Dziewica z Jeziora - Walter Scott - ebook

Dziewica z Jeziora ebook

Walter Scott

0,0

Opis

Dziewica z Jeziora” znana również jako “Pani jeziora” to narracyjny poemat napisany przez Waltera Scotta.

Poemat ten został opublikowana po raz pierwszy w 1810. Składa się z sześciu pieśni, z których każda opisuje wydarzenia z jednego dzień.


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 162

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-343-5
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

Pieśń pierwsza

Łowy

Arfo północna! długo w mroku zapomnienia

Nad źródłem San-Fillanu zwieszona z gałęzi! Wiatr chyba z gór rodzinnych zbudzi twoje brzmienia, Nim bluszcz zawistny pnąc się po strón twych nawięzi Ujmie każdą, i w pętach milczenia uwięzi. Arfo bardów! czyż głos twój nie zasłynie szerzéj, Jak cichy szelest liści albo szmer strumienia? Nigdyż mistrz biegłą dłonią strón twych nie uderzy, Budząc westchnienia dziewic i uśmiech rycerzy?

Nie tak było za dawnych czasów Kaledonu, Gdy Minstrel z tobą w ręku na ucztach przewodził; Gdy nucąc bój lub miłość rycerskiemu gronu, Ośmielał bojaźliwych, lub dumnych łagodził. Za każdą przerwą pieśni, grzmotem się rozchodził Zmieszany z strón twych brzmieniem głośny poklask gości; Wszystkie ich czucia tchnęły echem twego tonu:

Bo treścią każdéj pieśni był tryumf miłości, Wielkie dzieła rycerzy, lub chwała piękności.

O! obudź się raz jeszcze! — lubo dłoń niewprawna, Którą cie z grobu mistrzów ima wieszcz zuchwały; Obudź się! choć w niéj może twa potęga dawna Ozwie się ledwo echem swojéj dawnéj chwały. Niech jedną pierś rycerskie przenikną zapały. Jedno serce poczuje wieszczych natchnień dreszcze, Przed jedném okiem z grobu wstanie przeszłość sławna: Nie daremnie już będą brzmieć twe stróny wieszcze, Sam tu więc, czarodziejko! obudź się raz jeszcze!

I.

Jeleń wieczorem napił się do sytu. Gdy księżyc wschodząc drżał w nurtach Teitu; I w głębi mrocznéj Glenartnu doliny, Usnął na wrzosach, pod cieniem leszczyny. Lecz ledwo blaskiem słonecznéj purpury Szczyt Benworlichu zapalił się góry, Śród przepaścistych wąwozów i jarów Zabrzmiało gęste szczekanie ogarów, I tuż za niemi, zwiastujące łowy, Trąbki myśliwców i jeźdźców podkowy.

II.

Jak wódz, gdy leżąc w bezpiecznéj ustroni Usłyszy nagle krzyk straży: „do broni!“

Z łoża miękkiego spoczynku i wczasu, Porwał się mocarz pustyni i lasu. Lecz nim bieg chyży rozpuścił przez wrzosy, Trzykroć wprzód z rannéj otrząsnął się rosy, I jakby oręż gotując na wrogów, Potrząsł ku niebu koroną swych rogów. Przez chwilę bystro przeglądał gąszcz krzewów, Przez chwilę wietrzył woń rannych powiewów, Przez chwilę słuchał hałasów straszliwych Coraz to bliższych i psów i myśliwych; Aż najpierwszego ogara gdy zoczył, Porwał się, pomknął, przez wierzchy drzew skoczył, I z ścieśnionego wyrwawszy się jaru, Pędził na dziki szczyt gór Uam-waru.

III.

Jękły psy, zwierza porwawszy na oko. Wrzaskliwą wrzawą wre parów głęboko; Tysiącem dzikich, zmieszanych hałasów, Zabrzmiały echa gór, dolin i lasów. Tysiąc psów razem ujada i goni, Tętni po skalach tysiącznych czwał koni: Wrzask trąb, trzask biczów, i szczwaczów odgłosy Brzmią po przepaściach i biją w niebiosy. Pierzchliwa sarna uciekła przed wrzawą, Łani w gęstwinie przypadła z obawą; Spłoszył się sokół, i wzbiwszy się w chmury, Kracząc, w dolinę wpatruje się z góry; Aż cały łowów huragan przeminął, I pędząc daléj, z przed oczu mu zginął.

