej strony wyjeżdżać do Redmondu, aby zdobyć stopień naukowy. Od tej chwili zastanawiam się, czy rzeczywiście nie jestem głupia. Pani Piotrowa Slone westchnęła i oświadczyła, iż ma nadzieję, że zdrowie moje wytrzyma do końca studjów; i nagle ujrzałam się jako beznadziejną ofiarą nerwowego przygnębienia pod koniec trzeciego roku nauki; pani Ebenowa Wright oznajmiła, że pobyt w Redmondzie przez cztery lata musi moc kosztować; i natychmiast zrozumiałam, że błędem nie do przebaczenia było z mojej strony trwonić pieniądze Maryli i moje własne na takie szaleństwo; pani Kacprowa Bell wyraziła nadzieję, że nie dam się przez uniwersytet zepsuć, jak się to z wieloma ludźmi staje; i uczułam natychmiast w kościach, że pod koniec czwartego roku pobytu w Redmondzie stanę się niemożliwą istotą, wmawiającą sobie, że wie i umie wszystko i spoglądającą zgóry na wszystko i wszystkich w Avonlea; pani Elika Wright oznajmiła, że jej zdaniem wszystkie dziewczęta z Redmondu, zwłaszcza z Kingsportu, stroją się bardzo, i domyślała się, że nigdy już nie będę się czuła dobrze między niemi; i natychmiast ujrzałam się w duchu jako odtrąconą, zaniedbaną, pokorną dziewczyną wiejską, kroczącą po wykładowych salach Redmondu w podkutych trzewikach.  Ania zakończyła ze śmiechem, pomieszanym z westchnieniem. Wobec jej wrażliwej natury wszelkie zarzuty miały zawsze wagę, nawet zarzuty ludzi, z których zdaniem mało się liczyła. W tej chwili życie nie miało dla niej uroku, a amibcja zgasła jak świeca.  — Z pewnością nie liczysz się z tem, co powiedziały, — zaprotestował Gilbert. — Wiesz doskonale, jak ciasne są ich poglądy na życie, chociaż są poczciwemi istotami. Uczynić coś, czego one nigdy nie robiły, to dla nich grzech śmiertelny. Jesteś pierwszą dziewczyną w Avonlea, jadącą na uniwersytet. A wiesz przecież, że wszystkich pionierów uważa się za szaleńców.  — O, wiem. Aleuczucie jest tak odmienne od wiedzy. Zdrowy rozsądek mówi mi wszystko, co możesz powiedzieć, ale niekiedy zdrowy rozsądek traci nade mną moc. Zdrowy rozsądek owłada zupełnie moją duszą. Po odejściu pani Elizy nie miałam już niemal odwagi zakończyć pakowania.  — O to właśnie idzie, że jesteś zmęczona, Aniu. Zapomnij teraz o wszystkiem i chodź się ze mną przejść — pospacerujemy po lesie nad bagnem. Będzie tam pewnie coś, co ci chcę pokazać.  — Pewnie? Nie wiesz napewno, czy tam będzie?  — Nie. Wiem tylko, że powinno tam być, wnosząc z tego, co widziałem wiosną. Chodź. Będziemy udawali, że jesteśmy znowu parą dzieci i pobiegniemy jak wicher.  Ruszyli radośnie. Ania, pamiętając o przykrości poprzedniego wieczora, była dla Gilberta bardzo uprzejma; zaś Gilbert, który nauczył się rozumu, wystrzegał się powiedzenia czegokolwiek, coby wykraczało poza stosunek koleżeństwa szkolnego. Pani Linde i Maryla obserwowały ich z okna kuchennego.  — Będzie z nich kiedyś dobrana para, — rzekła pani Linde zadowolona.  Maryla wzdrygnęła się lekko. W głębi serca miała nadzieję, że tak będzie, ale bolało ją, gdy pani Linde mówiła o tem swym zwykłym plotkarskim tonem.  — To jeszcze dzieci, — odpowiedziała krótko.  Pani Linde roześmiała się dobrodusznie.  — Ania ma osiemnaście lat, w jej wieku byłam już zamężna. My starzy, Marylo, jesteśmy zbyt skłonni przypuszczać, że dzieci nigdy się nie stają dorosłe; o to właśnie idzie. Ania jest panienką, a Gilbert młodzieńcem, każdy zaś widzi, że uwielbia on ślady jej stóp. Miły to chłopiec, a Ania nie znajdzie lepszego. Mam nadzieję, że w Redmondzie nie wbije sobie jakiegoś romantycznego głupstwa do głowy. Nigdy nie pochwalałam tych koedukacyjnych zakładów naukowych. Nie sądzę, — zakończyła pani Linde uroczyście, — aby studenci w takich uniwersytetach zajmowali się czemś innem, jak flirtem.  — Trochę muszą też studjować, — odpowiedziała Maryla z uśmiechem.  — Bardzo mało, — skonstatowała pani Małgorzata. — Spodziewam się jednak, że Ania będzie się uczyła. Nigdy nie była flirciarką. Ale niedocenia ona Gilberta, o to właśnie idzie. O, ja znam dziewczęta! Karol Slone także za nią biega, ale nigdybym jej nie radziła poślubić żadnego Slona. Slonowie są oczywiście poczciwymi, rzetelnymi, czcigodnymi ludźmi, ale mimo wszystko pozostają zawsze Slonami.  Maryla skinęła głową. Osobie obcej skonstatowanie, że Slonowie są Slonami niewieleby powiedziało, ale ona zrozumiała. Każda wieś ma taką rodzinę. Poczciwymi, rzetelnymi, czcigodnymi ludźmi mogą być, ale Slonami są i będą, choćby mówili językami ludzkiemi i anielskiemi.  Gilbert i Ania, szczęśliwie nieświadomi, że przyszłość ich w ten sposób zadecydowana została przez panią Małgorzatę, wałęsali się wśród cieniów Lasu Duchów. Wdali połyskiwały zżęte wzgórza w promieniach zachodzącego słońca pod bladem, różowo-błękitnem niebem. Długie cienie drzew w alei sosen odgraniczały wyżej położone łąki. Lekki wiatr świszczał wokół nich, w odgłosie jego brzmiała nuta jesieni.  — Ten las rzeczywiście jest teraz pełen duchów... starych wspomnień, — rzekła Ania, schylając się, aby zerwać źdźbło paproci, wyblakłe od chłodu. — Mam wrażenie, jakby dwie małe dziewczynki, Diana i ja, bawiły się tu jeszcze ciągle, siedząc o zmroku nad Fontanną Driad na schadzce z duchami. Czy uwierzysz, że nie mogę nigdy przejść tą drogą, aby nie odczuć odrobiny dawnego dreszczu i lęku? Stworzyłyśmy sobie pewną szczególnie przeraźliwą zjawę — był to duch zamordowanego dziecka, który skradał się do człowieka ztyłu, kładąc swe zimne palce na jego rękach. Przyznam, że do dzisiejszego dnia nie potrafię pozbyć się złudzenia, że słyszę za sobą te małe, szybkie kroczki gdy wchodzę tu po zapadnięciu zmroku. Nie lękam się Białej Pani, ani człowieka bez głowy, ani szkieletów, ale pragnęłabym, abym sobie była nigdy nie wyobraziła istnienia tego dziecka. Jakże się Maryla i pani Barry gniewały o to, — zakończyła Ania ze śmiechem.  Poprzez drzewa, okalające bagno przeświecało purpurowe niebo; dokoła snuło się babie lato. Za grupą nagich sosen, rozgrzanej od słońca w dolince, otoczonej klonami znaleźli owo „coś“, czego szukał Gilbert.  — A, oto jest! — zawołał młodzieniec z zadowoleniem.  — Jabłoń... w takiem ustroniu! — wykrzyknęła Ania z zachwytem.  — Tak, prawdziwa rodząca jabłoń, tutaj, pomiędzy sosnami i bukami, o milę od najbliższego sadu. Byłem tu pewnego dnia wiosną i zastałem ją ubieloną od kwiecia. Postanowiłem więc powrócić jesienią, aby się przekonać, czy będzie miała jabłka. Patrz, ugina się pod owocem. I jabłka wydają się nawet dobre, rumiane, z ciemnemi policzkami. Większość dzikich płodów bywa zielona i nieapetyczna.  — Przypuszczam, że jabłoń ta musiała przed laty wyrosnąć z przypadkowo zgubionego nasienia, — rzekła Ania z zadumą. — I jak to dzielne, zuchwałe drzewko wyrosło tu, rozwinęło się, samotne pośród obcych!  — Oto wywrócone drzewo z poduszką z mchu. Usiądź, Aniu, posłuży ci ono za tron leśny. Wdrapię się po kilka jabłek. Rosną wszystkie bardzo wysoko, drzewo musiało dotrzeć do światła słonecznego.  Jabłka okazały się doskonałe. Pod brunatnawą skórką był biały, biały miąższ z rzadkiemi czerwonemi żyłkami; a prócz zwykłego smaku jabłek odznaczały się one szczególnym dzikim posmakiem, jakiego nie posiada żadne jabłko, wyhodowane w ogrodzie.  — Złowieszcze jabłko Edenu nie mogło mieć lepszego smaku, — oświadczyła Ania. — Ale czas już, abyśmy wracali. Spójrz, zmrok zapadł przed trzema minutami, a teraz świeci już księżyc. Jaka szkoda, że nie zdołaliśmy uchwycić chwil tego przejścia. Ale zdaje się, że takich chwil nigdy nie można uchwycić.  — Okrążmy bagno i chodźmy do domu Aleją Zakochanych. Czy ciągle jeszcze czujesz się tak zniechęcona, jak wychodząc z domu?  — Nie. Te jabłka były manną dla mojej głodnej duszy. Czuję, że będę kochała Redmond i spędzę tam wspaniałe cztery lata.  — A po tych czterech latach?  — O, stanę jeszcze nieraz na rozstajnych drogach, — odpowiedziała Ania swobodnie. — Nie zastanawiam się nad tem, co może się stać. Nie chcę tego wiedzieć — ładniej jest nie wiedzieć tego.  Aleja Zakochanych była tego wieczora cicha i tajemniczo mroczna w bladych promieniach poświaty księżyca. Szli wolno, zadowoleni z koleżeńskiego milczenia, nie usiłując go przerwać.  „Gdyby Gilbert był zawsze taki, jak tego wieczora, jak pięknem i prostem byłoby wszystko“, zastanawiała się Ania.  Gilbert spoglądał za oddalającą się Anią. W swej jasnej sukni, przy swym delikatnym wdzięku, sprawiała na niego wrażenie białego kosaćca.  „Ciekaw jestem, czy zdołam kiedy zająć jej myśli“, zadał sobie pytanie z bolesną niewiarą.

III. Pożegnanie

Karol Slone, Gilbert Blythe i Ania Shirley następnego ranka poniedziałkowego opuścili Avonlea. Ania liczyła na ładny dzień. Diana miała ją odprowadzić na stację, miała to być ich ostatnia miła przejażdżka na długi czas. Ale gdy Ania w niedzielę wieczór kładła się spać, wschodni wiatr jęczał wokół Zielonego Wzgórza ze złowieszczą przepowiednią, która się nazajutrz spełniła. Ania zbudziła się i ujrzała, że krople deszczu smagały jej okno, a szara powierzchnia stawu pokryta była rozszerzającemi się kręgami; wzgórza i morze spowite były w mgłę, a cały świat wydawał się posępny i smutny.

