Kawaler de Maison-Rouge - Aleksander Dumas (ojciec) - ebook

Kawaler de Maison-Rouge ebook

Aleksander Dumas ojciec

0,0

Opis

Kawaler de Maison-Rouge” to powieść Aleksandra Dumasa (ojca), francuskiego pisarza i dramaturga, autor “Hrabiego Monte Christo” i “Trzech muszkieterów”.

Powieść ta opisuje ostatnie miesiące życia królowej Marii Antoniny i nieudany spisek mający na celu jej uwolnienie. Z uwagi na kontynuację losów królowej, powieść jest czasami uważana za kontynuację cyklu "Pamiętniki lekarza", jednak poza postaciami historycznymi (m.in. Maria Antonina, Simon) nie występuje w niej żaden z bohaterów "Pamiętników lekarza".


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 372

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Aleksander Dumas (ojciec)

Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-385-5
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

I

OCHOTNICY

Działo się wieczorem 10-go marca 1793-go roku.

 Na wieży kościoła Panny Marji wybiła godzina dziesiąta, a każdy dźwięk pojedyńczy zegara, rozlegał się w powietrzu smutny, monotonny, drgający.  Inny był wówczas Paryż, niźli go dzisiaj znamy; dziś oślepia on wieczorem tysiącami ogni, odbijających się w złocistem jego błocie, dziś pełen jest zajętych przechodniów, radosnych szeptów, ma liczne przedmieścia, jest szkołą zuchwałych sporów, śmiałych występków, piecem o tysiącu kominach; wówczas zaś było to miasto wstydliwe, bojaźliwe, pracowite, którego mieszkańcy, przebiegając kiedy niekiedy z jednej ulicy na drugą, kryli się w zakątkach lub pod własne bramy, na kształt zwierzyny, co obsaczona przez strzelców, we własnej norze dusić się daje.  Przez skazanie na śmierć króla Ludwika XVI, Francja zerwała z całą Europą. Do trzech nieprzyjaciół, z któremi naprzód walczyła, to jest: Anglją, Holandją i Hiszpanją, Szwecja tylko i Danja zachowały dawną swą neutralność, z powodu względów na działania ówczesnej władczyni północnego mocarstwa.  Położenie Francji było przerażające. Mniej pogardzana dla swej fizycznej potęgi, lecz także mniej poważana dla swej potęgi moralnej, od czasu wrześniowej rzezi i egzekucji w dniu 21-go stycznia, blokowana była literalnie przez całą Europę, niby proste miasto. Na brzegach jej widziano Anglję, na Pirenejach Hiszpanję, na Alpach Austrję i Piemont, na północnych prowincjach ciążyły Holandja i Prusy, a jednym tylko punktem, pomiędzy górnym Renem a Escaut, dwakroć sto tysięcy żołnierza postępowało przeciw rzeczpospolitej.  Tkliwa, jak każde ożywione ciało, Francja, we właściwem swem sercu, to jest w Paryżu, boleśnie uczuwała każdy cios, jaki jej z najodleglejszych punktów zadawały napady, bunty lub zdrady. Każde zwycięstwo wywoływało buntowniczą radość, każda porażka rodziła pełne zgrozy powstania. Łatwo więc pojąć, jakiego zgiełku powodem były wiadomości o niepowodzeniach, których doznawaliśmy pokolei.  Cóż to takiego miało miejsce w Paryżu wieczorem 10-go marca i co sprawiało, że wśród tej wilgotnej ciemności, wśród tak groźnego milczenia, domy przeznaczone do chronienia w sobie istot żyjących, teraz nieme i ponure, raczej podobne były do grobów samemi tylko umarłymi zaludnionych?  W rzeczy samej, silne patrole gwardji narodowej pod przewodnictwem wysłanych na zwiady, z nadstawionemi bagnety wojska obywatelskie, sekcje na los szczęścia uzbrojone i ściśnięte jedne o drugie, żandarmi przeglądający zakątki każdej bramy lub każde otwarte przejście, stanowili jedynych mieszkańców miasta, którzy śmieli wyjść na ulicę, tak dalece własne natchnienie przekonywało wszystkich, że się knuje jakaś rzecz straszna, nieznana.  Tego to więc wieczoru, kiedy Paryż padł łupem panicznej trwogi, tak często wznawianej, że powinien był być mniej więcej do niej przyzwyczajony, tego wieczoru, kiedy głucho mówiono o potrzebie wyrżnięcia oziębłych rewolucjonistów, którzy po większej części warunkowo głosując za śmiercią króla, dziś wahali się wyrzec o śmierci królowej, więzionej w Tempie wraz z dziećmi i beatową, — jakaś kobieta owinięta w salopę koloru lila w czarne cętki, ukrywszy, a raczej zanurzywszy głowę w kapturze tej salopy, przesuwała się wzdłuż domów ulicy św. Honorjusza; chroniąc się to w głębi jakiej bramy, to za rogiem muru, ilekroć zdała dostrzegła nadchodzący patrol, stojąc nieruchoma jak posąg, zatrzymując oddech, aż póki, patrol nie przejdzie, i wówczas dopiero znowu biegnąc szybko i niespokojnie, póki nowe tego rodzaju niebezpieczeństwo nie zmusiło ją powtórnie do milczenia i nieruchomości.  Takim sposobem, dzięki przedsiębranym ostrożnościom. przebiegła już była bezkarnie część ulicy św. Honorjusza, gdy nagle na rogu ulicy de Grenelle, wpadła nie w ręce patrolu, lecz w ręce małego oddziału dzielnych ochotników, którzy obiadowali w składzie zbożowym, a których patrjotyzm bardziej jeszcze podżegały liczne toasty wznoszone na cześć przyszłych zwycięstw.  Biedna kobieta krzyknęła i usiłowała umknąć przez ulicę du Coq.  — Hej! hej! obywatelko! zawołał przywódca ochotników, już bowiem, wedle wrodzonej człowiekowi potrzeby posiadania dowódców, zacni ci patrjoci wybrali sobie naczelnika — hej! hej! a dokąd to?  Uciekająca nie odpowiedziała, lecz ciągle biegła.  — Pal!... zawołał przywódca; to mężczyzna przebrany! to uciekający arystokrata!  I brzęk dwóch czy trzech strzelb nieregularnie opadających na niepewne ręce, oznajmił biednej kobiecie, że zabierano się do wykonania nieszczęsnego ruchu.  — Nie! nie!... zawołała nagle, zatrzymawszy się i wracając, — nie, obywatelu, mylisz się; jam nie mężczyzna...  — A więc przystąp... rzekł przywódca i odpowiadaj kategorycznie. Dodąkże to idziesz, nocna piękności?  — Ależ, obywatelu, ja nigdzie nie idę... ja powracam.  — Jak na uczciwą kobietę, to zapóźno nieco powracasz, obywatelko.  — Idę od chorej krewnej.  — Biedna mała kotka... powiedział przywódca, machnąwszy ręką tak, że przelękła kobieta żywo odskoczyła; a gdzie masz kartę?  — Kartę? Jakto, obywatelu? Co przez to rozumiesz i czego żądasz ode mnie?  — Czy nie znasz dekretu gminy?  — Nie.  — Słyszałaś przecież, jak go obwoływano?  — Wcale nie. Cóż to znowu za dekret, mocny Boże?  — Naprzód, już się teraz nie mówi Bóg, lecz Najwyższa Istota.  — Przepraszam. Omyliłam się. To stary nałóg.  — Mówiłem, że dekret Gminy zabrania wychodzić po godzinie dziesiątej wieczorem baz karty obywatelskiej. Czy masz ją?...  — Niestety!... nie mam.  — Zapomniałaś jej u twej krewnej?...  — Nie wiedziałam, że trzeba wychodzić z taką kartą.  — A więc zajdźmy do najbliższego posterunku, tam wytłumaczysz się grzecznie przed kapitanem, a jeżeli będzie z ciebie kontent, każe cię dwom żołnierzom odprowadzić do domu; jeżeli nie, zatrzyma cię aż do czasu powzięcia dokładniejszych informacyj. Na lewo zwrot, krokiem podwójnym, naprzód, marsz!...  Z okrzyku przerażenia jaki wydała uwięziona, przywódca ochotników wniósł, że biedna kobieta mocno się lękała tego środka.  — Oho!... rzekł, jestem pewien, żeśmy jakąś znakomitą zwierzynę złowili. No, dalej w drogę, moja mała! I przywódca schwycił rękę podejrzanej, wziął ją pod ramię i mimo krzyków jej i łez pociągnął za sobą do posterunku w pałacu Równości (Palais Egalite). Zbliżali się właśnie ku rogatce des Sergents, gdy nagle wysoki młodzieniec otulony płaszczem pokazał się na rogu ulicy des Petits-Champs, i posłyszał, jak uwięziona błaganiami usiłowała odzyskać wolność. Ale przywódca ochotników nic na to nie zważając, grubjańsko pociągnął ją za sobą. Kobieta krzyknęła już to z przestrachu, już z bólu. Młodzieniec widział tę walkę, słyszał krzyk, przeskoczywszy więc z jednej strony ulicy na drugą, spotkał się oko w oko z małym oddziałem.  — Co to jest, co robicie tej kobiecie?... zapytał tego, który wyglądał na przywódcę.  — A ty co za jeden jesteś, że śmiesz nas zapytywać?...  Młodzieniec rozpiął płaszcz, a na wojskowym jego mundurze zabłysła szlifa.  — Jestem oficerem, rzekł, jak to widzicie.  — Oficerem... gdzie?...  — W gwardji obywatelskiej.  — Cóż stąd!... cóż nam do tego?... odparł jeden z oddziału, my nie znamy żadnych oficerów gwardji obywatelskiej!...  — Co, co on mówi?... zapytał, drugi przeciągłym i wyłącznie ironicznym akcentem ludu, a raczej pospólstwa paryskiego, skoro się gniewać poczyna.  — On mówi, powtórzył młodzieniec, że jeżeli szlifa nie nakazuje szacunku, dla oficera, to pałasz nakaże szacunku dla szlify.  To mówiąc nieznajomy obrońca młodej kobiety cofnął się krokiem wstecz, odrzucił fałdy swego płaszcza i przy świetle latarni błysnął szerokim i mocnym piechotnym pałaszem. Potem za nagłem poruszeniem, dowodzącem, że nawykł do zbrojnej walki, schwycił przywódcę ochotników za kołnierz jego kapoty i przytykając mu koniec pałasza do gardła, rzekł:  — Teraz pomówmy z sobą po przyjacielsku.  — Ależ obywatelu... odpowiedział przywódca, usiłując mu wyrwać się.  — Ach!... uprzedzam cię, że skoro się tylko ruszysz, skoro się ruszy który z twoich ludzi, natychmiast przeszyję cię mym pałaszem.  Tymczasem dwaj ludzie z oddziału ciągle pilnowali kobiety.  — Pytałeś mię, kto jestem, mówił dalej młodzieniec, chociaż nie miałeś do tego prawa, bo nie jesteś dowódcą regularnego patrolu. Mniejsza jednak oto, wiedz, że nazywam się Maurycy Lindey; dnia dziesiątego kwietnia dowodziłem baterją kanonierów. Jestem porucznikiem narodowej gwardji i sekretarzem sekcji Braci i Przyjaciół. Czy to dosyć?...  — Ach!... obywatelu poruczniku, odrzekł przywódca, ciągle zagrożony ostrzem, które mu coraz bardziej ciężyło, to wcale co innego!... Jeżeli jesteś w istocie tem, czem się mienisz być, to jest dobrym patrjotą...  — Aha, wiedziałem dobrze, że trochę z sobą pogadawszy, wnet się porozumiemy. No, na ciebie teraz kolej, odpowiadaj, dlaczego ta kobieta krzyczała i coście jej zrobili?...  — Prowadziliśmy ją do kordegardy.  — A to dlaczego?...  — Bo nie ma karty obywatelskiej, a ostatni dekret gminy rozkazuje aresztować każdego spotkanego po dziesiątej na ulicach Paryża bez karty obywatelskiej. Miałżebyś zapomnieć, że ojczyzna w niebezpieczeństwie, że czarny sztandar powiewa na ratuszu?...  — Czarny sztandar powiewa na ratuszu i ojczyzna w niebezpieczeństwie, bo bandy niewolników maszerują do Francji, odrzekł oficer, nie zaś dlatego, że kobieta chodzi po ulicach Paryża po godzinie dziesiątej. Lecz mniejsza o to obywatele, gmina wydała dekret, jesteście w waszem prawie i gdybyście mi byli to wszystko odrazu oświadczyli, porozumienie nasze byłoby prędsze i nie tak burzliwe. Dobrze jest być patrjotą, ale nieźle także znać się na grzeczności, a nadto — obywatele winni szanować oficerów, których, jak mi się zdaje, sami mianowali. A teraz prowadźcie sobie tę kobietę, jeżeli tak się wam podobało.  — O!... obywatelu, zawołała zkolei kobieta, która z głęboką trwogą słuchała tego sporu, chwytając Maurycego za rękę. O!... obywatelu!... nie zostawiaj mnie na łaskę tych grubjanów na pół pijanych.  — Dobrze, odpowiedział Maurycy, podaj mi twą rękę, odprowadzę cię wraz z nimi na odwach.  — Na odwach?... z trwogą powtórzyła kobieta, na odwach?... a pocóż mnie tam prowadzić macie, kiedym nikomu nic złego nie zrobiła...  — Zaprowadzą cię na odwach, odpowiedział Maurycy, nie dlatego, abyś co złego zrobiła, nie dlatego, aby przypuszczano, że się złego możesz dopuścić, lecz, że rozkaz gminy zabrania wychodzić bez pozwolenia, a ty go nie masz.  — Ależ ja nie wiedziałam...  — Obywatelko, znajdziesz na odwachu zacnych ludzi, którzy ocenią twoje tłumaczenie... nie powinnaś się ich obawiać.  — Panie... odpowiedziała młoda kobieta, ściskając rękę oficera, nie zniewag się obawiam, lecz śmierci, bo jeżeli zostanę zaprowadzona na odwach, to już będę zgubiona.

