Kobieta trzydziestoletnia - Honoré de Balzac - ebook

Kobieta trzydziestoletnia ebook

Honore De Balzac

3,0

Opis

Kobieta trzydziestoletnia” to powieść Honoriusza Balzaka, powieściopisarza francuskiego, który obok Dickensa i Tołstoja uznawany jest za jednego z najważniejszych twórców powieści europejskiej XIX wieku.


Julia wyszła za Wiktora w przekonaniu, iż ogromnie go kocha, ale miłość jej szybko okazała się jedynie zauroczeniem. Wkrótce jej małżeństwo przemieniło się w „legalną prostytucję”, jak sama to określała. Nie potrafiła kochać swojego męża, ale nie umiała również go zdradzić, by być szczęśliwą przy innym...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 246

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (3 oceny)
0
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-8226-136-3
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

I. Pierwsze błędy

Na początku miesiąca kwietnia 1813 r. ranek niedzielny obiecywał jeden z tych dni wiosennych, w których Paryżanie pierwszy raz w roku widzą ulice bez błota i niebo bez chmury.

 Przed południem kabryolet zaprzężony parą dzielnych koni skręcił z ulicy Castiglione na ulicę Rivoli i zatrzymał się za kilku ekwipażami, stojącemi przed nowo otworzoną kratą na środku tarasu Feuillants.  Tym lekkim pojazdem kierował mężczyzna o powierzchowności smętnéj i schorowanéj. Szpakowaty włos odkrywał żółtą czaszkę i nadawał mu pozór przedwczesnéj starości. Rzucił lejce służącemu, który konno jechał za pojazdem i wysiadł, ażeby wysadzić na rękach młodą dziewczynę, zwracającą powszechną uwagę z powodu ślicznéj choć drobnéj urody.  Wdzięczna osóbka dozwoliła mu objąć się wpół, gdy stanęła na stopniu pojazdu i zarzuciła mu ręce na szyję a on postawił ją na chodniku bez zgniecenia falbanek zielonéj repsowéj sukienki. Kochanek nie byłby tyle starannym. Nieznajomy musiał być ojcem dziewczyny, która nie dziękując mu nawet wzięła go poufale pod rękę i pociągnęła żywo do ogrodu. Stary ojciec zauważył zachwycone spojrzenia kilku młodych ludzi i smutek widniejący na jego twarzy zniknął na chwilę, a chociaż doszedł on do wieku, w którym mężczyźni zrezygnować się muszą na ułudne uciechy, jakie im jedynie pozostawia miłość własna, zaczął się uśmiechać.  — Biorą cię za moję żonę — szepnął do ucha młodéj towarzyszki, prostując się i zwalniając kroku ku jéj wielkiemu zmartwieniu.  Zdawał się pełen kokieteryi dla córki i używał może więcéj od niéj spojrzeń zachwytu, jakie przechodnie rzucali na jéj drobne nóżki obute w ciemno-bronzowe prunelowe buciki, na śliczną figurkę odznaczoną stanikiem sukni i świeżą szyję niezupełnie zakrytą haftowanym kołnierzykiem. Czasami téż suknia jéj podnosiła się i pozwalała dostrzedz ponad bucikiem okrągłość nóżki obciągniętéj jedwabną ażurową pończoszką. To téż niejeden ze spacerujących prześcignął tę parę, ażeby zobaczyć jeszcze młodą twarzyczkę, około któréj igrały pukle ciemnych włosów. Delikatną jéj białość podnosiły jeszcze odblaski eleganckiéj kapotki z różową podszewką i niecierpliwość malująca się w jéj rysach. Czarne jéj wielkie oczy otoczone krystaliczną przezroczystością białka, błyszczały dowcipem z pod długich rzęs, ponad niemi rysował się regularny łuk brwi ciemnych. Życie, młodość złożyły swoje piętno na téj ożywionéj i ślicznéj twarzyczce, na téj figurce cudnie utoczonéj, pomimo paska umieszczonego według ówczesnéj mody pod samemi piersiami.  Nie zważając na hołdy młoda dziewczyna zwracała się niespokojnie ku Tuileries, które były zapewne celem jéj żywych kroków. Było trzy kwadranse na dwunastą. Jakkolwiek była to wczesna godzina, kilka strojnych kobiet powracało od pałacu z niezadowolnionym wyrazem twarzy, jak gdyby żałowały, że się spóźniły na jakieś oczekiwane widowisko. Kilka słów pochwyconych z ust tych kobiet bardzo zaniepokoiło ładną nieznajomą. Starzec wzrokiem więcéj ciekawym niż szyderczym śledził ślady niepokoju i trwogi pokazujące się na ślicznéj twarzy towarzyszki, zwracał na nią zbyt baczną uwagę, by nie miał w tém jakiéjś ukrytéj ojcowskiéj troski.  Była-to trzynasta niedziela 1813 r. Na trzeci dzień Napoleon wyjeżdżał na tę fatalną kampanią, w któréj miał stracić koleją Bessier’a i Duroc’a, wygrać bitwę pod Lützen i pod Bautzen, być zdradzonym przez Austryą, Saksonią, Bawaryą i Bernadotte’a i stoczyć straszny bój pod Lipskiem.  Wspaniała parada pod dowództwem cesarza miała być ostatnią z tych, które tak długo wzbudzały podziw Paryżan i cudzoziemców. Stara gwardya miała po raz ostatni wykonać uczone manewra, których dokładność zadziwiała niekiedy nawet samego olbrzyma, gotującego się wówczas do śmiertelnego pojedynku z Europą.  