Ciszéj, i coraz to ciszéj wiatr niesie Echo po skalach, dolinach i lesie, Aż znów jak przedtém milczenie ponure Osiadło wąwóz, i lasy, i górę.

IV.

Mniéj głośne echa myśliwskiego gwaru Zmąciły cisze szczytów Uam-waru, I owych pieczar, gdzie miedzy opoki Żył niegdyś olbrzym jak skała wysoki. Bo już w pół góry, wprost wisząc nad głowy, Ciskało słońce swój żar południowy. Niejeden jeździec, złorzecząc skwarowi, Musiał rad nie rad dać wytchnąć koniowi, I z psiarni, spiekłém zziajanéj pragnieniem, Połowa ledwo szła wciąż za jeleniem. Tak skwar i zapęd podgórnéj pogoni Znużył wytrwałość psów, ludzi, i koni.

V.

Zwierz nieprzyjaciół zostawiwszy w tyle, Zdyszany biegiem, zatrzymał się chwilę, I z południowéj pochyłości szczytu Ku różnobarwnym polom Menteitu, Obłędném okiem, ważąc się w nadziejach, Wodził po wzgórzach, bagniskach i kniejach, Gdzieby ujść pewniéj niebezpieczeństw tylu, W lasach Lochardu, czy Aberfoilu? — Lecz czyż nie bliższy przytułek ma w gaju, Ocieniającym brzeg wód Loch-Achraju?

Czyż nie pewniejsze rokują schronienie, Zamierzchłe bory na skalnym Benwenie? — Z nadzieją w sercu, i rzezkość wracała, Pomknął na zachód, i leciał jak strzała, Im bliżéj celu, tém śmieléj i żywiéj, Tém daléj za nim i psy, i myśliwi.

VI.

Długoby mówić, jak, albo kto z łowców, Wśród Kambus-moru zabłądził manowców; Kto wstrzymał konia, lub czyj koń padł wtedy, Gdy przyszło piąć się na górę Benledy; Kto próżno pieszo chciał dobiedz do szczytu, Kto nie śmiał przebrnąć strumienia Teitu: — Bo go dziś jeleń, by zatrzeć ślad biegu, Dwakroć przepływał od brzegu do brzegu. Nie wielu było tych, co już wieczorem Nad Wennacharu ustali jeziorem: I gdy zwierz daléj szedł wciąż skroś parowów, Ścigał go tylko sam jeden — wódz łowów.

VII.

Sam, w obcém miéjscu, bez śladu i drogi, Pędził, nie szczędząc bicza i ostrogi. Bo już tuż przed nim, zziajany, podbity, Zgarbiony znojem i kurzem okryty, Robiąc bokami białemi od piany, Wlókł się zaledwo jeleń spracowany. Tuż dwa psy czarne, wytrwałe na skwary, Z gniazda świętego Huberta ogary,

Ślad w ślad za zwierzem, w ciasnocie parowu. Wróżą kres bliski i zdobycz połowu. O krok już ledwo za sobą śród ciszy Z rozpaczą jeleń szczekanie ich słyszy, Lecz ni sam od nich odsadzić się chyżéj, Ni psy nie mogą doścignąć go bliżéj. I tak ku brzegom Achraju, przez jary, Między zarosłe i dzikie pieczary, Pędził myśliwiec, i zwierz, i ogary.

VIII.