II

NIEZNAJOMA

W głosie kobiety tyle było trwogi, a zarazem godności, że Maurycy zadrżał. Ten głos wstrząsający, jak prąd elektryczny przeniknął do jego serca.

 Zwrócił się ku rozprawiającym między sobą ochotnikom. Upokorzeni, że jeden człowiek umiał ich utrzymać w szachu, widocznie chcieli odzyskać swą powagę, było ich bowiem ośmiu przeciw jednemu, a trzech miało strzelby, inni zaś pistolety i piki. Maurycy posiadał tylko pałasz, walka więc nie mogła być równa.  Równie dobrze pojmowała to nieznajoma i zwiesiwszy głowę na piersi, westchnęła.  Wtem na rogu ulicy Bons-Enfants zabłysło kilka luf karabinowych i usłyszano miarowy chód patrolu, który widząc stojącą gromadkę, zatrzymał się o kilka kroków, a kapral zawołał: Kto idzie!...  — Przyjaciel!... odrzekł Maurycy. Przyjaciel!... zbliż się tu Lorin.  Ten, który rozkaz taki otrzymał, żywo zbliżył się na czele swoich ośmiu żołnierzy.  — Czy to ty, Maurycy?... spytał kaprala!... rozpustniku, co robisz o tej godzinie na ulicy?...  — Widzisz, że wychodzę z posiedzenia Braci i Przyjaciół.  — Tak... i udajesz się na posiedzenie sióstr i przyjaciółek, znamy się na tem.  — Nie, mylisz się przyjacielu; powracałem wprost do siebie i oto spotkałem na drodze obywatelkę, wydzierającą się z rąk obywateli ochotników; podbiegłem i spytałem, dlaczego ją aresztowano?...  — Poznaję cię teraz, rzekł Lorin. Taki to charakter francuskich rycerzy.  Potem, odwracając się do ochotników spytał:  — A dlaczego aresztowaliście tę kobietę?  — Jużeśmy to powiedzieli porucznikowi, odrzekł przywódca małego oddziału, bo nie miała karty bezpieczeństwa.  — O! o! rzekł Lorin, to ci wielka zbrodnia.  — Nie wiesz więc, jaki jest rozkaz Gminy? spytał przywódca ochotników.  — Prawda! prawda! ale jest drugi rozkaz, który znosi tamten:

Bo miłość wyrok wydala,Że nawet i na ParnasiePiękność i młodość będzie miałaWolny przystęp w każdym czasie.