Smutne przeczucie wiodło do Tuileries świetną i ciekawą publiczność. Każden zdawał się odgadywać przyszłość i domyślać się, że wyobraźnia nieraz zapewne odtwarzać będzie te obrazy, gdy owe czasy heroiczne Francyi podobnie jak dziś wyglądać będą niemal bajecznie.  — Chodźmy prędzéj, mój ojcze — mówiła młoda dziewczyna starając się pociągnąć ojca. — Słyszę odgłos bębnów.  — To wojsko wchodzi do Tuileries — odpowiedział.  — Albo już przeciąga, wszyscy powracają — zawołała z dziecinną goryczą, która wywołała uśmiech ojca.  — Parada zaczyna się dopiéro o pół do pierwszéj — wyrzekł ojciec.  Teraz szedł on prawie za swoją niecierpliwą córką. Widząc jéj ruchy można było sądzić, że biedz pragnie. Jéj mała ręka, obciśnięta rękawiczką, gniotła niespokojnie chusteczkę i podobną była do wiosła prującego fale. Starzec uśmiechał się czasami, ale czasami także wyraz troski osmucał jego twarz wyschłą. Miłość, jaką czuł dla tego ślicznego stworzenia, kazała mu zarówno cieszyć się obecnością i lękać przyszłości. Zdawał się mówić sam do siebie:  — Ona teraz szczęśliwa, ale czy będzie nią długo?  Bo starzy zwykle własnemi cierpieniami obarczają przyszłość młodzieży.  Kiedy ojciec i córka doszli do przedsionka pawilonu, na którym powiewała trójkolorowa flaga i przez który spacerujący wychodzą z ogrodu Tuileries na plac Karuzelu, szyldwachy odezwały się poważnie:  — Już nie wolno przechodzić.  Dziewczę podniosło się na palce i dostrzegło tłum strojnych kobiet po obu stronach staréj marmurowéj arkady, którą miał wyjść cesarz.  — Widzisz ojcze, spóźniliśmy się.  Jéj zasmucona minka pokazywała, jak bardzo chodziło jéj o to, by widziéć świetną rewią.  — A więc chodźmy, Julio, nie lubisz być potrącaną.  — Zostańmy, mój ojcze. Ztąd będę mogła dostrzedz cesarza. Gdyby zginął w czasie kampanii, nie widziałabym go nigdy.  Ojciec zadrżał słysząc te słowa, bo córka miała głos rozrzewniony; spojrzał na nią i spostrzegł pod jéj spuszczoną powieką łzy wyciśnięte raczéj jakimś tajonym smutkiem, który łatwo było staremu ojcu odgadnąć, niż przykrością sprawioną spóźnieniem.  Nagle Julia zarumieniła się i wydała lekki okrzyk niezrozumiany ani przez ojca ani przez szyldwachów. Na ten okrzyk oficer, który biegł z dziedzińca ku wschodom, odwrócił się nagle, doszedł do ogrodowéj arkady, poznał młodą dziewczynę, przysłoniętą na chwilę przez grenadyerską bermycę, i natychmiast zniósł co do jéj osoby i osoby jéj ojca rozkaz, jaki sam wydał nieprzepuszczania nikogo. Potém nie troszcząc się wcale o szemranie eleganckiego tłumu próżno oblegającego wejście, pociągnął ku sobie uszczęśliwione dziewczę.  — Nie dziwię się już ani jéj niecierpliwości ani żalowi, skoro ty jesteś na służbie — wyrzekł starzec do oficera pół seryo pół szyderczo.  — Panie — odparł młody człowiek — jeśli chcesz miéć dobre miejsce, nie bawmy się w rozmowy. Cesarz nie lubi czekać, posłany jestem do niego przez marszałka.  Mówiąc to wziął poufale rękę Julii i szybko prowadził ku placocowi Karuzelu. Julia ujrzała wówczas z podziwieniem olbrzymie tłumy cisnące się w małéj przestrzeni pomiędzy szaremi murami pałacu a słupami połączonemi przez łańcuchy, które otaczają wielkie piaskiem wysypane kwadraty w dziedzińcu Tuileries. Szpaler wojskowy strzegący wolnego przejścia dla cesarza i jego sztabu z wielką trudnością powstrzymywał ten tłum, który tłoczył się pełen szmeru jak wielkie rojowisko.  — Więc to będzie bardzo piękne — spytała Julia z uśmiechem.  — Strzeż-że się pani — zawołał oficer.  Pochwycił Julią, podniósł ją szybko silném ramieniem i postawił ją koło kolumny.  Bez téj nagłéj pomocy jego ciekawa kuzynka zostałaby potrąconą przez białego rumaka o aksamitném, złotem haftowaném siodle, którego trzymał za uzdę mameluk Napoleona prawie już pod arkadą o dziesięć kroków poza końmi, oczekującemi na znacznych oficerów, towarzyszów cesarza.  Młody oficer umieścił ojca i córkę koło pierwszego słupa naprawo przed tłumem i powierzył ich skinieniem głowy dwom grenadyerom, pomiędzy któremi się znajdowali.  Skoro oficer zwrócił się do pałacu, wyraz radości zastąpił na jego twarzy nagłą trwogę wzbudzoną ruchem cesarskiego konia. Julia tajemniczo ścisnęła go za rękę może na podziękowanie za tę lekką przysługę, a może téż chciała mu powiedziéć: zobaczę cię wreszcie. Pochyliła nawet lekko głowę i odpowiedziała tym sposobem na ukłon, jaki oficer rzucił jéj i ojcu, zanim zniknął w głębi arkady.  Starzec, który jakby naumyślnie zostawił swobodę dwojgu młodym, stał poważnie trochę w tyle za córką, ale patrzał na nią z pod oka, tylko nie chcąc zdradzić swojéj uwagi, zdawał się cały zatopiony w pysznym widoku, jaki przedstawiał plac Karuzelu.  