4,49 zł
„Tęsknota„ to opowiadanie Władysława Reymonta, pisarza, prozaika i nowelisty, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie literatury.
„ Pierwsza była najstarsza, szczupła, wysoka, o twarzy jakby z białego wosku, oczy jej gorzały gromnicznym blaskiem i mądrość cierpienia opromieniała siwą głowę.
Druga była w pełni lat, silna, różowa, o stromych piersiach i nienasyconych ustach, oczy miała pełne obietnic i dłonie, łaknące obejmowań.
Trzecią była młoda dziewczyna, smukła i świeża, jak pęd wierzbowy, w oczach miała niebo przeczyste, a pełne usta nabrzmiewały krwią żądzy, niby dźwięk miedzi w poranek wiośniany, pachniała kwiatem jabłoni.
— Mój mąż zrobił majątek w Klondyke i powraca bogaty.
— Mój narzeczony powraca z Kanady, pobierzemy się i wyjedziemy daleko.
— Mój syn powraca do mnie, powraca! — szeptała słodko matka.”
Fragment książki „Tęsknota”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 13
Wydawnictwo Avia Artis
2021
Słoneczny dzień już się śnił domom, śpiącym w zimnych mgłach, śnił się drzewom skulonym i drżącym, śnił się morzu, bełkocącemu sennie u brzegów, i śnił się tęsknie wszystkiemu, co w odrętwiałej, zimnej cichości nocy marcowej cierpi i czeka i pragnie. Naraz, jak zwiastun świtu, gdzieś z bardzo daleka, zasyczała syrena okrętowa; chrapliwy, pierzasty głos z trudem przedzierał się wskroś mgieł lodowatych i jakby się skarżył żałośnie, łkająco i długo w pustych ulicach na śpiących jeszcze pilotów. Aż miasto usłyszało, wciśnięte pomiędzy ocean i góry, ulice, zasypane kołtunami mgieł, zaczęły się budzić, zatopniałe szyby pięter patrzyły jeszcze nieprzytomnie, ale już na dole w szarych tumanach wykwitały światła, zaklekotały saboty na oślizgłych chodnikach, otwierały się drzwi, jakaś klapa sklepu opadła ze szczękiem łańcuchów, mur obciążony kurzami, wyłaniał się z mgieł, a od portu rozległy się śpiewne wołania rybaczek, idących z koszami na głowach. I niebo już bladło, jak twarz po śnie niespokojnym, mgły osuwały się z domów, niby ciężkie, przemiękłe, szare płaszcze, że już gdzie niegdzie szyby spoglądały różanym blaskiem dnia; zamigotały żółte i zielone dachówki, pokrywając ściany nieprzemakalną łuską, i stare, odwieczne domy, wiszące wysuniętemi nad ulicą piętrami, wynurzały swoje boleśnie ociężałe cielska. Od strzelistych szczytów i wież katedry, majaczącej nad miastem w sinych tumanach, zaśpiewała sygnaturka; niby głos dnia się rozdzwaniał. Wtedy wąską i stromą uliczką, spadającą od katedry, zaczęła schodzić jakaś wysmukła, czarna postać i jakby jeden z dźwięków płynęła przez mgły. A gdy minęła domek, przyczepiony w połowie wzgórza, wyszła za nią druga, w czerni również i w kapturze na głowie. Drabina stromych