 — I cóż ty na ten rozkaz obywatelu? ja mniemam, że jest bardzo trafny.  — Prawda, ale nie jest on ostateczny. Najprzód nie był ogłoszonym w Monitorze, powtóre nie jesteśmy wcale na Parnasie, potrzecie teraz noc, a wreszcie obywatelka nie jest może ani młoda, ani ładna, ani miła.  — Założę się, że przeciwnie, podchwycił Lorin. No, obywatelko przekonaj mnie, że mam słuszność, podnieś twój woal i niech wszyscy osądzą, czy te wiersze mogą ciebie dotyczyć?...  — O! panie, zawołała młoda kobieta, tuląc się do Maurycego, broniłeś mnie przeciw twym nieprzyjaciołom, broń że teraz przeciw przyjaciołom, błagam cię!...  — Widzicie, rzekł przywódca ochotników, jak ona się kryje. To musi być szpieg arystokratów, albo nocny włóczęga, ladaco jakieś...  — Oh! panie, zawołała młoda kobieta stojąc przed Maurycym i odsłaniając twarz młodej i cudnej piękności. O! spojrzyj na mnie, czym podobna do tego, co oni mówią?  Maurycy patrzył jak oczarowany. Nigdy nie marzył o podobnym widoku. Lecz widok ten trwał ledwie chwilę, nieznajoma równie szybko twarz swoją znowu zakryła.  — Lorin, rzeki Maurycy, powiedz, że sam zaprowadzisz aresztowaną na odwach!... masz do tego prawo, jesteś naczelnikiem patrolu.  — Dobrze, odpowiedział młody kapral, rozumiem cię nieco.   I, zwracając się do nieznajomej dodał:  — No, no, moja piękna, ponieważ nie chcesz nas przekonać, musisz się udać z nami.  — Nic z tego nie będzie... odrzekł przywódca pierwszego oddziału, ona do nas należy, my więc ją zatrzymamy.  — Ej! obywatele, obywatele... odezwał się Lorin, jak widzę to się pogniewamy.  — Gniewajcie się, lub nie, do licha! to mi wszystko jedno. My jesteśmy prawdziwi żołnierze rzeczypospolitej i kiedy wy patrolujecie po ulicach, my musimy przelewać krew naszą na granicach.  — Strzeżcie się, abyście jej tu po drodze nie przeleli, obywatele, a to bardzo łatwo może nastąpić, jeżeli nie będziecie grzeczniejsi.  — Grzeczność to rzecz arystokratów, a my jesteśmy sankiuloci, odparli ochotnicy.  — No, no... rzekł Lorin, nie mówcie przy pani o podobnych rzeczach. Może ona angielka. Nie gniewaj się o to przypuszczenie, mój piękny ptaszku, dodał uprzejmie zwracając mowę do nieznajomej.  — Pani... rzekł Maurycy, widzisz, na co się zanosi, za pięć minut tych kilkunastu ludzi będzie się zabijało dla pani. Czyż sprawa tych, którzy cię bronić pragną zasługuje na przelew krwi?  — Panie... odpowiedziała nieznajoma załamując ręce, tylko jedną rzecz wyznać panu mogę, że jeżeli każesz mnie aresztować, sprowadzi to dla mnie i dla innych tak wielkie nieszczęścia, że wolę, abyś mnie przebił bronią, którą trzymasz w ręku i trupa mego wrzucił w Sekwanę, niżeli miał mnie opuścić.  — Ha! dobrze... odrzekł Maurycy. Biorę wszystko na siebie.  I puściwszy ręce pięknej nieznajomej, które trzymał w swoich, rzekł do gwardzistów narodowych:  — Obywatele! jako wasz oficer, jako patrjota, jako francuz, rozkazuję wam, abyście bronili tej kobiety. A ty, Lorin, jeżeli który z tych łotrów piśnie choć słowo, na bagnet go!  — Za broń! Lorin zakomenderował.  — O! Boże! Boże; zawołała nieznajoma, osłaniając głowę kapturem i opierając się o kamienny słupek. O Boże! miej mię w Twojej opiece!  Ochotnicy starali się uszykować obronę. Jeden z nich strzelił nawet z pistoletu, a kula przeszyła kapelusz Maurycego.  — Do ataku broń!... rzekł Lorin. Tram, tam, tam, tram...  I wśród ciemności nocnej wszczęła się walka i zamieszanie, słyszeć się dało parę wystrzałów z ręcznej broni, potem krzyki, przekleństwa; nikt jednak na miejsce bójki nie przybył, bo jak wspomnieliśmy, krążyły głuche wieści o rzezi, mniemano więc może, że to jej początek. Kilka okien wprawdzie otworzyło się, lecz je natychmiast zamknięto. Ochotnicy mniej liczni i nie tak dobrze uzbrojeni, w jednej chwili stali się niezdatnymi do boju.  — A co... odezwał się Lorin, spodziewam się, że teraz będziecie łagodni, jak baranki. Co do ciebie, obywatelu Maurycy, zobowiązuję cię odprowadzić tę kobietę na ratusz. Jesteś za nią odpowiedzialny, pojmujesz?  — Pojmuję... odrzekł Maurycy i dodał po cichu: A hasło?  — Tam do djabła... szepnął Lorin drapiąc się w ucho, hasło!...  — Może boisz się, abym go nie użył na złe?  — O! na honor... przerwał Lorin, użyj go jak chcesz: wszak to twoja rzecz.  — Powiesz więc?... rzekł znowu Maurycy.  — Zaraz, ale pozwól niech się pozbędziemy wprzód tych włóczęgów. A potem, zanim się rozstaniemy, mam ci udzielić jeszcze jedną dobrą radę.  — Dobrze, zaczekam.  Lorin wrócił ku swym gwardzistom, którzy ciągle trzymali ochotników w oblężeniu.  — No, cóż, czy dosyć już macie teraz?... spytał.  — Dosyć, dosyć, ty psie żyrondystowski!... odparł przywódca.  — Mylisz się mój przyjacielu... spokojnie rzeki mu Lorin, jesteśmy lepsi od ciebie sankiuloci, bo należymy do klubu Termopilistów, któremu patrjotyzmu nikt nie zaprzeczy, jak się spodziewam. Kaź odjeść obywatelom, mówił dalej Lorin.  — Jednak, jeżeli ta podejrzana kobieta...  — Gdyby była podejrzana, byłaby już uciekła podczas utarczki, zamiast czekać końca, jak widzisz. Zresztą, przekonamy się o tem, bo przyjaciel mój, odprowadzi ją do ratusza, a my tymczasem wstąpimy gdzie napić się za pomyślność narodu.  — Wstąpimy napić się?... powtórzył przywódca.  — Tak jest, mam wielkie pragnienie, a znam ładny handelek przy ulicy Thomas du Louvre.  — A czemużeś tego od razu nie mówił, obywatelu? Żałujemy mocno, żeśmy zwątpili o twoim patrjotyzmie; no, ale teraz, w imię narodu i prawa uściskajmy się.  — Uściskajmy się... rzekł Lorin.  To mówiąc ochotnicy z zapałem ucałowali gwardzistów narodowych. W owym czasie równie chętnie ściskano się jak zabijano.  — A teraz przyjaciele.. zawołały oba razem połączone oddziały, na róg ulicy Thomas du Louvre.  — A my? żałośnie odezwali się ranni. Mieliżbyście nas tu zostawić?  — Ma się rozumieć!... rzekł Lorin, zostawimy dzielnych, którzy przez pomyłkę polegli w walce ze współziomkami i potrjotami. No, ale przyślemy tu wam nosze, a tymczasem dla rozrywki zaśpiewajcie sobie.  Potem zbliżywszy się do Maurycego, który wraz z nieznajomą stał na rogu ulicy du Coq, podczas gdy gwardziści i ochotnicy prowadząc się pod ręce, zmierzali ku placowi Palais-Egalite dodał:  — Maurycy, przyrzekłem dać ci radę, jest ona następująca: Pójdź raczej z nami, a nie kompromituj się odprowadzaniem tej obywatelki, która wprawdzie wydaje się bardzo zachwycającą, ale także i tembardziej podejrzaną; bo zachwycające kobiety, które o północy biegają po ulicach Paryża...  — Panie... rzekła kobieta, błagam cię nie sądź o mnie z powierzchowności.  — Najprzód, pani mówisz „panie“, co jest bardzo źle, rozumiesz, obywatelko? No ale i ja mówię ci także, pani...  — Tak jest, masz słuszność, obywatelu, ale dozwól twemu przyjacielowi spełnić dobry uczynek.  — Maurycy! Maurycy... rzekł Lorin, rozważ co czynisz; narażasz się strasznie!...  — Wiem o tem; odpowiedział młodzieniec; ale cóż chcesz! jeżeli opuszczę tę biedną kobietę, pierwszy lepszy patrol znowu ją zaaresztuje.  — O! tak, tak, kiedy tymczasem przy tobie, panie, chciałam mówić, przy tobie obywatelu, będę ocalona.  — Słyszysz, powiada, że będzie ocalona! podchwycił Lorin. Więc grożą jej jakieś wielkie niebezpieczeństwa?  — No, no, mój kochany Lorin... odparł Maurycy, bądźmy sprawiedliwi. Jest to albo dobra partjotka, albo arystokratka, więc będziemy mogli sobie powiedzieć, albo że niesłusznie się nią opiekowaliśmy, albo że bronić jej było naszą powinnością.  — Widzisz, Maurycy, żądasz ode mnie albo poświęcenia obowiązku dla przyjaciela — albo przyjaciela dla obowiązku. A ja boję się, mój Mourycy, abym nie poświęcił obowiązku!  — Mój drogi... jedno albo drugie, wybieraj. Ale na Boga wybieraj natychmiast!  — Ale nie nadużyjesz mojej dobroci?  — Przyrzekam.  — To za mało; przysięgnij!  — A na czem?  — Przysięgnij na ołtarzu ojczyzny.  Lorin zdjął kaszkiet, podał go Maurycemu od strony kokardy, a ten uważając to za bardzo naturalne, z całą powagą wykonał żądaną przysięgę na tym improwizowanym ołtarzu.  — Więc słuchaj... rzekł Lorin, oto hasło: „Galja i Lutecja“! A choćby kto ci powiedział, jak mnie przed chwilą; „Galja i Lukrecja*’ nie rób z tego kwestji, jedno i drugie brzmi po rzymsku.  — Obywatelko... odezwał się Maurycy, teraz jestem na twoje usługi. Dziękuję ci, Lorin.