Po chwili Julia spojrzała na ojca niespokojnie jak uczeń na nauczyciela, on odpowiedział jéj uśmiechem pełnym łagodnéj wesołości, ale bystry wzrok jego śledził oficera dopóki nie zniknął w zagłębieniu arkady, i nie uszedł przed nim żaden szczegół téj małéj sceny.  — Co za piękny widok — wyrzekła pocichu Julia, ściskając rękę ojca.  Ten sam wykrzyknik powtarzało tysiące widzów zgromadzonych na placu, a wszystkie twarze wyrażały najwyższy podziw zachwytu. Drugi tłumny zastęp równie ściśnięty jak ten, co otaczał starca i jego córkę, zajmował szczupłe brukowane miejsce znajdujące się koło kraty Karuzelu. Tłum ten uwydatniał wyraziście, z powodu jasnych strojów kobiet ogromny podłużny czworobok utworzony przez budynki Tuileryów i tę kratę świeżo wzniesioną.  Pułki staréj gwardyi, które miały odbywać przegląd zapełniały tę przestrzeń i tworzyły imponujące błękitne massy na dziesięć rzędów głębokie. Po za kratą i w samym Karuzelu znajdowało się na równoległych liniach kilka pułków piechoty i kawaleryi gotowych do pochodu przez tryumfalną bramę, wznoszącą się na środku kraty a na któréj szczycie umieszczone były wówczas pyszne konie weneckie.  Muzyka pułków stojących przy galeryach Luwru była zakryta przez polskich ułanów, którzy byli wówczas na służbie.  Wielka część czworoboku wysypanego piaskiem była pustą, jako przygotowana arena do ruchów pułków, które w milczeniu rozstawione wedle prawideł sztuki wojennéj odbijały promienie słoneczne w trójkątnych zwierciadłach dziesięciu tysięcy bagnetów. Wiatr poruszając pióropusze żołnierskie, falował niemi jak lasem. Te gromady ludzi niemych i błyszczących uderzały tysiącem sprzecznych barw z powodu różnicy mundurów, wyłogów, broni i akselbantów.  Ten ogromny obraz będący miniaturą pola bitwy wraz ze wszystkiemi dodatkami i szczegółami miał za ramy wysokie i wspaniałe budowy, których nieruchomość naśladowaną była przez dowódców i żołnierzy. Widz porównywał chętnie te mury ludzkie z kamiennemi murami. Słońce wiosenne rzucało snopy promieni na białe świeżo postawione ściany i na odwieczne budowy i oświecało w pełni niezliczone ogorzałe twarze, które wszystkie zdawały się opowiadać minione niebezpieczeństwa i oczekiwać spokojnie niebezpieczeństw przyszłych. Pułkownicy tylko wysunięci naprzód przesuwali się tu i tam pomiędzy temi bohaterskiemi żołnierzami. Daléj za massami wojska lśniącego srebrem i błękitem, purpurą i złotem można było spostrzedz trójkolorowe chorągiewki przy lancach sześciu niezmordowanych jeźdźców polskich, którzy jak wierne psy strzegące trzody przemykali się ciągle pomiędzy wojskiem a ciekawemi, ażeby nie dozwolić tym ostatnim przekroczyć szczupłego miejsca, jakie im było dane około kraty cesarskiéj.  Gdyby nie te nieznaczne ruchy, można było sądzić, że się jest w państwie zaczarowanéj księżniczki. Wiatr przeciągając koło bermyc grenadyerów wykazywał nieruchomość żołnierzy tak jak głuchy szmer tłumu świadczy o ciszy. Czasem tylko przypadkowe uderzenie w bęben, powtórzone pałacowemi echami, przypominało wrażenie odległego grzmotu przed nadchodzącą burzą.  Nieopisany zapał widniał w oczekującym tłumie. Francya żegnała Napoleona w wigilią kampanii, któréj niebezpieczeństwa były przewidywane przez wszystkich. Była to kwestya bytu. Ta wspólna myśl zdawała się ożywiać zarówno tłum cywilny jak i tłum zbrojny cisnący się tu, gdzie błyszczały orły i geniusz Napoleona.  Ci żołnierze — nadzieja Francyi, ci żołnierze — ostatnia kropla jéj krwi byli także przedmiotem niespokojnego zajęcia. Wielu z pomiędzy ciekawych i wojskowych zamieniało pożegnania może ostatnie, a wszystkie serca, nawet te, co były niechętne cesarzowi, wznosiły do nieba gorące modły za ojczyznę i jéj sławę. Ludzie najbardziéj znękani walką rozpoczętą między Europą a Francyą, zapominali o swoich nienawiściach przechodząc pod tryumfalnym łukiem, gdyż rozumieli, że w dniu niebezpieczeństwa Napoleon stanowił Francyą.  Zegar pałacowy wybił pół godziny. W téj chwili szmer ucichł wśród tłumu i cisza stała się tak zupełną, iż możnaby było zrozumiéć słowa dziecka. Wówczas starzec i jego córka, którzy zdawali się żyć wzrokiem jedynie, usłyszeli dźwięk ostróg i szabel rozlegający się pod przysionkiem pałacu.  Człowiek mały, dość tłusty, ubrany w zielony mundur, w białe spodnie, w butach ze sztylpami, ukazał się nagle, miał na głowie trójgraniasty kapelusz, który posiadał niemal tyle uroku co noszący go człowiek. Szeroka wstęga legii honorowéj przepasywała mu piersi, u boku miał niewielką szpadę. Wszystkie oczy ze wszystkich stron placu spostrzegły od razu tego człowieka. W téjże chwili odezwały się bębny i dwie orkiestry zagrzmiały marszem bojowym, którego motyw powtarzał najcichszy flet, jak i najgłośniejszy bęben.  