Jutro - Joseph Conrad - ebook

Jutro ebook

Conrad Joseph

0,0
4,49 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: Avia-Artis
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2020
Opis

"Jutro" to opowiadanie Josepha Conrada, wybitnego angielskiego pisarza polskiego pochodzenia.

“Rozmawiał już teraz niechętnie z mieszkańcami miasteczka. Zażywał opinji okropnego sknery skąpiącego sobie na pożywienie. W sklepach pomrukiwał coś żałośnie pod nosem, kupując skrawki mięsa po długich namysłach, i odpierał wszelkie aluzje do swego kostjumu. Stało się tak jak przepowiedział golibroda. O ile można było wymiarkować, kapitan wyleczył się już z choroby nadziei, i tylko panna Bessie Carvil wiedziała, że nie mówił nic o powrocie syna, ponieważ już go nie oczekiwał „w przyszłym tygodniu“, „w przyszłym miesiącu“ lub „na przyszły rok“. Oczekiwał go „Jutro“.”

Fragmenty z książki: Joseph Conrad. „Jutro


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 48

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-8226-164-6
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

JUTRO

To co wiedziano o kapitanie Hagberdzie w małym porcie morskim Colebrook niekoniecznie przemawiało na jego korzyść. Nie pochodził z Colebrook. Osiedlił się tam wśród okoliczności bynajmniej nie tajemniczych — swego czasu opowiadał o nich bardzo często — lecz niezmiernie dziwacznych i bezsensownych. Miał widać trochę pieniędzy, gdyż kupił kawał gruntu i kazał sklecić bardzo tanim kosztem parę brzydkich, żółtych domków z cegły. Jeden z nich zajmował sam a drugi wynajął Jozuemu Carvilowi — ślepemu Carvilowi, który był dawniej przedsiębiorcą okrętowym i zażywał złej reputacji domowego tyrana.