III

ULICA, WAŁY ŚW. WIKTORA

Maurycy, znalazłszy się sam z młodą kobietą, przez chwilę był zakłopotany. Obawa, aby nie został omamiona tą cudną pięknością, zaniepokoiła sumienie jego czysto republikańskie i wstrzymała go w chwili, gdy miał podać rękę młodej kobiecie.  — Dokąd idziesz obywatelko?... zapytał.  — Ku ogrodowi botanicznemu.  — Bardzo dobrze; chodźmy!  — O! mój Boże... rzekła nieznajoma, wiem, iż naprzykrzam się panu, lecz wierzaj mi, gdybym była wystawiona na zwykłe tylko niebezpieczeństwo, nie nadużywałabym pańskiej wspaniałomyślności.  — Więc, z jakiegoż to powodu... odpowiedział Maurycy, znajdujesz się pani o tej godzinie na ulicach Paryża? Czyż oprócz nas spostrzegłaś choćby jedną osobę?  — Już panu mówiłam, iż chodziłam w odwiedziny na przedmieście du Roule. W południe wyszłam nie wiedząc wcale co zaszło, powracając również nie wiedziałam o niczem; cały czas przepędziłam w domu cokolwiek ustronnym.  — Tak... podchwycił Maurycy półgłosem, — zapewne w jakiej jaskini arystokratycznej. Obywatelko, przyznaj się, że prosząc mnie o obronę, w duchu śmiejesz się z tego, że się jej podejmuję. Bezwątpienia, widzisz republikanina, który, opiekując się tobą, zdradza swoją sprawę.  — Obywatelu... odparła żywo nieznajoma, jesteś w błędzie, gdyż tak samo, jak wy, kocham rzeczpospolitą.  — Zatem jesteś, obywatelko, dobrą patrjotką. a więc poco się ukrywasz. Skąd idziesz obywatelko?  — Litości! mój panie!... zawołała nieznajoma.  W słowach „mój panie“ przebijało tak głębokie delikatne uczucie wstydu i żalu, że Maurycy opanowany życzliwością pomyślał:  — Zapewne kobieta ta powraca z jakiej czułej schadzki. Na tę myśl uczuł ściśnięcie serca, i sam nie wiedząc dlaczego od tej chwili stał się milczący.  Tymczasem nasi wędrowcy nocni doszli już do ulicy Verrerie, spotkawszy trzy, czy cztery patrole, które usłyszawszy hasło, dalej ich przepuściły. Dopiero oficer ostatniego czynił pewne trudności. Maurycy musiał oprócz hasła wymienić swoje nazwisko i mieszkanie.  — Dobrze, — odpowiedział oficer, — a obywatelka?...  — To... to siostra mojej żony.  Oficer przepuścił ich.  — Pan jesteś żonaty?... — wyszeptała nieznajoma.  — Nie, pani, a dlaczego o to pytasz?  — Bo, — odparła śmiejąc się, — mogłeś pan łatwiej powiedzieć, iż jestem pańską żoną.  — Pani... — odpowiedział Maurycy — nazwa żona jest świętym tytułem i lekkomyślnie nie powinna być traktowana. Nie mam zaszczytu znać pani.  Obecnie przyszła kolej na nieznajomą: uczuła się dotknięta. Milczała.  W tej chwili przechodzili przez most Marji.  — Zapewne jesteśmy w dzielnicy, gdzie pani mieszka?... — zapytał Maurycy.  — Tak, obywatelu... — odrzekła nieznajoma, — ale tu właśnie bardziej, niż gdziekolwiek, twojej pomocy potrzebuję.  — Pani, zabraniasz mi być ciekawy, a jednocześnie słowy swemi ciągle coraz więcej podniecasz moją ciekawość, to nie szlachetnie. Proszę o więcej nieco zaufania; sądzę, żem na nie dobrze zasłużył. Czy nie uczynisz mi pani zaszczytu, abym się dowiedział z kim mówię?  — Mówisz pan — z uśmiechem przerwała nieznajoma, — z kobietą, którąś uwolnił od największego w życiu niebezpieczeństwa, i która też aż do śmierci nie przestanie ci być za to wdzięczna.  — Ja tyle nie żądam, moja pani; nie bądź tyle wdzięczna, lecz racz mi wyjawić swe nazwisko.  — To niemożliwe.  — A jednak musiałabyś je była wyjawić pani pierwszemu lepszemu sierżantowi, gdyby cię zaprowadzono na odwach.  — Nie, nigdy!... — zawołała nieznajoma.  — W takim razie, poszłabyś do więzienia.  — Gotowa byłam na wszystko.  — A więzienie w obecnych czasach...  — Wyrównywa rusztowanie, wiem o tem dobrze.  — I byłabyś pani wołała rusztowanie?...  — Aniżeli zdradę... bo wyjawić moje nazwisko, byłoby to wszystko jedno, co zdradzić!  — Widzę, że miałem słuszność, utrzymując, że dziwną mi pani każesz odgrywać rolę, jako republikaninowi!  — Grasz pan rolę wspaniałomyślnego. Spotykasz pan biedną, znieważoną kobietę, nie pogardzasz nią, chociaż nie należy do pospolitej klasy ludu, a ponieważ na nowo może być znieważona, więc dla ochronienia jej od tego odprowadzasz ją do dzielnicy, którą zamieszkuje, oto wszystko.  — Tak, słusznie pani mówisz, że wszystko; ja takbym mniemał, gdybym cię nie był widział, pani; lecz piękność twoja i mowa świadczą, że jesteś kobietą znakomitszego rodu; ta otóż znakomitość tak przeciwna i twemu ubiorowi i temu nędznemu cyrkułowi, przekonywa mnie, że wycieczka pani o tej godzinie, kryje w sobie jakąś tajemnicę. Milczysz pani?... no, dobrze, to nie mówmy o tem. Jak daleko jeszcze do mieszkania pani?  — Widzisz ten mały czarny budynek? — spytała nieznajoma Maurycego, wskazując ręką na dom, poza murem ogrodu botanicznego położony. — Tam mnie pan opuścisz.  — Jestem na twe usługi, pani.  — Gniewasz się pan?...  — Bynajmniej, ale wreszcie, cóż to panią obchodzi?  — Bardzo, bo chcę prosić pana jeszcze o jedną łaskę.\  — O jaką?  — O bardzo czułe i bardzo szczere pożegnanie... o pożegnanie przyjacielskie!  — O pożegnanie przyjacielskie?... O! zbyt mi pani wiele czynisz zaszczytu. Szczególny to przyjaciel, który nie zna nazwiska przyjaciółki, przed którym ukrywa ona swoje mieszkanie, z obawy zapewne, aby jej nie nudził odwiedzinami swemi.  Młoda kobieta nic nie odpowiedziała, opuściła głowę.  — Wreszcie, proszę pani... — rzekł Maurycy — jeżelim zdybał jaką tajemnicę, nie na mnie gniewać się należy, nie starałem się o to wcale.  — Otóż jesteśmy u celu... — rzekła nieznajoma.  Było to naprzeciw starej ulicy świętego Jakóba, otoczonej czarnemi, wysokiemi domami, poprzerzynanej ciemnemi przejściami i uliczkami, pełnemi farbiarni i garbarni, bo o parę kroków stamtąd płynie rzeczka Bievre.  — Jakto?... — spytał Maurycy, — jakto, tu pani mieszka?  — Tak, panie.  — To niepodobna.  — A jednak tak jest w istocie. Żegnam cię, dzielny rycerzu; żegnam cię, wspaniałomyślny protektorze!  — Żegnam panią... — odpowiedział z lekką ironją Maurycy; — lecz chciej mi pani powiedzieć, dla spokojności mojej, czy żadne ci już teraz nie grozi niebezpieczeństwo?  — Żadne.  — No, to odchodzę.  Nieznajoma pozostała przez chwilę nieruchoma na swojem miejscu.  — Nie chciałabym w ten sposób rozstać się z panem... — rzekła, — i proszę cię, panie Maurycy, podaj mi rękę swoją.  Maurycy przystąpił ku nieznajomej i spełnił jej żądanie. Uczuł wtedy, że nieznajoma wsuwa mu pierścień na palec.  — No! no! obywatelko, co czynisz? Czy nie czujesz, że tracisz jeden z twych pierścionków?  — No, proszę cię... mój panie... mój przyjacielu... nie opuszczaj mnie w ten sposób. Powiedz, czego żądasz?... czego ci potrzeba?  — Może, żebym został zapłacony?... — powiedział z goryczą młody człowiek.  — Nie... — odparła nieznajoma z pełnym zachwycenia wyrazem, — nie, ja chcę tylko, abyś mi pan przebaczył, że muszę ukrywać pewną przed tobą tajemnicę.  Maurycy, widząc mimo ciemności blask pięknych oczu, prawie zwilżonych łzami, czując drżenie delikatnej ręki, którą trzymał, słysząc głos, który zniżył się prawie aż do błagania, zapomniał o dąsach zupełnie.  — Potrzeba mi... — zawołał z zapałem, — abym panią jeszcze raz widział.  — Niepodobna.  — Chociaż raz tylko, godzinę, minutę, sekundę...  — Niepodobna! powtarzam panu.  — O! pani ulituj się nade mną... — powiedział Maurycy.  I podniósł szlachetną głowę i otrząsnął długie włosy, jakby usiłując stawić opór pociągającej go sile.  — Posłuchaj pan... — rzekła po chwili milczenia, przerwanego jedynie westchnieniem, które Maurycy napróżno stłumić w sobie usiłował. — Czy przysięgniesz mi na honor, że zamkniesz oczy w chwili, w której ci to uczynić każę, że ich nie otworzysz w ciągu przynajmniej sześćdziesięciu sekund? Ale... na honor.  — Jeżeli przysięgnę, to cóż się ze mną stanie!  — Przekonasz się, że dowiodę ci mojej wdzięczności w sposób, w jaki przyrzekam, że jej nigdy i nikomu dowodzić nie będę, chociażby nawet więcej, niż pan dla mnie uczynił; co zresztą byłoby bardzo trudne.  — Doprawdy, proszę pani, że nie wiem, czyś jest aniołem czy szatanem?  — Przysięgasz pan?  — Cokolwiek bądź nastąpi, nie otworzysz pan oczu... Cokolwiek nastąpi?... czy rozumiesz pan dobrze? Chociaż byś nawet czuł, że cię pchnięto sztyletem.  — Odurza mnie pani tem swojem wymaganiem.  — Przysięgajże pan!... zdaje się, że nie wiele ryzykujesz.  — Pozwól mi pani ujrzeć cię raz jeszcze, — rzekł — raz tylko, błagam.  Młoda kobieta odrzuciła kaptur z uśmiechem niezupełnie wolnym od zalotności; a światło księżyca, właśnie w tej chwili z poza chmur wychodzącego, po raz drugi pokazało młodemu człowiekowi długie włosy, spadające w puklach hebanowych i pyszny łuk brwi podwójnej, niby chińskim atramentem zarysowanej, dwoje oczu wielkich jak migdały, gładziutkich, omdlewających, nos najwytworniejszego kształtu i usta świeże, a błyszczące jak korale.  — O! jesteś pani piękna, bardzo piękna, zbyt piękna! zawołał Maurycy.  — Zmróź pan oczy, — powiedziała nieznajoma.  Maurycy spełnił żądanie.  Młoda kobieta ujęła obie jego ręce i nagle zdawało mu się, jakby przy swojej twarzy poczuł pachnące ciepło, i jakby jakieś usta dotknęły ust jego, zostawiając w nich pierścień, którego przyjąć nie chciał przed chwilą.  Było to dotknięcie równie nagłe jak myśl, a równie palące jak płomień. Maurycy doznał wrażenia podobnego prawie do boleści, tyle bowiem było to niespodziane i dojmujące, tak mu do głębi serca wniknęło, i tak zatrzęsło tajnemi jego włóknami.  Poruszył się szybko i wyciągnął ręce przed siebie.  — Przysięga! — zawołał głos już oddalony.  Maurycy zakrył oczy rękami dla pokonania pokusy ku krzywoprzysięstwu. Nie liczył już, nie myślał, ale stał niemy, nieruchomy, chwiejący się.  Po chwili usłyszał niby łoskot drzwi zamykanych o pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt kroków od niego i zaraz potem głuche milczenie.  Wtedy dopiero otworzył oczy, spojrzał wkoło, jakby ze snu przebudzony i może byłby mniemał, że się w istocie dopiero przebudził, że wszystko, co mu się przytrafiło, snem było tylko, gdyby w zaciśnionych ustach nie trzymał pierścienia,.który całą tę trudną do uwierzenia przygodę w rzeczywistość zamieniał.