Na ten odgłos serca uderzyły, sztandary pokłoniły się, żołnierze zaprezentowali broń rytmicznym ruchem, który przebiegł wszystkie karabiny od pierwszego do ostatniego szeregu. Komenda rozległa się oddawana jednym przez drugich jak echo. Okrzyki „niech żyje cesarz“ wyrwały się ze wszystkich piersi. Wszystko drgało i poruszało się. Napoleon wsiadł na konia. Ten ruch nadał życie massom milczącym, nadał dźwięk instrumentom muzycznym, polot orłom i sztandarom, wzruszenie twarzom ludzkim. Mury wysokich galeryj tych starych gmachów zdawały się wołać także: „Niech żyje cesarz“.  Było to coś nadludzkiego, jakiś czar podobny do potęgi bożéj albo lepiéj przelotny obraz tego przelotnego panowania. Człowiek otoczony taką miłością, entuzyazmem, poświęceniem, dla którego słońce spędziło chmury z nieba, siedział na koniu o trzy kroki przed swoim złoconym sztabem, mając wielkiego marszałka po lewéj, a marszałka służbowego po prawéj ręce. Pośród wszystkich wrażeń, wywołanych przez siebie, żaden rys jego twarzy nie zadrgał.  — O! mój Boże! wśród ognia pod Wagram, wśród umarłych pod Moskwą i wszędzie na świecie jest zawsze równie spokojny.  Tę odpowiedź uczynił grenadyer znajdujący się koło Julii na jéj liczne zapytania. Młoda dziewczyna przez chwilę była zatopiona w téj twarzy, któréj spokój zdawał się pokazywać pewność potęgi. Cesarz dostrzegł pannę de Chatillon i nachylając się do Duroc’a szepnął mu coś, co wzbudziło uśmiech na ustach wielkiego marszałka.  Rozpoczęły się manewra. Jeśli dotąd młoda dziewczyna dzieliła swoję uwagę między nieporuszoną postać Napoleona a barwy błękitne, zielone i czerwone wojska, to teraz zajęła się jedynie młodym oficerem, który wśród szybkich i dokładnych ruchów wykonywanych przez starych żołnierzy, uwijał się konno pomiędzy ruchomemi liniami wojska zręcznie i niezmordowanie powracając zawsze do grupy otaczającéj Napoleona. Oficer ten miał pysznego karego konia i odznaczał się wśród obhaftowanego tłumu pięknym błękitnym mundurem przybocznych oficerów cesarza. Hafty jego i kita tak żywo błyszczały w słońcu, że widzowie mogli go porównać do błędnego ognika, do jakiego niewidzialnego ducha, który w imieniu cesarza ożywiał i wiódł te pułki, których bronie rzucały ognie, kiedy na proste skinienie rozsypywały się, skupiały, wirowały jak wody nad przepaścią albo biegły prosto jedne za drugiemi nakształt fal, które wzburzony ocean rzuca na brzegi!  Kiedy przegląd był ukończony, oficer przybiegł co koń wyskoczy i zatrzymał się przed cesarzem, czekając rozkazów. W téj chwili był on o dwadzieścia kroków od Julii naprzeciw cesarskiéj grupy w postawie podobnéj do téj, jaką Gerard nadał generałowi Rapp w obrazie przedstawiającym bitwę pod Austerlitz. Wtedy młoda dziewczyna mogła podziwiać swego kochanka w całym jego wojskowym blasku.  Pułkownik Wiktor d’Aiglemont liczył zaledwie lat trzydzieści, był wysoki, szczupły, dobrze zbudowany, a te powierzchowne przymioty uwydatniały się najlepiéj, gdy powodował bystrym koniem, który posłuszny zdawał się pod nim uginać. Twarz jego męzka i smagła, posiadała ten wdzięk nieprzeparty, jaki doskonała regularność rysów nadaje młodości. Czoło miał szerokie i wyniosłe. Oczy ogniste ocienione gęstą brwią okrążone długiemi rzęsami, błyszczały jasnością białka pomiędzy temi dwoma czarnemi liniami. Nos miał zgrabne zagięcia orlego dzioba. Purpurę ust podnosiły ciemne wąsy. Policzki szerokie i silnie zabarwione miały ciemne i żółtawe tony świadczące o fizycznéj sile. Twarz cała naznaczona piętnem odwagi przedstawiała typ doskonały tak poszukiwany dzisiaj przez artystów, chcących odtworzyć bohaterów cesarstwa. Koń pod nim cały w pianie zdradzał niecierpliwość swoję rzucaniem głowy, jednak przednie nogi jego rozstawione stały zatrzymane nieruchomie na jednéj linii, a posłuszeństwo jego zdawało się obrazem posłuszeństwa, jakie pan jego miał dla cesarza. Widząc swego kochanka tak zajętego najlżejszém skinieniem Napoleona, Julia miała chwilę zazdrości i pomyślała, że on jeszcze nawet nie spojrzał na nią.  Nagle władca wyrzekł jakieś słowo. Wiktor ścisnął konia ostrogami i popędził galopem, ale cień słupa rzucony na piasek przestraszył konia, spłoszył się, cofnął, stanął dęba i to tak gwałtownie, że jeździec zdawał się w niebezpieczeństwie.  Julia krzyknęła, zbladła; każden spoglądał na nią ciekawie, ale ona nie widziała nikogo, oczy jéj były wlepione w niespokojnego konia, którego właściciel karcił niosąc daléj rozkaz Napoleona.  