W poprzek przed niemi, nad brzegiem jeziora. Stroma, skalista wznosiła się góra: Tam jeleń dalszéj nie mając już drogi, Musi się zwrócić i bić się na rogi. Z dumą myśliwiec, rad pewnéj zdobyczy, Sęki ich okiem rozmierza i liczy, Na hymn tryumfu i na cios zbójecki Gotując trąbkę i nóż swój strzelecki. Lecz gdy z wzniesioném nad głową ramieniem, Przypuścił konia, by starć się z jeleniem, Chytry zwierz w porę grożący cios zoczył, Zwrócił się nagle, i w stronę uskoczył, I w ciasny wąwóz śród skał na uboczu, Runął przed psami, i znikł im z przed oczu, Aż resztę siły wzmagając z przestrachu, Zapadł w najdzikszych zakątach Trosachu.

Tam już na wonne rzuciwszy się wrzosy, Rzeźwiąc się chłodem wilgoci i rosy, Słuchał bez trwogi, jak w głębiach parowu Psy rozjuszone szukały go znowu, Skowycząc z gniewu i wyjąc na skały, Co ich szczekaniem nawzajem szczekały.

IX.

Tuż po za psami, przez głazy i krzewy Drąc się myśliwiec, poduszczał ich gniewy; W tém koń — nim pośpiał zawściągnąć mu wodze, Drgnął, zarył nozdrzem, i runął na drodze. Próżno go jeździec, by podnieść na nogi, Targa munsztukiem, nie szczędząc ostrogi: Wysilon znojem pogoni i spieki, Legł dzielny rumak, by spocząć na wieki. Wtedy zbyt późną zgryzotą ruszony, Zsiadł, i tak nad nim rzekł pan zasmucony: „Mógłżem ja myśleć, mój koniu kochany! „Gdym cię dosiadał na brzegach Sekwany, „Że nad twém ciałem, wśród dzikich wandołów, „Pastwić się będzie dziób szkockich sokołów? „Przeklęte łowy! przeklęta pogoni! „Coś mię zbawiła najlepszego z koni!“

X.

Rzekł i zatrąbił, by z błędnego lasu Psy swe przynajmniéj odwołać zawczasu. Kulejąc, zwolna, i z okiem spuszczoném, Wyszły, z podgiętym pod siebie ogonem,

I jakby pana sromały się wzroku, Nie śmiąc się głaskać, stanęły przy boku. On trąbił jeszcze; dźwięk rogu chrapliwy Napełnił wąwóz, i lasy, i niwy. Zbudzone w lochach krzyknęły puszczyki, Orzeł w powietrzu powtórzył ich krzyki. Dźwięk coraz daléj szedł z wiatru oddechem, Aż jak sto rogów ozwało się echem. Z westchnieniem jeździec z tych miejsc nieszczęśliwych Odszedł, by szukać orszaku myśliwych, Lecz idąc, często wstrzymywał swe kroki: Tak trudna droga, tak piękne widoki.

XI.

Już blaski dzienne, jak odpływne wały, Z całego nieba na zachód spływały; Nagie skał szczyty i lesiste góry Tlą jeszcze resztą słonecznéj purpury, Kiedy już z głębi zapadłéj doliny, Jak mgła nad wodą, powstawał mrok siny. Ćmiąc wązką ścieżkę, co brzegiem strumienia, Wijąc się różnie i ginąc śród cienia, Wiodła po sękach i odłamach skalnych, U stóp tysiąca skał piramidalnych, Co ostrym szczytem wybiegłszy nad chmury, Jak ostrza wieżyc gotyckiéj struktury, Sterczą po rogach, jakby twierdz wysokich, Mass granitowych, olbrzymich, szerokich,

Jako ów pomnik grzesznego zamiaru, Czyn dumy ludzkiéj, w dolinach Szinaru. Czoła i boki tych dzikich ogromów, Rozpadłe wiekiem, strzaskane od gromów, Noszą kształt dziwny miast, świątyń, lub domów. Ówdzie się zdają, wypukłe u grzbietów, Wierzchołkiem kopuł lub wschodnich meczetów; Tam nastrzępione, jak chińskie pagody; To znów jak baszty, lub wałów obwody, Lub w fantastyczne połamane łuki — Dzikość natury, wzór arcy-dzieł sztuki! Ani tym zamkom zbywa na sztandarach: Tu bluszcz swe sploty rozwiesił po szparach, Tam bujne krzewy, tam zielone drzewa, Lub chwast wysoki z wiatrami powiewa.

