6,49 zł
„Spotkanie„ to opowiadanie Władysława Reymonta, pisarza, prozaika i nowelisty, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie literatury.
“ Na środku pokoju, grupa młodych mężczyzn, obywatelskich latorośli, rozmawiała coś żywo, a zajmująco, bo co chwila wybuchali dyskretnym śmiechem, zatykając sobie usta.
— Buzie w ciup, chłopaczki, bo dziekan spogląda na nas, może przyjdzie — szepnął z nich jeden.
Dziekan, niski, gruby ksiądz przystąpił do nich. Witali go z szacunkiem.
— Na co czekamy, księże dziekanie?
— Na siostrę nieboszczki.
— Straszny wypadek... Taka młoda kobieta i zdrowa zupełnie.
— Zupełnie. Przez omyłkę wypiła kwasu saletrzanego, zamiast lekarstwa od kaszlu.
— Zażyła lekarstwa od życia — szepnął na uboczu stojący, wysoki, blady brunet.”
Fragment
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 35
Wydawnictwo Avia Artis
2021
Tkała jesień zimę, tkała. Mgły rzadkie, zimne, rozsnuwały się tuż nad ziemią, niby zgrzebne, niebielone przędziwo, którego wątek stanowił drobny, ukośnie siekący deszczyk. Podorane pola szkliły się, przepojone wodą, i leżały ciche, czarniawe, jakby w ciężkiem odpocznieniu po pracy lata. Pustka, otamowana ogromną cichością przestrzeni, zdawała się dyszeć z rozłogów, iść ścierniskami wytartemi, tłuc się pomiędzy krzakami tarniny, obrastającej kamionki po miedzach, i rozwłóczyć po całym świecie nudę i smutek. Nie było barw na świecie, okręconym szaremi zwojami mgieł, nie było woni, nie było dźwięków innych, nad ciężki pomruk lasów i przelatujących wron krakanie: była tylko szara, przejmująca posępnością jesień, pełna spokoju śmierci i rozkładu, coś jak hekatomba całej przyrody. Liście gniły pod drzewami, jak ostatnie łachmany lata zmarłego; kałuże po drogach, po brózdach, niby żałośnie wylane łzy, siwiły się wodą mętną, zropiałą w rozkładzie. Dwór, opleciony po szczyty czarnemi, uschłemi pędami wina, niby ramionami trupa, stał hardo i zdawał się drżeć od gwarów życia, jakie w nim rozbrzmiewało. Na wyżwirowanym podjeździe stało mnóstwo bryczek i powozów. Konie ubłocone, smutne, z pospuszczanemi łbami, cierpliwie wystawiały grzbiety na deszcz; ludzie także mokli w milczeniu. Jakaś ociężałość smutna i przygnębienie rozpościerały się nad wszystkiem. Ludzie chodzili na palcach, rozmawiali półgłosem i mieli w twarzach coś strwożonego. Na ganek dworu co chwila ktoś wychodził i przepatrywał drogę, biegnącą wskroś otaczającego dom parku, i nie ujrzawszy nic w omglonej przestrzeni, wracał. W ogromnym, obstawionym szafami pokoju, było gwarno. Kilkadziesiąt osób, porozdzielanych na grupy, snuło się i rozprawiało. Kilku młodych księży rozmawiało pod oknem w jakiemś surowem skupieniu. Na środku pokoju, grupa młodych mężczyzn, obywatelskich latorośli, rozmawiała coś żywo, a zajmująco, bo co chwila wybuchali dyskretnym śmiechem, zatykając sobie usta. — Buzie w ciup, chłopaczki, bo dziekan spogląda na nas, może przyjdzie — szepnął z nich jeden. Dziekan, niski, gruby ksiądz przystąpił do nich. Witali go z szacunkiem. — Na co czekamy, księże dziekanie? — Na siostrę nieboszczki. — Straszny wypadek... Taka młoda kobieta i zdrowa zupełnie. — Zupełnie. Przez omyłkę wypiła kwasu saletrzanego, zamiast lekarstwa od kaszlu. — Zażyła lekarstwa od życia — szepnął na uboczu stojący, wysoki, blady brunet. — Czekamy także na pana Antoniego. Pan Kuroński co chwila się spodziewa jego przyjazdu. Dwa razy telegrafował — ciągnął dalej ksiądz dobrodusznie. — I ten będzie? ależ to skandaliczne! Przecież cały świat wie... Dziekan spojrzał na mówiącego karcąco, zżymnął ramionami i odszedł. — Słyszeliście! ten mąż ciemięga zaprasza kochanka... — Mów ciszej, baby usłyszą i plotka gotowa — szepnął zimno brunet. — Przedewszystkiem nie żadna plotka. Wszyscy wiedzą przecież, że był kochankiem nieboszczki. — Sam ten wypadek jest mi coś nienaturalnym, wygląda na coś ukartowanego. — Co do tego, to już nie uwierzę. — Wszyscy przynajmniej tak komentują. — A ty, jak baran, potrzebujesz za wszystkimi powtarzać głupi wymysł! — Mniejsza o to, ale Antek nie powinien przyjeżdżać. — Dlaczego? Jeżeli ją kochał naprawdę, to powinien tu być. — Ale to będzie niegodziwością, jeśli się zjawić tutaj zechce... — Daj spokój, Józiu; zły jesteś, że się tobie nie udało... Wiemy przecież... — Wiecie to, co chciałem, abyście wiedzieli, co wypadało... — No, daj spokój, nie kończ, bo to jeszcze gorsze, czego chcesz, żebyśmy się domyślili. — Ja wam powiem otwarcie: jesteście obłudni i niesprawiedliwi. Skądże możemy mieć prawo sądzić drugich? czy jesteśmy bez win? Potępiacie tak pro honore domus, bo w gruncie jest wam wszystko jedno. — Ty gotów jesteś to cudzołóstwo robić zasługą, a nas niepoczytalnymi moralnie. — Ani zbrodnią, ani zasługą. W faktach są tylko prawa fizyczne. — Moralność — to wyrozuraowanie, a nie jakieś prawo natury niezłomne, a ja jestem objektywnym spostrzegaczem. Stało się coś, więc się musiało stać. — Za grubą barbarją jesteśmy, abyśmy cię pojąć mogli, ale jeszcze tak po swojemu pojmujemy co złe, a co dobre. Nie jesteśmy tak znikczemniali, aby nie widzieć łajdactwa w zbałamuceniu żony przyjaciela. Zamgliła ci mózg filozofja. — Być może. A czemu wy takie same łajdactwa popełniacie ciągle, boć przecież to samo robicie, uwodząc wiejskie dziewczyny dziesiątkami? — Zupełnie co innego — szepnął któryś. — To zupełnie co innego — znaczy, że nie jest łajdactwem hańbić sługi, wyrobnice, spychać je w błoto, a jest łajdactwem uwieść kobietę naszej sfery — co? Jakiegoż to gatunku etyka? — Ależ to jest to, a jednak grubo nie to — szepnął któryś z obrońców dobrych obyczajów. Reszta słuchała zmieszana. — To jeszcze gorsze, tysiąc razy gorsze łajdactwo. — Dajmy