Te odurzające obrazy tak wzruszyły Julię, że nie wiedząc o tém pochwyciła ramię ojca i tym sposobem zwierzała mu niechcący swoje myśli większém lub mniejszém ściśnieniem palców. Kiedy koń o mało nie zrzucił Wiktora, ona przyczepiła się silniéj do jego ramienia, jak gdyby sama była w niebezpieczeństwie. Starzec spoglądał z ponurym niepokojem na rozjaśnione oblicze córki, litość, zazdrość i żal, malowały się w zmarszczkach jego twarzy. Ale kiedy niezwykły blask jéj oczu zarówno jak ruch konwulsyjny ręki odkryły mu tajemnicę jéj serca, musiał miéć złe przeczucie co do przyszłości, bo twarz jego z ponuréj i smutnéj stała się złowrogą.  W téj chwili zdawać się mogło, że cała dusza Julii przeszła w młodego oficera. Ale kiedy spostrzegł, jak d’Aiglemont przejeżdżając zamienił z nią spojrzenie porozumienia, myśl boleśniejsza od wszystkich innych ściągnęła nagle jego twarz cierpiącą. Uprowadził gwałtownie córkę do ogrodu Tuileries.  — Ale, mój ojcze — zawołała młoda dziewczyna — są jeszcze pułki na placu Karuzelu, które nie odbywały manewrów.  — Nie, moje dziecko, całe wojsko defiluje.  — Zdaje mi się, że się mylisz, mój ojcze. Pan d’Aiglemont właśnie dawał im znaki...  — Ale, moja córko, jestem cierpiący i nie mogę zostać.  Julia rzuciwszy wzrok na twarz ojca, któréj niepokoje rodzicielskie nadawały bolesny wyraz, uwierzyła mu z łatwością.  — Czy jesteś bardzo cierpiący? — spytała obojętnie, gdyż w téj chwili była zupełnie czém inném zajęta.  — Każden dzień życia jest mi tylko darowany — odparł starzec.  — Jeszcze mnie chcesz martwić, ojcze, mówiąc mi o śmierci. Byłam taka wesoła! Odpędź-że, proszę, prędko te szkaradne myśli.  — Ach! — zawołał ojciec z westchnieniem — zepsute dziecko! Najlepsze serca bywają nieraz okrutne. Poświęcić wam życie, myśléć o was jedynie! przygotowywać wasze szczęście, nie zważać na własne przyjemności dla waszych fantazyj, uwielbiać was, dawać wam nawet krew własną, wszystko to zdaje wam się niczém! wszystko przyjmujecie obojętnie. Ażeby zawsze zyskiwać wasze uśmiechy i waszę kapryśną miłość, trzebaby miéć boską potęgę. Przychodzi obcy — kochanek — mąż i zabiera nam wasze serca.  Julia słuchała ojca zdziwiona. On szedł przy niéj i rzucał jéj spojrzenia bez blasku.  — Kryjecie się nawet przed nami — mówił daléj — albo może téż i przed samemi sobą.  — Co mówisz, mój ojcze?  — Myślę, Julio, że masz tajemnicę przede mną. Kochasz — dodał z żywością, widząc, że córka się zarumieniła. — Miałem nadzieję, że pozostaniesz do śmierci wierną twemu staremu ojcu, miałem nadzieję, że cię zachowam przy sobie świetną, szczęśliwą, że będę mógł zachwycać się tobą taką, jaką byłaś do téj chwili. Gdybym nie wiedział twego wyboru, byłbym marzył spokojną przyszłość dla ciebie, teraz niepodobna zachować mi tego złudzenia, ty kochasz w Wiktorze nie kuzyna ale pułkownika, nie mogę o tém wątpić.  — A dlaczegóżbym go kochać nie miała? — zapytała z wyrazem żywéj ciekawości.  — Ah! Julio moja, nie zrozumiałabyś mnie — odparł z westchnieniem.  — Powiédz przecie, ojcze — zawołała figlarnie.

 — A więc słuchaj mnie, moje dziecko. Młode dziewczyny tworzą sobie nieraz szlachetne, zachwycające, czysto idealne postaci, mają wymarzone pojęcia o ludziach, uczuciach, świecie, a potém przypisują niewinnie byle komu doskonałości przez siebie wytworzone i wierzą temu, jakby to prawdą było. W człowieku wybranym przez siebie kochają tę wymarzoną istotę. Ale potém po niewczasie, kiedy nieszczęście ich już się spełniło, złudna postać, którą upiększyły to swoje bożyszcze, zmienia się w ohydny szkielet. Julio, wolałbym, żebyś kochała starca niż pułkownika. Ach! gdybyś mogła w téj chwili postawić się na stanowisku, jakie miéć będziesz za jakie lat dziesięć, oddałabyś sprawiedliwość memu doświadczeniu. Znam Wiktora: jego wesołość jest-to wesołość bezrozumna, wesołość kordegardy, będąc rozrzutny, nie posiada żadnéj zdolności. Jest-to jeden z tych ludzi stworzonych na to tylko, aby spożywać i trawić cztery posiłki dziennie, spać, kochać pierwszą lepszą i bić się w dodatku. On nie pojmuje życia. Z dobroci serca — bo tego mu odmówić nie można — wspomoże przypadkiem biednego lub kolegę, ale jest nieopatrzny i nie posiada téj delikatności serca zdolnéj jedynie zapewnie szczęście kobiety... ale jest nieświadomy, samolubny... słowem jest tu bardzo wiele ale.  — Jednak, mój ojcze, musi on miéć rozum i zdolności, skoro został mianowany pułkownikiem...  — Moja droga! Wiktor pozostanie pułkownikiem całe życie. Nie widziałem jeszcze nikogo, coby mi się wydał godnym ciebie — mówił daléj stary ojciec z rodzajem zapału.  