XII.

Z dziką hojnością natura wesoła Rozsiała spodem i kwiaty i zioła. Tu polna róża szkarłatem rumieńca Płonie w objęciach głogu oblubieńca; Tam przy fijołku konwalja dzika Śnieżystém czołem nad mchy się wymyka. Bluszcze, powoje, wrzos, cząbry i ślazy, Ścieląc się, wisząc, lub pnąc się na głazy, Mieszają różnie swe barwy i wonność, Barwiąc skał nagość, lub darni zieloność.

Z wierzbami brzoza płacząca pospołu Liśćmi z traw rosę zamiata u dołu; Wyżéj dąb, wiatrów wojownik wysoki, Krętym korzeniem rozsadza opoki; A wyżéj jeszcze, piętrzące się jodły Szczyt swój posępny ku niebu wywiodły, Lub zgięte burzą od skały do skały, Nad przepaściami jak mosty wisiały. Aż gdzie najwyżéj wierzchołki skał wzbite, Tlące się słońcem, łub śniegiem okryte, Podróżny ledwo mógł dojrzeć u szczytów Tło zwierciadlane niebieskich błękitów. Wszystko tak dzikie, tak cudne zarazem, Ze snów czarownych być zda się obrazem.

XIII.

Środkiem wąwozu, wązki, zabrzeżysty, Sączył się strumień, spokojny i czysty. Głąb jego z razu i płytka, i kręta, Ledwoby dzikie uniosła kaczęta; Ale wnet ginąc pod niskich wierzb szczytem, Zasilon źródłem w ich gęstwie ukrytém, Szerszém już z cienia wychodzi korytem, W ciemno-przejrzystych malując kryształach Skały, i drzewa rosnące po skałach. I coraz szerszy, im coraz szedł daléj. Ryjąc się głębiéj, i błyszcząc wspanialéj, Wzbiera nad brzegi, i wkoło oblewa Nadbrzeżne skały, pagórki i drzewa,

Tak, że zdaleka wydają się z wody Jak gruzy zamków, lub wysep ogrody. Strumień grunt coraz bystrzejszym rwąc prądem, Co krok to daléj rozłącza je z lądem, Aż wszystkie strugi złączywszy znów w biegu, Zalewa wąwóz od brzegu do brzegu, I połyskując wód gładkich przestworem, Małém Trosachu staje się jeziorem.

XIV.

By wyjść z wąwozu, strzelec pełen trwogi Nie widzi żadnéj ni ścieżki, ni drogi, Chyba się musi, z potrzeby zuchwały, Piąć po urwiskach przepaścistéj skały. Po drzew korzeniach, jak szczeblach drabiny, Chwytając ręką gałęzie jedliny, Wdarł się nakoniec na szczyt — zkąd u spodu, Tuż pod nim, w blasku jaskrawym zachodu, Jakby ze stali zwierciadło ogniste, Widać Katrinu jezioro przejrzyste: Pomiędzy wzgórza, rosnące po bokach, W kształtnie kręconych rozlane zatokach, Pocieniowane cieniem wysp kwitnących, Na tle błękitu wód zieleniejących, I gór, co jakby olbrzymy-strażnicy, Z dwóch stron zaklętéj strzegą okolicy. Z południa Benwen, zamglony u szczytów, Piętrząc się w massy skruszonych granitów, Zwala na brzegi swe gruzy i głazy, Istne zniszczenia i ruin obrazy,

I czarnym borem nawisły po wierzchu, Mroczy się cieniem przedwczesnego zmierzchu; Gdy od północy, nad białe obłoki Wzbity Benanu wierzchołek wysoki, Nagi, lecz kształtem powabny dla oczu, Kąpie się w jasném powietrza przezroczu.

XV.