IV

ÓWCZESNE ZWYCZAJE

Gdy Maurycy Lindey przyszedł do siebie i spojizal wkoło, na prawo, i na lewo, zobaczył same tylko uliczki; szukał, przypominał sobie, ale mieszało mu się w głowie; noc była ciemna, księżyc, który wyszedł na chwilę z poza chmur, aby oświecić piękną twarz nieznajomej, teraz znowu skrył się za niemi. Po chwili okrutnej niepewności, młodzieniec nasz udał się napowrót do mieszkania swego przy ulicy du Roule.  Na ulicy Sainte-Avoie zdziwiło go mnóstwo — patroli, krążących po cyrkule Temple.  — A co to znowu nowego, sierżancie?... — zapytał prowadzącego patrol, który dopiero co czynił poszukiwania na ulicy Fontaines.  — Co nowego?... — odpowiedział sierżant, — oto mój oficerze, chciano dzisiejszej nocy wykraść wdowę po Kapecie z całem jej gniazdem...  — A to jakim sposobem?  — Patrol obcy, dowiedziawszy się, nie wiem za czyjem pośrednictwem o haśle, dostał się do Tempie w ubiorze strzelców gwardji narodowej i miał dopełnić wykradzenia. Szczęściem ten, co grał rolę kaprala, mówiąc z oficerem dyżurnym, użył wyrazu panie i zdradził się, arystokrata!  — Do djabła! — rzekł Maurycy. — A czy przytrzymano spiskowych?  — Nie, patrol zdołał dostać się na ulicę i przepadł.  — Jest jaka nadzieja schwytania łotrów?  — Jednego tylko z nich ujęcie było ważne, mianowicie dowódcy, słusznego, chudego... którego jeden z urzędników służbowych wprowadził między wartę. Nabiegaliśmy się za zbójem, ale znalazł tylne drzwi i umknął.  W każdym innym razie, Maurycy byłby pozostał całą noc z patrjotami, czuwającymi nad bezpieczeństwem rzeczypospolitej; ale od godziny, nie sama tylko miłość Francji umysł jego zajmowała. Poszedł więc dalej swoją drogą, bo świeżo doznany wypadek, tłumił w nim wszelkie inne wrażenia. Zresztą, wieści o usiłowaniach wykradzenia tak się zagęściły i tak dobrze patrjoci widzieli, iż w pewnych okolicznościach używano tych pogłosek jako środka politycznego, że prawie żadnego republikanina nie nabawiało to niespokojności.  Nazajutrz Maurycy znalazł list na stoliku obok łóżka.  Pismo było cienkie, eleganckie, kreślone ręką nieznaną. Spojrzał na pieczątkę, dewizą jej był tylko jeden angielski wyraz Nothing. — Nic.  Otworzył i wyczytał te słowa:  „Dziękuję!...  „Wieczna wdzięczność wzamian za wieczne zapomnienie!...“  Maurycy zawołał na oficjalistę.  — Scewola, — zapytał, — co to za list?...  — Nie wiem, obywatelu.  — Kto ci go dał?...  — Odźwierny.  — A jemu kto go przyniósł?...  — Komisant zapewne jaki, bo nie widzę narodowej po pieczęci.  — Zejdź i poproś do mnie odźwiernego.  Odźwierny przybył, bo go Maurycy potrzebował, a Maurycego lubili wszyscy ci, z którymi miał stosunki; przybył i oświadczył, że gdyby to o kogo innego z lokatorów chodziło, toby go był prosił, aby się do niego na dół pofatygował.  Odźwierny nazywał się Aristydes.  Maurycy dowiedział się od niego, że list, o który chodzi, przyniósł jakiś nieznajomy około ósmej z rana. Maurycy prosił go, aby przyjął dziesięć franków i zaklinał, iż jeżeli ten człowiek znowu się pokaże, aby ostrożnie wyśledził, dokąd się uda i zawiadomił go o tem.  Gdy Maurycy pozostał sam, zgniótł list, zdjął pierścionek z palca i wraz z listem położywszy na stole, odwrócił się do ściany z stanowczym zamiarem zaśnięcia na nowo; lecz po upływie godziny, otrząsnął się z fanfaronady i całował znowu pierścionek a list odczytywał. W pierścionku był bardzo piękny szafir.  Podczas, gdy Maurycy tak mu się przypatrywał, otworzyły się drzwi jego pokoju. Maurycy wsunął pierścionek na palec, a list ukrył pod poduszkę. Był-że to wstyd rodzącej się miłości?... Byłaż to obawa patrjoty niechcącego, aby wiedziano, że ma stosunki z ludźmi, tyle nierozsądnymi, iż odważają się na pisanie listu, którego sama woń mogła zdradzić rękę kreślącą go i tę, co ko odpieczętowała?...  Wchodzący był to młody człowiek, ubrany jak patrjota. lecz z najwyższą patrjotyczną elegancją. Za pasem miał ten człowiek parę pistoletów z ex-królewskiej fabryki w Wersalu, oraz krótki i prosty pałasz, podobny do pałaszy uczniów pola Marsowego.  — Cóż to!... śpisz Brutusie — rzekł nowoprzybyły, — śpisz, gdy ojczyzna w niebezpieczeństwie?... Wstydź się!..  — Nie, Lorin, — odparł śmiejąc się Maurycy, — nie śpię, lecz marzę.  — Rozumiem.  — Ale ja nie rozumiem.  — No... ta kobieta.  — Jaka kobieta?...  — Kobieta z ulicy św. Honorjusza, kobieta z patrolu, owa nieznajoma, dla której obaj ryzykowaliśmy wczoraj nasze głowy.  — A!... prawda... — odpowiedział Maurycy, wiedzący doskonale, co chce mówić jego przyjaciel, ale udający że go nie rozumie, kobieta, nieznajoma!  — Cóż to za jedna?  — Phi!.. — ziewnął Maurycy pogardliwie rozszerzając usta.  — Biedna kobiecina, zapomniana na jakiejś miłosnej schadzce.  — Być może... — szepnął Maurycy, odtrącając z odrazą podobną myśl od siebie, w tej chwili bowiem wołałby był widzieć w swej pięknej nieznajomej uczestniczkę jakiego spisku, niż kobietę rozkochaną.  — A gdzie mieszka?  — Nie wiem.  — No, no!... nie wiesz?... to być nie może!  — Uciekła mi na moście Marji.  — Uciekła?... — zawołał Lorin, głośnym wybuchając śmiechem. Kobieta ci uciekła, żartujesz sobie chyba?...  — Ale mówmy lepiej o polityce. Poto nawet tu przyszedłem, czy wiesz, co słychać?  — Wiem, że wdowa po panu Kapecie, zemknąć pragnęła.  — Bah!... to jeszcze nic...  — Cóż zatem więcej?  — Sławny kawaler de Maison-Rouge, jest w Paryżu...  — Doprawdy?... — zawołał Maurycy, siadając na posłaniu.  — Tak, jest sam we własnej swojej osobie.  — Kiedyż przybył?  — Wczoraj wieczorem.  — Jakim sposobem?  — Przebrany za Strzelca gwardji narodowej. Jakaś arystokratka, przebrana, jak utrzymują, za prostą kobiecinę, wyniosła mu ubiór za rogatki, a wkrótce potem prowadząc się z nim pod ręce, wprowadziła do miasta. Placówka powzięła podejrzenie dopiero, gdy przeszli. Widziała jak owa kobieta niosła pod pachą zawiniątko, a później wracała z jakimś niby wojskowym; było w tem coś podejrzanego; zaalarmowała więc wszystkich i pobić i za nimi. Znikli w jednym z pałaców przy ulicy św. Honorjusza, którego drzwi, jakby zaczarowane dla nich sie otworzyły. Pałac miał drugie wejście na Elizejskie pola, Kawaler de Maison-Rouge i jego wspólniczkaznikli. Zniszczą pałac, zgilotynują właściciela, ale to nie przeszkodzi wcale kawalerowi pokusić się ponownie o to, co mu się przed czterema miesiącami nie udało po raz pierwszy, a wczoraj po raz drugi.  — Nie schwytano go?... — spytał Maurycy.  — Trzeba przyznać, że dzielny to co się nazywa człowiek.  — Tak jest, w rzeczy samej, trzeba nielada odwagi, aby się puszczać na podobne przedsięwzięcia.  — Albo nielada miłości.  — Wierzysz więc w tę miłość kawalera do królowej?  — Nie wierzę; ale mówię o niej, jak wszyscy. Wreszcie tylu za nią szalało, cóżby dziwnego było, gdyby go uwiodła? Mówią, że uwiodła Barnava.  — Miniejsza o to, ale Kawaler musi mieć w samem Ternie stosunki.  — Więc i ty temu wierzysz?  — Dlaczegobym nie miał wierzyć?...  — Choćby dlatego, że królowa musiałaby mieć ze dwustu przynajmniej kochanków.  — Dwustu?... Może trzystu, czterystu... wszakże dosyć ładna. Nie mówię, że ich kochała, ale, że oni ją kochali. Wszyscy widzą słońce, ale słońce nie każdego widzi.  — Tak więc powiadasz, że Kawaler de Maison-Rouge...  Powiadam, że tropią go w tej chwili, a jeżeli umknie chartom rzeczpospolitej, da dowód, że jest przebiegłym lisem.  — Cóż Gmina na to wszystko?  — Gmina przygotowuje postanowienie, na mocy którego na frontowej ścianie każdego domu wywieszona będzie lista wszystkich jego mieszkańców płci obojga. Czemuż to w sercu ludzkiem nie ma okna, przez któreby mógł każdy widzieć, co się w niem dzieje?  — Przewyborny pomysł!... — zawołał Maurycy.  — Porobić okna w sercach ludzi?  — Nie, wywieszenie listy na drzwiach każdego domu.  W rzeczy samej, Maurycy mniemał, że to mu poda sposobność odnalezienia nieznajomej, lub przynajmniej naprowadzi go na jej ślad.  — Nieprawdaż?... — spytał Lorin. — Założyłem się już, że ten środek dostarczy nam odrazu pięciuset arystokratów. Ale... ale... dziś rano przyjmowaliśmy w klubie deputację ochotników; przybyła pod przewodnictwem przeciwników naszych z dzisiejszej nocy, których dopiero na śmierć spity opuściłem; przybyła, powiadam ci z girlandami kwiatów i wieńcami nieśmiertelników...  — Doprawdy!... — zawołał Maurycy, — a wieluż ich tam było?  — Trzydziestu, wszyscy ogoleni i z bukietami. „Obywatele klubu Termopilów... — rzekł ich mówca, — jako prawdziwi patrjoci, żądamy, pragniemy, aby nieporozumienie nie zamącało jedności francuzów i dlatego przybywamy na nowo zawrzeć związek braterstwa“.  W chwili, gdy Lorin kończył to wiarogodne opowiadanie, które w owej epoce nie było wcale ucieszne, na ulicy dał się słyszeć zgiełk i odgłos bębnów, naprzód odległy, potem coraz bliższy. Dawano sygnał.  — Co to jest?... — spytał Maurycy.  — Jest to ogłoszenie postanowienia Gminy... — odrzekł Lorin.  — Biegnę do sekcji... — powiedział Maurycy, wyskakując z łóżka i wołając na służącego, aby go ubrał.  — Ja zaś pójdę spać... — rzekł Lorin, — dzięki twoim wściekłym ochotnikom, dwie godziny tylko spałem tej nocy. Jeżeli nawet czubić się będą, nie przerywaj mi snu, gdyby zaś zaniosło się na dobrą awanturę, przyjdź mnie obudzić.  Lorin serdecznie podał rękę Maurycemu, którą tenże równie serdecznie uścisnął i wyszedł, żując pastylki.