Zatrzymał się chwilę, popatrzał na córkę i dodał:  — Ale, moja biedna Julio, jesteś jeszcze za młoda, zanadto słaba i delikatna, aby znosić smutki i kłopoty małżeństwa. D’Aiglemont był psuty przez rodziców tak, jak ty nią byłaś przez matkę i przeze mnie. Nie można miéć nadziei, by wasze dwie samowole porozumiały się z sobą? Byłabyś z konieczności niewolnicą lub tyranką, a jedno i drugie jest równém nieszczęściem dla kobiety. Ale ty jesteś łagodną, skromną, ty się pierwsza nagniesz, bo wreszcie posiadasz wdzięk uczucia, który nigdy nie będzie zrozumiany, a wówczas... Nie skończył, łzy mu głos zalewały.  — Wiktor — zaczął znowu po chwili przestanku — zrani wszystkie naiwne przymioty twojéj młodéj duszy. Znam wojskowych, Julio moja, żyłem pomiędzy niemi. Rzadko bardzo serce tych ludzi bierze górę nad przywyknieniem i nieszczęściami, wpośród których żyć są zmuszeni.  — Chcesz więc, mój ojcze — odparła Julia nawpół seryo nawpół żartobliwie — stanąć na wspak moich uczuć i wydać mnie za mąż dla siebie, ale nie dla mnie.  — Wydać cię za mąż dla siebie! — zawołał zdumiony ojciec — moja córko, nie długo już będziesz słyszéć moje przyjazne napomnienia. Dzieci zawsze przypisują osobistym uczuciom poświęcenia rodziców! Idź za Wiktora, Julio; kiedyś gorzko opłakiwać będziesz jego nieudolność, nieporządek, samolubstwo, niedelikatność w miłości i tysiące innych zmartwień, jakie cię spotkają z jego powodu, wówczas wspomnij sobie, że pod temi drzewami głos proroczy starego ojca ostrzegał cię daremnie.  Umilkł, bo spostrzegł, jak córka niedowierzająco potrząsała głową. Oboje postąpili parę kroków ku bramie, gdzie stał ich powóz. Przez ten czas młoda dziewczyna spoglądała nieznacznie na ojca i powoli traciła zadąsany wyraz. Głęboka boleść wypiętnowana na tém czole pochyloném ku ziemi zrobiła na niéj żywe wrażenie.  — Obiecuję ci, mój ojcze — wyrzekła zmienionym łagodnym głosem — że nie wspomnę ci więcéj o Wiktorze, dopóki nie rozproszą się twoje uprzedzenia przeciw niemu.  Starzec spojrzał ze zdziwieniem na córkę. Dwie łzy, które zebrały mu się w oczach, stoczyły się nieznacznie po zmarszczonéj twarzy. Nie mógł ucałować Julii wobec otaczającego tłumu, tylko ścisnął jéj rękę.  Kiedy wsiadł z nią do powozu, zniknęły mu z czoła niespokojne myśli, jakie tam były zebrane, lekki smutek córki trwożył go teraz mniéj daleko, niż nieopatrzna radość w czasie rewii, która wyjawiła mu tajemnicę jéj serca.

* * *

 W pierwszych dniach marca 1814 r. w niecały rok po rewii cesarskiéj, powóz toczył się po drodze prowadzącéj z Amboise do Tours. Wyjeżdżając z pod sklepienia zieleni, jakie tworzą orzechy otaczające pocztę w Frillière, powóz ten potoczył się tak szybko, że w jednéj chwili dojechał do mostu zbudowanego na Cizie w miejscu, gdzie ta rzeka wpada do Loary i zatrzymał się nagle. Z powodu gwałtownego galopu, w który na rozkaz właściciela pocztylion wprowadził cztery dzielne konie, zerwał się rzemień. Ten mały wypadek dał sposobność dwu osobom znajdującym się w powozie ujrzéć przy przebudzeniu jeden z najpiękniejszych widoków brzegów Loary. Na prawo podróżni obejmowali jedném spojrzeniem bieg Cizy, która jak wąż srebrzysty płynęła wśród łąk i traw lśniących szmaragdowym kolorem wiosny. Nalewo widać było Loarę w całéj wspaniałości. W ruchoméj fali, podnieconéj chłodnym porannym wiatrem, słońce błyszczało rozbite na tysiące iskier i odbijało się oślepiająco w wielkich mokrych przestrzeniach wspaniałéj rzeki. Tu i owdzie zieleniejące wyspy wynurzały się z wody jak ogniwa szmaragdowego naszyjnika. Po za rzeką piękne i żyzne okolice Touraine’y rozciągały się, gdzie tylko wzrok mógł dosięgnąć. W oddali dopiéro zamykały horyzont wzgórza Cher a ich szczyty ozłocone słońcem tworzyły światłą linię na przezroczystym błękicie nieba. Po za młodą zielonością wysp widać było w głębi obrazu miasto Tours wynurzające się z łona wód niby druga Wenecya. Wieżyce staréj katedry rysowały się w powietrzu mieszając się z fantastycznemi konturami lekkich białych obłoków zalegających skraj horyzontu. Tutaj zaś zaraz za mostem, nad którym zatrzymani byli podróżni, spostrzegali oni przed sobą ciągnące się pasmo skał wzdłuż Loary aż do Tours, które natura jakby naumyślnie rzuciła na pastwę fali podmywającéj je ciągle. Wieś Vouvray gnieździ się pomiędzy rozpadlinami skał okrążających most na Cizie a daléj od Vouvray aż do Tours poszarpane łono skał zamieszkuje ludność winnicza w ten sposób, że domy piętrzą się na nich trzykrotnie jedne ponad drugiemi, zbudowane na niebezpiecznych urwiskach, połączone z sobą wschodami wykutemi w skale. Na szczycie dachu dziewczyna w czerwonéj spódnicy biegnie do swego ogrodu, a dym z kominów wije się pomiędzy latoroślami winnemi. Oracze uprawiają spadziste pola. Stara kobieta siedząc spokojnie na odpadku skały zwieszona nad przepaścią przędzie na kołowrotku pod cieniem rozkwitłego migdała, spogląda na przechodzących i uśmiecha się z ich trwogi. Nie troszczy się ona o rozpadliny gruntu, jak nie troszczy się nawpół rozwaloną ruiną muru, który tylko korzenie pnącego się bluszczu spajać razem się zdają, okrywając żywym kobiercem zieleni rozpadające się kamienie. Młot bednarzy odzywa się tu i owdzie w głębi nadpowietrznych piwnic. Ziemia jest wszędzie uprawianą i wszędzie żyzną, tam nawet, gdzie natura odmówiła jéj przemysłowi ludzkiemu.  