Długo podróżny, wzruszony, zdumiały, Patrzał na wszystko z wierzchołka swéj skały. „O! co za cuda w tych miejscach — zawołał — „Kunszt albo przepych potworzyćby zdołał! „Na téjby górze stanął zamek zbrojny, „W tym dole niewiast pałacyk spokojny; „Z owéj dąbrowy, z za drzew tego boru, „Błysłyby wieże białego klasztoru! „O! jak wesoło dźwięk trąby myśliwéj „Budziłby z rana te lasy i niwy; „Jak wdzięcznie piosnka miłosna wieczorem „Brzmiałaby z arfą nad cichém jeziorem! „Lub gdy śród nocy, w swéj pełnéj pogodzie, „Księżyc w zamglonéj przegląda się wodzie, „Jak uroczyście, z za mrocznych drzew boru, „Płynąłby z echem daleki śpiew chóru, „Gdy dzwon posępny, brzmiąc głucho w dąbrowach, „W tychby gdzieś górach, lub na tych ostrowach, „Budził świętego pustyni mieszkańca, „Do rozmyślania i modłów różańca! — „Wtedyby trąba, i arfa, i dzwony, „Wtedy uprzejma gościnność w te strony

„O każdéj porze nęciłyby co dnia, „Obłąkanego, jak dziś ja, przychodnia!…

XVI.

„Ha! wtedy mógłbym cieszyć się z obłędu. „Lecz dziś! — przeklęta porywczość zapędu! — „Jak ów pustelnik, com roił w marzeniu, „Muszę pomyśleć o nocném schronieniu, „I wodę suchym zakąsiwszy chlebem, „Spać gdzieś na ziemi pod gwiaździstém niebem. „Ale to mniejsza! na łowach i wojnie, „Fraszka o miękkość, byle spać spokojnie! „Noc letnia w świeżym przepędzona lesie „Rzeźwość i ciału i myślom przyniesie. „Lecz wiem, że w dzikich tych górach i kniejach, „Nie brak na zbójcach i śmiałych złodziejach; „Spotkać ich nocą wśród tego ustronia, „Gorsza, niż stracić jelenia lub konia! — „Zatrąbię! — może kto z mych towarzyszy — „Lecz jeśli horda trąbienie posłyszy?… „Ha! darmo!… ufam w ostatecznéj toni „Że mię odwaga i miecz mój obroni!“

XVII.

Ujął więc trąbkę, i zagrał w nią znowu. Wtém patrz! — wprost z wyspy naprzeciw parowu, Cichéj i pustéj; z za nagich skał zrębu, Z pod cienia liści zielonego dębu, Wybiegła łódka, polotna i szparka. W niéj jedna tylko dziewica-żeglarka,

Zręczném się wiosłem sterując w swéj drodze, Gnała ją szybko ku bliskiéj odnodze, Gdzie wierzb zielonych rozwisłe warkocze Fala w swém łonie odbija i płócze, I z cichym szmerem pluskając o brzegi, Kona na piaskach, błyszczących jak śniegi. Właśnie pod łodzią zaskrzypiał żwir biały, Gdy strzelec szybko zstąpiwszy ze skały, Stanął zakryty pomrokiem wieczora, By się przypatrzyć téj Nimfie jeziora. Dziewica zda się czekała śród ciszy, Aż znów powtórny dźwięk trąbki usłyszy. Z wzniesioném czołem, z wytężonym wzrokiem. Jakby coś słysząc w milczeniu głębokiém, Z powiewnym włosem, rozwianym w pośpiechu, Z otworzonemi usty — bez oddechu. Stała jak posąg; — z postawy, z oblicza, Rzekłbyś, że grecka bogini dziewicza, Czarownych brzegów Najada strażnicza.

XVIII.

Lecz nigdy nawet dłót greckich rzeźbiarzy, W Gracyach, w Nimfach, w boginiach ołtarzy, Nie stworzył cudniéj kibici ni twarzy! Cóż ztąd, że słońca gorące pogodyTłem jakby cienia powlokły jagody? Trud co jéj lica zapalał płomieniem, Sprawiał zarazem, że z prędkiém westchnieniem, Nad rąbek szaty, jak fala z za brzegu, Błyskała coraz pierś bielsza od śniegu.