 Owe domki miały wspólną ścianę i wspólną żelazną barjerę, dzielącą frontowe ogródki; drewniany płot przegradzał ogród od tyłu. Pannie Bessie Carvil wolno było, jak gdyby według przysługującego jej prawa, wieszać na płocie serwety — niebieskie gałgany — lub jakiś fartuch, który chciała wysuszyć.  — Drzewo gnije od tego, moja duszko — rzucał kapitan łagodną uwagę, stojąc po drugiej stronie płotu, za każdym razem gdy widział że Bessie korzysta ze swego przywileju.  Była wysokiego wzrostu; płot natomiast był niski i mogła oprzeć się na nim łokciami. Ręce miewała czerwone od dopiero co skończonej przepierki, ale ramiona jej były białe i kształtne. Patrzyła na gospodarza w porozumiewawczem milczeniu, pełnem jak gdyby przenikliwości, wyczekiwania i pragnienia.  — Drzewo od tego gnije — powtarzał kapitan Hagberd. — To jedyne z twoich przyzwyczajeń, które nie godzi się z porządkiem i oszczędnością. Dlaczego nie przeciągniesz sobie liny w ogródku za domem?  Panna Carvil nic na to nie mówiła, potrząsała tylko przecząco głową. W malutkim ogródku od tyłu znajdowało się po stronie Carvilów kilka małych grządek z czarnoziemu, obłożonych kamieniami; pospolite kwiaty, które Bessie hodowała tam w wolnych chwilach, robiły wrażenie dziwacznie wybujałych, jakby wyrosłych w jakimś egzotycznym klimacie. Z drugiej strony płotu wyprostowana, czerstwa postać kapitana Hagberda, odziana od stóp do głów w żaglowe płótno nr. 1, nurzała się po kolana w bujnej trawie i wysokich chwastach. Ze względu na kolor i sztywność niezwykłego, szorstkiego materjału, który sobie wybrał na ubranie, — „tylko na tymczasem“, pomrukiwał, gdy mu ktoś na ten temat zrobił jakąś uwagę — kapitan Hagberd wyglądał jak człowiek wyciosany z granitu i tkwiący w pustkowiu, nie nadającem się z powodu małych rozmiarów nawet na przyzwoitą salę bilardową. Przypominał kamienny, niezdarny posąg człowieka o ogorzałej twarzy, niebieskich, błędnych oczach i wielkiej, białej brodzie, spływającej po pas a zawsze zaniedbanej, odkąd tylko pamiętano go w Colebrook.  — Przyjdę do pana już pewnie na przyszły miesiąc — odpowiedział raz poważnie przed siedmiu laty na żartobliwą przymówkę wybitnego miejscowego dowcipnisia, golarza, który usiłował zjednać sobie w nim klijenta. Ów golarz siedział rozparty arogancko w barze Nowej Gospody koło portu; kapitan wszedł był tam właśnie aby kupić sobie uncję tytoniu. Zapłaciwszy za sprawunek trzema monetami po pół pensa, wysupłanemi z rogu chustki do nosa, którą nosił w rękawie, kapitan Hagberd wyszedł. Gdy tylko drzwi się za nim zamknęły, golibroda wybuchnął śmiechem:  — I stary, i młody przyprowadzą się tu wkrótce pod rękę, żeby się u mnie ogolić. Trzeba będzie zaprząc do roboty i krawca, i golarza, i fabrykanta świec; dobre czasy nadejdą dla miasta Colebrook, oj nadejdą, żebym tak zdrów był. Z początku nazywało się to „na przyszły tydzień“, teraz zjechało na „w przyszłym miesiącu“, niedługo będzie już mówił „na przyszłą wiosnę“, tak mi się coś zdaje.  Zauważywszy jakiegoś nieznajomego, który przysłuchiwał się z roztargnionym uśmiechem, golarz objaśnił, wyciągając cynicznie nogi, że mówi o tym dziwaku, starym Hagberdzie, emerytowanym szyprze nadbrzeżnym, który czeka na powrót syna. Chłopak został wypędzony z domu, co golarza wcale nie dziwiło; podobno uciekł na jakiś statek, i tyle go widzieli. Z pewnością oddawna już leży na dnie morza. Przed trzema laty stary przyjechał na gwałt do Colebrook, w czarnem ubraniu — (niedawno przedtem stracił żonę); wypadł z wagonu trzeciej klasy dla palących, jakby mu djabeł następował na pięty; a jedynym powodem, jaki go sprowadził, był list — prawdopodobnie zmyślony. Jakiś kawalarz donosił kapitanowi o marynarzu noszącym jego nazwisko, który jakoby włóczył się za dziewczynami czy to w Colebrook czy w okolicy. „Dobry kawał, co?“ — dodał golarz. — Staruszek ogłosił był w londyńskich gazetach, że szuka Harry’ego Hagberda, ofiarowując nagrodę za wszelkiego rodzaju informacje. I golarz rozpowiadał dalej z szyderczą werwą, jak to ów nieznajomy w żałobie zwiedzał okolicę, na wózku lub piechotą, wywnętrzając się każdemu, zachodząc do wszystkich gospód i szynków na całe mile wokoło, zatrzymując ludzi po drogach aby ich rozpytywać, omal nie zaglądając do rowów; z początku w wielkiem podnieceniu, potem z pewnego rodzaju cierpliwą wytrwałością, tracąc coraz bardziej animusz; a nie umiał nawet dokładnie opisać jak jego syn wygląda. Przypuszczano że marynarz poszukiwany przez Hagberda był jednym z dwóch majtków, którzy porzucili statek naładowany drzewem i których widziano jak się przystawiali do jakiejś dziewczyny; lecz stary rozpytywał o chłopca lat około czternastu — „sprytnego, dziarskiego wyrostka“. A kiedy ludzie tylko uśmiechali się w odpowiedzi, pocierał czoło ze zmieszaniem, poczem odchodził chyłkiem z obrażoną miną. Naturalnie że nie znalazł nikogo — nie trafił nawet na najmniejszy ślad — nie dosięgła go żadna wiarogodna pogłoska; ale jakoś nie umiał się już oderwać od Colebrook.  — Pewnie go ten zawód tak złamał; było to wkrótce po stracie żony, i stary dostał bzika na punkcie powrotu syna — wywodził golibroda z miną świadczącą o wielkiej wnikliwości psychologicznej. Po jakimś czasie staruszek zaprzestał poszukiwań. Syn jego najwidoczniej odjechał; postanowił więc na niego czekać. Wierzył że syn był conajmniej raz w Colebrook, które przekładał widać nad swe rodzinne miejsce. Musiał mieć potemu jakąś przyczynę — zdawał się kapitan rozumować — jakąś bardzo ważną przyczynę, która sprowadzi go z powrotem do Colebrook.  — Ha, ha, ha! Naturalnie że do Colebrook. A gdzieżby? To jedyne miejsce w Zjednoczonem Królestwie, odpowiednie dla dawno przepadłych synów. Więc też stary sprzedał swój dom w Colchester i raz, dwa osiedlił się tutaj. Cóż, bzik jak każdy inny. Nie dostałbym bzika, oj nie, gdyby tak który z moich chłopców dał drapaka. Mam tego osiem sztuk w domu. — I golibroda popisywał się niezłomnością swego ducha wśród śmiechu, który wstrząsał barem.  To jednak