Obraz potrójny tych różnorodnych scen, trudnych do opisania, ryje się nazawsze w duszy niestartém wspomnieniem, a kiedy uderzy zmysły poety, on w marzeniach swoich będzie ciągle odtwarzał ich romantyczne wrażenia.  W chwili gdy powóz zatrzymał się nagle nad Cizą, kilka białych żagli wysunęło się z pomiędzy wysp na Loarze i nadały nowy wdzięk i harmonią, harmonijnemn  widokowi. Zapach wierzb rosnących nad brzegiem rzeki łączył się z upajającą wonią mokrych porostów. Ptaki odzywały się miłośnym koncertem, monotonny śpiew pastuszka kóz łączył z niemi swą dziką melodyą a okrzyki wioślarzy mieszały do tych miękkich głosów dźwięk pracy i dalekiego niepokoju. Lekkie mgły kapryśnie czepiające się gdzieniegdzie drzew rozrzuconych dopełniały piękności krajobrazu.  Była to Touraine’a w całéj świetności, wiosna w całym blasku. Ta część Francyi jedyna, któréj w tym roku nie miały zakłócić wojska nieprzyjacielskie, jedna téż w téj chwili, jak gdyby urągała najazdowi, używała spokoju.  Głowa okryta czapką wojskową wychyliła się z powozu, skoro tylko ten się zatrzymał. Niecierpliwy jéj właściciel wkrótce sam otworzył drzwiczki i wyskoczył na drogę zapewne w chęci łajania pocztyliona, ale zręczność, z jaką naprawiał on szkodę, uspokoił pułkownika hrabiego d’Aiglemont, który wyciągając senne jeszcze członki, zwrócił się ku powozowi, potem ziewnął szeroko, obejrzał się wkoło po krajobrazie i położył rękę na ramieniu młodéj kobiety starannie otulonéj futrem.  — Julio — wyrzekł ochrypłym głosem — obudź się i spojrzyj, okolica jest prześliczna.  Julia wyjrzała z powozu. Miała na głowie kapturek podszyty sobolami, a fałdy futra tak obwijały jéj postać, że nic prócz twarzy nie można było zobaczyć. Julia d’Aiglemont niepodobną już była do owej młodéj dziewczyny tryskającéj życiem i wesołością na rewii w Tuileries. Twarz jéj delikatna zawsze, straciła zupełnie żywe kolory, które nadawały jéj cerze tyle świeżości. Parę pukli czarnych włosów rozkręconych wilgocią nocy podnosiło jeszcze matowy koloryt głowy, któréj dawna żywość zdawała się uśpioną. Oczy jéj błyszczały nienaturalnym ogniem, a pod niemi sinawe koła rysowały się na zmęczonych licach. Spojrzała obojętnie na wzgórza, Loarę, jéj wyspy, na skały Vouvray, potém nie chcąc nawet patrzéć na śliczną dolinę Cizy, rzuciła się znowu w głąb’ powozu, mówiąc słabym głosem:  — Tak, i to prześliczne.  Widocznie na swoje nieszczęście zwyciężyła opór ojca.  — Julio, czy nie chciałabyś żyć tutaj?  — Tutaj lub gdzieindziéj — odparła obojętnie.  — Czy ty jesteś cierpiącą? — spytał pułkownik d’Aiglemont.  — Wcale nie — odparła młoda kobieta z chwilowém ożywieniem.  Spojrzała na męża z uśmiechem i dodała:  — Spać mi się chce.  Tymczasem galop konia dał się słyszéć. Wiktor d’Aiglemont porzucił rękę żony i zwrócił się ku drodze, która zakręcała się w tém miejscu.  W chwili gdy Julia nie czuła się już pod okiem męża, ożywiony wyraz, jaki nadała swojéj bladéj twarzy, zniknął, jakby blask wewnętrzny przestał ją oświecać. Nie czuła ani chęci widzenia znowu okolicy, ani ciekawości zobaczenia, co to za jeździec wypuszczał konia tak wściekłym galopem, rzuciła się znowu w głąb’ powozu i spoglądała na zaprzężone konie bez żadnego zgoła wyrazu. Słowem miała tak bezmyślną minę jak chłop bretoński słuchający kazania swego proboszcza.  Młody jeździec na rasowym koniu ukazał się na brzegu gaju złożonego z topoli i kwitnącego głogu.  — To Anglik — wyrzekł pułkownik.  — O tak, generale — odparł pocztylion — należy on do narodu, który, jak powiadają, ma pożréć Francyą.  Nieznajomy był z liczby tych podróżników, co się znajdowali na ziemi francuzkiéj w chwili, kiedy Napoleon zatrzymał wszystkich Anglików wzywając odwetu za pogwałcenie prawa narodów popełnione przez gabinet angielski, w czasie zerwania traktatu w Amiens. Ci przypadkowi jeńcy poddani kaprysom cesarskim nie pozostali w miejscach gdzie ich aresztowano, ani w tych nawet, które potém pozwolono im wybrać na mieszkanie. Większa ich część obecnie znajdowała się w Tourainie, przesiedlano ich tutaj z rozmaitych punktów cesarstwa, w których sądzono może, iż pobytem swoim zagrażają interesom politycznym.  