Cóż, że uczony mistrz sztucznych poskoków W muzyczne miary nie wkładał jéj kroków? Nigdy krok szybszy migając przez wrzosy, Lżéj porankowéj nie otrząsł z nich rosy; Najmniéjszy kwiatek, jak wiatru tchem zgięty, Z pod stóp jéj znowu powstawał niezmięty. Cóż, że z ust czasem, z wdziecznemi ich słowy, Zabrzmi ton prosty góralskiéj wymowy? Głos jéj tak słodki, tak miły dla ucha, Że słuchacz nie śmie odetchnąć, gdy słucha.

XIX.

Wodza być córką zdaje się dziewica. Lśniąca przepaska, co skroń jéj oświéca, I pled jedwabny płynący z jéj ramion, I złota klamra, należą do znamion. I rzadko wstążka wiła się śród cieniów Tylu i takich warkocza pierścieniów, Jak te, z pod których łabędzia jéj szyja, Jak śnieg z pomiędzy piór kruczych przebija. Rzadko pled w swoje fałdy tajemnicze Tulił cudniejsze powaby dziewicze; A nigdy klamra, swym blaskiem gwiaździstym, Nie połyskała nad sercem tak czystém. By zgadnąć w głębi skarb uczuć bez ceny, Dość jest raz spojrzeć w źrenice Heleny. Nie tak Katrinu zwierciadło przejrzyste Odbija jasno swe brzegi kwieciste, Jak się w tych źrenic swobodzie dziecinnéj, Maluje każda myśl duszy niewinnéj:

Czy się w niéj radość zaśmieje wesoła, Czy żal lub litość łzę z oka wywoła, Czy prędka wdzięczność doznanéj dobroci Myśl rozrzewnioną ku niebu obróci; Czy powieść krzywdy, lub widok przemocy, Oburzy wolny duch córek północy. Jedno jest tylko czucie, co trwożliwa, Z dziewiczą dumą, dziewica ukrywa, Choć nie mniéj czysty blask jego płomienia — Trzebaż to czucie nazywać z imienia?

XX.

Zniecierpliwionéj okolném milczeniem, Z ust koralowych głos zabrzmiał ze drżeniem: „Ojcze!“ krzyknęła; a wiatry na skały Harmonijnemi dźwiękami powiały. Słucha — nic wzajem nie mąci milczenia. „Tyżeś Malkolmie?“ — dźwięk tego imienia Z tak niewyraźnym z ust wypadł pośpiechem, Że skały złowić nie mogły go echem. — „Jestem podróżny;“ rzekł strzelec nieśmiało, Wychodząc z miejsca gdzie krył się za skałą. Szybko dziewica, za wiosła zamachem, Na głąb w swéj łódce odbiegła z przestrachem, I zapłoniona, na piersi wzburzonéj Stuliła rąbek rozwianéj zasłony; Tak pierzcha łabędź spłoszony od brzegu, Tak gładząc pióra wstrzymuje się w biegu. Bezpieczna wtedy, choć jeszcze nieśmiała, Wsparłszy się wiosłem, na gościa patrzała.

Nie taką postać, nie takie miał lice, By się go długo lękały dziewice.

XXI.

Na wzniosłe czoło i na twarz namiętną, Wiek męzki włożył rozmyślania piętno, Nie starł z nich jednak swobodnéj szczerości, Ani zapału i ognia młodości. W rysach tchnie trefność i wesołość pusta, Dumę zdradzają śmiejące się usta, I widać z oka, co błyska i gore, Serce do gniewu i miłości skore. Wzrost kształtny, w miarach zarówno stosownych Do zręcznych igrzysk i trudów gwałtownych. I chociaż strzelcem jest tylko z ubioru, Choć nie ma broni, prócz strzelca klajmoru: Wyniosłość oczu i wzrok ich płomienny, Tak znaczą męztwo i zapał wojenny, Że rzekłbyś w mitrze lub zbroi rycerza, Na polu bitew być wodzem zamierza. Krótko swe dzienne wspomniawszy przygody, Mówił o braku gościnnéj gospody. W łagodnym głosie i mowie dobornéj Tchnął wdzięk i gładkość zalotności dwornéj, Lecz z tonu, z giestów — choć to chciał pokrywać, Znać, że nie prosić zwykł — lecz rozkazywać.