V

KIM BYŁ OBYWATEL MAURYCY LINDEY

Maurycy Lindey, ubrawszy się spiesznie, udał się do sekcji przy ulicy Lepelletier, której jak wiemy, był sekretarzem. My tymczasem skreślimy czytelnikowi obraz poprzedniego życia tego człowieka, którego wprowadziliśmy na scenę, mając pociąg ku dzielnym i szlachetnym naturom!  Młodzieniec najzupełniejszą i najczystszą wyznał prawdę, oświadczając wczoraj nieznajomej, że się nazywa Maurycy Lindey i mieszka przy ulicy du Roule. Mógł był dodać, że jest dzieckiem owej pół arystokracji, przebaczanej klasie średniej. Przodkowie jego od lat dwustu należeli do zagorzałej opozycji parlamentarnej, która uświetniła nazwiska rodzin Mole i Maupou. Ojciec jego poczciwy Lindey, który przez całe życie wyrzekał na despotyzm, umarł z przerażenia i trwogi, kiedy 14 lipca 1789 roku, Bastylja wpadła w ręce ludu, a w miejsce despotyzmu nastąpiła wolność wojująca.  Rewolucja więc, wybuchnąwszy wkrótce po tym wielkim wypadku, zastała Maurycego, posiadającego już w odpowiednim stopniu wszelkie warunki siły i dojrzałości męskiej, jakie przystoją mającemu wstąpić w szranki atlecie. Otrzymał on wykształcenie republikańskie, wzmocnione uczęszczaniem do klubów i czytaniem ówczesnych pism. Bóg wie, ile tego Maurycy czytać musiał. Głęboka i wyrozumowana pogarda dla hierarchji, filozoficzne równoważenie żywiołów, składających ciało, zupełne zaparcie się wszelkiej egzaltacji, żarliwość ku nowym pojęciom, sympatja dla ludzi, a do tego najarystokratyczniejsza organizacja, stanowiły moralną jego stronę.  Pod względem fizycznym — Maurycy Lindey był to mężczyzna mający pięć stóp i osiem cali wzrostu, lat 25 lub 26, muskularny jak Herkules, piękny ową pięknością francuską, tak plemieniu temu właściwą, to jest z pogodnem czołem, z niebieskiem okiem, ciemnym wijącym się włosem, różowemi policzkami i z zębami jak kość słoniowa.  Skreśliwszy obraz tego człowieka, wspomnijmy teraz o jego stanowisku.  Maurycy, wprawdzie nie bogaty, lecz niezależny, noszący szanowne i popularne nazwisko, znany z liberalnego wychowania, a bardziej jeszcze z liberalniejszych zasad, stanął, że tak powiemy, na czele stronnictwa, złożonego z młodych mieszczan patrjotów. Być może, iż w oczach sankiulotów wyglądał na nieco oziębłego, a w oczach sekcjonistów nieco na eleganta, lecz pierwsi przebaczyli mu tę oziębłość, bo najbardziej sękowate pałki łamał jak kruchą trzcinę, drudzy zaś przebaczyli elegancję, widząc, że każdy z nich, którego wejrzenie nie podobało się Maurycemu, ugodzony pięścią w czoło, odrazu padał, tocząc się jak gałka.  Zważmy teraz Maurycego pod względem fizycznym, moralnym i obywatelskim zarazem. Znajdował się on przy wzięciu Bastylji, należał do wyprawy wersalskiej, walczył jak lew dnia dziesiątego sierpnia, i sprawiedliwie przyznać mu należy, że w owym dniu pamiętnym, położył trupem tylu patrjotów ilu i szwajcarów; zarówno bowiem nie mógł cierpieć mordercy w kaftanie, ja i nieprzyjaciela rzeczpospolitej w czerwonym mundurze.  Po wypowiedzeniu wojny, Maurycy wstąpił do wojska i w charakterze porucznika ruszył ku granicy wraz z tysiącem pięciuset ochotników, których miasto wyprawiło przeciw najeźdźcom, a za którymi wkrótce zdążać miało drugie tyle.  W pierwszej zaraz bitwie, to jest pod Jemmapes, kula, przeszywszy żelazne muskuły jego łopatki, oparła mu się na kości. Reprezentant narodu, znający Maurycego osobiście, odesłał go na kurację do Paryża. Przez cały miesiąc Maurycy, pożerany gorączką, wił się na łożu boleści; lecz w styczniu powstał znowu na nogi i jeżeli nie tytularnie to przynajmniej faktycznie zarządzał klubem Termopilistów, to jest seciną mieszczańskiej młodzieży paryskiej, uzbrojonej dla stawiania czoła wszelkim zachciankom na korzyść Kapeta. Co większa: Maurycy, z brwią zmarszczoną od ponurego gniewu, z rozszerzonem okiem, czołem bladem, z sercem zagasłem przez szczególne zlanie się moralnej nienawiści i fizycznej litości, towarzyszył z wydobytą szpadą przy straceniu króla, i sam jeden może w całym tym tłumie milczał, gdy spadła głowa tego syna świętego Ludwika, gdy dusza, jego wstępowała do nieba; wtedy dopiero, kiedy już wszystko się skończyło, wzniósł w górę straszną swą szpadę, a wszyscy przyjaciele jego krzyknęli, uniesieni wściekłą radością, nie zważając, że tym razem, Maurycy głosu swego nie połączy z ich okrzykami.  Takim był człowiek, zmierzający dnia jedenastego marca, rano, ku ulicy Lepelletier, a któremu powieść nasza nada wybitniejszą charakterystykę w szczegółach burzliwej epoki.  Około dziesiątej — Maurycy przybył do sekcji, której był sekretarzem.  Wielkie tam panowało wzburzenie, szło bowiem o głosowanie nad adresem Konwencji, w przedmiocie poskromienia żyrondystowskich spisków. Maurycego więc oczekiwano niecierpliwie. Główną kwestję stanowił powrót kawalera de Maison-Rouge i śmiałość z jaką ten zagorzały buntownik znalazł się po raz drugi w Paryżu, pomimo wiadomości, że nałożono na jego głowę nagrodę.  Wszelako wbrew powszechnemu oczekiwaniu, Maurycy ponury był i milczący. Zręcznie zredagował proklamację, w trzy godziny skończył pracę i spytał, czy posiedzenie już zamknięte, a otrzymawszy potwierdzającą odpowiedź, wziął kapelusz, wyszedł i udał się na ulicę św. Honorjusza.  Przeszedłszy most, dostał się wkrótce na ulicę Wiktora, jak ją podówczas nazywano.  — Biedna!... — szepnął Maurycy, — nie zastanowiła się wczoraj, że noc trwa tylko dwanaście godzin, że zatem tajemnica jej dłużej niż noc trwać nie będzie. Przy blasku słońca, znajdę drzwi, któremi schowała się przede mną, a kto wie, może i ją samą w jakiem oknie spostrzegę?...  Był już wtedy na starej ulicy św. Jakóba i stanął tak, jak mu wczoraj stać kazała nieznajoma. Przez chwilę zmrużył oczy, sądząc może, biedny szaleniec, że wczorajszy pocałunek powtórnie spiecze mu usta. Uczuł jednak samo tylko jego wspomnienie, jakkolwiek co prawda i ono go piekło.  Maurycy zatem otworzył oczy i ujrzał obie uliczki na prawo i na lewo, błotniste, źle wybrukowane, z barjerami i mostkami na strumyku. Było to siedlisko najordynarniejszej pracy w całej swej nędzy, siedlisko nędzy w całej swej szpetności. Szukał i kombinował przez dwie godziny, lecz nic nie znalazł; dziesięćkroć zagłębiał się w ów labirynt i dziesięćkroć znowu wracał w to samo miejsce, aby nie zabłądzić. Lecz wszystkie te usiłowania były daremne, wszelkie poszukiwania bezowocne. Zdawało się, że mgła i deszcz zmyły zupełnie ślad młodej kobiety.  — Ha!... — rzekł sam do siebie, — marzyłem. Ta kloaka ani na chwilę nawet nie mogła służyć za schronienie mojej pięknej wieszczce z dzisiejszej nocy.