 Ania już o brzasku była ubrana, gdyż trzeba było zdążyć na pociąg, który przychodził do miasta portowego zaledwie na kilka minut przed odpłynięciem statku. Walczyła ze łzami, które wytrysnąć chciały z jej oczu wbrew jej woli. Opuszczała dom, który jej był tak drogi, a coś jej mówiło, że opuszczała go na zawsze, z wyjątkiem przyjazdów na święta. Powracając na ferje, nie zastanie tu już takiego samego życia, jak dawniej. O, a jakie to było wszystko drogie i kochane — mała, biała facjatka, uświęcona marzeniami dziewczęcemi, Królowa Śniegu za oknem, strumyk w dolinie, Fontanna Driad, Las Duchów, Aleja Zakochanych — wszystkie te tysiąc i jedno drogich miejsc, gdzie żyły wspomnienia dawnych lat. Czy rzeczywiście mogła być szczęśliwa gdzie indziej?  Śniadanie było tego ranka na Zielonem Wzgórzu dość smutne. Tadzio nie mógł jeść, zapewne po raz pierwszy w życiu, lecz bezwstydnie beczał nad talerzem. Nikt wogóle nie miał wielkiego apetytu prócz Toli, która spokojnie zajadała swoją porcję. Tola należała do owych szczęśliwych istot, które rzadko wytrąca coś z równowagi. Nawet o ósmej wiele było trzeba, aby wyrwać Tolę ze stanu zadowolenia. Była smuta, że Ania odjeżdżała, oczywiście, ale czy to było powodem, żeby wzgardzić swojem jajkiem na miękko i bułką? Bynajmniej. A widząc, że Tadzio nie może jeść, Tola zjadła i jego porcję.  Punktualnie zjawiła się Diana z koniem i kabrioletem, wytknąwszy różową twarzyczkę z deszczowego płaszcza. Nadeszła chwila pożegnania. Pani Linde wyszła ze swego pokoju, aby serdecznie uścisnąć Anię i ostrzec ją by dbała o zdrowie. Maryla pogłaskała policzek Ani szorstko i bez łez i powiedziała, iż spodziewa się, że otrzyma od niej wiadomość, gdy tylko Ania się urządzi. Przypadkowy widz wywnioskowałby z tego może, że odjazd Ani mało ją wzruszał, gdyby widz ten nie zajrzał dobrze w jej oczy. Tola gorąco ucałowała Anię i wylała dwie należyte łzy. Zaś Tadzio, który od odejścia od śniadania płakał na schodach tylnego ganku, zupełnie nie chciał się z nią pożegnać. Na widok zbliżającej się Ani zerwał się, wbiegł po tylnych schodach i ukrył się w garderobie, z której nie chciał wyjść. Stłumione jego łkanie było ostatnim dźwiękiem, jaki słyszała Ania, opuszczając Zielone Wzgórze.  Przez całą drogę padało mocno, aż do Szerokiej Rzeki, do której to stacji musiały jechać, ponieważ kolejka z Carmody nie miała połączenia ze statkiem.  Gdy przybyli do przystani, Karol i Gilbert już tam byli, a statek gwizdał. Ania zdążyła zaledwie wykupić bilet i nadać bagaż, rzucić Dianie krótkie słowa pożegnania i skoczyć na pokład. Chciało jej się wracać z Dianą do Avonlea; wiedziała, że umrze z tęsknoty za domem. O, i gdybyż przynajmniej ten przeklęty deszcz przestał padać, jakby cały świat płakał nad ubiegłem latem i minionemi radościami! Nawet obecność Gilberta nie przynosiła jej pociechy, gdyż Karol Slone był także, a Slonów można było znieść tylko przy pięknej pogodzie. W czasie deszczu nie można ich było ścierpieć.  Gdy statek wypłynął z portu Charlottetown, sprawy przyjęły pomyślniejszy obrót. Deszcz ustał, słońce poczęło się przedzierać od czasu do czasu poprzez gęste chmury, rumieniąc szare zwały miedzianemi promieniami i rozjaśniając przesłaniającą czerwone brzegi wyspy mgłę promiennym blaskiem przepowiedni pięknego dnia, który miał po tej szarudze nastąpić. Nadomiar Karol Slone zapadł w tej chwili na chorobę morską i zmuszony był zejść pod pokład, zaś Ania i Gilbert pozostali sami.  „Jestem bardzo zadowolona, że wszyscy Slonowie gdy tylko znajdą się na wodzie, dostają morskiej choroby“, pomyślała Ania niemiłosiernie. „Jestem pewna, że nie potrafiłabym pożegnać się z wyspą, gdy Karol Slone stał obok mnie i udawał, że także patrzy na nią sentymentalnie“.  — Więc odjechaliśmy, — rzucił Gilbert obojętnie.  — Czuję się jak „Childe Harold“ Byrona, chociaż w istocie nie spoglądam na swój „brzeg rodzinny“, — rzekła Ania, mrużąc szare oczy. — Jest nim Nowa Szkocja. Ale prawdziwym brzegiem rodzinnym jest ten kraj, który się najbardziej kocha: a tym jest dla mnie poczciwa Wyspa Księcia Edwarda. Trudno mi wprost uwierzyć, że nie mieszkałam tu zawsze. Owe jedenaście lat, zanim tu przyjechałam, wydają mi się niby zły sen. Siedem lat mija, jak przybyłam tutaj tym samym statkiem — owego wieczora, gdy mię pani Spencer przywiozła z Hopetown. Widzę siebie samą w owej starej, ciasnej sukience i spłowiałym marynarskim kapeluszu, jak ciekawie kręciłam się po pokładach i kajutach. Piękny to był wieczór; i jak owe czerwone wybrzeża wyspy błyszczały w promieniach słońca! Teraz płynę znowu tą drogą. O, Gilbercie, mam nadzieję, że pokocham Redmond i Kingsport, ale jestem pewna, że tego nie pragnę!  — Gdzież się podziała cała twoja filozofja, Aniu?  — Zatonęła w olbrzymiej fali osamotnienia i tęsknoty za domem. Przez trzy lata marzyłam o wyjeździe do Redmondu — a teraz jadę i pragnęłabym nie jechać! Ale to nic! Odzyskam znowu swoją wesołość i filozofję, gdy się dobrze wypłaczę! Jest mi to konieczne, ale będę musiała czekać, aż się dziś wieczór znajdę w swojem łóżku w pensjonacie. Wtedy Ania będzie znowu sobą. Ciekawam, czy Tadzio wyszedł już ze swojej kryjówki?  Była dziewiąta wieczorem, gdy statek przybył do Kingsportu i podróżni znaleźli się w niebiesko-białym blasku natłoczonej przystani. Ania czuła się bardzo nieswojo, ale w chwilę później znalazła się w objęciach Priscilli Grant, która przybyła do Kingsportu w niedzielę.  — Jesteś nareszcie, kochanie! Jesteś pewnie tak zmęczona jak ja, gdy przybyłam tutaj w niedzielę wieczorem!  — Zmęczona! Nie mów o tem, Priscillo. Jestem zmęczona i oszołomiona, jak prowincjonałka, i czuję się, jakbym miała dziesięć lat. Zlituj się i zabierz swoją koleżankę do jakiegoś miejsca, gdzie będzie mogła skupić myśli.  — Zaprowadzę cię wprost do naszego pensjonatu. Przed stacją czeka dorożka.  — Co za szczęście, że ty tu już jesteś, Prissy. Gdyby nie ty, zdaje się, że siadłabym na swojej walizce, wylewając gorzkie łzy. Jakaż to pociecha ujrzeć znajomą twarz w zgiełkliwej ciżbie obcych ludzi!  — Czy to Gilbert Blythe jest tam nagórze, Aniu? Jak on wyrósł przez ostatni rok! Kiedy pracowałam w Carmody, był jeszcze chłopczykiem. Na Boga, a to Karol Slone! Nie zmienił się wcale, nie mógł się zmienić! Tak samo wyglądał, kiedy się urodził i tak samo wyglądać będzie, mając lat osiemdziesiąt. Tędy, moja droga. Za dwadzieścia minut będziemy w domu.  — W domu, — westchnęła Ania. — Chciałaś pewnie powiedzieć, że będziemy w jakimś okropnym pensjonacie, w jakiejś jeszcze okropniejszej sypialni, której okna wychodzić będą na brudne podwórze.  — Nie jest to tak okropny pensjonat, Aniu. Oto nasza dorożka. Wsiadaj, woźnica zajmie się twoją walizą. O, tak, nasz pensjonat jest w istocie bardzo miłem miejscem w swoim rodzaju; przyznasz to jutro sama, gdy po dobrze przespanej nocy odzyskasz rumieńce. Jest to wielka, szara staroświecka kamienica na ulicy św. Jana, łączącej się bezpośrednio z Redmondem. Była ona dawniej „rezydencją“ wielkich ludzi, ale moda opuściła ulicę św. Jana, a domy jej dzisiaj marzą tylko o lepszych dniach. Są one tak wielkie, że ludzie, którzy w nich mieszkają, muszą dzisiaj przyjmować pensjonarzy, aby je wypełnić. Tę przynajmniej przyczynę gospodynie nasze gorliwie nam wmawiają. Wspaniałe są te nasze gospodynie, Aniu!  — Ileż ich jest?  — Dwie, panna Hanna Harvey i panna Ada Harvey. Urodziły się jako bliźnięta mniej więcej przed pięćdziesięciu laty.  — Nie mogę się widocznie pozbyć bliźniąt, — uśmiechnęła się Ania. — Gdziekolwiek się zwrócę, wszędzie stają na mej drodze.  — O, teraz już nie są bliźniętami, moja droga. Przekroczywszy wiek trzydziestu lat, przestały niemi być. Panna Hanna zestarzała się, co nie jest zbyt miłe, panna Ada zaś zatrzymała się na trzydziestce, co jest jeszcze mniej miłe. Nie wiem, czy panna Hanna umie się śmiać, czy nie; nigdy jej na tem dotąd nie przyłapałam. Ale panna Ada uśmiecha się cały dzień, i jest to jeszcze gorsze. Ale mimo to są one bardzo miłe i poczciwe; co rok przyjmują dwie pensjonariuszki, gdyż zmysł praktyczny panny Hanny nie może znieść „trwonienia miejsca“ w pokojach — ale nie dlatego żeby im to było potrzebne lub konieczne, jak mię już panna Ada od niedzieli siedem razy zapewniła. Co do naszych pokojów, to przyznaję, że są wielkie. Mój wychodzi na podwórze, twój jest frontowy, z widokiem na Stary Cmentarz św Jana, położony tuż nawprost ulicy.  — To brzmi okropnie, — wzdrygnęła się Ania. — Wolałabym już mieć pokój z widokiem na podwórze.  — O nie, nie zgodziłabyś się. Zaczekaj i zobacz. Cmentarz św. Jana to miłe miejsce. Był on tak długo cmentarzem, aż przestał nim niejako być i stał się teraz osobliwością Kingsportu. Przechodziłam tamtędy wczoraj dla zażycia ruchu. Otacza go wielki mur kamienny i szereg wysokich drzew, a szpalery przecinają go; są tam najosobliwsze nagrobki z najosobliwszemi i najdziwaczniejszemi napisami. Będziesz się tam chodziła uczyć, Aniu, zobaczysz. W istocie nikogo się tam już nie grzebie, ale przed kilku laty wzniesiono tam piękny pomnik dla uczczenia żołnierzy nowoszkockich, poległych w czasie wojny krymskiej. Pomnik ten znajduje się nawprost bramy wejściowej, i znajdziesz tam wiele „pola dla wyobraźni“, jak mawiasz. Ale oto nadjeżdża twoja waliza, a chłopcy przychodzą ci powiedzieć dobranoc. Czy rzeczywiście muszę się przywitać z Karolem Slone, Aniu? Zawsze ma takie zimne ręce, w dotyku są śliskie jak ryby. Musimy ich poprosić, aby nas niekiedy odwiedzali. Panna Hanna powiedziała mi poważnie, że wolno nam przyjmować wizyty młodzieńców dwa razy w tygodniu, jeżeli będą odchodzili o właściwej porze; zaś panna Ada poprosiła mię z uśmiechem, abym pilnie baczyła, by nie siadali na jej pięknych poduszeczkach. Obiecałam jej czuwać nad tem; ale Bóg wie, gdzie wolno im w takim razie siedzieć; chyba na podłodze, gdyż poduszeczki są wszędzie. Nawet na pianinie.  Ania musiała się roześmiać. Wesoły szczebiot Priscilli osiągnął zamierzony skutek i rozwiał jej przygnębienie. Tęsknota za domem chwilowo znikła i nie powróciła w dawnej sile nawet wtedy, gdy się znalazła w swojej niewielkiej sypialni. Podeszła do okna i wyjrzała przez nie. Ulica nadole była ciemna i cicha. Naprost okna księżyc oświetlał drzewa Starego Cmentarza św. Jana, tuż za wielką, ciemną głową lwa na pomniku. Ania nie mogła uwierzyć, że tegoż ranka dopiero opuściła Zielone Wzgórze. Doznawała wrażenia długiego upływu czasu, jakie daje często jeden dzień zmiany i podróży.