XXII.

Dziewica grzecznéj wysłuchawszy mowy, Wdzięcznemi wzajem ozwała się słowy, Że dla zbłąkanych śród gór tych wieczorem, Domy góralów są zawsze otworem. „Ani sądź, gościu, że niespodziewanie„Nasze samotne nawiedzisz mieszkanie. „Od rana dzisiaj, nim wiatr obwiał rosy, „Łoże miękkiemi nasłano ci wrzosy: „Na twoję ucztę, liść owych modrzewi „Zlała krew głuszców i dzikich cietrzewi, „I nasze sieci szerokie o wschodzie „Nie nadaremnie brodziły po wodzie.“ — — „Z żalem,“ rzekł strzelec, „lecz czuję powinność, „Bym twoję w błędzie oświecił gościnność. „Obcy, nie roszczę praw do uprzejmości, „Z jaką znać czekasz zaproszonych gości. „Rzucony trafem śród tego ustronia, „Straciwszy drogę, przyjaciół, i konia, „W górach tu waszych nieznany nikomu, „Nie miałem wstąpić do żadnego domu, „Ażem obaczył ze skał tych wyżyny, „Czarowną Wróżkę téj czarów krainy.“ —

XXIII.

— „Wierzę,“ odparła dziewica z uśmiechem, Łódź swą do brzegu zbliżając z pośpiechem:

„Wierzę, żeś z rana nie myślał wieczorem „Nad Loch-Katrinu nocować jeziorem. „Ale jest człowiek, co przyjście twe wiedział. „Allan-Ban wczora już je przepowiedział; „Bard białowłosy, któremu widzenia„Zwiastują przyszłość i bliskie zdarzenia. „Wczoraj on widział zły koniec twych łowów, „Śmierć twego konia śród dzikich parowów; „Opisał, mówiąc że zbłądzisz w te strony, „Rysy twe, postać, i strój twój zielony, „I złotą trąbkę z jedwabnym kutasem, „I nóż myśliwski, co nosisz za pasem, „I tę twą czapkę z piór czaplich ozdobą, „I dwa psy czarne, co idą za tobą. „W domu téż kazał nie szczędzić zachodu, „By uczcić gościa z wysokiego rodu. „Ja, wyznać muszę, nieskora do wiary, „Choć nieraz jego sprawdziły się mary, „Słysząc dźwięk trąbki, myślałam wesoła, „Że to mój ojciec, jak zwykle, mię woła.“ —

XXIV.

Gość się uśmiéchnął. —„Jeżeli wiedziony„Wyższym wyrokiem, przychodzę w te strony, „Ufam, że prorok zapytać pozwoli, „W czém mam dopełnić przeznaczenia woli? „Na tysiąc przygód ważę się ochoczy, „Skoro twe piękne zachęcą mię oczy. „Tymczasem, pozwól jeżeli się godzi, „Bym cię wyręczył w sterowaniu łodzi!“ —

Z przekąsem Nimfa — gdy wziąwszy jéj wiosło, Znać że mu nowe rozpoczął rzemiosło — Śmiała się patrząc, jak ramię wysilał, I jak się wstydził, że czółnem przechylał. Lecz męzka siła brak wprawy zmniejszała: Łódź, choć się chwiejąc, leciała jak strzała, A w ślad jéj, skomląc, nie rade z ochłody, Szły wpław ogary, pysk wznosząc nad wody. Nie wiele razy dłoń w pracy swej skora, Rozbiła wiosłem zwierciadło jeziora, Gdy łódź, przemknąwszy około skał zrębu, Wbiegła w cień liści zielonego dębu.

XXV.