Młody jeniec, który obecnie szukał rozrywki w rannym spacerze, był ofiarą biurokratycznego kaprysu. Od dwóch lat rozkaz, wydany przez ministeryum spraw zagranicznych, wyrwał go z łagodnego klimatu Montpellier, gdzie bawił dla zdrowia zagrożonego piersiową chorobą, w chwili zerwania pokoju. Jak tylko poznał on wojskowego w osobie hrabiego d’Aglemont, starał się uniknąć jego spojrzenia zwracając głowę ku łąkom Cizy.  — Wszyscy Anglicy są impertynenci, jak gdyby świat do nich należał — mruknął pułkownik — szczęściem Soult nauczy ich rozumu.  Przejeżdżając koło powozu młody jeniec, rzucił spojrzenie do jego wnętrza, a chociaż spojrzenie to było przelotne, zauważył wyraz melancholii, który nadawał zamyślonéj twarzy kobiety wdzięk niewysłowiony.  Wielu mężczyzn doznaje silnego wzruszenia na sam widok niewieściego cierpienia, dla nich boleść zdaje się zapowiedzią stałości lub miłości. Julia całkiem zatopiona w rozpatrywaniu poduszki w powozie nie zauważyła ani konia ani jeźdźca.  Tymczasem zaprząg został naprawiony, pułkownik wsiadł do powozu a pocztylion usiłował odzyskać czas stracony i wiózł szybko dwoje podróżnych tą częścią drogi, ponad którą zwieszają się skały pełne winnic, gdzie dojrzewają wina z Vouvray, gdzie wznosi się tyle ładnych domków, gdzie widać w oddali ruiny sławnego opactwa Marmoutiers, schronienia św. Marcina.  — Czego chce od nas ten przezroczysty milord? — zawołał pułkownik, odwracając głowę, by zobaczyć czy jeździec, który od mostu na Cizie jechał za powozem, był tymże samym młodym Anglikiem.  Ponieważ jednak nieznajomy nie przekraczał ani praw przyzwoitości ani dobrego wychowania, jadąc nadrzeczną drogą, pułkownik zagłębił się znowu w swoim kącie, rzuciwszy tylko na Anglika groźne spojrzenie. Ale pomimo nieprzyjaźni swojéj musiał zauważyć piękność konia i nadzwyczajny wdzięk jeźdźca.  Młody człowiek wysoki, szczupły, jasnowłosy, miał jednę z tych angielskich twarzy o cerze tak miękkiéj, białéj, delikatnéj, że możnaby ją wziąć za twarz dziewczyny. Ubrany był z tym wykwintem i czystością, któremi odznacza się elegancya brytańska. Można było sądzić, że rumienił się więcej przez skromność niż z powodu przyjemności, jaką sprawiał mu widok Julii.  Raz tylko młoda kobieta spojrzała na niego, a i tak była do tego zmuszoną przez męża, chciał jéj pokazać całą piękność nogi rasowego konia. Oczy Julii spotkały nieśmiały wzrok Anglika. Od téj chwili zamiast jechać obok pojazdu, jeździec pozostał trochę w tyle.  Hrabina dostrzegła go zaledwie, a wszystkie wdzięki i doskonałości tak ludzkie jak zwierzęce, które jéj wskazywano, były dla niéj stracone, zagłębiła się znowu w powozie, odpowiadając tylko mężowi lekkim ruchem brwi.  Pułkownik zasnął. Małżonkowie dojechali do Tours nie zamieniwszy ani jednego słowa, i piękne widoki roztaczające się wkoło ani razu nie zatrzymały uwagi Julii. W czasie snu jego spoglądała ona po kilka razy na męża. Aż nagły ruch powozu rzucił jéj na kolana medalion, który miała zawieszony u szyi na żałobnym łańcuszku i zobaczyła nagle portret ojca.  Na ten widok łzy jéj, wstrzymywane długo, popłynęły. Anglik dostrzegł może na bladych licach hrabiny te błyszczące ślady, które wiatr szybko osuszył.  Pułkownik d’Aiglemont wysłany przez cesarza z rozkazami do marszałka Soulta, który miał bronić Francyi w Bearnie przeciw Anglikom, skorzystał z téj sposobności, by ustrzedz swą młodą żonę od niebezpieczeństw grożących wówczas Paryżowi, i wiózł ją do Tours do jednéj ze swoich krewnych tam mieszkającéj.  Wkrótce powóz potoczył się po bruku Tours, po moście, po Wielkiéj ulicy, aż zatrzymał się przed starożytnym pałacem, gdzie mieszkała hrabina Listomère-Landon.  Hrabina Listomère-Landon była to jedna z tych pięknych starych kobiet o bladém czole, o białych włosach i dowcipnym uśmiechu, które zdają się zawsze nosić rogówki i czepeczki ubrane według nieznanéj nikomu mody. Kobiety te, siedemdziesięcioletnie zabytki wieku Ludwika XV-go, są zawsze prawie pieszczotliwe, jak gdyby jeszcze kochały; zazwyczaj są one więcéj bigotkami niż pobożnemi, a mniéj bigotkami, niż się z pozoru wydają, przejęte całe wonią pudru, opowiadają wybornie, lepiéj jeszcze umieją rozmawiać a częściéj śmieją się ze wspomnienia niż z powodu żartu. Czas obecny nie podoba im się zupełnie.  Kiedy stara panna służąca oznajmiła hrabinie wizytę siostrzeńca, którego nie widziała od początku wojny hiszpańskiéj, zdjęła szybko okulary, zamknęła Galeryą dawnego dworu, ulubioną swoję książkę; i odzyskała dawną lekkość, ażeby wybiedz na ganek w chwili, gdy małżonkowie nań wstępowali.  Ciotka i siostrzenica obrzuciły się szybkim spojrzeniem.  — Dzień dobry, kochana