VI

TEMPLE

Tegoż dnia, gdy Maurycy boleśnie zawiedziony, wracał przez most de la Tournelle, kilku urzędników w towarzystwie Santerra dowódcy paryskiej gwardji narodowej, ścisłą odbywało rewizję w wielkiej wieży Tempie, od dnia trzynastego sierpnia 1792 r. przemienionej w więzienie.  Rewizja uskuteczniona została wyłącznie w apartamencie na trzeciem piętrze, złożonym z przedpokoju i trzech izb.  Jedną z tych izb zajmowały dwie kobiety, młoda dziewica i dziewięcio-letnie dziecię w stroju żałobnym.  Najstarsza z owych kobiet mogła mieć trzydzieści siedem do trzydziestu ośmiu lat wieku. Siedząc przy stoliku czytała.  Druga zajęta była robotą kobierca; liczyła zapewne lat dwadzieścia osiem, lub dwadzieścia dziewięć.  Młoda wreszcie, czternastoletnia dziewica, stała przy chorem, na łóżku leżącem dziecku, które zamykało oczy, udając, że śpi, chociaż widocznie hałas, jaki czynili rewidujący, snu tego nie dopuszczał.  Jedni przetrząsali łóżka, inni rozwijali bieliznę, inni wreszcie, skończywszy poszukiwania, z natrętną i znieważającą uporczywością wpatrywali się w nieszczęśliwe więzione, z których jedna naumyślnie nie odejmowała oczu od książki, druga od roboty, trzecia zaś od brata.  Najstarsza kobieta była wzrostu słusznego, blada i piękna; czytając, zdawała się zwracać na książkę całą swą uwagę, chociaż, według wszelkiego prawdopodobieństwa, tylko oczami lecz nie umysłem czytała. Wówczas przystąpił ku niej jeden z urzędników, wyrwał gwałtownie książkę i cisnął na środek izby.  Uwięziona spokojnie wzięła ze stołu inną książkę i znowu czytała.  Góral uczynił wściekłe poruszenie, chcąc z tą książką uczynić to samo co i z pierwszą, lecz młoda dziewica widząc, że druga uwięziona, która haftowała przy oknie, zadrżała, dostrzegłszy to poruszenie, poskoczyła ku czytającej, otoczyła ramionami jej głowę i z płaczem wyrzekła:  — O! biedna, biedna matka moja!  Potem ją ucałowała. Wtedy uwięziona nawzajem przyłożyła usta do młodej dziewicy, jakby także chcąc ją ucałować i szepnęła:  — Marjo, w piecu jest kartka, wyjmij ją!...  — No! no!... — wrzasnął urzędnik nielitościwie, ciągnąc ku sobie młodą dziewicę i rozłączając ją z matką, — rychło skończycie te wasze pieszczoty?  — Panie!... — odezwała się młoda dziewica... — czy Konwencja postanowiła, że dzieciom nie wolno całować swej matki?  — Nie; ale wyznaczyła karę na zdrajców, i dlatego przyszliśmy tu was badać. No, Antonino, odpowiadaj.  Ta, którą tak niedelikatnie zagadnięto, nie raczyła nawet spojrzeć na pytającego. Owszem, odwróciła głowę, a lekki rumieniec przebiegł po wybladłych z boleści i pooranych łzami jej licach.  — Niepodobna... — mówił dalej ten człowiek, — abyś nie wiedziała o zamachu dzisiejszej nocy. Kto jest jego sprawcą?  Uwięziona milczała.  — Odpowiadaj, Antonino... — rzekł wtedy Santerre, zbliżywszy się i nie zważając, że młoda kobieta drżała z przerażenia na widok człowieka, który dnia 21-go stycznia rano, przybył do Tempie dla zabrania z sobą króla Ludwika XVI i zaprowadzenia go na rusztowanie. Odpowiadaj. Tej nocy zmówiono się na rzeczpospolitą i chciano uwolnić cię z więzienia, na które skazana zostałaś z woli narodu, do chwili, w której odbierzesz karę za swe zbrodnie. Powiedz, czyś co wiedziała o tym spisku?  Królowa zadrżała na dźwięk tego głosu, którego zdawała się unikać, i wcisnęła się o ile mogła w swe krzesło; na to pytanie nie odpowiedziała podobnież, jak i na pierwsze.  — Nie chcesz więc odpowiadać?... — wrzasnął Santerre, gwałtownie tupnąwszy nogą.  Uwięziona wzięła ze stołu trzecią książkę.  Santerre odwrócił się.  — A ty, Elżbieto!... — rzekł do drugiej osoby, która na chwilę zaniechawszy roboty, złożyła ręce i modliła się — cóż mi odpowiesz?  — Nie wiem, panie, o co pytasz... — odparła, — nie mogę ci więc odpowiedzieć.  — Ej! do pioruna! obywatelko Kapet... — zawołał zniecierpliwiony Santerre, — mówię jednak bardzo jasno. Powiadam, że usiłowano wczoraj, ułatwić wam ucieczkę, i że powinnyście znać winowajców.  — Nie mamy żadnych stosunków nazewnątrz, mój panie, a tem samem nie możemy wiedzieć, co dla nas, ani też, co przeciw nam czynią.  — Dobrze... — odezwał się urzędnik — obaczymy, co powie twój bratanek.  To mówiąc, zbliżył się do łóżka młodego delfina.  Na tę groźbę Marja Antonina natychmiast podniosła się.  — Panie... — rzekła — mój syn chory... śpi... nie budź go.  — Odpowiadaj więc sama.  — Ja o niczem nie wiem.  Urzędnik poszedł w<\prost do łóżka młodego więźnia, który, jak powiedzieliśmy, udawał, że śpi.  — No! obudź się, Kapecie!... — zawołał, mocno nim wstrząsając.  Dziecię otworzyło oczy i uśmiechnęło się.  Królowa, miotana boleścią i obawą, dała znak córce, a ta korzystając ze sposobności, wsunęła się do sąsiedniego pokoju, otworzyła piec, wyjęła z niego kartkę, spaliła ją i natychmiast wróciła do pierwszej izby, rzucając na matkę uspakajające spojrzenie.  — Czego panowie żądacie?... — spytało dziecię.  — Chcemy się dowiedzieć, czyś nie słyszał czego tej nocy?  — Nie, ja spałem.  — Jak się zdaje, bardzo lubisz sypiać.  — Tak jest, bo kiedy śpię to marzę.  — A o czem marzysz?  — Zdaje mi się, że widzę we śnie ojca, któregoście zamordowali.  — A więcej nic nie słyszałeś?... — porywczo rzekł Santerre.  — Nic.  — Te wilczki są doprawdy w zmowie z wilczycą... — rzekł wściekły urzędnik, a jednak wydarzył się spisek.  Królowa się uśmiechnęła.  — Oho! Austrjaczka szydzi z nas... — wrzasnął urzędnik. A więc kiedy tak, wykonajmy rozkaz gminy w całej jego surowości. Wstawaj, Kapecie!  — Co chcecie czynić?... — zawołała królowa, zapominając się. — Czyż nie widzicie, że syn mój chory, że ma gorączkę? Pragniecież więc jego śmierci?