Gość szybko wyspę obejrzał tymczasem. Brzeg był zarosły murawą i lasem, Lecz nigdzie domu, ni ścieżki, ni drogi, Żadnego śladu rąk ludzkich, ni nogi. Aż mu dziewica wskazała tór mały. Przez las w głąb wyspy wiodący na skały, I z skał w zieloną schodzący dąbrowę, Pomiędzy wierzby i gaje brzozowe. Tam pod ich cieniem, ktoś, znać niespodzianie, Na prędce wiejskie zbudował mieszkanie.

XXVI.

Dom był przestronny, lecz dziwny z pozoru, Prosta struktura, bez sztuki, ni wzoru.

Stawiony z drzewa, jakie w okolicy Najłatwiéj mieli spieszni budownicy. Pnie smolnych sosen i surowych dębów, Sklutem zaledwo ściosane u zrębów, Ocięte z sęków, lecz korą odziane, Na wzrost wysoką tworzyły w krąg ścianę, Któréj szerokie czeluście i szpary, Zmieszany z gliną zatykał mech szary. Z drzew cieńszych sosen, odartych z swéj kory Belki i krokwie, spojone u góry, Dzierżą nad domem dach jego poziomy, Wiązany z snopków gałęzi i słomy. Obok drzwi domu, dwa z darni siedzenia Wiejski nad gankiem przysionek ocienia, Pokryty korą z gładkich lip surowych. Wsparty na białych kolumnach brzozowych, Po których dłonie Heleny pieszczone Puściły wiankiem powoje zielone, I girlandami osnuły w około Bluszcz i barwinek kwitnący wesoło, Co się tak wdzięcznie swym kwiatem rumieni, Że go lud prosty zwie: Panną w zieleni; I inne ziela, co liśćmi wiotkiemi Pną się do góry, lub pełzną po ziemi. Pod tym przysionkiem stanąwszy dziewica, Rzekła, z uśmiechem odwracając lica: „Wzywaj, rycerzu, swéj Damy i Świętych, I wstępuj śmiało do progów zaklętych!“ —

XXVII.

— „Idąc za tobą, innego Anioła, „Ni innéj Damy nikt wzywać nie zdoła!“ — Rzekł, i wszedł za nią: — wtém głośny brzęk stali, Jakby szczek miecza rozległ się po sali. Warem krwi serce przychodnia nabiegło; Lecz wnet ze wstydem omyłkę spostrzegło, Gdy tuż u wnijścia, na cegłach podłogi, Ujrzał miecz nagi, przyczynę swéj trwogi, Wypadły z pochwy, zwieszonéj z niechcenia Na sękowatych rosochach jelenia. Bo w krąg po ścianach, za gmachu sprzęt cały, Wojny i łowów trofea wisiały: Tu hełm, tam puklerz, tam oszczep strzelecki, Ówdzie łuk, kołczan, lub miecz staroświecki. Tu dzik kłem błyska z pod zbroi rycerza, Daléj wilk białe swe zęby wyszczerza; Po nad pstrym rysiem rozpiętym na dole, Sterczą łby łosie łub rogi bawole; Obok wojenne chorągwie podarte, Z których znać jeszcze krwi ślady niestarte, I skóry różnych barw, kształtów, i cieniów, Sarn, żubrów, lisów, niedźwiedzi, jeleniów, Porozwieszane dziwnie, rozmaicie, Tworzyły dzikie ścian szorstkich obicie.

XXVIII.

Gość rzucił wkoło oczyma bystremi, Gdy się schylając podnosił miecz z ziemi;

I musiał dobrze natężyć moc dłoni, By dźwignąć ciężar i długość téj broni. Ważąc ją w ręku i mierząc oczyma: „Jednego tylko, rzekł, znałem olbrzyma, „Coby bez czarów, ramieniem człowieczém, „Mógł w pośród bitwy wywijać tym mieczem!“ — Twarz się dziewicy rumieńcem powlekła, I wpół z westchnieniem, wpół z uśmiechem rzekła: „Widzisz, rycerzu, miecz czarnoksiężnika, „Co mię w tym zamku zaklętym zamyka; „A tak nim łatwo wywija nad głową, „Jak