Marcandier — Imbert — Goście — później Roquamor.
1 szy Gość (stojąc w drzwiach)
Co za natłok!
2 gi Gość
Trzy szyby stłuczone....
1 szy Gość (kończąc)
Dla odświeżenia powietrza! Nic dziwnego — gospodarz skąpy.... brak zupełnie chłodników!...
2 gi Gość.
Pan znasz pana Roquamora.... gospodarza?
1 szy Gość
Nie, wprowadził mię tutaj mój przyjaciel...
2 gi Gość.
W ten sam sposób i ja zostałem wprowadzony. Słyszałem tylko, że jego żona ma być zachwycającą blondynką.
1 szy Gość
Żona Roquamora? — A tak, Antonia jest ładna.... rzeczywiście... bardzo ładna, ale... brak jej — tego.... (pokazuje na piersi)... tuszy.... rozumiesz pan... ja zaś lubię kobiety dobrej tuszy. (po chwili) Patrzno pan jak mój kapelusz wygląda! Całkiem nowy... Kupiłem go wczoraj... Doprawdy nieznośnie prędko niszczą się rzeczy na balach....
Marcandier (wchodzi z Imbertem)
(słysząc ostanie słowa) Ogólne prawidło: idziesz na bal, bierz stary kapelusz.
Imbert (patrząc na nowy kapelusz Marcandiera)
Być może... ale zdaje się, że to prawidło mieści w sobie wyjątki dla niektórych osób...
Marcandier (trochę zmieszany)
Hę? — A tak... bo widzisz nie mogłem znaleść starego kapelusza.
Imbert
Mniejsza o to! — ... Dobrze żeśmy natrafili na ten salonik — tu można przynajmniej swobodnie oddychać!... Szczególna myśl przyszła panu Roquamorowi do głowy: — dawać bal! Od trzech lat nie był w Paryżu — nikt go nie zna... to sławne! —
Marcandier
Mój kochany, myśl tę powzięła żona, a nie mąż. —
Imbert (spostrzegając Roquamora)
Pst! gospodarz nadchodzi!
Marcandier (bardzo głośno)
A! prześlicznie! pysznie — cudownie! Od dawna tak doskonale się nie bawiłem!
Roquamor (wchodzi z prawej)
A — pan doktor! — panie Marcandier — witam — witam.
Imbert.
Winszujemy panu panie Roquamor — winszujemy... wybornie urządziłeś ten miły wieczorek.
Roquamor.
Bardzo proszę... zbytek łaski... Tak — prawda, bal się udał — tylko to mnie gniewa, że oprócz panów nie znam tu żywej duszy.
Marcandier.
Nic dziwnego. Tak długo bawiłeś pan w Marsylii... dla załatwienia interesów......obecnie powracasz — a pani Roquamor daje bal, abyś pan mógł zawiązać na nowo znajomości ze światem paryskim... powoli, powoli, zapoznasz się z czasem ze wszystkimi.
Imbert.
Musisz pan być zadowolonym widząc jak panią Roquamor podziwiają, jak jej nadskakują... ilu ma wielbicieli.
Marcandier (cicho)
Bądź że pan cicho! On zazdrosny jak tygrys.
Roquamor (mówi patrząc na salę)
Hm! Mówisz pan o mojej żonie — — o tym tłumie śmiesznych panów, którzy skaczą, kręcą się i latają w około niej... Patrzcie — — właśnie tańczy polkę z jakimś elegantem którego nie znam nawet... umizga się! A! do licha! jakże długo trwa ta polka... przepraszam panów — zaraz służę. (idzie do drzwi w głębi — stara się przecisnąć przez tłum gości w drzwiach stojących)
1 szy Gość (do Roquamora)
Nie trącaj-że pan do licha!
2 gi Gość (opryskliwie)
Mógłbyś pan uważać przecie!
Roquamor.
Tak... przepraszam — prosiłbym jednak...
1 szy Gość.
Możesz pan poczekać.... zaraz się polka skończy....
Roquamor (kłaniając się)
Bardzo przepraszam... zaczekam.(powraca na przód sceny — d.s.) Otóż to, nagroda za moje koszta, trudy i starania.
Marcandier.
(spostrzegając powracającego Roquamora)
Cóż? — nie idziesz pan do żony?
Roquamor (z gniewem)
A tak... łatwy do niej przystęp — chyba poślę po żandarmów, aby mi drogę torowali.
1 szy Gość (do drugiego patrząc na salę)
A! otóż i pani Roquamor... Cudne ramiona!.. Jaka kibić wysmukła.. brawo!
2 gi Gość.
Ba! Kiedy szczupła — ja lubię kobiety... dobrej tuszy.
1 szy Gość.
Dajno pan pokój — wziąłbyś ją pan i taką... gdyby tylko...
Roquamor.
A! do licha... niewytrzymam! —
Marcandier (zatrzymując go)
Powoli! spokojnie! spokojnie mój drogi panie.
Roquamor.
Tak... dobrze panu mówić powoli i spokojnie! — Spokojnie!! — pan myśli, że mię ten bal bardzo bawi!... Pomyśleć tylko, że dając wieczór u siebie, płacę słono za światło, poncz, lody, muzykę etc... i nie zważają na mnie wcale. Nikt mi się nawet nie kłania. Przeciwnie, fukają, potrącają, obrażają mnie.... Dam ja im bal na drugi raz!.. (po chwili) Ależ gorąco!... Cały jestem spocony!.. (wchodzi lokaj z tacą lodów) A chłodniki! Dawaj-że!
Lokaj.
Przepraszam pana.... damy przedewszystkiem mają pierwszeństwo... (wychodzą ze sali goście — tłumnie rzucają się na tacę — wypróżniając ją w jednej chwili) Powoli, panowie! za pozwoleniem!
Roquamor.
Oh!!
Marcandier (zajadając spokojnie lody)
Wyborne!
Roquamor.
Nie udało mi się złapać — ani jednego chłodnika jeszcze... oprócz szklanki orszady.
1 szy Gość.
Co to za bal! Boże zmiłuj się! — Nie ma zarządu — nie ma ani ładu ani składu — Widziałeś pan jak się przed chwilą rzucili na tę nieszczęśliwą tacę!.. Piękne wychowanie! —
2 gi Gość (pijąc poncz)
Sądzisz pan, że gospodarz ma o wiele lepsze wychowanie?! — Wierzaj mi — jaki pan taki kram — i odwrotnie. (po chwili) Do licha, cóż za obrzydliwy poncz...
Roquamor (wściekły)
Mój Panie!!
Marcandier (zatrzymując go)
Cóż znowu! uspokój się!.. Goście, których nawet wcale nie znasz i znać nie potrzebujesz, zostaw ich w spokoju... może to intruzy których nikt nie myślał zapraszać!
Roquamor.
Ależ mój kochany!.. Nie dość że jedzą, piją, tańczą, — słowem bawią się za darmo — jeszcze... — Najlepiej zrobię gdy pójdę do mego pokoju — tam przynajmniej nikt nie ośmieli się ubliżyć mi. Do widzenia — idę! (chce odejść głębią)
1 szy Gość (stojąc we drzwiach)
Pan znowu tutaj!.. Czego pan właściwie żąda... czy pan nie widzi, że tu ciasno — przepchać się nie można.
2 gi Gość.
Dzika natrętność!
Roquamor (d.s.)
Więc nie wolno mi nawet wejść głównemi drzwiami do mego pokoju! muszę się drapać na ciemne schodki! Uff!
(odchodzi na lewo małemi drzwiami)